mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Abercrombie Joe - Pierwsze Prawo 2 - Nim zawisną na szubienicy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Abercrombie Joe - Pierwsze Prawo 2 - Nim zawisną na szubienicy.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 397 stron)

PIERWSZE PRAWO Księga druga Nim zawisną na szubienicy Joe Abercrombie PERN 2011

NIM ZAWISNĄ NA SZUBIENICY Tytuł oryginału: BEFORE THEY ARE HANGED Copyright © 2007 Joe Abercrombie. Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa do wydania polskiego należą do ISA Sp. z o.o., Warszawa 2011. Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe. Książka jest chroniona polskim i międzynarodowym prawem autorskim. Jakiekolwiek jej powielanie lub nieautoryzowany użytek jej zawartości jest zabronione bez pisemnej zgody wydawcy lub właściciela praw autorskich. Ilustracja na okładce: Laura Brett PERN 2011 Wydanie I Wydawca: ISA Sp. z o.o. Tłumaczenie: Jan Kabat Korekta: Ewa Guttmejer Skład: KOMPEJ Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej: ISA Sp. z o.o. Al. Krakowska 110/114, B-80 02-256 Warszawa tel./fax (0-22) 846 27 59 e–mail: sklepik@isa.pl ISBN: 978-83-7418-222-5 Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej: www.isa.pl

Dla czterech czytelników Wiecie, o kogo chodzi

CZĘŚĆ I „Powinniśmy wybaczyć naszym wrogom, ale nie wcześniej, nim zawisną na szubienicy”. Heinrich Heine

Wielki rozjemca Piekielna mgła. Wciska się w oczy i człowiek nie widzi dalej niż na kilka kroków. Wciska się w uszy i człowiek nic nie słyszy, a jeśli słyszy, to nie wie, skąd płynie dźwięk. Wciska się w nos i człowiek nie czuje nic z wyjątkiem wilgoci i wody. Piekielna mgła. Przekleństwo zwiadowcy. Przebyli Biały Nurt kilka dni wcześniej, opuszczając granice Północy i wkraczając do Anglandu; Wilczarz był kłębkiem nerwów. Zapuszczali się na nieznany ląd, w samym środku wojny, która nie była ich sprawą. Oprócz Trójdrzewca żaden z nich nigdy nie opuścił Północy. Może jeszcze oprócz Ponuraka. Nie mówił, gdzie bywał. Minęli kilka spalonych gospodarstw, jakąś wioskę, w której nie napotkali żywego ducha. Budynki Unii, wielkie i prostokątne. Widzieli ślady koni i ludzi. Mnóstwo śladów, ale nigdy żadnego człowieka. Wilczarz wiedział jednak, że Bethod jest gdzieś niedaleko; jego armia rozlała się szeroką falą po tej krainie, szukając miast, które można spalić, jedzenia, które można ukraść, ludzi, których można zabić. Szukając okazji do niegodziwości wszelkiego rodzaju. Miał zapewne swoich zwiadowców wszędzie. Gdyby schwytał Wilczarza albo któregokolwiek z pozostałych, powróciliby do ziemi, i to niezbyt szybko. Krwawy krzyż na brzuchu, głowy nadziane na włócznie i cała reszta, nad którą nie chciał się zastanawiać. Gdyby zaś schwytali ich żołnierze Unii, też najpewniej oznaczałoby to śmierć. Toczyła się ostatecznie wojna, a ludzie podczas wojny nie myślą zbyt jasno. Wilczarz nie oczekiwał, że tamci będą tracić czas, starając się odróżnić przyjaźnie nastawionego człowieka Północy od wroga. Życie było najeżone niebezpieczeństwami. Wystarczyło, by komuś puściły nerwy i nieszczęście gotowe; znał to aż za dobrze. Nietrudno było zatem sądzić, że mgła może się zamienić w sól szarpiącą ranę, by tak rzec. Skradając się w mroku, zaczął odczuwać pragnienie, więc ruszył ostrożnie przez oślizgłe zarośla w stronę, skąd dobiegało trajkotanie rzeki. Ukląkł tuż nad wodą. Była błotnista, pełna zgnilizny i martwych liści, ale Wilczarz uważał, że odrobina mułu nie sprawi mu już różnicy; był tak brudny, jak tylko może być brudny człowiek. Zaczerpnął wodę dłońmi i napił się. Odezwało się gdzieś westchnienie wiatru, daleko za drzewami, mgła napływała i odpływała na przemian. Właśnie wtedy Wilczarz go zobaczył. Leżał na brzuchu, z nogami w rzece, górną połową ciała na brzegu. Spoglądali na siebie przez chwilę, obaj szczerze przerażeni i zaskoczeni. Mężczyźnie sterczał z pleców długi kij. Złamane drzewce włóczni. Dopiero wówczas Wilczarz się zorientował, że tamten jest martwy. Wypluł wodę i podpełzł bliżej, rozglądając się uważnie na boki, by się upewnić, że nikt nie czeka na stosowny moment, by i jemu wbić ostrze w plecy. Zwłoki należały do mężczyzny liczącego jakieś dwa tuziny lat. Płowe włosy, zbrązowiała krew na szarych wargach. Miał na sobie kurtkę podbitą miękkim materiałem, taką, jaką nosi się pod kolczugą. A zatem wojownik. Może maruder, który zgubił swoją kompanię i został śmiertelnie ugodzony. Człowiek z Unii bez wątpienia, ale nic różnił się specjalnie od Wilczarza czy kogokolwiek innego – teraz, gdy był martwy. Każdy trup wygląda z grubsza tak samo. – Wielki Rozjemca – wyszeptał do siebie Wilczarz, gdyż był w nastroju do posępnych myśli. Tak nazywali ją ludzie wzgórz. To znaczy śmierć. Zrównuje wszelkie różnice. Ludzi Imiennych i będących niczym, na Południu i na Północy. Dopada w końcu wszystkich i każdego traktuje tak samo. Wydawało się, że ten tutaj jest martwy od niespełna dwóch dni. To oznaczało, że

ktokolwiek go zabił, wciąż mógł przebywać w pobliżu, co niepokoiło Wilczarza. Miał teraz wrażenie, że mgła pełna jest dźwięków. Może było to stu zbrojnych, którzy czekali niewidoczni. Może była to tylko rzeka chlupocząca o brzegi. Zostawił zwłoki tam, gdzie leżały, cofnął się chyłkiem między drzewa i zaczął przemykać między pniami drzew, ledwo majaczącymi w szarości. Potknął się niemal o inne ciało, zakopane do połowy w stercie liści; leżało na plecach z rozrzuconymi rękami. Minął inne, wsparte na kolanach, z dwiema strzałami w boku, z twarzą w ziemi i tyłkiem wypiętym ku górze. Nic ma w śmierci ani krzty godności, to pewne. Wilczarz przyspieszył kroku, przynaglony chęcią powrotu do pozostałych, podzielenia się z nimi tym, co widział. Przynaglony chęcią oddalenia się od tych wszystkich trupów. Ma się rozumieć, widział ich w życiu mnóstwo, więcej, niżby pragnął, ale nigdy nie czuł się w ich obecności spokojnie. Łatwo jest zrobić z człowieka zwłoki. Znał tysiące sposobów, jak to uczynić. Ale kiedy się to już dokona, nie ma powrotu. Jest się człowiekiem pełnym nadziei, myśli, marzeń. Człowiekiem obdarzonym przyjaciółmi, rodziną, miejscem, z którego pochodzi. A po chwili jest się tylko ziemią. Pomyślał bezwiednie o wszystkich tarapatach, w jakich kiedykolwiek się znalazł, o wszystkich bitwach i walkach, w jakich brał udział. Pomyślał, że ma szczęście, skoro jeszcze oddycha. Diabelne, głupie szczęście. I pomyślał, że nie trwa ono wiecznie. Biegł teraz niemal. Był nieostrożny. Poruszał się po omacku we mgle jak niedoświadczony chłopak. Nie zastanawiał się, nie węszył w powietrzu, nic nasłuchiwał. Człowiek Imienny, taki jak on, powinien być mądrzejszy, ale nie sposób zachowywać czujności przez cały czas. Nie dostrzegł niebezpieczeństwa. Coś uderzyło go w bok, mocno, walnęło prosto w twarz. Dźwignął się jakoś, ale ktoś rzucił go kopniakiem na ziemię. Wilczarz walczył, ale kimkolwiek był ten drań, odznaczał się budzącą grozę siłą. Nim zdążył się zorientować, leżał na plecach w błocie i mógł za to winić tylko siebie. Siebie, zwłoki i mgłę. Za szyję złapała go jakaś dłoń i zaczęła się zaciskać na tchawicy. – Ghrrr – zaskrzeczał, szukając ręki tamtego; pomyślał, że nadszedł ostatni moment. Że wszystkie jego nadzieje obrócą się w ziemię. Wielki Rozjemca zjawił się w końcu i po niego... Nagle palce przestały się zaciskać. – Wilczarz? – wyszeptał mu ktoś do ucha. – To ty? – Ghrrr. Poczuł, jak dłoń puszcza jego krtań, i wciągnął ze świstem powietrze. Ktoś pociągnął go za kubrak. – Do diabła, Wilczarz! Mogłem cię zabić! Teraz rozpoznał ten głos. Czarny Dow, ten łajdak. Wilczarz nie mógł się zdecydować, czy ma być wściekły, że niemal został uduszony, czy szczęśliwy, że wciąż żyje. Słyszał, jak tamten śmieje się z niego. Dźwięk twardy i bezlitosny niczym wołanie kruka. – Nic ci nie jest? – Znosiłem już cieplejsze powitania – wydusił z siebie chrapliwie. – Szczęściarz z ciebie, mogłem powitać cię chłodniej. Znacznie chłodniej. Wziąłem cię za jednego ze zwiadowców Bethoda. Myślałem, że jesteś gdzieś dalej, na zboczu doliny. – Jak widzisz, myliłeś się – powiedział cicho Wilczarz. – Gdzie pozostali? – Na wzgórzu, ponad tą przeklętą mgłą. Rozglądają się. Wilczarz skinął głową w stronę, skąd przybył. – Są tam trupy. Mnóstwo trupów. – Mnóstwo, hę? – spytał Dow, jakby uważał, że jego przyjaciel nie wie, co znaczy

