maxii

  • Dokumenty146
  • Odsłony13 868
  • Obserwuję21
  • Rozmiar dokumentów301.1 MB
  • Ilość pobrań8 874

Smak_kamienicy_-_Maria_Kordykiewicz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Smak_kamienicy_-_Maria_Kordykiewicz.pdf

maxii EBooki
Użytkownik maxii wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 98 osób, 71 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 104 stron)

Wdzięczność jest pamięcią serca. Ukochanym moim Dziadkom i Rodzicom wspomnienia te poświęcam.

Spis treści Czerwiec 2009 Rodzinny dom Z pamiętnika Pawła Miłość i wojenna zawierucha Powrót na Dworcową Maria Danuta Mleko i jajka (nie tylko wielkanocne) Komunijne przysmaki Czas na grzybobranie Przetwory na zimę Wakacje na Dworcowej Aromaty jesieni Przepis na plińce Przepis na śledzia w śmietanie po kaszubsku Pamięć o tych, którzy odeszli Najpiękniejsze dni w roku Karnawał Sportowe dylematy Żal za dzieciństwem… Kwiecień 2010

Czerwiec 2009 Obudziła się w środku nocy pełna złych przeczuć. Za oknami szalała burza, pioruny biły w pobliskie jezioro. Jednak nie to było powodem jej przerażenia. Przyśnił się jej zmarły przed ośmiu laty ojciec Paweł, który we śnie wpędził córkę w jakieś irracjonalne poczucie winy. *** Maria mieszkała wraz z rodziną w Człuchowie – miasteczku, które stało się jej miejscem na ziemi. Przyjechała tu w 1970 roku ze Szczecina wraz z mężem i małym synkiem; czekało na nich trzydziestoczterometrowe zakładowe mieszkanko: ot, dwa pokoiki z kiszkowatą kuchnią i łazienką. Potem, gdy na świat przychodziły dzieci, zdecydowali się wybudować własny dom. Studwudziestometrowy, z pięknym ogrodem, spełniał oczekiwania całej rodziny: Marii, jej męża i czworga dzieci. To tu właśnie dożył ostatnich dni jej ojciec, to tu właśnie we śnie ją odwiedził. *** – Czego chce? Coś musiało się stać! – zmartwiła się i przypomniała sobie tę historię sprzed pięciu lat. Wtedy też „przyszedł” do niej w nocy i wówczas postanowiła pojechać na grób rodziców do Chojnic. Kiedy wjechała na ulicę Kościerską, odruchowo spojrzała na budynek banku, w którym ojciec miał za życia swoje konto oszczędnościowe. Przypomniała sobie, że wśród dokumentów po zmarłym znajdowała się książeczka czekowa. Postanowiła po powrocie do domu ją odnaleźć i skontaktować się z bankiem, by zapytać, czy można ją zniszczyć. To, co usłyszała w banku następnego dnia, przeraziło i Marię, i jej męża!

– Musi pani zapłacić za prowadzenie konta za miniony okres i oddać kartę do bankomatu – powiedziała urzędniczka z działu obsługi klienta. – Jest pani przecież osobą upoważnioną przez właściciela konta – dodała. O tym, że ojciec upoważnił ją do dokonywania operacji, Maria wiedziała, bo z powodu ciężkiej choroby nie mógł pod koniec życia chodzić. Ale że z tym faktem wiązać się będą jakieś komplikacje – nie miała pojęcia, tym bardziej że w dniu śmierci ojca podjęła wraz z bratem Antkiem resztę oszczędności zachowanych – jak to mawiał – na trumnę i powiadomiła bank o jego śmierci. Dobrze, że Tadeusz, mąż, wpadł na pomysł, żeby żądać informacji, kiedy ojciec tę kartę otrzymał, bo nic im nie było wiadomo, że w ogóle ją miał. Kiedy okazało się, że pobrał ją (i podpisał, że odebrał!) dwa lata po swojej śmierci, pani w banku przestraszyła się, ale i tak zażądała aktu zgonu. Znowu trzeba było pojechać do domu po dokument i ponownie odwiedzić chojnicki bank. Tym razem urzędniczka sprawnie ich obsłużyła, jednakże Maria musiała zapłacić za prowadzenie rachunku oszczędnościowego ojca za te trzy lata, które minęły od jego śmierci. – A co by było, gdybym się do was nie zgłosiła? – zapytała na koniec. – Na pewno kiedyś zażądalibyśmy od pani uregulowania należnej bankowi sumy, ale z roku na rok byłaby to większa kwota, więc dobrze, że pani to teraz zapłaciła – pocieszyła Marię pani z okienka. I w tym momencie Maria zrozumiała, że gdyby nie sen z ojcem w roli głównej, mogłaby w przyszłości mieć spore problemy! Minęło kolejnych pięć lat, w czasie których ojciec nie przyśnił się jej ani razu. Był początek czerwca. Maria żyła już wakacjami, które miała wraz z rodziną spędzić na Riwierze Olimpijskiej. Tym razem zobaczyła go we śnie tak sugestywnie, że przestraszyła się i utwierdziła w przekonaniu, że stanie się coś złego. Nie miała jednak czasu, by odwiedzić grób ojca. Pewnej nocy rozpętała się burza, deszcz padał do rana. To właśnie wtedy powtórzył się sen. – Pojedźmy na cmentarz, bo znowu mam jakieś złe przeczucia – prosiła rano męża. Widok, jaki zobaczyli na cmentarzu, zmroził ich. Milczeli, oglądając podmyty grób i sporą wyrwę. Na pewno przyczyną takiego stanu rzeczy była ulewa, ale…

