mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 546
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 774

Adornetto Alexandra - Blask 2 - Hades

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Adornetto Alexandra - Blask 2 - Hades.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 403 stron)

Adornetto Alexandra Blask 02 Hades Bethany Church jest aniołem. Przysłano ją na ziemię, aby powstrzymać siły ciemności. Choć miłość do ziemskiego chłopca, Xaviera Woodsa, nie była częścią planu, więź pomiędzy nim a Beth jest niezwykle silna. Lecz ani to uczucie, ani opieka dwójki archaniołów, Gabriela i Ivy, nie zdołają uchronić Beth przed diabelskim podstępem, który zawiedzie ją wprost do piekła. Znany z poprzedniej części demon, Jack Thorn, zażąda za jej uwolnienie zapłaty, która nie tylko zniszczy samą Bethany, lecz także kosztować może życie jej bliskich.Opowieść, którą Alexandra Adornetto rozpoczęła w entuzjastycznie przyjętym Blasku, powraca wśród wartkiej, pełnej niespodziewanych zwrotów akcji. Anioły zmuszone będą stawić czoła demonom, a potęga miłości wystawiona zostanie na próbę. Każdemu, kto poznał drogę do piekła i z powrotem.

Wszyscy maja sie dobrze Gdy w liceum imienia Bryce'a Hamiltona rozległ się dzwonek kończący ostatnią lekcję, oboje z Xavierem pozbieraliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy trawnikiem w kierunku wyjścia. Na popołudnie zapowiedziano przejaśnienia, lecz pomimo iż słońce toczyło zaciętą walkę, niebo nadal miało przygnębiającą, stalowoszarą barwę. Od czasu do czasu tylko blade promyki przebijały się przez chmury, tworząc na ziemi tańczące plamki i grzejąc mnie delikatnie w kark. - Będziesz dziś u nas na obiedzie? — zapytałam Xaviera, biorąc go pod rękę. - Gabriel chce wypróbować przepis na meksykańskie naleśniki. Xavier zerknął na mnie z ukosa i roześmiał się.

- Co cię tak rozbawiło? - Tak sobie tylko pomyślałem - odparł - że na obrazach przedstawia się anioły wyłącznie jako strażników tronu niebieskiego, ewentualnie walczące z demonami... Ciekawe, dlaczego nigdy nie pokazuje się ich w kuchni, przyrządzających meksykańskie naleśniki. - Dlatego że odpowiedni wizerunek to podstawa — szturchnęłam go łokciem w bok. - Więc przyjdziesz czy nie? - Nie mogę — westchnął Xavier. — Obiecałem siostrze, że zostanę w domu i pomogę przy dyniach.

- Ojej. Ciągle zapominam, że to już prawie Halloween. - Spróbuj wykazać trochę więcej entuzjazmu - odparł Xavier. - Tu wszyscy podchodzą do tego bardzo poważnie. Wiedziałam, że nie przesadza: progi i ganki wszystkich domów ozdabiały już przygotowane specjalnie na tę okazję wydrążone dynie powycinane w rozmaite wzory oraz sztuczne gipsowe nagrobki. - Zdaję sobie z tego sprawę - przyznałam. - Ale nic nie poradzę, że na samą myśl o tym wszystkim dostaję dreszczy. Jak przebieranie się za upiory albo żywe trupy może sprawiać komuś przyjemność? Przecież to postacie z najgorszych koszmarów. - Beth - Xavier zatrzymał się i położył mi dłonie na ramionach. - To tylko zabawa, nie przejmuj się tak! Miał rację. Powinnam przestać się zamartwiać. Minęło sześć miesięcy od czasu przeprawy z Jakiem Thornem i wszystko szło jak po maśle. Do Venus Cove powrócił spokój, a ja czułam się z tym miejscem związana bardziej niż kiedykolwiek. To maleńkie senne miasteczko, wtulone w jeden z zakątków malowniczego wybrzeża Georgii*, stało się moim domem. Ozdobne balkony i wymyślne wystawy sklepowe nadawały głównej ulicy wygląd jak ze starej pocztówki. Właściwie wszystko, od kina po staroświecki budynek sądu, emanowało dystyngowanym urokiem Południa z dawno zapomnianych stuleci. Przez miniony rok wpływ mojej rodziny zrobił swoje i Venus Cove mogłoby stanowić wzór do naśladowania. Liczba ludzi uczęszczających regularnie do kościoła wzrosła trzykrotnie, misje dobroczynne nie mogły wręcz się opędzić od wolontariuszy, a przypadki łamania prawa przytrafiały się tak rzadko, że szeryf musiał wyszukiwać sobie dodatkowe zajęcia dla zabicia czasu. Jedyne konflikty, jakie się teraz zdarzały, to drobne utarczki w rodzaju sprzeczek o miejsce do parkowania. Ale taka już jest ludzka natura. Nie da się jej zmienić, zresztą nie po to zostaliśmy tu przysłani. * Stan w południowo-wschodniej części USA.