mnóstwo trupów. – Ha! – W każdym razie kilka. Ludzie Unii, jak mi się zdaje. Wygląda na to, że doszło tam do walki. Czarny Dow znów wybuchnął śmiechem. – Do walki? Tak myślisz? Wilczarz nie bardzo wiedział, co jego towarzysz przez to rozumie. * * * – Kurwa – powiedział. Stali na szczycie wzgórza, cała piątka. Mgła się przerzedziła, ale Wilczarz niemal żałował, że tak się stało. Zobaczył teraz to, co Dow miał na myśli. Dolina, jak długa i szeroka, zasłana była trupami. Leżały porozrzucane po zboczach, tkwiły między skałami, spoczywały na kolcolistach. Zaściełały trawiaste dno niczym gwoździe, które rozsypały się z worka, poskręcane i połamane na brunatnej grząskiej drodze. Piętrzyły się zwałami niedaleko rzeki i na jej brzegach. Z resztek mgły wyzierały ręce, nogi i połamana broń. Zwłoki były wszędzie. Naszpikowane strzałami, podźgane ostrzami mieczy, porąbane toporami. Wrony nawoływały się skrzekliwie, przeskakując od jednego posiłku do drugiego. To był dla nich dobry dzień. Upłynęło trochę czasu od chwili, gdy Wilczarz widział ostatnio prawdziwe pole bitwy, i obraz ten przywołał ponure wspomnienia. Straszliwie ponure. – Kurwa – powtórzył. Nic innego nie przychodziło mu do głowy. – Tak sobie myślę, że ci z Unii szli tą drogą. – Trójdrzewiec marszczył z wysiłkiem czoło. – Tak sobie myślę, że się spieszyli. Próbowali zaskoczyć Bethoda. – Coś mi się zdaje, że nic spenetrowali dokładnie terenu – zagrzmiał Tul Duru. – Coś mi się zdaje, że to Bethod ich zaskoczył. – Pewnie była mgła – wtrącił Wilczarz. – Tak jak dzisiaj. Trójdrzewiec wzruszył ramionami. – Może. Taka pora roku. W każdym razie byli na drodze, w kolumnie, zmęczeni po całodziennej wędrówce. Bethod zaatakował ich stąd i stamtąd, z grani. Najpierw strzały, żeby się rozproszyli, potem piesi, którzy nacierali z wysoka, wrzeszcząc i gnając na złamanie karku. Unia szybko uległa, jak mi się zdaje. – Bardzo szybko – zgodził się Dow. – A potem zaczęła się rzeź. Rozłożyli się na drodze. Za plecami mieli wodę. Nie było dokąd uciekać. Ludzi próbowali zrzucać zbroje albo przepłynąć rzekę w pancerzach. Tłoczyli się, włazili jeden na drugiego, a zewsząd padały strzały. Niektórzy mogli dotrzeć aż do tamtych drzew, ale jak znam Bethoda, trzymał w odwodzie kilku konnych, gotowych wylizać talerz do czysta. – Kurwa – powtórzył znów Wilczarz; czuł coś więcej niż mdłości. Sam znalazł się kiedyś po stronie rozgromionej i wspomnienie to nie należało do przyjemnych. – Zgrabnie jak dobra robota igłą – zauważył Trójdrzewiec. – To trzeba przyznać Bethodowi, temu łajdakowi. Zna się na robocie, nie ma co mówić. – A zatem to koniec, wodzu? – spytał Wilczarz. – Bethod już wygrał? Trójdrzewiec potrząsnął głową, wolno i z namysłem. – Jest jeszcze wielu Południowców. Bardzo wielu. Większość żyje za morzem. Powiadają, że jest ich więcej, niż da się zliczyć. Więcej ludzi niż drzew na Północy. Może trochę potrwać, zanim tu dotrą, ale już tu zmierzają. To dopiero początek. Wilczarz powiódł wzrokiem wzdłuż mokrej doliny, przyglądając się tym wszystkim martwym ludziom na ziemi, skulonym, rozciągniętym i poskręcanym; nie byli niczym więcej niż

tylko padliną dla wron. – Dla niech to kiepski początek. Dow zwinął język i splunął, tak głośno, jak tylko potrafił. – Spętani i pozarzynani jak stado owiec! Chcesz tak umrzeć, Trójdrzewiec? Hę? Chcesz stanąć po stronie takich jak oni? Pieprzona Unia! Nie mają pojęcia o wojnie! Trójdrzewiec przytaknął. – Więc myślę sobie, że trzeba by ich nauczyć. * * * Wokół bramy panował niewyobrażalny ścisk. Były tam kobiety, Wychudzone i wygłodzone. Były dzieci, obdarte i brudne. Byli mężczyźni, starzy i młodzi, pochyleni pod ciężkimi pakunkami lub przyciskający do siebie kurczowo swój dobytek. Niektórzy mieli muły, inni pchali wózki załadowane bezużytecznym sprzętem. Drewniane krzesła, cynowe garnki, narzędzia do uprawy ziemi. Wielu nie miało nic z wyjątkiem nędzy. Wilczarz przypuszczał, że jest jej tu wszędzie pod dostatkiem. Dławili drogi swoimi ciałami i niepotrzebnym nikomu dobrem. Dławili powietrze błaganiem i złorzeczeniem. Wilczarz wyczuwał strach, gęsty w jego nozdrzach niczym maź. Wszyscy ci ludzie uciekali przed Bethodem. Rozpychali się bezlitośnie, niektórzy brnęli do przodu, inni zostawali w tyle, gdzieniegdzie ktoś padał w błoto, ale wszyscy parli ku bramie, niczym do matczynego sutka. Tłum jednak nie mógł się nigdzie przedostać. Wilczarz widział ostrza włóczni rzucające blask ponad głowami ciżby, słyszał groźne krzyki. Z przodu byli żołnierze i nie wpuszczali nikogo do miasta. Nachylił się do Trójdrzewca. – Wygląda na to, że nie chcą nawet swoich – szepnął. – Myślisz, że z nami będzie inaczej, wodzu? – Potrzebują nas, to pewne. Pogadamy z nimi, a potem się zobaczy, chyba że masz lepszy pomysł. – Wrócić do domu i trzymać się od tego z daleka? – mruknął pod nosem Wilczarz, ale podążył posłusznie za Trójdrzewcem w głąb tej kłębiącej się ciżby. Przeciskali się przez tłum Południowców gapiących się na nich ze zdumieniem. Była wśród nich mała dziewczynka; popatrzyła na Wilczarza wielkimi oczami, ściskając jakąś starą szmatę. Próbował się do niej uśmiechnąć, ale minęły wieki od czasu, gdy miał do czynienia z kimś innym niż twardzi ludzie i twarda stal, więc nie mogło mu to wyjść za dobrze. Dziewczynka uciekła z wrzaskiem i nie ona jedna była przerażona. Ludzie się rozstępowali, przezornie i w milczeniu, kiedy tylko dostrzegali nadchodzącego Wilczarza i Trójdrzewca, choć Północni zostawili broń w obozowisku. Dotarli do bramy bez trudu, zmuszeni jedynie odepchnąć tego czy owego, żeby się prędzej ruszył. Wilczarz widział teraz żołnierzy, ze dwunastu, stali w szeregu przed bramą, jeden podobny do drugiego. Rzadko widywał tak ciężkie zbroje, jakie nosili ci tutaj, wielkie płachty stali od stóp po czubki głów, wypolerowane do oślepiającego połysku. Twarze przysłonięte hełmami. Byli nieruchomi niczym metalowe filary. Zastanawiał się, jak walczy się z kimś takim, jeśli człowiek jest do tego zmuszony. Nie wyobrażał sobie, by strzała mogła tu wyrządzić jakiekolwiek szkody, nawet miecz, chyba że ugodziłby szczęśliwie w jakieś złącze. – Potrzebowałbyś do tego topora albo czegoś w tym rodzaju. – Że co? – syknął Trójdrzewiec. – Nic. Nie ulegało wątpliwości, że tu, w Unii, mieli dziwne zapatrywania na walkę. Gdyby wojny

wygrywała strona bardziej błyszcząca, już dawno sprawiliby cięgi Bethodowi, rozumował Wilczarz. Szkoda, że to tak nie działa. Ich wódz siedział pośród swoich podwładnych, za stołem, na którym leżały jakieś skrawki papieru, i był najdziwniejszy z nich wszystkich. Miał na sobie kurtkę w jaskrawoczerwonym kolorze. Dziwne odzienie jak na dowódcę, pomyślał Wilczarz. Łatwo było go trafić z łuku. Wydawał się o wiele za młody na taką robotę. Ledwie sypał mu się zarost, choć jednocześnie sprawiał wrażenie niezwykle dumnego z siebie. Kłócił się z nim wielki mężczyzna w podartym płaszczu. Wilczarz nadstawił ucha, starając się zrozumieć słowa obcego języka. – Jestem tu z pięciorgiem dzieci – przekonywał farmer. – I z niczym, czym mógłbym je nakarmić. Co mam robić? W tym momencie wtrącił się jakiś starzec. – Jestem osobistym przyjacielem lorda gubernatora, żądam, byś pozwolił mi... Młodzieniec nie pozwolił skończyć żadnemu z nich: – Nie obchodzi mnie, kim są twoi przyjaciele, a jeśli chodzi o ciebie, to nie obchodzi mnie, czy masz setkę dzieci! Miasto Ostenhorm pęka w szwach. Lord marszałek Burr zarządził, że każdego dnia można przyjąć tylko dwustu uchodźców, a tylu już wpuściliśmy dziś rano. Sugeruję, byście wrócili jutro. I to wcześnie. Obaj mężczyźni stali, patrząc bezradnie. – Tylko dwustu? – warknął farmer. – Ale lord gubernator... – Niech was diabli! – wrzasnął młodzieniec, waląc pięścią w stół. – Spróbujcie nalegać, a ja wpuszczę was do miasta! A potem każę powiesić jako zdrajców! Obu mężczyznom to wystarczyło, wycofali się pospiesznie. Wilczarz zaczął się zastanawiać, czy nie zrobić tego samego, ale Trójdrzewiec już zmierzał w stronę stołu. Chłopak skrzywił się na ich widok, jakby cuchnęli gorzej niż dwie kupy świeżego łajna. Wilczarz tak bardzo by się tym nie przejął, gdyby akurat nie umył się specjalnie na tę okazję. Od miesięcy nie był tak czysty. – Czego u diabła chcecie? Nie potrzebujemy szpiegów ani żebraków! – I słusznie – zgodził się Trójdrzewiec cierpliwie. – Ale my nie jesteśmy szpiegami ani żebrakami. Nazywam się Rudd Trójdrzewiec. A ten to Wilczarz. Przyszliśmy pomówić z człowiekiem, który tu dowodzi. Chcemy zaoferować swoje usługi waszemu królowi. – Zaoferować swoje usługi? – Tamten zaczął krzywić twarz w uśmiechu, w którym nie było cienia przyjaźni. – Wilczarz, powiadasz? Interesujące imię. Trudno mi sobie wyobrazić, w jakich okolicznościach je zyskał. Przy tej mądrej uwadze pozwolił sobie na złośliwy chichot, a Wilczarz usłyszał, jak pozostali mu zawtórowali. Banda głupców, zawyrokował w myślach, wtłoczonych w swoje dziwaczne stroje i zbroje. Banda głupców, ale nic by nie zyskał, mówiąc to głośno. Dobrze, że Czarny Dow z nimi nie poszedł. Najprawdopodobniej zdążyłby już wypatroszyć tego durnia i przy okazji sprowadzić na nich śmierć. Młodzieniec nachylił się i przemówił bardzo wolno, jakby zwracał się do dzieci: – Żaden Północny nie może wejść w obręb miasta, chyba że ma specjalne zezwolenie. To, że Bethod przekroczył ich granice, wyrzynał armię i wszczynał wojnę na ich ziemiach, nie było, jak widać, wystarczająco specjalne. Trójdrzewiec brnął dalej, ale Wilczarz pomyślał sobie, że jego towarzysz próbuje przedostać się przez głębokie bagno. – Nie prosimy o wiele. Tylko o jadło i miejsce do spania. Jest nas pięciu, każdy to