Kiedy kobieta opuszczała cmentarz, pomyślała, że powinna zajechać pod rodzinny dom, w którym pozostała najmłodsza z siedmiorga dzieci Bronisławy i Pawła, siostra Barbara. Przed rokiem jednak wyjechała do Niemiec, zostawiając mieszkanie pod opieką byłego męża i jego matki. Już od jakiegoś czasu docierały do Człuchowa wieści o zadłużonym mieszkaniu, ale Maria nie przypuszczała, że mogłaby to rodzinne gniazdo stracić. Kiedy wjechali w ulicę Dworcową, już z daleka zobaczyła pozbawione firan okna i napis: „Na sprzedaż”. Może to dziwne, ale Maria po raz pierwszy poczuła się tak, jak gdyby zabrano jej coś ważnego, coś, co stanowiło część jej życia. Dziwne, bo przecież to miejsce opuściła tak naprawdę w momencie podjęcia studiów w Szczecinie, dawno temu, jednak z kamienicą na ulicy Dworcowej związana była nie tylko wspomnieniami, ale jakąś mentalną pępowiną. Czuła, że utrata domu pozbawi ją korzeni. Nie podjęła jednak żadnego stanowczego działania, by mieszkanie po dziadkach i rodzicach nadal pozostawało w rękach Kreftów. Była zbyt tchórzliwa, by dopytywać w spółdzielni mieszkaniowej o możliwość odzyskania rodzinnego gniazda, i zbyt dumna, aby prowadzić z najmłodszą siostrą dyskusje o zaistniałej sytuacji. Do kogo więc powinna mieć pretensje? Chyba do samej siebie!

Więcej na: www.ebook4all.pl Rodzinny dom Kamienica została zbudowana na początku XX wieku przy jednej z najważniejszych chojnickich ulic: Dworcowej. Od frontu wyglądała bardzo okazale: dwupiętrowa, ze spadzistym dachem, małym daszkiem nad pięknie rzeźbionymi drzwiami wejściowymi i balkonami. Od strony podwórka kamienica była wyższa, parter znajdował się na wysokości pierwszego piętra, pod nim mieściła się suterena, w której początkowo mieszkał gospodarz domu. Ponadto po prawej stronie dobudowano dodatkowe pomieszczenie we wschodnim skrzydle. W 1928 roku zamieszkali tam Jan i Wiktoria Kreftowie, dziadkowie Marii. Synowie Jana z pierwszego małżeństwa: Paweł (ojciec Marii) i Jan junior zaczęli już wtedy dorastać. Mieszkanie znajdowało się na parterze, składało się z trzech dużych pokoi, kuchni, spiżarni i łazienki. Do największego pokoju przylegała piękna weranda, niezwykle ukwiecona latem. Każdy najemca w kamienicy miał piękny ogród, dość pokaźnych rozmiarów stryszek, piwnicę oraz możliwość korzystania z pralni, strychu do suszenia prania i podwórka. Na każdym z trzech poziomów znajdowały się dwa mieszkania, a w suterenie mieszkała początkowo sprzątaczka, a potem sympatyczna rodzina Fryckowskich z czworgiem małych dzieci. Naprzeciw Kreftów mieszkanie na parterze najmował inżynier Władysław Wyka z żoną i córką Krystyną, a na piętrze – nauczycielka Małgorzata Sługocka z owdowiałą matką i rodzina prawnika Łangowskiego. Najwyżej mieszkała pani Emilia Lampka – urzędniczka sądowa. Ale nie pamiętano, kto zajmował lokal naprzeciwko jej mieszkania. Najprawdopodobniej w kamienicy często zmieniali się najemcy. Zresztą w latach pięćdziesiątych XX wieku do lokali, w których mieszkały niezbyt liczne rodziny, dokwaterowywano nowych lokatorów. Dzięki takiej polityce spółdzielni mieszkaniowej zaistniała wówczas okazja do skorzystania