Jednak tym, co sprawiało mi najwięcej radości, był fakt, że staliśmy się sobie z Xavierem jeszcze bliżsi. Zerknęłam na niego spod rzęs. Był tak samo oszałamiająco przystojny jak zawsze. Krawat miał rozwiązany, a szkolną marynarkę przerzuconą niedbale przez ramię. Czułam przy swoim boku jego silne, sprężyste ciało, gdy tak szliśmy noga w nogę, idealnie zgranym krokiem. W takich momentach nietrudno było o wrażenie, że stanowimy jedność. Od czasu burzliwego starcia z Jakiem w zeszłym roku Xavier stał się jeszcze częstszym gościem na siłowni i z jeszcze większym zapałem trenował rozmaite sporty. Wiedziałam, że robi to, by móc skuteczniej mnie chronić, ale były i inne plusy tej sytuacji. Jego klatka piersiowa nabrała masy, na brzuchu pojawiły się twarde, poprzeczne mięśnie. Nadal był szczupły i niezwykle proporcjonalnie zbudowany, ale przez cienki materiał koszulki wyraźnie widziałam na jego ramionach muskuły. Popatrzyłam wyżej, na subtelne rysy jego twarzy: prosty nos, wysokie kości policzkowe, pełne usta. W słońcu jego orzechowe włosy połyskiwały złociście, a tęczówki migdałowych oczu miały kolor płynnego błękitu. Na palcu nosił teraz masywną srebrną obrączkę - prezent ode mnie, który dałam mu po tym, jak pomógł mi dojść do siebie po ataku Jake'a. Wygrawerowano na niej trzy symbole wiary: pięcioramienną gwiazdę, która reprezentowała tę świecącą niegdyś nad Betlejem; trójlistną koniczynę na cześć trzech osób Trójcy Świętej; a także inicjały IHS, skrót od Ihesus, jak zapisywano imię Chrystusa w czasach średniowiecza. Zamówiłam dla siebie identyczną. Lubiłam myśleć o nich jako o symbolu naszego przywiązania. Ktoś inny na jego miejscu, kto doświadczyłby tego co on, mógłby całkowicie stracić wiarę w naszego Ojca, ale Xavier był silny duchem i umysłem. Głęboko zaangażował się w nasz związek i wiedziałam, że nic by go nie przekonało do wycofania się z powziętego w imieniu nas obojga postanowienia. Dotarłszy do parkingu, natknęliśmy się na grupkę kolegów Xaviera z jego drużyny piłki wodnej, co skutecznie przerwa-

ło moje rozmyślania. Niektórych z nich znałam z imienia. W ucho wpadła mi końcówka ich rozmowy. - Ale że Wilson się dorwał do Kay Bentley - parsknął chłopak imieniem Lawson. Miał podbite i opuchnięte oko, zapewne z powodu jakiejś weekendowej przygody. W grę wchodziła prawdopodobnie beczułka piwa, powiązana z rozmyślną dewastacją mienia. - Grób se wykopał — wymamrotał ktoś pod nosem. — Każdy wie, że ona ma lepszy przebieg niż stary chrysler mojego taty. - Wisi mi to, dopóki nie dobierał się do niej na moim łóżku. Musiałbym spalić materac i pościel. - Spoko, stary. Jestem prawie pewien, że widziałem ich z tyłu, na trawniku. - Byłem tak nawalony, że za cholerę nic nie pamiętam -stwierdził Lawson. - Za to ja pamiętam, że próbowałeś startować do mnie -odezwał się swoim śpiewnym akcentem chłopiec o imieniu Wesley, po czym skrzywił się z obrzydzeniem. - Oj, daj se luzu... ciemno było. Mogłeś trafić dużo gorzej. - Wcale mnie to nie bawi - burknął Wesley. - Ktoś wrzucił foty na Facebooka. Co ja teraz powiem Jess? -Wyznasz jej, że nie mogłeś się oprzeć boskim mięśniom Lawsona. - Xavier walnął go w plecy, przechodząc. — Te wszystkie godziny spędzone przy playstation doskonale mu zrobiły na rzeźbę. Roześmiałam się, podczas gdy Xavier otwierał drzwiczki swego błękitnego kabrioletu, chevroleta Bel Air. Wsiadłam do środka i wyciągnęłam się wygodnie na skórzanym siedzeniu, wdychając jego znajomy zapach. Pokochałam ten samochód niemal tak mocno jak Xavier. Towarzyszy! nam od zawsze, począwszy od pierwszej randki w „Zakochanych", po konfrontację z Jakiem na cmentarzu. Mimo że nigdy nie przyznałabym się do tego, od pewnego czasu zaczęłam myśleć o tym aucie jak o żywej istocie. Xavier przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik z rykiem obudził się do życia.