Człowiek Imienny, wszystko weterani. – Jego Wysokość ma dostatecznie wielu żołnierzy pod swoimi rozkazami. Brakuje nam jednak mułów. Może zechcielibyście przenosić dla nas dostawy? Trójdrzewiec znany był ze swej cierpliwości, ale i ona miała swoje granice, i Wilczarz obawiał się, że niewiele jej już zostało. Ten młody głupiec nie miał pojęcia, czym ryzykuje. Rudd Trójdrzewiec nie był człowiekiem, z którym można bezkarnie igrać. Nosił imię, które cieszyło się sławą tam, skąd pochodził. Imię, które budziło w ludziach lęk albo odwagę, w zależności od tego, kim byli. Jego cierpliwość miała swoje granice, ale nie wyczerpała się jeszcze do końca. Na szczęście dla wszystkich. – Muły, hę? – warknął. – Muły potrafią wierzgać kopytami. Pilnuj, żeby któryś nie kopnął cię w głowę, chłopcze. Odwrócił się i odszedł tą samą drogą, którą przyszli; przestraszeni ludzie rozstępowali się przed nim, a potem tłum znów się zamknął. Wszyscy krzyczeli jednocześnie, tłumacząc żołnierzom, dlaczego właśnie oni powinni być wpuszczeni do miasta, a inni pozostać na zimnie. – Nie było to powitanie, na jakie liczyliśmy – mruknął Wilczarz. Trójdrzewiec nie odpowiedział, szedł tylko przed siebie ze spuszczoną głową. – Co teraz, wodzu? Stary wojownik rzucił ponure spojrzenie przez ramię. – Znasz mnie. Myślisz, że ta pieprzona odpowiedź może mnie zniechęcić? Wilczarz przypuszczał, że nie.

Najlepsze plany W holu lorda gubernatora Anglandu było zimno. Wysokie ściany krył surowy tynk, rozległa posadzka była zrobiona z chłodnych kamiennych płyt, w ziejącej dziurze paleniska nie było niczego prócz wygasłych popiołów. Jedyną dekorację stanowił wielki gobelin na końcu sali, przedstawiający złote słońce Unii i skrzyżowane młoty Anglandu pośrodku. Lord gubernator Meed siedział złamany na twardym fotelu przy ogromnym, nagim stole, wpatrując się w przestrzeń i obejmując prawą dłonią nóżkę kielicha z winem. Twarz miał bladą i zapadniętą, jego urzędowa szata była zmięta i poplamiona, rzadkie i siwe włosy w nieładzie. Major West, urodzony i wychowany w Anglandzie, często słyszał, jak mówiono o gubernatorze: silny przywódca, wielka osobowość, niezmordowany obrońca prowincji i jej ludu. Teraz wyglądał jak strzęp człowieka przygniecionego ciężarem wielkiego łańcucha – oznaki urzędu równie pustego i zimnego jak ziejący lodowatym chłodem kominek. W pomieszczeniu panował chłód, ale atmosfera wydawała się jeszcze chłodniejsza. Pośrodku sali, na szeroko rozstawionych nogach, zaciskając za plecami dłonie o zbielałych kostkach, stał marszałek Burr. Obok zaś major West, sztywny jak kloc, ze spuszczoną głową, wyrzucając sobie, że zdjął wcześniej płaszcz. Tutaj było zimniej niż na dworze, a pogoda wydawała się koszmarna, nawet jak na jesienną porę. – Napije się pan wina, lordzie marszałku? – mruknął Meed, nie podnosząc nawet wzroku. Jego głos w tej ogromnej przestrzeni sprawiał wrażenie słabego i piskliwego. West niemal wyobrażał sobie, że widzi parę oddechu starego człowieka. – Nie, lordzie gubernatorze. Burr marszczył czoło. Robił to bezustannie przez ostatnie miesiące, o ile West mógł sobie przypomnieć. Wydawało się, że jego twarz jest niezdolna do niczego innego. Marszczył czoło, wyrażając tym samym nadzieję, zadowolenie, zdziwienie. Tym razem był to najgłębszy gniew. West przerzucił ciężar ciała ze zdrętwiałej stopy na drugą, starając się pobudzić krążenie krwi; pragnął być gdzie indziej. – A pan, majorze West? – spytał szeptem lord gubernator. – Zechce się pan napić wina? West już otworzył usta, by odmówić, ale Burr odezwał się pierwszy. – Co się stało? – Jego słowa otarły się ze zgrzytem o zimne ściany i odbiły echem od lodowatych belek. – Co się stało? –Lord gubernator otrząsnął się, powoli obrócił zapadnięte oczy na Burra, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. – Straciłem synów. Podniósł drżącą dłonią kielich i opróżnił go do dna. West dostrzegł, że marszałek jeszcze bardziej zacisnął dłonie za plecami. – Przykro mi z powodu pańskiej straty, wasza miłość, ale chodziło mi o ogólniejszą sytuację. Mówię o Czarnym Źródle. Można było odnieść wrażenie, że Meed kuli się niemal na samo wspomnienie tego miejsca. – Była tam bitwa. – Była tam masakra! – ryknął Burr. – Jak pan to wyjaśni? Nie otrzymał pan rozkazów królewskich? Powołać pod broń każdego żołnierza, wzmocnić obronę, czekać na posiłki. Pod żadnym pozorem nic wdawać się w bitwę z Bethodem! – Rozkazy królewskie? – Lord gubernator skrzywił się. – Rozkaz Zamkniętej Rady, chciał pan powiedzieć? Otrzymałem je. Przeczytałem je. Rozważyłem je.

– I co? – Podarłem pismo. West usłyszał, jak lord marszałek oddycha ciężko przez nos. – Podarł je pan? – Od stu lat moja rodzina rządzi Anglandem. Kiedy tu przybyliśmy, nie było niczego. – Meed uniósł dumnie brodę, wypinając pierś. – Okiełznaliśmy tę dzicz. Wycinaliśmy lasy i wytyczaliśmy drogi, zakładaliśmy farmy, kopalnie i miasta, które wzbogaciły całą Unię! Oczy starego człowieka błyszczały jasnym blaskiem. Wydawał się wyższy, odważniejszy, silniejszy. – Tutejsi ludzie zwracali się o pomoc najpierw do mnie, nim decydowali się skierować wzrok ku morzu! Czy miałem pozwolić, by ci Północni, ci barbarzyńcy, te zwierzęta najechały bezkarnie moje ziemie? Niszczyły wielkie dzieło moich przodków? Rabowały, paliły, gwałciły i zabijały do woli? Miałem siedzieć za murami, kiedy oni zapragnęli wyciąć Angland w pień? Nie, marszałku Burr! Nie ja! Zebrałem wszystkich ludzi i uzbroiłem ich, a potem posłałem na bitwę z tymi dzikusami, a na czele podążali trzej moi synowie. Co innego mogłem uczynić? – Postępować zgodnie z pieprzonymi rozkazami! – wrzasnął Burr, nie żałując płuc. West drgnął przestraszony, kiedy w uszach zadźwięczało mu ogłuszające echo tego krzyku. Meed wstrząsnął się, potem otworzył usta. Zaczęły mu drżeć wargi. W oczach starego człowieka błysnęły łzy. Osunął się na krześle. – Straciłem synów – wyszeptał, wpatrując się w zimną podłogę. – Straciłem synów. – Żal mi ich, i tych wszystkich, którzy tam zginęli, ale pana mi nie żal. Sam pan sprowadził na siebie to nieszczęście. – Burr skrzywił się, przełknął ślinę i przyłożył rękę do brzuchu. Podszedł niespiesznie do okna i spojrzał na chłodne, szare miasto. – Zmarnował pan swoje siły i teraz muszę osłabić własny garnizon, by wzmocnić pańskie miasta i fortece. Tych, którzy przeżyli pod Czarnym Źródłem, i wszystkich, którzy są uzbrojeni i zdolni do walki, przekaże pan pod moją komendę. Będziemy potrzebować każdego człowieka. – A ja? – spytał Meed. – Przypuszczam, że te psy w Zamkniętej Radzie domagają się mojej krwi? – Niech się domagają. Jest mi pan tu potrzebny. Na południe zmierzają uchodźcy, uciekając przed Bethodem albo na samą myśl o nim. Wyglądał pan ostatnio przez okno? W Ostenhorm roi się od nich. Tłum pod murami liczy tysiące, a to dopiero początek. Zajmie się pan nimi i ich ewakuacją do Midderlandu. Od trzydziestu lat ludzie zwracają się do pana o pomoc. Wciąż pana potrzebują. – Burr znów odwrócił się do środka pokoju. – Dostarczy pan majorowi Westowi listę jednostek zdolnych do działania. Co się tyczy uchodźców, należy im zapewnić wyżywienie, ubrania i dach nad głową. Przygotowania do ewakuacji muszą się zacząć bezzwłocznie. – Bezzwłocznie – wyszeptał Meed. – Bezzwłocznie, oczywiście. Burr rzucił Westowi szybkie spojrzenie spod krzaczastych brwi, wziął głęboki oddech i ruszył zdecydowanym krokiem w stronę drzwi. West odwrócił się, wychodząc. Lord gubernator Anglandu wciąż siedział zgarbiony na krześle w swoim pustym, lodowatym holu z głową w dłoniach. * * * – To jest Angland. – West wskazał wielką mapę. Odwrócił się i spojrzał na zebranych. Tylko nieliczni wykazywali cień zainteresowania tym, co miał do powiedzenia. Nie był zaskoczony, ale wciąż go to drażniło.