z wolnego pokoju na drugim piętrze, do którego przeprowadzili się dziadkowie, by zwolnić nieco powierzchni życiowej dla powiększającej się rodziny syna Pawła. W latach trzydziestych kamienica przy ulicy Dworcowej należała do dość ekskluzywnych. Mieszkali tu ludzie w miarę majętni. Stać ich było na zatrudnienie pomocy domowej i praczki, która – w zależności od pory roku – raz lub dwa razy w miesiącu królowała w pralni. Dziadek Jan był kolejarzem, pełnił w tym czasie funkcję dyżurnego ruchu stacji Chojnice Północ, stacji dużej, bo granicznej między Polską a Niemcami. Stanowisko to sprawował do 1 września 1939 roku. W pamiętną noc z 31 sierpnia na 1 września tego roku miał służbę. Około godziny czwartej otrzymał telegraficzne zawiadomienie od swojego kolegi dyżurnego ruchu ze stacji pogranicznej Wierzchowo (Firchau) o dopuszczenie do przejazdu planowanego pociągu tranzytowego do Prus Wschodnich przez Chojnice, Tczew, Malbork. W czasie przygotowywania drogi przejazdu awizowanego pociągu Jan z przerażeniem stwierdził, że to wcale nie jest pociąg osobowy! – Przecież to pancerny! – krzyczał, by uprzedzić kolegów. – Co robić? – pytali jeden przez drugiego kolejarze na służbie. Nie było czasu na namysły, powiadomili tylko Żychskiego, dyżurnego kolejnej stacji Rytel, o zaistniałym niebezpieczeństwie i ruszyli do parowozu. Szybko uruchomili maszynę i skierowali się w kierunku Rytla. W tym czasie Żychski przełożył zwrotnice na ślepy tor, by pociąg pancerny się wykoleił. Po tym wydarzeniu ani Jan, ani nikt z załogi pełniącej dyżur w tę nieszczęsną noc na stacji Chojnice nie mógł wracać do domu. Najpierw przeleżeli cały dzień w kartoflisku, potem rozpierzchli się po lasach, w których walczyły jednostki wojska polskiego: 18. Pułk Ułanów z Grudziądza i 1. Baon Strzelców z Chojnic. Kiedy po kilku dniach Jan ośmielił się cichaczem wrócić do mieszkania na Dworcowej, nie zastał ani żony, ani syna Jana. Musieli oni opuścić dom, ponieważ został zasiedlony przez sprowadzonego z Niemiec zawiadowcę stacji Konitz (czyli Chojnic). Czas wojny aż do kwietnia 1945 roku, gdy mieszkanie w kamienicy opuścili stacjonujący w nim Rosjanie, dziadkowie Marii spędzili na

peryferiach Chojnic zwanych Nową Ameryką, tam bowiem – po zatrudnieniu Jana na niższym stanowisku kolejowym – dostali przydział na mieszkanie. Lata 1939–1945 to kolejna karta z życia rodziny. Najbardziej tragiczną zapisał Paweł, ojciec Marii. Dopiero kiedy był już stary i na świecie pojawiły się wnuki, snuł opowieści o tym, co przeżył.

Z pamiętnika Pawła

Paweł Kreft – zdjęcie zrobione w czasie przepustki 1 sierpnia 1939 roku.