Wyglądało to tak, jakby byli idealnie zgrani - jak gdyby doskonale się znali. - To jak, wymyśliłaś już kostium dla siebie? - Na jaką okazję? - spytałam bezmyślnie. Xavier pokręcił głową. - Na Halloween. Skup się, dziewczyno! - Jeszcze nie - przyznałam się. - Ale pracuję nad tym. A ty? - Co byś powiedziała na Batmana? - zapytał, puszczając do mnie oko. - Zawsze marzyłem o tym, żeby zostać superbo-haterem. - Akurat. Chodzi ci tylko o jego samochód. Uśmiechnął się ze skruchą. - A niech to! Za dobrze mnie znasz. Gdy dojechaliśmy pod numer piętnasty na Byron Street, przechylił się na siedzeniu i pocałował mnie, miękko i delikatnie. Świat zewnętrzny zniknął gdzieś w oddali, podczas gdy ja rozpływałam się w ramionach Xaviera. Pod palcami miałam jego gładką skórę, otulił mnie jego czysty i świeży zapach, delikatny jak powietrze przesycone wonią oceanu. Unosiła się w nim też nutka czegoś bardziej wyrazistego - jakby mieszanka wanilii i drzewa sandałowego. Trzymałam jedną z koszulek Xaviera, skropioną jego wodą kolońską, pod poduszką, aby móc każdej nocy wyobrażać sobie, że to on sam jest przy mnie. Zabawne, jak najbardziej nawet śmieszne zachowania zaczynają się wydawać całkiem naturalne, gdy tylko jest się zakochanym. Zdawałam sobie sprawę z tego, ze niektórych może drażnić nasza zażyłość, ale nawet jeśli tak było, to zbyt absorbowało nas własne towarzystwo, byśmy się mieli tym przejmować. Wróciłam gwałtownie do rzeczywistości, jak ktoś obudzony z głębokiego snu, gdy Xavier wyjeżdżał z zatoczki. - Przyjadę po ciebie jutro rano - zawołał, uśmiechając się zniewalająco. - O tej porze co zawsze. Stałam w naszym zarośniętym ogródku, obserwując go, aż wreszcie jego samochód zniknął w zakręcie na końcu ulicy.

W dalszym ciągu uważałam Byrona za swój własny kawałek nieba i uwielbiałam do niego wracać. Wszystko tu było takie kojąco znajome, począwszy od skrzypiących schodków prowadzących do frontowych drzwi, aż do przestronnych, wysokich pomieszczeń czekających wewnątrz. Otaczały mnie niczym bezpieczny kokon, chroniąc przed zawirowaniami zewnętrznego świata. Nie da się ukryć, że mimo iż rozkoszowałam się możliwością życia w ludzkim ciele, czasami mnie ono przerażało. Ziemia boryka się z różnymi problemami -niektóre z nich są tak ogromne i tak złożone, że nie sposób ich w pełni pojąć. Od samego myślenia o tym kręciło mi się w głowie. Czułam się też przez to trochę bezradna. Lecz Ivy i Gabriel wytłumaczyli mi, że powinnam przestać tracić energię na sprawy, na które nie mam wpływu, i skupić się na naszej misji. Polecono nam spenetrować inne miasteczka w pobliżu Venus Cove na okoliczność ciemnych mocy, które mogłyby tam przebywać i które należałoby wypędzić. Nie przypuszczaliśmy wówczas, że to one pierwsze nas odnajdą, i to szybciej, niż moglibyśmy się tego spodziewać. Gdy weszłam do domu, obiad był prawie gotowy. Mój brat i siostra siedzieli na tarasie, każde oddając się własnej czynności: Ivy ugrzęzła z nosem w książce, a Gabriel, zamyślony, komponował coś na swojej gitarze. Jego wprawne palce głaskały delikatnie struny, te zaś zdawały się odpowiadać posłusznie na to milczące wezwanie. Podeszłam do nich i uklękłam, by pogłaskać Fantoma, mojego psa, który spał głęboko z głową ułożoną na swych wielkich jedwabistych łapach. Poruszył się pod moim dotykiem, srebrzysty i lśniący. Spojrzał na mnie smutnymi oczyma w kolorze księżycowej poświaty, jak gdyby chciał powiedzieć: „Gdzieś ty była przez cały dzień?". Ivy spoczywała, na wpół leżąc w hamaku, złote włosy spływały jej falami aż do pasa. W świetle zachodzącego słońca stanowiło to oszałamiający widok. Moja siostra nie wyglądała jednak na osobę, która potrafi czerpać autentyczną przyjemność z tej chwili relaksu. Jej poza była zbyt wystudiowana, przywodziła raczej na myśl jakieś mityczne stworzenie, które bezceremonialnie upchnięto w świecie