Generał Kroy siedział po prawej stronie długiego stołu wyprostowany i nieruchomy na swoim krześle. Był wysoki, chudy, o surowej powierzchowności, siwe włosy przylegały ściśle do kwadratowej czaszki, nosił czarny i nieskazitelny mundur. Ludzie z jego licznego sztabu byli równie schludni, ogoleni, wypolerowani i posępni jak grupa żałobników. Naprzeciwko, po lewej stronie, rozwalał się generał Poulder, rumiany człowiek o okrągłej twarzy ozdobionej ogromnymi wąsami. Jego wielki i sztywny od złotych nici kołnierz sięgał mu niemal do wielkich różowych uszu. Przyboczni generała siedzieli na krzesłach jak na siodłach, ich szkarłatne mundury były ciężkie od sznurów, górne guziki rozpięte, plamy błota przypominały medale. Po stronie Kroya wojna to była czystość, wyrzeczenia i ścisłe przestrzeganie zasad. Po stronie Pouldera była ona kwestią ekstrawagancji i starannie dawkowanej odwagi. Obie grupy spoglądały na siebie z wyniosłą pogardą, jakby każda z nich uważała, że zdobyła sekret skutecznej walki, a ci drudzy, pomimo usilnych starań, nigdy nie będą niczym więcej jak zawalidrogą. W przekonaniu Westa obie stanowiły problem, ale nie aż taki jak trzecia, która skupiła się na przeciwległym końcu stołu. Przewodził im nie kto inny, ale sam następca tronu, książę Ladisla we własnej osobie. Nosił nie tyle mundur, ile coś w rodzaju liliowej szaty z epoletami. Strój nocny z militarnym motywem. Sama koronka na jego mankietach starczyłaby na sporej wielkości obrus, a jego sztab niemal dorównywał mu pod względem wspaniałości wyglądu. Wokół księcia, rozwalając się swobodnie na krzesłach, skupili się najbogatsi, najprzystojniejsi, najbardziej eleganccy, najbardziej bezużyteczni młodzi ludzie w całej Unii. Jeśli miarą wielkości człowieka był jego kapelusz, to rzeczywiście mogli uchodzić za wielkich ludzi. West odwrócił się do mapy, w gardle czuł nieprzyjemną suchość. Wiedział, co ma powiedzieć, musiał to tylko zrobić możliwie jasno i usiąść. Mniejsza o to, że miał za plecami najwyżej postawionych ludzi w armii nie wspominając już o następcy tronu. Ludzi, którzy nim pogardzali, o czym doskonale wiedział. Nienawidzili go za wysoką pozycję, jaką zajmował, i niskie urodzenie. Za to, że zasłużył na swoje miejsce. – To jest Angland – powtórzył, mając nadzieję, że przemawia autorytatywnym tonem. – Rzeka Cumnur – koniec jego trzcinki podążył za wijącą się niebieską linią rzeki – rozdziela prowincję na dwie części. Część południowa jest znacznie mniejsza, ale żyje tu większa część populacji, znajdują się tu także ważniejsze miasta, w tym i stolica, Ostenhorm. Drogi są względnie dobre, teren stosunkowo płaski. O ile wiemy, Północni nie przekroczyli jeszcze rzeki. West usłyszał za plecami głośne ziewnięcie, choć docierało z końca stołu. Poczuł nagły przypływ wściekłości i odwrócił się na pięcie. Stwierdził, że przynajmniej książę Ladisla emanuje skupieniem. Winnym okazał się członek jego świty, młody lord Smund, człowiek nieskazitelnego pochodzenia i ogromnej fortuny, zaledwie dwudziestokilkuletni, ale odznaczający się wszelkimi talentami rozwiniętego przedwcześnie dziesięciolatka. Siedział rozwalony na krześle, patrząc w przestrzeń z ostentacyjnie otwartymi ustami. West z trudem się powstrzymał, by nie podskoczyć do młodzieńca i nie trzepnąć go trzcinką. – Nudzę pana? – syknął. Smund wydawał się szczerze zdumiony, że zwrócono na niego uwagę. Popatrzył w lewo i prawo, jakby West zwracał się do któregoś z jego sąsiadów. – Co, ja? Nie, nie, majorze West, w żadnym wypadku. Nudzi mnie pan? Nie! Rzeka Cumnur rozdziela prowincję na dwie części i tak dalej. Ekscytujące! Po prostu ekscytujące! Przepraszam, i to szczerze. Widzi pan, późno położyłem się spać zeszłej nocy. West w to nie wątpił. Noc spędzona na piciu i popisywaniu się wraz z resztą książęcej

świty tylko po to, by taki osobnik mógł teraz marnować cenny czas wszystkich obecnych. Nie można było zaprzeczyć, że ludzie Kroya są pedantyczni, a podwładni Pouldera aroganccy, ale przynajmniej byli żołnierzami. Ci od księcia nie odznaczali się żadnymi umiejętnościami, o ile West mógł się zorientować, pomijając oczywiście umiejętność irytowania go. Pod tym względem byli prawdziwymi ekspertami. Odwracając się do mapy, niemal zazgrzytał zębami z niezadowolenia. – Północna część prowincji to zupełnie inna sprawa – ciągnął dalej. – Nieprzyjazne połaci gęstego lasu, bezdrożne bagniska i nieregularne wzgórza, teren słabo zaludniony. Są tam kopalnie, obozowiska drwali, wioski, jak i kilka kolonii karnych pod nadzorem Inkwizycji, ale wszystko to rozrzucone na dużej przestrzeni. Istnieją tylko dwie drogi, które nadają się z grubsza do przemarszu większych oddziałów czy transportu zaopatrzenia, zwłaszcza że zbliża się zima. – Jego trzcinką podążyła za dwiema kropkowanymi liniami prowadzącymi z północy na południe przez lasy. – Droga zachodnia biegnie blisko gór, łącząc osady górnicze. Wschodnia wiedzie mniej więcej wzdłuż wybrzeża. Obie spotykają się w fortecy Dunbrek nad Białym Nurtem, północną granicą Anglandu. Warownia ta, jak wszyscy wiemy, znajduje się obecnie w rękach wroga. West odwrócił się od mapy i usiadł, starając się oddychać powoli i miarowo, zdusić gniew i stłumić ból głowy, który zaczynał mu pulsować w głębi oczu. – Dziękuję, majorze West – powiedział Burr, podnosząc się z miejsca, by zabrać głos. Zebrani poruszyli się, zewsząd dobiegły szelesty i szmery; dopiero teraz zapanowało niejakie ożywienie. Lord marszałek, zbierając myśli, chodził przez chwilę tam i z powrotem przed mapą. Potem postukał ją trzcinką w miejscu wysuniętym daleko na północ od Cumnur. – Wioska Czarna Studnia. Osada bez znaczenia, jakieś dziesięć mil od nadbrzeżnej drogi. Nie jest nawet zaznaczona na mapie. Miejsce niewarte niczyjej uwagi. Prócz tego, oczywiście, że tam właśnie Północni dokonali ostatniej masakry naszych oddziałów. – Przeklęci głupcy z Anglandu – mruknął ktoś. – Szkoda, że na nas nie zaczekali – dodał Poulder z pełnym samozadowolenia uśmiechem. – Rzeczywiście, szkoda – mruknął marszałek. – Ale byli pewni siebie. Właściwie dlaczego nie? Kilka tysięcy ludzi, i to dobrze wyposażonych, do tego kawaleria. Wielu służyło niegdyś zawodowo w armii. Nie dorównywali może gwardii królewskiej, ale byli wyszkoleni i zdeterminowani. Można by pomyśleć, że stanowili co najmniej godnego przeciwnika tych dzikusów. – Mimo wszystko walczyli dobrze – wtrącił książę Ladisla. – Czyż nie, marszałku Burr? Burr popatrzył na zgromadzonych z wściekłością. – Walczy się wtedy dobrze, kiedy się wygrywa, Wasza Wysokość. Zostali porąbani na kawałki. Tylko ci, którzy mieli dobre konie i bardzo dużo szczęścia, zdołali ujść z życiem. Pomijając godne pożałowania straty w ludziach, przepadł sprzęt i zaopatrzenie. I to w znacznych ilościach, o które wzbogacił się nasz wróg. Co jednak najpoważniejsze, klęska ta wzbudziła panikę wśród mieszkańców. Szlaki, od których zależą ruchy naszych wojsk, są obecnie zapchane uciekinierami żywiącymi przekonanie, że Bethod w każdej chwili może najechać ich farmy, wioski i domy. To klęska absolutna. Być może najgorsza, jaką poniosła za naszej pamięci Unia. Ale klęski czegoś uczą. – Lord marszałek oparł swe wielkie dłonie na stole i pochylił się. – Ten Bethod jest ostrożny, przebiegły i bezlitosny. Ma konnych, pieszych i łuczników, dysponuje poza tym dobrą organizacją, dzięki której może posługiwać się wszystkimi swoim formacjami jednocześnie. Ma doskonałych zwiadowców, a jego siły są niezwykle mobilne, prawdopodobnie w stopniu znacznie wyższym niż nasze, zwłaszcza w tym trudnym terenie, z jakim przyjdzie się