A wszystko zaczęło się w marcu 1939 roku, gdy zostałem powołany do odbycia służby wojskowej w 64. pułku piechoty w Grudziądzu. Trzeciego maja 1939 roku złożyłem przysięgę wojskową. Przodowałem wśród żołnierzy i zostałem wytypowany jako delegat 9. kompanii do uroczystego wręczenia broni oraz złożenia przysięgi na sztandar pułkowy. O godzinie dziesiątej odbyła się polowa msza św. nad Wisłą. Tam zgromadzili się wszyscy żołnierze pozostałych pułków stacjonujących w Grudziądzu: 65. pułku piechoty, 16. pułku artylerii lekkiej, 18. pułku ułanów centrum wyszkolenia kawalerii, centrum wyszkolenia żandarmerii i jednostki saperów. Po mszy odbyła się defilada, którą odebrał dowódca 16. dywizji generał Bortnowski w otoczeniu poszczególnych dowódców pułków, m.in. dowódcy 64. pułku piechoty pułkownika Bolesława Ciechanowskiego. Maszerowaliśmy w ósemkach, wyrównani w kroku defiladowym. Nie znosiłem marszów, bardziej interesowała mnie artyleria, więc stanąłem do raportu o przeniesienie do plutonu artylerii lekkiej. Szef kompanii, starszy sierżant Szczygieł, niechętnie ustosunkował się do mojej prośby, ostrzegając, że tej decyzji jeszcze pożałuję. Moje umiejętności w obsłudze działa były tak duże, że wyróżniałem się spośród pozostałych kolegów tym, że moje działo zawsze było najszybciej przygotowane do odstrzału. Niecierpliwie czekałem na przydział konia, na którym miałem rozpocząć naukę jazdy konnej. Nie zapomniałem nigdy tej chwili, gdy upatrzona przeze mnie klacz, którą już w myślach nazwałem Dana, dostała się pod moją opiekę! Cudowny przyjaciel: wierny, wyczuwający każde niebezpieczeństwo, oddany… Nauka jazdy konnej odbywała się na piaszczystych polach tarpniowskich, a później na ujeżdżalni 18. pułku ułanów. Niezapomniana była dla mnie pierwsza lekcja jazdy galopem, a przypadła w upalny, słoneczny dzień. Rozpoczęła się od kilku jazd ćwiczebnych: wolta w prawo – wolta w lewo, wreszcie przeszliśmy w kłus, a następnie w galop. Teoretyczne zasady jazdy konnej miałem w małym palcu. Wiedziałem, że w galopie należy przesuwać siedzeniem po siodle z tyłu do przodu, by zsynchronizować się z ruchami konia. Bardzo gorliwie chciałem się wykazać umiejętnością jazdy, ale efekt był opłakany: po półgodzinnym galopie

zobaczyłem, że spod kołdry siodła wydobywa się piana zabarwiona na czerwono. Była to mieszanka końskiego potu i krwi z moich pośladków. Po powrocie do stajni i wysuszeniu konia kołkami słomy powędrowałem do izby chorych. Tam opatrzono mnie w ten sposób, że zaklejono mi cały pośladek, zostawiając tylko otwór na odbyt. Wróciłem do plutonu ze zwolnieniem od wszelkich zajęć na siedem dni. Jedno muszę przyznać: po tej nauczce stałem się jednym z najlepszych jeźdźców plutonu. W każdy czwartek odbywało się tzw. święto końskie, kiedy to kąpano konie w rzece Tynka, która przepływała przez teren pułku. Następnie czyszczono uprzęże i broń, odbywał się przegląd koni. Zwierzęta utrzymywano we wzorowej czystości i higienicznych warunkach, a największym przestępstwem było kopnięcie konia ostrogą w podbrzusze, szczególnie w czasie czyszczenia. Pobudka następowała o piątej rano, potem modlitwa i odśpiewanie pieśni „Kiedy ranne wstają zorze”. Dopiero wtedy odbywała się piętnastominutowa gimnastyka, a po niej czyszczenie koni. Po każdym czyszczeniu musiało pozostać trzydzieści sześć odcisków zgrzebła na posadzce stajni – jako dowód prawidłowego i sumiennego zabiegu. Każdej niedzieli lub w święto żołnierz mógł prosić o przepustkę do miasta. Ja również korzystałem z tego przywileju i najczęściej przebywałem w Grudziądzu u kuzyna Mariana, który prowadził zakład fryzjerski przy ulicy Groblowej, albo zachodziłem do wujostwa mieszkającego przy ulicy Wybickiego. Dwudziestego czwartego sierpnia 1939 roku wszystkie pułki grudziądzkie zostały ewakuowane na linię obronną wzdłuż granicy z Prusami Wschodnimi. Moja jednostka ruszyła do Słupskiego Młyna nad Osą. Byliśmy przekonani, że nadszedł czas manewrów jesiennych, nikt z szeregowych żołnierzy nie znał sytuacji politycznej, ani nie spodziewał się groźby wojny. Dni przedwrześniowe były na przemian słoneczne i deszczowe. Dwudziestego dziewiątego sierpnia jak zwykle odbywało się czyszczenie i przegląd broni. W warunkach polowych nie mogłem odnaleźć mojego karabinu i dopiero na komendę: „Przegląd broni!” udało mi się odszukać karabin, ale na wyczyszczenie go już czasu nie starczyło. Otrzymałem więc rozkaz: „Do raportu karnego!”.