całkowicie dla niego obcym. Miała na sobie pastelowoniebieską muślinową sukienkę, nad głową zaś umocowała fikuśną parasolkę do ochrony przed ostatnimi promieniami słońca. Bez wątpienia wypa- trzyła ją u któregoś z handlarzy starociami i nie zdołała sobie odmówić zakupu. - Gdzieś ty ją znalazła? - roześmiałam się. — Takie rzeczy, zdaje się, wyszły z mody już ładnych parę lat temu. - Moim zdaniem jest przeurocza - odparła Ivy, odkładając na kolana książkę. Rzuciłam okiem na okładkę. -Dziwne losy Jane Eyre*} - zapytałam z powątpiewaniem. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że to historia o miłości? - Owszem, jestem tego świadoma - odrzekła nieco poirytowanym tonem. - Zamieniasz się we mnie! - drażniłam się z nią. - Poważnie wątpię, czy kiedykolwiek nauczyłabym się robić aż tak maślane oczy i zachowywać się równie dziecinnie jak ty - odpowiedziała chłodno Ivy, ale w jej źrenicach igrały wesołe ogniki. Gabriel przestał brzdąkać na gitarze i podniósł na nas wzrok. - No, w tej kwestii z pewnością nikt Bethany nie dorówna - rzucił z uśmiechem. Odłożył ostrożnie instrument na bok, wstał i podszedł do barierki, spoglądając na morze. Plecy miał jak zwykle idealnie proste, jasnoblond włosy były związane w koński ogon. Jego stalowoszare oczy i pięknie wyrzeźbiona sylwetka pozwalały dojrzeć w nim boskiego wojownika, którym był. Lecz już jego ubiór - wyblakłe dżinsy i luźna koszula - nosił cechy najzupełniej ludzkie. Twarz miał otwartą i przyjazną. Miło było popatrzeć na Gabriela ostatnimi czasy - wydawał się dużo spokojniejszy. Odnosiłam wrażenie, że * Dziewiętnastowieczna powieść autorstwa Charlotte Brontë.

oboje z Ivy są do mnie nastawieni mniej krytycznie, że łatwiej przychodzi im akceptować moje wybory. - Jak to możliwe, że zawsze jesteś w domu przede mną? - zgłosiłam pretensję. - Przecież ja jadę samochodem, a ty idziesz pieszo! - Mam swoje sposoby - odparł mój brat, uśmiechając się tajemniczo. - Ponadto ja nie zatrzymuję się co dwie minuty, żeby dać upust swoim uczuciom. - My się wcale nie zatrzymujemy i niczemu nie dajemy upustu! - zaprotestowałam. Gabriel uniósł brew. -Więc to nie Xaviera samochód widziałem zaparkowany dwie ulice od szkoły? - Może i Xaviera. - Uniosłam dumnie podbródek, wściekła, że jak zwykle ma rację. - Ale „co dwie minuty" to już lekka przesada! Trójkątną twarzyczkę Ivy rozjaśnił szeroki uśmiech. - Daj spokój, Bethany. Już przywykliśmy do tego waszego miziania. - A skąd ty znasz takie słowa? - zapytałam zaintrygowana. Nigdy przedtem nie słyszałam, żeby Ivy używała kolokwiali-zmów. Jej sposób mówienia był zazwyczaj taki oficjalny i staroświecki. - Przypominam ci, że spędzam sporo czasu z młodzieżą -odrzekła. - Chcę być wporzo. Oboje z Gabrielem wybuchnęliśmy śmiechem. - W takim razie na dobry początek przestań mówić „wporzo" — poradziłam. Wyciągnęła rękę, żeby zmierzwić mi czule włosy, po czym zmieniła temat. - Mam nadzieję, że nie robiłaś żadnych planów na ten weekend? - A czy Xavier też może jechać? - wtrąciłam szybko, zanim w ogóle zdążyła wytłumaczyć, co z Gabrielem szykują. Xavier od dawna już był na stałe wpisany w moje życie. Nawet gdy nie przebywaliśmy razem, żadna czynność, nic na świecie nie było w stanie powstrzymać moich myśli

od zawracania ku niemu. Gabriel wymownie przewrócił oczami. - Jeśli musi. - Oczywiście, że musi - wyszczerzyłam zęby, zadowolona. — No więc, o co chodzi? - Około trzydziestu kilometrów stąd znajduje się miasteczko o nazwie Black Ridge - odparł mój brat. - Podobno dochodzi tam do różnych niepokojących... sytuacji. - Masz na myśli demona? - Wystarczy powiedzieć, że w ciągu ostatniego miesiąca zaginęły trzy dziewczynki, a do tego absolutnie bezpieczny i stabilny dotychczas most zawalił się znienacka na przejeżdżające pod nim samochody. Zamrugałam szybko powiekami. - Wygląda na to, że to sprawa w sam raz dla nas. Kiedy wyruszamy? - W sobotę - oznajmiła Ivy. - Więc lepiej dobrze wypocznij.