nam zetknąć w północnej części prowincji. Zastawił pułapkę na Anglandczyków, a oni w nią wpadli. Nie wolno nam popełnić tego samego błędu. Generał Kroy parsknął śmiechem pozbawionym jakiejkolwiek wesołości. – A więc mamy się obawiać tych barbarzyńców, lordzie marszałku? Co pan w tym wypadku radzi? – Jak to napisał Solicitus, generale Kroy? „Nigdy nie lękaj się swego wroga, ale zawsze go szanuj”. Przypuszczam, że taka byłaby moja rada, gdybym zamierzał jakiejkolwiek udzielić. – Burr powiódł gniewnym spojrzeniem po siedzących wzdłuż stołu żołnierzach. – Ale ja nie udzielam rad. Ja wydaję rozkazy. Kroy drgnął niezadowolony, ale przynajmniej się zamknął. Chwilowo. West wiedział, że nie będzie milczał zbyt długo. Nigdy tego nie robił. – Musimy być rozważni – ciągnął Burr, zwracając się teraz do ogółu zebranych. – Ale wciąż mamy przewagę. Dysponujemy dwunastoma regimentami gwardii królewskiej, co najmniej taką samą liczbą pospolitego ruszenia arystokracji i pewnymi siłami Anglandczyków, którzy uszli z rzezi pod Czarną Studnią. Sądząc po raportach, jakie otrzymujemy, stosunek naszych sił do wrogich wynosi pięć do jednego, może nawet więcej. Mamy przewagę w sprzęcie, taktyce, organizacji. Północni, jak się wydaje, nie są tego nieświadomi. Pomimo odniesionego zwycięstwa, pozostają na północ od Cumnur, zadowalając się plądrowaniem okolicy i sporadycznymi wypadami. Można odnieść wrażenie, że nie są skłonni przekroczyć rzeki i zaryzykować otwartej bitwy z naszymi wojskami. – Trudno się im dziwić, przeklętym tchórzom – parsknął śmiechem Poulder przy wtórze zgodnych szeptów ze strony swego sztabu. – Zapewne żałują, że kiedykolwiek przekroczyli granice! – Być może. W każdym razie nie ruszają na nas, musimy więc przekroczyć rzekę i wytropić ich. Główne siły naszej armii zostaną zatem podzielone na dwie części; lewe skrzydło pod dowództwem generała Kroya, prawe – generała Pouldera. Obaj mężczyźnie zmierzyli się pełnym nienawiści wzrokiem. – Ruszymy z naszych obozów w Ostenhormie drogą wschodnią, rozciągniemy się za rzeką Cumnur, po czym spróbujemy zlokalizować armię Bethoda i stoczyć decydującą bitwę. – Z całym szacunkiem – wtrącił Kroy tonem, który sugerował brak jakiegokolwiek szacunku. – Czy nie byłoby lepiej wysłać połowę armii drogą zachodnią? – Tamtejszy rejon ma niewiele do zaoferowania z wyjątkiem żelaza, jedynej rzeczy, której Północnym nie brakuje. Droga nadbrzeżna zapewnia lepsze zdobycze, a także znajduje się bliżej ich linii zaopatrzenia i odwrotu. Poza tym nie chcę, by nasze oddziały rozpraszały się zbytnio. Wciąż nie znamy siły Bethoda. Jeśli uda nam się zmusić go do bitwy, to chcę mieć możliwość szybkiej koncentracji naszych wojsk i pokonania go. – Ależ lordzie marszałku! – Kroy miał minę człowieka zwracającego się do zniedołężniałego rodzica, który – niestety – zachowuje uparcie kontrolę nad wszystkim. – Nie ulega wątpliwości, że droga zachodnia nie może pozostać niestrzeżona. – Właśnie do tego zmierzałem – odwarknął Burr, odwracając się do mapy. – Trzecia część wojsk, pod dowództwem księcia Ladisli, okopie się za rzeką Cumnur i będzie strzec zachodniej drogi. Jej zadaniem będzie dopilnować, by Północni nie okrążyli nas i nie zdobyli naszych tyłów. Będzie tam stacjonować, na południe od rzeki, podczas gdy główne siły naszych wojsk rozdzielą się i zajdą wroga z obu stron. – Oczywiście, lordzie marszałku – odparł Kroy i usiadł na swoim krześle z ogłuszającym westchnieniem, jakby nie spodziewał się niczego innego, ale mimo wszystko próbował

oponować ze względu na pozostałych, podczas gdy oficerowie jego sztabu wyrażali pomrukami i cmokaniem dezaprobatę dla słów marszałka. – No cóż, uważam to za doskonały plan – oświadczył Poulder ciepło i uśmiechnął się złośliwie do Kroya siedzącego naprzeciwko. – Opowiadam się za nim całkowicie, lordzie marszałku. Może pan mną dysponować w sposób, jaki uzna pan za stosowny. Przygotuję ludzi do wymarszu w ciągu dziesięciu dni. Ludzie z jego sztabu przytakiwali skinieniem głowy, czemu towarzyszył cichy szmer aprobaty. – Wolałbym pięć – uściślił Burr. Pucołowata twarz Pouldera drgnęła z irytacji, ale generał szybko się opanował. – Tak jest, pięć, marszałku. Tym razem to Kroy sprawiał wrażenie bardzo z siebie zadowolonego. Następca tronu Ladisla spoglądał tymczasem z uwagą na mapę, a na jego upudrowanym obliczu pojawiał się z wolna grymas zaskoczenia. – Lordzie marszałku – zaczął ostrożnie. – Moje oddziały mają ruszyć drogą zachodnią w stronę rzeki, zgadza się? – W samej rzeczy, Wasza Wysokość. – Ale nie przekroczymy samej rzeki? – Zgadza się, Wasza Wysokość. – A zatem nasza rola – spojrzał na Burra zranionym wzrokiem – będzie czysto obronna? – Jak najbardziej. Czysto obronna. Ladsila zmarszczył brwi. – Mam wrażenie, że to dość poślednie zadanie. Jego absurdalny sztab poruszył się niespokojnie na swoich miejscach, wyrażając niezadowolenie z zadania tak bardzo poniżej jego możliwości. – Poślednie zadanie? Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość, ale absolutnie się z tym nic zgadzam. Angland to rozległy i trudny kraj. Północni mogą nam się wymknąć, a jeśli tak się stanie, to cała nasza nadzieja w tobie, książę. Zadaniem waszej Wysokości będzie bowiem powstrzymanie wroga przed przekroczeniem rzeki i zagrożeniem naszym liniom zaopatrzenia, albo, co gorsza, marszowi na sam Ostenhorm. – Burr pochylił się, wlepiając w księcia wzrok, i potrząsnął władczo pięścią. – Będziesz naszą skałą, Wasza Wysokość, naszym filarem, naszym fundamentem! Będziesz, że się tak wyrażę, zawiasem podtrzymującym bramę, która zagrodzi drogę najeźdźcom i przegoni ich z Anglandu! West był pod wrażeniem. Zadanie, jakie otrzymał książę, rzeczywiście było dość poślednie, ale lord marszałek potrafił czyszczenie latryny przedstawić jako szlachetną pracę. – Doskonale! – zawołał Ladisla, potrząsając piórami ozdabiającymi jego kapelusz. –Zawias, oczywiście! Kapitalne! – Jeśli nie ma więcej pytań, panowie, to przypominam, że jest mnóstwo roboty do wykonania. – Burr rozejrzał się po półkolu nadąsanych twarzy. – Jesteście wolni. Sztaby Kroya i Pouldera, spiesząc ku drzwiom sali, obrzuciły się lodowatym spojrzeniem. Dwaj wielcy generałowie zaczęli się przepychać w wyjściu, które było dostatecznie szerokie dla obydwu; żaden nie chciał się obrócić plecami do drugiego, a tym bardziej ustąpić miejsca. Spojrzeli na siebie zagniewani, kiedy już znaleźli się na korytarzu. – Generale Kroy. – Poulder uśmiechnął się złośliwie, podnosząc wyniośle głowę. – Generale Poulder – syknął Kroy, wygładzając swój nieskazitelny mundur. Po czym ruszyli w dwóch przeciwnych kierunkach.

Kiedy za drzwiami zniknęli ostatni członkowie świty księcia, rozwodząc się nad tym, kto ma najdroższą zbroję, West też zaczął zbierać się do wyjścia. Miał mnóstwo rzeczy do zrobienia i nie zamierzał czekać nie wiadomo na co. Nim jednak dotarł do drzwi, odezwał się lord marszałek: – A więc to jest nasza armia, West? Przysięgam, czasem czuję się jak człowiek, którego synowie kłócą się ze sobą bezustannie i który w dodatku nie może liczyć na pomoc żony. Poulder, Kroy i Ladisla. – Potrząsnął głową. – Moi trzej dowódcy! Jak się wydaje, każdy z nich sądzi, że celem tego całego przedsięwzięcia jest wyłącznie jego osobiste zyskanie na ważności. Nie ma w całej Unii trzech większych głów. Zdumiewające, jak się nam udaje zmieścić je razem w jednym pomieszczeniu. – Odbiło mu się nagle. – Przeklęta niestrawność. West zastanawiał się rozpaczliwie nad jakąś pozytywną uwagą. – Generał Poulder wydaje się przynajmniej posłuszny, sir. Burr prychnął pogardliwie. – Wydaje się, owszem, ale ufam mu jeszcze mniej niż Kroyowi, jeśli to w ogóle możliwe. Kroy jest chociaż przewidywalny. Jestem przekonany, że będzie mnie denerwował i sprzeciwiał się przy każdej okazji. Co do Pouldera nie mogę mieć żadnej pewności. Będzie się uśmiechał, schlebiał mi i okazywał posłuszeństwo w najdrobniejszym szczególe, aż do chwili, kiedy uzna, że przestało to być dla niego korzystne, a potem zwróci się przeciwko mnie z jeszcze większą zajadłością. Nie sposób usatysfakcjonować obu jednocześnie. – Skrzywił się i przełknął ślinę, masując sobie brzuch. – Ale dopóki udaje nam się utrzymywać ich w stanie wiecznego niezadowolenia, mamy szansę. Możemy tylko dziękować Bogu, że nienawidzą siebie bardziej niż mnie. – Bruzda na czole marszałka pogłębiła się widocznie. – Wyprzedzali mnie w kolejce do mojego stanowiska. Generał Poulder to stary przyjaciel arcylektora, jak pan wie. Kroy jest kuzynem najwyższego sędziego Marovii. Kiedy zwolniło się stanowisko lorda marszałka, Zamknięta Rada nie mogła się zdecydować, któremu z nich je powierzyć. W końcu wskazali na mnie, wybierając, niezbyt korzystny, ale kompromis. Prostak z prowincji, co, West? Tym właśnie dla nich jestem. Skutecznym prostakiem, ale jednak prostakiem. Śmiem twierdzić, że gdyby któryś z nich, Kroy albo Poulder, umarł jutro, nazajutrz zostałbym zastąpiony przez tego drugiego. Trudno sobie wyobrazić śmieszniejszą sytuację dla osoby na stanowisku lorda marszałka, dopóki oczywiście nie weźmiemy pod uwagę następcy tronu. West się nieomal skrzywił. Jak przekuć to koszmarne niepowodzenie w korzyść? – Książę Ladisla jest... pełen zapału – zaryzykował. – Och, cóż bym począł bez pańskiego optymizmu? – Burr parsknął ponurym śmiechem. – Pełen zapału? Żyje jak we śnie! Słyszy zewsząd pochlebstwa, nie wspominając już o tym, że rozpieszczali go i psuli przez całe życie! Ten chłopak i świat rzeczywisty nie mają ze sobą nic wspólnego. – Czy musi sprawować oddzielne dowództwo, sir? Lord marszałek potarł sobie oczy grubymi palcami. – Niestety tak. Zamknięta Rada podkreślała to ze szczególnym naciskiem. Jej członkowie martwią się, że król nie cieszy się dobrym zdrowiem i że jego następca jest postrzegany przez podwładnych jako skończony głupiec i marnotrawca. Mają nadzieję, że być może odniesiemy tu jakieś zwycięstwo, dzięki czemu będą mogli przypisać zasługi księciu. Wtedy przewiozą go do Aduy, otoczonego blaskiem bitewnej chwały i gotowego do roli kochanego przez gmin króla. – Burr umilkł na chwilę i wlepił wzrok w podłogę. – Robię, co mogę, by utrzymać Ladislę z dala od prawdziwych kłopotów. Wyznaczyłem mu miejsce, gdzie nie ma Północnych, jak sądzę, i przy odrobinie szczęścia nigdy nie będzie. Ale wojna to absolutnie nieprzewidywalna sprawa.