Natychmiast wyznaczono mnie do służby wartowniczej przy magazynie z amunicją. Karna warta odbywała się 31 sierpnia od godziny szesnastej do osiemnastej. Zadaniem moim było strzeżenie broni palnej artyleryjskiej złożonej w szopie przy bramie wjazdowej do zagrody młyna. Dłużyło mi się niemiłosiernie, bo widziałem, jak koledzy beztrosko wylegiwali się na środku podwórza. Nie mogłem się doczekać zmiany i dlatego podszedłem do nich z zapytaniem o godzinę. W tym czasie w bramie wjazdowej stanął na koniu mój dowódca. Spiesznym krokiem podszedłem i zameldowałem: – Bombardier Kreft melduje posłusznie, że na posterunku nie zaszły żadne zmiany. – A wy co tu robicie? – zapytał kapitan. Próbowałem wyjaśniać sprawę z godziną, ale na niewiele to się zdało. Kapitan krótko uciął moje wyjaśnienia. – Jutro zgłosicie się do raportu karnego! Były to dwa raporty karne, do których nigdy nie stanąłem. Znowu wyznaczono mi wartę: na przełom 31 sierpnia i 1 września, od północy do drugiej nad ranem. Jak wszyscy żołnierze położyłem się spać w szopie w pełnym rynsztunku. Punktualnie o północy zaciągnąłem się na wyznaczoną wartę. Ani na krok nie opuszczałem posterunku – nawet wtedy, gdy minęła godzina druga, a zmiana nie zjawiła się. Dreptałem w miejscu i zaniepokojony patrzyłem w kierunku szopy, skąd powinien zjawić się rozprowadzający z wartownikami. Kiedy w końcu zjawili się zaspani zmiennicy, było już grubo po trzeciej. Doszedłem do szopy i zakopałem się w sianie z myślą, że odbiję sobie przedłużoną służbę wartowniczą. Ledwo zasnąłem, a obudziło mnie głośne wołanie: – Alarm! Alarm! Ostre manewry!! W tym samym czasie nad głową przeleciały ze świstem pociski artylerii niemieckiej prosto na pola majątku Hansfeld, niemieckiego posiadacza ziemskiego, na którym znajdowały się przygotowane rowy strzeleckie 65. pułku piechoty z Grudziądza. Od wybuchu jednego z pierwszych pocisków zginął mój kolega z Chojnic Paweł Gunter, który właśnie w tym pułku odbywał czynną służbę wojskową.