Uzalezniona Następnego dnia siedziałyśmy z Molly i resztą dziewcząt na zachodnim dziedzińcu, który od pewnego czasu stał się naszym ulubionym miejscem. Molly zmieniła się bardzo od zeszłego roku, kiedy to straciła najlepszą przyjaciółkę. Śmierć Taylah z rąk Jake'a Thorna otworzyła mojej rodzinie oczy. Aż do dnia, w którym poderżnął jej gardło, by pokazać nam swoją siłę, nie podejrzewaliśmy, do czego jest zdolny. Od tamtej pory Molly odsunęła się od swego dawnego kręgu przyjaciółek, a ja lojalnie poszłam za nią. Nie miałam z tego powodu żadnych pretensji. Zdawałam sobie sprawę z tego, że szkoła musi być teraz dla niej pełna bolesnych wspomnień, i chciałam okazać jej wsparcie na wszystkie możliwe sposoby. Poza tym nasze nowe koleżanki nie różniły się specjalnie od poprzednich. Już wcześniej spotykałyśmy się z nimi od czasu do czasu, tyle że nigdy nie trzymałyśmy się szczególnie blisko. Znały wszystkich naszych znajomych i plotkowały dokładnie o tym samym, tak więc odnalezienie się w ich towarzystwie nie stanowiło najmniejszego problemu. W grupie, której częścią była niegdyś Taylah, atmosfera stała się sztuczna i napięta. Wiedziałam, że Molly nie potrafiłaby już poczuć się tam naprawdę swobodnie. Co jakiś czas rozmowa urywała się niespodziewanie, w sposób, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości, iż każda z nich myśli o tym samym: „Co powiedziałaby na to Taylah?". Lecz żadna nie odważyłaby się wymówić głośno jej imienia. Czułam, że dla tych dziewczyn nic już nigdy nie będzie takie samo. Starały się zachowywać jak gdyby nigdy nic, ale

niemal przez cały czas odnosiło się wrażenie, że ich wesołość jest wymuszona. Śmiały się przesadnie głośno, a opowiadane żarty brzmiały jak wyuczone lekcje. Wydawało się, że wszystko, cokolwiek mówią lub robią, przypomina im tylko o tym, że Taylah już z nimi nie ma. Molly i Taylah stanowiły trzon tej paczki, to one zawsze znały się na wszystkim i na prawie każde pytanie miały gotową odpowiedź. Teraz, gdy Taylah odeszła, Molly zupełnie przestała się udzielać. Pozostałe, straciwszy obie swe mentorki, były kompletnie zagubione. Z trudem przychodziło mi patrzeć, jak zmagają się ze swoim żalem; żalem, o którym nie potrafiły mówić ze strachu przed tym, że mógłby im się wymknąć spod kontroli. Tak bardzo chciałam im powiedzieć, żeby przestały postrzegać śmierć jako koniec, że oznacza ona raczej nowy początek. Wytłumaczyć, że Taylah przeniosła się po prostu na inny poziom istnienia, taki, którego nie ogranicza żadna fizyczna forma. Pragnęłam, by wiedziały, że ich przyjaciółka nadal żyje, tyle że teraz jest już wolna. Marzyłam o tym, by móc opowiedzieć im o niebie i o spokoju, który można tam odnaleźć. Lecz, oczywiście, podzielenie się tego rodzaju wiedzą było niemożliwe. Nie tylko pogwałciłabym w ten sposób jedną z najświętszych zasad i ujawniła naszą obecność na ziemi, ale zostałabym też momentalnie wykluczona z towarzystwa jako wariatka. Nasze świeżo upieczone koleżanki lubiły spotykać się przy kilku rzeźbionych ławkach ustawionych pod kamiennym łukiem - uważały je za swoją prywatną własność. Jedno, co się nie zmieniało, to ich przywiązanie do własnego terytorium. Jeśli ktokolwiek spoza grupy zabłąkał się przypadkiem w tę okolicę, nie pozostawał tam długo. Piorunujące, pełne nagany spojrzenia na ogół wystarczały, by odstraszyć każdego intruza.

Po niebie toczyły się ciężkie, niewróżące nic dobrego szare chmury, lecz dziewczęta nie miały zwyczaju spędzać przerw w budynku, jeśli nie wymagała tego bezwzględna konieczność. Siedziały teraz jak zwykle, z perfekcyjnie ułożonymi włosami i spódnicami podciągniętymi wysoko, chłonąc słabiutkie promyki, które wyglądały trwożnie zza chmur i pokrywały dziedziniec bladymi cętkami słonecznego światła. Żadna okazja, by popracować nad opalenizną, nie mogła zostać zmarnowana. Myśl o planowanym na piątek przyjęciu z okazji Halloween skutecznie podniosła wszystkich na duchu i wzbudzała duży entuzjazm. Miało się ono odbyć w stojącej tuż za miastem opuszczonej willi, będącej własnością rodziny jednego z uczniów ostatnich klas — Austina Knoxa. Wybudował ten dom kilka lat po zakończeniu wojny secesyjnej, w roku 1868, jego dziadek, Thomas Knox. Należał on do założycieli miasteczka i choć rodzina Knoxow nie zaglądała tam od lat, konserwator zabytków uchronił obiekt o historycznej wartości przed wyburzeniem. Stał więc tak sobie, pusty i niezamieszkany przez nikogo. Było to otoczone drewnianym tarasem, stare i zniszczone domostwo, położone na odludziu, wśród pól, za jedynego sąsiada mając nieużywaną autostradę. Miejscowi nazywali je „Domem Boo Radleya" — nikt nigdy z niego nie wychodził ani też nie wchodził do środka, a Austin twierdził nawet, że widział kiedyś ducha swego dziadka stojącego w jednym z okien na piętrze. Według Molly idealnie nadawało się na imprezę: nikt tamtędy nie przejeżdżał, jeśli nie liczyć zabłąkanych turystów lub kierowców ciężarówek, którzy źle skręcili przy zjeździe z autostrady. Leżało też na tyle daleko od miasteczka, że można było się bawić bez przeszkód, nie narażając się na skargi z powodu hałasu. Cały pomysł zaczął się od małej grupki osób, wkrótce jednak wieść się rozniosła, i teraz już cała * Artur „Boo" Radley - postać z wyróżnionej nagrodą Pulitzera powieści obyczajowej Zabić drozda, autorstwa amerykańskiej pisarki Harper Lee, z 1960 roku. Artur jest przedmiotem fascynacji trójki młodych bohaterów, ponieważ z tajemniczych powodów wydaje się nigdy nie opuszczać swego domu.