Może się zdarzyć, że Ladisla zostanie zmuszony do walki. Dlatego potrzebuję kogoś, kto będzie mu patrzył przez ramię. Musi być to ktoś z doświadczeniem. Ktoś tak nieustępliwy i wytrwały, jak miękki i leniwy jest ten godny pożałowania sztab książęcy. Ktoś, kto będzie mógł uchronić następcę tronu od wpakowania się w kłopoty. Podniósł wzrok i spojrzał spod swoich krzaczastych brwi na Westa, który poczuł koszmarny ucisk w trzewiach. – Ja? – Obawiam się, że tak. Nikogo nie wolałbym bardziej zatrzymać przy sobie, ale książę osobiście poprosił właśnie o pana. – O mnie, sir? Ale przecież nie jestem dworzaninem! Nie pochodzę nawet z arystokracji! Burr parsknął pogardliwie. – Pomijając moją osobę, Ladisla jest prawdopodobnie jedynym człowiekiem w tej armii, którego nie obchodzi, kto jest czyim synem. Przecież to następca tronu! Arystokrata czy żebrak, wszyscy stoimy niżej od niego, i to pospołu. – Ale dlaczego ja? – Bo jest pan wojownikiem. Zdobywał pan Ulrioch, wdarł się pan pierwszy, i tak dalej. Widział pan bitwę na własne oczy, i to niejedną. Cieszy się pan reputacją walecznego żołnierza, West, a książę też chce ją zdobyć. Właśnie dlatego. – Burr wyciągnął jakiś dokument spod kurtki munduru i wręczył go majorowi. – Może to osłodzi gorzkie lekarstwo. West przełamał pieczęć, rozłożył gruby papier i przebiegł wzrokiem kilka linijek starannego pisma. Po chwili podniósł wzrok. – To awans. – Wiem, co to jest. Sam o niego wnioskowałem. Może zaczną brać pana trochę poważniej, kiedy przybędzie panu gwiazdka na mundurze, a może nie. Tak czy inaczej, zasłużył pan na nią. – Dziękuję, sir – odparł tępo West. – Za co? Za najgorszą robotę w armii? – roześmiał się Burr i poklepał Westa ojcowsko po ramieniu. – Będzie mi pana brakowało, to fakt. Wyruszam na inspekcję pierwszego regimentu. Dowódca powinien pokazywać twarz, zawsze tak uważałem. Zechce mi pan towarzyszyć, pułkowniku? * * * Nim przejechali przez bramy miasta, zaczął padać śnieg – białe i gnane wiatrem płatki, które topiły się, jak tylko dotknęły drogi, drzew, derki okrywającej konia, na którym siedział West, i zbroi ludzi z eskorty podążającej z tyłu. – Śnieg – wymamrotał przez ramię Burr. – Już śnieg. Nie za wcześnie jak na tę porę roku? – Bardzo wcześnie, sir, ale jest dość zimno. – West oderwał jedną dłoń od wodzy, by szczelniej otulić szyję kołnierzem płaszcza. – Zimniej niż zwykle jak na koniec jesieni. – Jestem pewien, że na północ od Cumnur będzie jeszcze zimniej. – Tak, sir, i nie zrobi się cieplej. – Zapowiada się sroga zima, co, pułkowniku? – To bardzo prawdopodobne, sir. Pułkowniku? Pułkowniku West? Te dwa słowa obok siebie wciąż brzmiały dziwnie, nawet kiedy je sam wypowiadał. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że syn człowieka z gminu zajdzie tak daleko. A już najmniej jemu, Westowi. – Długa, mroźna zima – rozmyślał Burr głośno. – Musimy szybko dopaść Bethoda. Dopaść i położyć mu kres, zanim wszyscy zamarzniemy. – Popatrzył ze zmarszczonym czołem na mijane drzewa, na zbierające się wokół nich płatki śniegu, na Westa. – Złe drogi, zła ziemia, zła

pogoda. Nie najlepsza sytuacja, co, pułkowniku? – Nie, sir – odparł West ponuro, ale zaprzątała go przede wszystkim jego własna sytuacja. – Niech się pan nie martwi, mogło być gorzej. Zakopie się pan na południe od rzeki, będzie panu ciepło i przyjemnie. Zapewne przez całą zimę nie zobaczy pan nawet cienia Północnych. I o ile wiem, książę i jego sztab dobrze się odżywiają. To o wiele lepsze niż błądzić w śniegu, mając za towarzystwo Kroya i Pouldera. – Oczywiście, sir – zapewnił, ale wcale nie był przekonany. Burr zerknął przez ramię na eskortę, która jechała za nimi, zachowując pełen szacunku dystans. – Wie pan, kiedy byłem młody, jeszcze nim obdarzono mnie wątpliwym zaszczytem dowodzenia królewską armią, uwielbiałem jeździć konno. Galopowałem całymi milami. Czułem się wtedy... żywy. Jakoś nie mam na to ostatnio czasu. Narady, dokumenty, siedzenie przy stole, to wszystko, czym się zajmuję. Czasem człowiek ma ochotę popędzić przed siebie, co, West? – Oczywiście, sir, ale czy... – Jaaa! – Lord marszałek spiął ostrogami konia i wierzchowiec pognał drogą, wzbijając kopytami drobinki błota, a West gapił się przez chwilę w ślad za marszałkiem. – Do diabła – wyszeptał, bojąc się, że ten stary uparty osioł wyleci z siodła i skręci sobie kark. I co wtedy? Dowództwo objąłby następca tronu, książę Ladisla. Na samą myśl West zadrżał i ponaglił konia do galopu. Jaki miał wybór? Drzewa przelatywały w pędzie po obu stronach drogi, w dole śmigał trakt. West miał w uszach ogłuszający tętent kopyt, postękiwanie uprzęży. Wiatr wpadał mu w usta i kłuł w oczy. Płatki śniegu pędziły wprost na niego. Rzucił spojrzenie przez ramię. Żołnierze eskorty utknęli w miejscu, konie przepychały się gdzieś daleko w tyle. Mógł tylko pędzić przed siebie i trzymać się w siodle. Ostatnim razem gnał tak przed wielu laty, zmierzając przez suchą równinę ze szpicą gurkhulskiej kawalerii za plecami. Nie bał się wtedy. Teraz jego dłonie zaciskały się boleśnie mocno na wodzach, serce waliło mu ze strachu i podniecenia. Uświadomił sobie, że się uśmiecha. Burr miał rację. Ten galop sprawiał, że czuł się żywy. Lord marszałek lekko zwolnił i gdy West zrównał się z nim, wierzchowce ruszyły łeb w łeb. West śmiał się i słyszał, jak Burr chichocze. Nie śmiał się tak od miesięcy. Może nawet od lat, nie pamiętał ostatniego razu. I wtedy dostrzegł coś kątem oka. Poczuł gwałtowne szarpnięcie, obezwładniający ból w piersi. Głowa poleciała mu do przodu, wyszarpnęło wodze z dłoni, wszystko przewróciło się do góry nogami. Jego koń zniknął. West toczył się po ziemi, jakby nie mógł się zatrzymać. Próbował wstać, ale świat przechylił się nagle. Drzewa i białe niebo, wierzgające nogi konia, grudki mokrej ziemi. Zachwiał się i runął w błoto, usta miał pełne gęstej mazi. Ktoś pomógł mu wstać, ciągnąc szorstko za płaszcz i wlokąc w głąb lasu. – Nie – sapnął, nie mogąc prawie oddychać z powodu bólu w piersiach. Nie było powodu, by odchodzić w ten sposób. Czarna lina między drzewami. Brnął przed siebie, zgięty wpół, potykając się o poły płaszcza, przedzierając się przez poszycie. Lina przeciągnięta nisko nad drogą, naprężona, kiedy tamtędy pędzili. Ktoś go ciągnął i niósł jednocześnie. W głowie mu wirowało, poczucie kierunku zniknęło bez śladu. Pułapka. West zaczął macać wokół siebie w poszukiwaniu swojego miecza. Upłynęła chwila, nim się zorientował, że pochwa jest pusta. Północni. Poczuł w brzuchu ukłucie przerażenia. Północni go schwytali, a wraz z nim Burra. Mordercy nasłani przez Bethoda, by ich zabić.