Dostałem zadanie ładowania pocisków na jaszcze[1] i dowiezienie ich do stanowisk ogniowych usytuowanych w pobliskim lesie. Kiedy to zdanie wykonałem, otrzymałem konia jucznego z bębnami kabli telefonicznych celem rozprowadzenia od stanowiska ogniowego w lesie do małego gospodarstwa rolnego za lasem na wzgórzu. Wtedy dostarczono kilka dział polowych 75 mm, które wciągnęliśmy do stajni i przez okno oddawaliśmy salwy: jedne po drugich… Lufy dział były tak gorące, że nie można ich było dotknąć, dlatego okręcaliśmy je starymi workami i polewaliśmy zimną wodą. Robiłem wszystko, by zasłużyć na miano dobrego żołnierza, by zmazać przewinienia, za które miałem stanąć do raportu karnego właśnie 1 września. Było już południe, a my zgłodnieliśmy, więc usilnie szukaliśmy czegoś do zjedzenia. Po podwórku biegało zdezorientowane i tak samo głodne jak my ptactwo, które zostawili uciekający gospodarze. Wybór padł na kaczki, bo łatwiej je było schwytać. Kolega zabił pięć ptaków, ja pomagałem skubać i patroszyć. Między oddawanymi w kierunku najeźdźcy salwami rozpaliliśmy ogień pod kuchnią, włożyliśmy kaczki do gotującej się wody i… otrzymaliśmy rozkaz natychmiastowego wycofania się. Nie było już czasu na jedzenie, a kaczki w ogóle nie nadawały się do konsumpcji. Ruszyliśmy dalej… Odtąd nie znałem smaku normalnego jedzenia z kuchni polowej, każdy odżywiał się na własną rękę. Najgorsze bywały dni, kiedy objadałem się tylko owocami z przydrożnych drzew (głównie gruszkami), a to doprowadzało do poważnych sensacji żołądkowych, głównie biegunki. Całą noc z 1 na 2 września byliśmy w odwrocie w kierunku Brodnicy i Wąbrzeźna. Potem minęliśmy Toruń i przez Lipno dotarliśmy do Włocławka. W lesie na Zazamczu po lewej stronie Wisły zarządzono przerwę w marszu. Przywiązałem swego konia do drzewa i zorganizowałem dla niego kupkę siana, a sam zmęczony usiadłem z zamiarem zdjęcia choć na chwilę butów. Ledwie udało mi się uwolnić prawą nogę z obuwia, a były to buty z cholewami, usłyszałem wezwanie do dalszego marszu. Myślałem, że nie

uda mi się wciągnąć buta na nogę, tak spuchła! Odgłosy zbliżającego się natarcia dodały mi sił i szybko znalazłem się na grzbiecie konia. Od tego momentu walczyliśmy bez wytchnienia. Nocą – odwrót, dniami – ostrzeliwanie pozycji nacierającego wojska niemieckiego. Ruszyliśmy na przedpola Łowicza, który po nalocie samolotów niemieckich płonął. Brałem czynny udział w akcji Kutno – Łowicz i przy zdobyciu Łowicza pierwszy wjechałem na koniu do tego miasta. Pozostał w mej pamięci taki obraz: z działa strzelałem szrapnelami na wprost do piechoty niemieckiej, co spowodowało całkowite wycofanie nieprzyjaciela. Otrzymałem komendę z punktu obserwacyjnego – punkt celowania: wierzchołek wieży kościelnej, odległość: dwa tysiące sześćset metrów! Błyskawicznie nastawiłem celownik i odległość i odpaliłem. Ku mojemu zdumieniu pocisk trafił w samą wieżę. Natychmiast sprawdziłem przyczynę pomyłki, okazało się, że w pośpiechu przed odpaleniem nie spoziomowałem poziomicy. Skorygowałem niedopatrzenie i następne strzały trafiały już do celu. Pozostał jednak znowu strach przed konsekwencjami pomyłki. A przecież tak się starałem zasłużyć na pochwałę dowódcy… 19 września Zdziesiątkowana jednostka doszła do Bzury. Z obsługi działka zostało nas dwóch: ja jako celowniczy i współtowarzysz – ładowniczy. Okrążenie ze wszech stron. Jesteśmy na łące nad Bzurą. Oddałem ostatni strzał, wymontowałem zamek działka i wrzuciłem do torfowiska. Rozkulbaczyłem konia i puściłem samopas, a sam po przeforsowaniu Bzury wraz z niedobitkami przystąpiłem do ostatniego ataku na białą broń. Piechota niemiecka wycofała się, ale ciasnym pierścieniem otoczyły nas niemieckie czołgi. Zostaliśmy zepchnięci na wał ochronny Bzury – piętnastu żołnierzy różnych broni, dwóch oficerów: ranny w nogę kapitan piechoty oraz pułkownik ułanów poznańskich (biały otok czapki). Pozbyliśmy się broni, by nie oddać jej w ręce nieprzyjaciela, i poddaliśmy się. Mediatorem był żołnierz zabrany wcześniej do niewoli