szkoła nie mówiła o niczym innym. Nawet kilkorgu uczniom drugich klas udało się zdobyć zaproszenie dzięki odpowiednim znajomościom. Siedziałam obok Molly, która upięła dziś swoje tycjanow-skie loki w luźny kok na czubku głowy. Bez makijażu jej buzia przypominała twarz porcelanowej lalki z wielkimi oczami koloru nieba i ustami niczym pączki róż. Nie zdołała sobie co prawda odmówić odrobiny błyszczyku, ale poza tym odstawiła wszelkie kolorowe kosmetyki w nadziei, że pomoże jej to zdobyć przychylność Gabriela. Spodziewałam się, że do tego czasu da już sobie spokój z beznadziejnym uczuciem, które żywiła do mojego brata, lecz wyglądało na to, że jedynie przybrało ono na sile. Zdecydowanie wolałam Molly nieumalowaną; podobało mi się, że wygląda na swój wiek zamiast na kogoś o dobre dziesięć lat starszego. - Ja idę jako niegrzeczna uczennica - oznajmiła Abigail. - Czyli, innymi słowy, przebierasz się za samą siebie? -parsknęła Molly. - Ciekawe, co ty wymyśliłaś... - Będę Dzwoneczkiem. -Kim? - Wróżką z Piotrusia Pana. - To nie fair - poskarżyła się Madison. - Umówiłyśmy się przecież, że pójdziemy wszystkie jako króliczki „Playboya"! - Króliczki są już niemodne. - Molly uniosła podbródek. -Nie wspominając o tym, że to jednak straszny kicz. - Chwileczkę - wtrąciłam się - ale czy te kostiumy nie powinny być jakoś bardziej makabryczne? -Bethie - westchnęła Savannah. - Czy myśmy cię nic a nic nie nauczyły? Uśmiechnęłam się z zakłopotaniem. - Przypomnij mi. -Zasadniczo chodzi o to, żeby się grupowo... - zaczęła Hallie.

- Powiedzmy, że ma to być okazja do wejścia w bliższą zażyłość z płcią przeciwną - przerwała Molly, rzucając Hallie ostre spojrzenie. - Twoje przebranie musi być jednocześnie i przerażające, i sexy. - A wiedziałyście, że Halloween wiąże się bezpośrednio z Samhain? — zapytałam. - Ludzie naprawdę się wtedy bali. - Z jakim szałem? I dlaczego seplenisz*? - zdumiała się Hallie. - Nie z szałem... to nazwa starego celtyckiego święta - odparłam. - Powszechnie wtedy wierzono, że w tę jedną noc świat umarłych łączy się ze światem żywych; że martwi mogą powstać z grobów i zawładnąć naszymi ciałami. Przebrania miały służyć temu, by ich odstraszyć i zniechęcić. Wszystkie popatrzyły na mnie z nieoczekiwanym respektem w oczach. - Mój Boże, Bethie - wzdrygnęła się Savannah. - No toś nas nieźle wystraszyła. - A pamiętacie, jak żeśmy sobie w siódmej klasie urządziły seans spirytystyczny? - odezwała się Abigail. Pozostałe zaczęły kiwać entuzjastycznie głowami, przywołując w pamięci szczegóły tamtego wieczoru. - Co sobie urządziłyście?! — wykrztusiłam, ledwo będąc w stanie ukryć niedowierzanie. - Seans spirytystyczny, to takie... - Wiem, co to jest - powiedziałam. - Ale w żadnym razie nie powinnyście bawić się w takie rzeczy. - A nie mówiłam?! - wykrzyknęła Hallie. - Mówiłam ci, Abbie, że to może być niebezpieczne. Pamiętacie, jak trzasnęły te drzwi? - No. Walnęła nimi twoja mama - prychnęła Madison. - Nieprawda, to nie mogła być ona. Przez cały czas spała u siebie w pokoju. * Amerykanie wymawiają to stówo jako „salem", zresztą oryginalna celtycka wersja brzmi podobnie.