Skądś, zza drzew, dobiegł odgłos pogoni. West starał się coś z tego zrozumieć. Eskorta podążająca drogą. Gdyby tylko mógł dać żołnierzom jakiś znak... – Tutaj... – zaskrzeczał żałośnie chrapliwym głosem, nim brudna dłoń zacisnęła się na jego ustach i ściągnęła go w dół, na mokre poszycie. Szarpał się, ale nie miał w sobie dość siły. Widział jeźdźców mknących między drzewami, niespełna kilkanaście kroków dalej, ale był bezradny. Ugryzł dłoń, wkładając w to całą moc, ale ręka zacisnęła się jeszcze bardziej, miażdżąc mu wargi. Poczuł smak krwi. Może własnej, a może z tej obcej dłoni. Tętent eskorty cichł w dali i w końcu zamarł całkowicie, a pustkę po nim wypełnił strach. Dłoń puściła go i pchnęła jakby na pożegnanie; runął na plecy. W jego polu widzenia pojawiła się twarz. Bezlitosna, chuda i dzika, krótko obcięte czarne włosy, zęby obnażone w zwierzęcym grymasie, zimne i bezlitosne oczy, wzbierające wściekłością. Twarz odwróciła się i splunęła. Była z jednej strony pozbawiona ucha. Tylko płat różowej blizny i dziura. Nigdy, w całym swoim życiu, West nie widział tak przerażającego człowieka. Cała jego postać emanowała okrucieństwem. Sprawiał wrażenie dostatecznie silnego, by rozerwać Westa na strzępy, i niemal gotowego uczynić to z ochotą. Z rany na ręku spływała krew. Z rany, którą zadały zęby Westa. Skapywała z palców na runo leśne. W drugiej dłoni mężczyzna trzymał długi, wypolerowany kawałek drewna. West, przerażony, podążył wzdłuż niego wzrokiem. Na końcu dojrzał ciężkie, zakrzywione ostrze. Topór. A więc to był Północny. Nie z tych, którzy zalegali pijani w rynsztokach Aduy. Nie z tych, którzy przychodzili na farmę jego ojca żebrać o pracę. Nie, ten był inny. Jeden z tych, którymi straszyła go matka, kiedy był mały. Jeden z tych, których praca, rozrywka i wszelki cel życia sprowadzały się wyłącznie do zabijania. West wodził spojrzeniem od tego bezlitosnego ostrza do tych bezlitosnych oczu, zdrętwiały z przerażenia. To był koniec. Miał umrzeć w tym zimnym lesie, na mokrej ziemi niczym pies. West dźwignął się, podpierając jedną ręką; ogarnęła go nagła chęć ucieczki. Zerknął przez ramię, ale tam droga była odcięta. W ich stronę, między drzewami, zbliżał się jakiś człowiek. Potężnie zbudowany, z gęstą brodą i mieczem na plecach, niosący w ramionach dziecko. West zamrugał, starając się odzyskać jakieś poczucie skali. Był to największy człowiek, jakiego kiedykolwiek widział, a dzieckiem był lord marszałek Burr. Olbrzym cisnął swój ciężar na ziemię jak wór patyków. Burr popatrzył na niego i czknął. West zacisnął zęby. Co sobie wyobrażał ten stary głupiec, pędząc tak na złamanie karku? Zabił ich obu tym swoim pieprzonym „Czasem człowiek ma ochotę popędzić przed siebie”. Czujesz, że żyjesz? Żadnemu z nich nie pozostała nawet godzina życia. Musiał walczyć. To mogła być jego ostatnia szansa. Nawet jeśli nie miał broni. Lepiej zginąć tak niż na klęczkach w błocie. Próbował wzbudzić w sobie gniew. To uczucie nie miało granic, kiedy było niepożądane. Teraz nie istniało. Tylko rozpaczliwa bezradność, która obciążała jego kończyny, jakby ktoś przywiązał do nich kamień. Wielki bohater. Wielki wojownik. A z trudem panował nad sobą, by się nie zsiusiać w gacie. Mógł uderzyć kobietę, czemu nie. Mógł udusić swoją siostrę. To wspomnienie wciąż dławiło go wstydem i odrazą, nawet w chwili, gdy w twarz zaglądała mu własna śmierć. Wierzył wtedy, że zdoła to naprawić. Później. Ale teraz nie było już żadnego później. I to wszystko, nic więcej. Poczuł, jak do oczu napływają mu łzy. – Przykro mi – wymamrotał do siebie. – Przykro mi. Zamknął oczy i czekał na koniec.

– Niepotrzebnie jest ci przykro, przyjacielu; coś mi się zdaje, że tamten oberwał gorzej. Z lasu wyłonił się jeszcze jeden Północny i przykucnął obok Westa. Rzadkie i matowe włosy kasztanowej barwy okalały jego chudą twarz. Niespokojne ciemne oczy. Bystre oczy. Wyszczerzył się w łajdackim uśmiechu, który nie dawał nawet odrobiny ukojenia. Dwa rzędy mocnych, żółtych, zaostrzonych zębów. – Usiądź – powiedział; wymowę miał tak twardą, że West z trudem go zrozumiał. – Siadaj i nie ruszaj się. Stał nad nimi czwarty człowiek. Potężny mężczyzna o szerokiej piersi. Nadgarstki miał tak grube jak West kostki u nóg. Brodę i włosy na głowie znaczyły siwe pasemka. Wydawało się, że to przywódca, sądząc po tym, jak pozostali schodzili mu z drogi. Popatrzył z namysłem na Westa z góry, niespiesznie, tak jak człowiek może patrzeć na mrówkę, zastanawiając się, czy zgnieść ją pod butem, czy też nie. – Który z nich to Burr, jak myślicie? – zagrzmiał w języku Północy. – Ja jestem Burr– oznajmił West. Musiał ochraniać marszałka. Musiał. Dźwignął się bez zastanowienia, ale wciąż kręciło mu się w głowie po upadku i zwaliłby się z nóg, gdyby nie przytrzymał się jakiejś gałęzi. – Ja jestem Burr. Wojownik obrzucił go spojrzeniem od stóp do głów, powolnym i spokojnym. – Ty? – Wybuchnął śmiechem, głębokim i groźnym jak burza słyszana w oddali. – To mi się podoba! Nieźle! – Zwrócił się do swego towarzysza, którego wygląd również nie wróżył nic dobrego. – Widzisz? Mówiłeś chyba, że ci z Południa nie mają ikry. – Mówiłem, że nie mają rozumu w głowie. – Człowiek o jednym uchu spoglądał gniewnie na Westa, tak jak głodny kot spogląda na ptaka. – I dalej tak mówię. – To chyba ten. – Przywódca popatrzył na starszego mężczyznę. Po chwili spytał, posługując się zrozumiałym językiem: – Ty jesteś Burr? Lord marszałek spojrzał na Westa, potem podniósł wzrok na Północnych, którzy stali nad nimi, po czym dźwignął się na nogi. Wyprostował się i otrzepał sobie mundur, jak człowiek, który jest gotów umrzeć z godnością. – Ja jestem Burr i nie będę zajmował wam czasu. Jeśli zamierzacie nas zabić, to powinniście zrobić to od razu. West nie ruszył się z miejsca. Godność nie wydawała się warta jakiegokolwiek wysiłku. Czuł niemal, jak ostrze topora wbija mu się już w głowę. Ale Północny z siwymi pasemkami w brodzie tylko się uśmiechnął. – Rozumiem, dlaczego opacznie nas pojęliście, i przepraszamy, jeśli was wystraszyliśmy, ale nie jesteśmy tu po to, żeby was zabić. Jesteśmy tu po to, żeby wam pomóc. West starał się zrozumieć to, co przed chwilą usłyszał. Tak jak Burr. – Pomóc? – Jest wielu na Północy, którzy nienawidzą Bethoda. Jest wielu, którzy klękają przed nim z niechęcią, i kilku, którzy nie klękają w ogóle. To my. Mamy na pieńku z tym starym łajdakiem, i ciągnie się to już od długiego czasu. Zamierzamy uporać się z tą sprawą albo zginąć. Nie możemy walczyć z nim sami, ale słyszeliśmy, że i wy z nim walczycie, więc sobie pomyśleliśmy, że się do was przyłączymy. – Przyłączycie się? – Przebyliśmy długą drogę, żeby to zrobić, a z tego, cośmy widzieli przy okazji, jest jasne, że pomoc się wam przyda. Ale jak dotarliśmy na miejsce, wasi ludzie nie byli skłonni nas przyjąć. – Byli niegrzeczni, że tak powiem – wyjaśnił ten chudy, kucając koło Westa.

– Święte słowa, Wilczarz, święte słowa. Ale nie należymy do tych, których zraża niegrzeczne powitanie. I wtedy pomyślałem sobie, że pogadamy z wami, wódz z wodzem, że tak powiem. Burr spojrzał na Westa. – Chcą walczyć u naszego boku – oznajmił. West zamrugał w odpowiedzi, wciąż nie mogąc się nadziwić, że jednak dożyje końca dnia. Mężczyzna zwany Wilczarzem wyciągał w jego stronę miecz, rękojeścią do przodu, szczerząc przy tym zęby. Dopiero po chwili West uświadomił sobie, że to jego własna broń. – Dzięki – mruknął, ujmując niepewną dłonią rękojeść. – Nie ma za co. – Jest nas pięciu – ciągnął przywódca. – Wszystko Ludzie Imienni i weterani. Walczyliśmy przeciwko Bethodowi i u jego boku, na całej Północy. Znamy jego styl jak mało kto. Potrafimy węszyć, potrafimy walczyć, potrafimy zastawiać pułapki, jak już się sami przekonaliście. Nie uchylimy się przed żadnym zadaniem wartym zachodu, a każde zadanie, które szkodzi Bethodowi, jest dla nas warte zachodu. No i co powiecie? – No... e... – Burr zaczął się jąkać, pocierając sobie brodę kciukiem. – Nie ulega wątpliwości, że jesteście... – zaczął wodzić wzrokiem po zaciętych, brudnych, poznaczonych bliznami twarzach – ...niezwykle użyteczną grupą. Jak mógłbym odrzucić ofertę złożoną z taką uprzejmością? – Więc czas się przedstawić. Ten tutaj to Wilczarz. – To ja – warknął chudy osobnik o ostrych zębach, znów błyskając swoim niepokojącym uśmiechem. – Dobrze was poznać. Chwycił dłoń Westa i ścisnął, aż pułkownikowi strzeliły kostki. Trójdrzewiec wskazał niedbale kciukiem na groźnie wyglądającego towarzysza z toporem i bez jednego ucha. – Ten przyjacielski drań to Czarny Dow. Powiedziałbym, że jak się go lepiej pozna, to zyskuje, ale nie powiem, bo tak nie jest. Dow odwrócił się i splunął na ziemię. – Ten wielki chłop to Tul Duru. Nazywają go Grzmotem. No i jest jeszcze Harding Ponurak. Stoi za tymi drzewami, pilnuje waszych koni. Nie ma się co nim przejmować, i tak nic nie gada. – A ty? – Rudd Trójdrzewiec. Wódz tej małej watahy, a to dlatego, że poprzedni wrócił do ziemi. – Wrócił do ziemi, rozumiem. – Burr wziął głęboki oddech. – Doskonale zatem. Możecie zgłosić się do pułkownika Westa. Jestem pewien, że znajdzie wam kwatery i wyżywienie, nie mówiąc już o pracy. – Ja? – spytał West, wciąż ściskając niepewnie miecz, który kołysał mu się w dłoni. – Jak najbardziej. – Lord marszałek uśmiechał się prawie niedostrzegalnie kącikiem ust. –Nasi nowi sprzymierzeńcy będą doskonale pasować do świty księcia Ladisli. West nie bardzo wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać. I to w chwili, gdy myślał, że jego sytuacja nie może być już gorsza, dostał pod swoją komendę pięciu prymitywnych dzikusów. Trójdrzewiec wydawał się zadowolony z takiego obrotu sprawy. – Dobrze – przytaknął z namysłem. – Więc załatwione. Ten zwany Czarnym Dowem posłał Westowi przeciągłe, zimne spojrzenie. – Pieprzona Unia – warknął.