z przestrzałem klatki piersiowej. Po zabraniu nas do punktu zbornego oddzielono wojsko od uczestników obrony narodowej i doprowadzono do skierniewickich koszar. Tam przebywałem dwa tygodnie. Codziennie łudzono nas nadzieją szybkiego powrotu do domów – szczególnie tych szeregowych żołnierzy, którzy pochodzili z Pomorza, Wielkopolski i Śląska. Byliśmy przekonani, że wkrótce wrócimy do swoich rodzin. Na początku października 1939 roku załadowano nas do bydlęcych wagonów i wywieziono w niewiadomym kierunku. W nocy dojechaliśmy do Wrocławia, gdzie otrzymaliśmy po kubku herbaty. Zapytałem niemieckiego konwojenta, dlaczego nie wracamy na Pomorze, a on oświadczył, że jedziemy okrężną drogą, ponieważ mosty kolejowe na Poznań zostały wysadzone w powietrze. W południe dojechaliśmy do Berlina. Spotkałem wtedy kolegę z Chojnic – Ossowskiego. Kiedy pociąg ruszył w dalszą drogę, obserwowałem położenie słońca na niebie i stwierdziłem, że zamiast na wschód pociąg cały czas zmierzał w kierunku zachodnim. Przejeżdżaliśmy przez Burg, Magdeburg, aż dotarliśmy do celu, a był nim obóz jeniecki Altengrabow – olbrzymi poligon wojskowy. Podzielono nas na kompanie stuosobowe i zamieszkaliśmy w parterowych barakach, gdzie znajdowały się trzypiętrowe prycze, a między nimi długi drewniany stół z ławkami. Przed wejściem do baraku każdy z jeńców musiał złożyć swoje ubranie do komory dezynfekcyjnej w celu odwszenia, a następnie udać się do łaźni. Czułem się bardzo źle, nawet przydzielona mi porcja chleba nie dodała energii, zresztą nie miałem siły nawet jej spożyć. Schowałem ją pod siennik, ale wkrótce nie było po pajdzie chleba nawet śladu. Ukradł ją ktoś w ty czasie, jak zgłosiłem się do izby chorych. Tam lekarz – chyba z pochodzenia Amerykanin – stwierdził dezynterię. Ponieważ była to choroba zakaźna, skierowano mnie do szpitala obozowego. Już dawno nie przebywałem w tak higienicznych i humanitarnych warunkach, więc szybko wracałem do sił. Pomogła pięciodniowa głodówka i sympatia lekarza – doktora J. Okazało się, że moja znajomość języków obcych uratowała mnie przed powrotem do jenieckiego baraku. Obsługa szpitala potrzebowała tłumacza języka niemieckiego i francuskiego, by porozumiewać się zarówno

z Polakami, jak i Francuzami. To, że w Gimnazjum Klasycznym w Chojnicach miałem wymagającego profesora francuskiego i przed wojną moim pracodawcą był Niemiec (Chojnice były przecież przygraniczną miejscowością), dało mi szansę na przetrwanie w obozowych warunkach. Byłem tłumaczem i sprzątaczem, a wieczorami trzecim do gry w skata. Zbliżało się Boże Narodzenie. Doktor J. chciał sprawić mi jakiś gwiazdkowy prezent, więc pytał, co sprawiłoby mi radość. Odpowiadałem niezmiennie, że powrót do domu. Tłumaczyłem, że byłem pełnomocnikiem handlowym niemieckiego właściciela hotelu i restauracji w Chojnicach i na pewno będę mu potrzebny. Doktor obiecał załatwienie zwolnienia, ale im bliżej było świąt, tym czułem się bardziej zawiedziony, a czarę goryczy przepełnił prezent, który otrzymałem od niego w wigilijny poranek – zegarek na rękę. Byłem przekonany, że nie udało się nic załatwić… W noworoczny dzień doktor od progu zakomunikował: – No, Paweł, możesz się szykować do drogi! Nie wiem, jak udało mi się wszystko załatwić, ale przed wieczorem ruszyłem pieszo na dworzec. Miałem przy sobie małe zawiniątko z chlebem, cebulą i konserwą, wolny bilet kolejowy do docelowej stacji Konitz (Chojnice), sprezentowany zegarek i medalik z Matką Boską, który na przysiędze wręczyła mi matka. Pełen obaw, czy mnie nie zawrócą, omijałem każdy patrol żandarmerii, przesiadałem się po kilka razy, zanim dotarłem w styczniową noc do Chojnic. Byłem czujny, nie wiedziałem, gdzie szukać rodzinnego domu. Pomyślałem, że najlepiej będzie zapytać któregoś z kolejarzy. To była dobra myśl, bo właśnie z dworca wychodził znajomy ojca, który tak jak on musiał opuścić mieszkanie i dostał przydział w tym samym co ojciec domu na peryferiach Chojnic. (z zapisków Pawła Krefta) [1] Jaszcz – dawny wóz służący do przewożenia amunicji artyleryjskiej (przyp. red.).