- Nieważne. Myślę, że powinnyśmy znów spróbować w piątek. - Abigail uniosła porozumiewawczo brwi. - Co wy na to, dziewczyny? Kto się pisze? - Ja na pewno nie - odparłam stanowczo. - Nie dam się wciągnąć w nic podobnego. Spojrzenia, które wymieniły między sobą, pozwalały mi się domyślać, że mają na ten temat nieco inne zdanie. -Ależ one są dziecinne - poskarżyłam się Xavierowi w drodze na francuski. Wokoło trzaskały drzwi, z głośnika rozlegały się szkolne ogłoszenia, zewsząd otaczał nas gwar rozmów, lecz my przebywaliśmy we własnym świecie. - Planują zorganizować seans spirytystyczny i poprzebierać się za króliczki. - Za jakie króliczki? - spytał podejrzliwie. - Z „Playboya", o ile dobrze zrozumiałam. Cokolwiek to oznacza. - To by było coś akurat w ich stylu - roześmiał się Xavier. - Ale nie pozwalaj się namówić na coś, na co nie masz ochoty. - To moje koleżanki. -1 co z tego? - wzruszył ramionami. - A gdyby któraś z nich zapragnęła się utopić, zrobiłabyś to samo? - Dlaczego którakolwiek z nich miałaby się topić? - zapytałam zaniepokojona. - Czy jest coś, o czym nie wiem? Znowu się roześmiał. - Tak się tylko mówi. - Bez sensu - stwierdziłam. - A może powinnam pójść jako anioł? Taki, za jakiego przebrała się Julia w filmowej wersji Romea i Julii? - Fakt, byłoby to dość przewrotne - uśmiechnął się pod nosem Xavier. - Anioł udający człowieka, który udaje anioła. Podoba mi się. Gdy zajmowaliśmy swoje miejsca w klasie, pan Collins przyglądał nam się niechętnym wzrokiem.

Wydawało się, ze nasza zażyłość budzi w nim niemal odrazę. Miał za sobą trzy

nieudane małżeństwa. Czy to one spowodowały u niego trwały uraz na tym tle? Tego mogłam się jedynie domyślać. - Mam nadzieję, że zdołacie dziś zstąpić z waszych różowych obłoków i poświęcić rzeczywistości wystarczająco dużo czasu, by się czegoś nauczyć - przygadał zjadliwie, prowokując tym chichoty wśród pozostałych uczniów. Zażenowana, szybko pochyliłam głowę, nie chcąc napotkać ich spojrzeń. - Nie ma takiej potrzeby, proszę pana - odparł Xavier. -Nasza chmurka jest tak pomyślana, że słyszymy wszystko bez potrzeby schodzenia na dół. - Bardzo śmieszne, Woods - odburknął pan Collins. - Ale klasa to nie miejsce na amory. Słabe oceny nie pomogą później w uleczeniu złamanych serc. Lamour est comme un sablier, avec le coeur remplir le vide du cerveau. Rozpoznałam ten cytat, jego autorem był francuski pisarz Jules Renard. W wolnym tłumaczeniu brzmi on: „Miłość jest jak klepsydra: napełniając serce, opróżnia mózg". Ta cyniczna uwaga na temat fiaska, ku któremu nieuchronnie miał zmierzać nasz związek, wyprowadziła mnie z równowagi. Otworzyłam usta, by zaprotestować, ale Xavier dotknął pod stołem mojej ręki, pochylił się ku mnie i wyszeptał: -Lepiej nie zadzierać z nauczycielami, którzy będą nas oceniać na końcowych egzaminach. Po czym, przybierając swój najbardziej układny ton przewodniczącego klasy, zwrócił się ponownie do pana Collinsa: - Rozumiemy, proszę pana, i dziękujemy za radę. Wyglądając na usatysfakcjonowanego, pan Collins wrócił do wypisywania na tablicy czasowników w trybie łączącym. Nie odmówiłam sobie przyjemności pokazania mu języka, gdy tylko przestał na nas patrzeć. Hallie i Savannah, które również chodziły ze mną na francuski, dogoniły mnie na korytarzu przy szafkach. Ujęły mnie pod ręce, uśmiechając się przymilnie.