Pytania Do Sanda dan Glokty, superiora Dagoski, wyłącznie dla jego oczu. Wsiądziesz bezzwłocznie na pokład statku i przejmiesz pod swe rozkazy Inkwizycję w mieście Dagoska. Ustalisz, co się stało z twoim poprzednikiem, superiorem Davoustem. Rozpoczniesz śledztwo na podstawie jego podejrzenia, że szykuje się spisek, być może w samych władzach miasta. Przesłuchasz członków rady i wykorzenisz wszelką nielojalność. Ukarzesz zdradę, nie okazując litości, ale upewnij się wpierw, że dysponujesz twardymi dowodami. Nie możemy sobie pozwolić na dalsze błędy. Żołnierze Gurkhulu już zajęli półwysep, gotowi wykorzystać każdą słabość. Regimenty królewskie są zaangażowane w Anglandzie, nie możesz się więc spodziewać znaczącej pomocy w razie ataku wroga. Tym samym musisz dopilnować, by system obronny miasta był odpowiednio skuteczny i by zapewniono dostawy umożliwiające przetrwanie każdego oblężenia. Będziesz powiadamiał mnie listownie i regularnie o postępie prac. Ponad wszystko zaś musisz dopilnować, by Dagoska pod żadnym pozorem nie wpadła w ręce Gurkhulczyków. Nie zawiedź mnie. Sult Arcylektor Inkwizycji Jego Królewskiej Mości Glokta złożył starannie list i wsunął go z powrotem do kieszeni, sprawdzając przy okazji, czy królewski nakaz jest bezpieczny. „Przekleństwo”. Wielki dokument ciążył mu w płaszczu jak kamień, i to od chwili, gdy otrzymał go od arcylektora. Wyciągnął go teraz i obracał w dłoniach; złoty liść na wielkiej czerwonej pieczęci połyskiwał w ostrym blasku słońca. „Pojedyncza kartka papieru, a jednak warta więcej niż złoto. Bezcenna. Dzięki niej przemawiam głosem samego króla. Jestem najpotężniejszym człowiekiem w Dagosce, potężniejszym nawet niż sam lord gubernator. Wszyscy muszą mnie słuchać i wykonywać moje polecenia. Dopóki zdołam się utrzymać przy życiu, ma się rozumieć”. Podróż nie należała do przyjemnych. Statek był mały, a Morze Kręgu wzburzone przez cały czas. W kajucie Glokty panowała ciasnota i żar jak w piecu. „W piecu, który kołysze się dziko dzień i noc”. Jeśli nie próbował akurat zgarniać z szaleńczo rozkołysanej miski swojego kleiku, to wymiotował tą niewielką ilością, którą zdołał przełknąć. Ale przynajmniej pod pokładem nie groziło mu, że jego bezużyteczna noga zawiedzie go, a on sam wypadnie przez burtę do wody. „Tak, trudno ten rejs uznać za rzecz przyjemną”. Ale teraz było już po wszystkim. Statek prześlizgiwał się ku przystani między zatłoczonymi nabrzeżami. Żeglarze zmagali się z kotwicą i rzucali liny na molo. Ku zakurzonemu brzegowi wysuwał się trap. – No dobra – powiedział praktyk Severard. – Idę się napić. – Nie żałuj sobie czegoś mocniejszego, ale nie zapomnij zgłosić się do mnie później. Mamy jutro mnóstwo roboty. Mnóstwo.

Severard przytaknął, długie włosy zakołysały się wokół jego twarzy. – Och, żyję, by służyć. „Nie bardzo wiem, po co żyjesz, ale nie wątpię, że nie po to”. Praktyk oddalił się dziarskim krokiem, pogwizdując niemelodyjnie, załomotał butami o trap, ruszył wzdłuż nabrzeża i zniknął między brązowymi budynkami w dali. Glokta przyjrzał się wąskiej drewnianej kładce nie bez niepokoju, zacisnął starannie dłoń na rączce swej laski i przesunął językiem po bezzębnych dziąsłach, zbierając w sobie odwagę, by postawić stopę na niepewnym mostku. „Doprawdy, akt bezinteresownego heroizmu”. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie byłoby mądrzej pełznąć po prostu na brzuchu. „Zmniejszałoby to ryzyko śmierci w wodzie, ale nie byłoby właściwe, prawda? Wzbudzający grozę superior Inkwizycji, który wyczołguje się na brzeg, by objąć urząd?”. – Pomóc? Praktyk Vitari patrzyła na niego z boku, wychylając się poza burtę statku; rude włosy sterczały jej na głowie jak kolce na oście. Wydawało się, że spędziła całą podróż, kąpiąc się w powiewach świeżego powietrza jak jaszczurka, nieporuszona w najmniejszym stopniu kołysaniem statku; cieszyła się obezwładniającym żarem tak bardzo, jak Glokta go nienawidził. Trudno było wyczytać cokolwiek z jej twarzy kryjącej się pod czarną maską praktyka. „Ale mogę się założyć, że skrywa tam uśmiech. Bez wątpienia przygotowuje już pierwszy raport dla arcylektora: Kaleka spędził większość podróży pod pokładem, rzygając. Kiedy przybiliśmy do nabrzeży Dagoski, trzeba było go przenieść na brzeg wraz z ładunkiem. Stał się już pośmiewiskiem...”. – Oczywiście, że nie! – warknął, wkraczając kuśtykającym krokiem na trap, jakby ryzykował życiem każdego ranka. Deska zachybotała się niebezpiecznie, kiedy postawił na niej prawą stopę; był boleśnie świadomy szarozielonej wody, która chlupotała o śliskie kamienie nabrzeża, gdzieś tam w dole. „Ciało unoszące się na wodzie w dokach...”. W końcu jednak zdołał pokonać tę przeszkodę bez przygód, ciągnąc za sobą uschniętą nogę. Poczuł przypływ absurdalnej dumy, kiedy dotarł do brudnego kamiennego nabrzeża i wreszcie stanął na suchym lądzie. „Śmieszne. Mogłoby się wydawać, że łatwiej pokonałem Gurkhulczyków i ocaliłem miasto, niż przekuśtykałem te trzy kroki”. Na domiar złego, właśnie teraz, kiedy przywykł już do bezustannego kołysania statku, nieruchomość ziemi przyprawiała go o zawroty głowy i skurcz żołądka, a zgniło-słona woń nagrzanych doków była nie do zniesienia. Zmusił się do tego, by przełknąć gorzką ślinę, która zebrała mu się w ustach, zamknął oczy i odwrócił twarz ku bezchmurnemu niebu. „Do diabła, ależ tu gorąco”. Glokta zapomniał, jak upalne może być Południe; była późna pora roku, a mimo to słońce wciąż paliło, on zaś oblewał się potem pod swym długim czarnym płaszczem. „Strój Inkwizycji może wydawać się doskonały, jeśli chodzi o wzbudzanie przerażenia w podejrzanym, ale obawiam się, że nie jest dostosowany do gorącego klimatu”. Praktyk Frost był w jeszcze gorszej sytuacji. Potężny albinos zakrył sobie każdy odsłonięty wcześniej skrawek swej mlecznej skóry, włożył nawet czarne rękawiczki i kapelusz o rozłożystym rondzie. Spoglądał w olśniewające niebo, mrużąc podejrzliwie i żałośnie różowe oczka, a szeroką białą twarz wokół maski pokrywały paciorki potu. Vitari spojrzała z ukosa na obu.

– Powinniście częściej przebywać na świeżym powietrzu – zauważyła. Na końcu nabrzeża czekał na nich człowiek w inkwizytorskiej czerni; trzymał się uporczywie cienia, jaki rzucał kruszejący mur, a mimo to i on pocił się obficie. Wysoki, kościsty mężczyzna o wytrzeszczonych oczach i zakrzywionym nosie, czerwonym i obłażącym ze skóry od słońca. „Orszak powitalny? Sądząc po jego rozmiarach, nie jestem tu chyba mile widziany”. – Nazywam się Harker i pełnię w mieście funkcję starszego inkwizytora. – Do czasu mego przybycia – rzucił ostro Glokta. – Ilu jest jeszcze prócz ciebie? Mężczyzna zmarszczył czoło. – Czterech inkwizytorów i około dwudziestu praktyków. – Niewielka liczba, by chronić tak duże miasto od zdrady. Twarz Harkera przybrała jeszcze bardziej arogancki wyraz. – Zawsze dawaliśmy sobie radę. „Och, jak najbardziej. Pomijając zamordowanie waszego superiora, naturalnie”. – To pańska pierwsza wizyta w Dagosce? – Spędziłem trochę czasu na Południu – odparł Glokta. „Najlepsze dni mojego życia i najgorsze”. – Byłem podczas wojny w Gurkhulu. Widziałem Ulrioch. – „W ruinie, kiedy już spaliliśmy miasto”. – I byłem przez dwa lata w Shaffie. – „Jeśli wliczyć więzienie imperatorskie. Dwa lata w piekielnym upale i przygniatającej ciemności”. – Ale nigdy nie odwiedziłem Dagoski. – Hm – prychnął Harker, niewzruszony. – Zamieszkacie w cytadeli. Tam się znajdują wasze kwatery. Skinął w stronę wielkiej skały, która górowała nad miastem. „Oczywiście, że tam. Na najwyższej kondygnacji najwyższego budynku, bez wątpienia”. – Pokażę wam drogę. Lord gubernator Vurms i jego rada pragną poznać nowego superiora – dodał Harker i odwrócił się; w jego oczach mignął cień goryczy. „Uważasz, że to ty powinieneś otrzymać tę robotę, co? Cieszę się niezmiernie, że mogłem cię rozczarować”. Harker ruszył pospiesznie w głąb miasta. Praktyk Frost wlókł się za nim, garbiąc szerokie ramiona pod ciężarem masywnej szyi i przywierając do każdego skrawka cienia, jakby słońce ciskało weń maleńkie strzały. Vitari podążała zygzakiem po zakurzonych uliczkach, przypominało to stąpanie po parkiecie tanecznym; zaglądała przy tym w okna i w wąskie boczne alejki. Glokta powłóczył uparcie nogami w tyle, czując, jak lewa kończyna zaczyna go palić z wysiłku. „Kaleka zdołał zrobić zaledwie trzy kroki, nim padł na twarz, i trzeba go było dźwigać przez resztę drogi na noszach; popiskiwał jak na wpół zarżnięta świnia i błagał o łyk wody, podczas gdy każdy obywatel, którego miał przerażać swoją obecnością w mieście, gapił się zdumiony...”. Zacisnął wargi i wbił zęby w puste dziąsła, po czym zmusił się, by dotrzymywać kroku pozostałym – uchwyt laski wbijał mu się w dłoń, a kręgosłup trzeszczał boleśnie z każdym ruchem. – To jest Dolne Miasto – rzucił Harker mrukliwie przez ramię. – Przebywa tu rodzima ludność. „Gigantyczny, wrzący, zakurzony, cuchnący śmietnik”. Budynki były nędzne i w złym stanie: koślawe jednopiętrowe rudery, pochyłe zwałowiska glinianych, na wpół wysuszonych cegieł. Mieszkańcy odznaczali się bez wyjątku śniadą skórą,