Miłość i wojenna zawierucha Dalsza historia Pawła Krefta mogłaby posłużyć za doskonały scenariusz filmowy. Wiele razy Paweł zastanawiał się, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby nie wstawiennictwo doktora i powrót do domu z początkiem 1940 roku. Chyba miałby lepsze życie i mniej etycznych dylematów. Po powrocie rodzice i młodszy brat otoczyli go serdeczną opieką, był przecież bardzo wychudzony, po ciężkiej chorobie, z kłopotami żołądkowymi przy tłustym jedzeniu. Po miesięcznej rekonwalescencji zgłosił się do pryncypała sprzed wojny. Ten z otwartymi rękoma przyjął go do pracy, powierzył nawet zawiadywanie restauracją i sklepem kolonialnym. Paweł zarabiał zupełnie nieźle, prowadził więc dość towarzyski tryb życia, tym bardziej że do reszty pochłaniała go gra w skata – to efekt codziennych partyjek w obozie Altengrabow. Wkrótce potem, po jakiejś majówce, zaczął spotykać się z Bronką, którą znał jeszcze z czasów szkoły handlowej. Bronka była równolatką Janka, młodszego brata Pawła, więc ten wcześniej nie zwracał na nią uwagi. Teraz zachwyciła go urodą i tym, że pięknie tańczyła. Problem stanowiła jednak bardzo surowa matka dziewczyny, która strzegła najmłodszej córki jak oka w głowie. Bała się, że powtórzy się historia starszej latorośli, która nie tylko uciekła z domu, ale zaszła w ciążę i wzięła ślub bez zgody chorego wówczas na raka ojca. Teraz i ona, i matka znajdowały się w niezbyt dobrej sytuacji. Od pierwszej bomby, która spadła na Chojnice, spłonął ich dom, mieszkały kątem u siostry Bronki – Trudzi, a poza tym martwiły się o syna i brata (Pawła), który przystąpił do partyzantki w Borach Tucholskich.

Bronka Świerszczyńska. Siostry Bronka i Zofia Świerczyńskie. Mimo iż trwała okupacja, życie toczyło się w miarę normalnie. Bronka i Paweł dużo czasu spędzali ze sobą, bo oboje męczyli się w ciasnych mieszkaniach swoich rodzin. Jednak Weronika – matka Broni – czujnym okiem śledziła wyprawy córki, zdarzało się nawet, że ganiała za swoją dwudziestoletnią córką po mieście z paskiem w ręku. Było i tak, że uciekającą dziewczynę dopadała nawet w kościele, gdzie Bronka szukała schronienia. Działo się tak do momentu, gdy przedstawiła matce swojego chłopaka. Paweł wiedział, jak zdobyć zaufanie starszej pani. Pracował przecież w dobrej restauracji, zawiadywał sklepem z dobrymi towarami. Przynosił słodycze, potrafił zaskarbić sobie sympatię przyszłej

teściowej. A było to potrzebne, bo letnie randki zaowocowały ciążą. Młodzi zdecydowali się na ślub, ale nie chcieli zdradzać, że przyczyną szybkiej decyzji jest błogosławiony stan Bronki. Wmówili więc matce, że Paweł może otrzymać mieszkanie, jeśli będzie żonaty. Wizja usamodzielnienia się najmłodszej latorośli dała Weronice ulgę. Zgodziła się, podobnie jak rodzice Pawła, na ślub, który odbył się w drugi dzień Bożego Narodzenia 1940 roku w kościele św. Jana Chrzciciela w Chojnicach. Oczywiście i ślub, i wesele były skromne, a główny ciężar jego zorganizowania wzięli na siebie Paweł i siostra Bronki – Truda. Młodzi rzeczywiście dostali skromne dwupokojowe mieszkanko przy ulicy Gdańskiej, ale dlatego że stać ich było na płacenie czynszu. Z radością czekali na narodziny dziecka, a Bronka była hołubiona przez wszystkich. Paweł dbał o to, by jego młodej żonie niczego nie brakowało, a że miał niesamowite względy u właściciela sklepu, hotelu i restauracji, w której pracował – przynosił do domu pomarańcze i inne delicje, o których inni mogli tylko pomarzyć.