- Co teraz masz? - zapytała Hallie. - Matematykę - odparłam, patrząc na nią podejrzliwie. -A co? - To super - ucieszyła się Savannah. — Odprowadzimy cię kawałek. - Czy coś się stało? - Chciałyśmy tylko pogadać. Tak, wiesz, po babsku. - W porządku — odrzekłam powoli, zastanawiając się gorączkowo, czym też mogłam sobie zasłużyć na tę niecodzienną propozycję. - Ale na jaki temat? - Chodzi o ciebie i Xaviera - wypaliła Hallie. - Słuchaj, wiem, że ci się to nie spodoba, ale jesteśmy twoimi przyjaciółkami i martwimy się o ciebie. - Z jakiego powodu? - To nie jest normalne, żeby spędzać tyle czasu razem -stwierdziła Hallie tonem eksperta. - Tak jest - dołączyła Savannah. - Zachowujecie się jak bliźniaki syjamskie. Nigdy nie widuję was osobno. Gdziekolwiek pójdzie Xavier, ty lecisz za nim. A tam, z kolei, gdzie jesteś ty, zaraz pojawia się i on. I tak cały czas. - A czy to coś złego? - zapytałam. - To mój chłopak. Chcę spędzać z nim czas. - Oczywiście że tak, ale co za dużo, to niezdrowo. Musisz złapać trochę dystansu. - Hallie podkreśliła wyraz „dystans", jakby to był jakiś termin medyczny. - Dlaczego? - Przyglądałam im się z powątpiewaniem, próbując rozstrzygnąć, czy to Molly je podpuściła czy też może same na to wpadły. Trzymałam się z tymi dziewczynami przez całe lato, niemniej jednak zdawało mi się, że to mimo wszystko dość krótko jak na udzielanie rad w sprawach uczuć. Z drugiej znów strony byłam nastolatką zaledwie rok, więc do pewnego stopnia musiałam zdać się w tej kwestii na nie. Nie ulegało wątpliwości, że jesteśmy sobie z Xavierem bliscy, każdy głupi mógł się tego domyślić. Powstawało pytanie, czy ta bliskość rzeczywiście nosiła znamiona nienormalnej. Mnie się taka nie wydawała, zważywszy na to, co razem przeszliśmy.

Rzecz jasna, żadna z nich nie miała na ten temat zielonego pojęcia. - To naukowo potwierdzony fakt - przerwała moje rozważania Savannah. - Zaraz ci to udowodnię. - Sięgnęła do plecaka i wyciągnęła z niego sfatygowany egzemplarz popularnego magazynu dla nastolatek. - Znalazłyśmy tu quiz w sam raz dla ciebie. Otworzyła błyszczącą okładkę, po czym odnalazła zaznaczoną zagiętym rogiem stronę. Zamieszczona na niej fotografia przedstawiała parę młodych ludzi siedzących na krzesłach i odwróconych plecami do siebie, lecz związanych łańcuchami przykutymi do ich nadgarstków i kostek u nóg. Na twarzach wypisane mieli konsternację i przerażenie. Nad zdjęciem umieszczono pytanie: „Czy jesteś uzależniona od swojego związku?". - Z nami nie jest tak źle - zaprotestowałam. - Tu chodzi o uczucia, nie o ilość czasu spędzanego razem. A nie wydaje mi się, żeby takie quizy były w stanie zmierzyć siłę uczuć. - Ten jest naprawdę niezły - zaczęła z przekonaniem Savannah. - Dobra, nie rób quizu - przerwała jej Hallie. - Odpowiedz tylko na parę pytań, okej ? - Strzelaj - zgodziłam się. - Jaka jest twoja ulubiona drużyna futbolowa? - Dallas Cowboys - odpowiedziałam bez wahania. - Dlaczego? - zapytała Hallie. - Ponieważ Xavier im kibicuje. - Rozumiem - odrzekła Hallie, jak gdyby ta odpowiedź rzeczywiście wszystko jej wyjaśniała. - A kiedy ostatni raz zrobiłaś coś bez Xaviera? - Nie podobał mi się jej ton. Zupełnie jakby była prokuratorem przesłuchującym świadka podczas rozprawy. - Robię mnóstwo rzeczy bez Xaviera - odparłam wymijająco. - Tak? To gdzie on teraz jest? - Na sali gimnastycznej, ma zajęcia z niesienia pierwszej pomocy - odpowiedziałam rezolutnie. -

Ćwiczą robienie sztucznego oddychania, chociaż Xavier już to umie, nauczył się podczas kursu dla ratowników wodnych. - Doskonale - stwierdziła Savannah. - A jakie ma plany na długą przerwę? - Będzie na spotkaniu swojej drużyny piłki wodnej - odparłam. - Mają nowego zawodnika z młodszej klasy. Xavier chce go przygotować do gry w obronie. - A gdzie będzie jadł obiad? - Przychodzi do nas na żeberka z grilla. - Od kiedy ty jadasz żeberka? - Dziewczęta uniosły brwi. - Xavier je lubi. - Nie mam więcej pytań. - Hallie ukryła twarz w dłoniach. - No dobrze, może i faktycznie spędzamy razem dużo czasu - przyznałam ponuro. - Ale co w tym złego? - To, że to nie jest normalne - oznajmiła Savannah, kładąc nacisk na każde słowo. - Twoje przyjaciółki powinny być dla ciebie równie ważne. A wygląda na to, że my się już kompletnie nie liczymy. Wszystkie dziewczyny to mówią, nawet Molly. Zatkało mnie. W końcu zrozumiałam, o co im chodzi. Nareszcie cel tej rozmowy stał się dla mnie jasny: one czuły się po prostu odrzucone. Uważały, że je zaniedbuję. Faktem było, że praktycznie zawsze nad wspólne wyjścia przedkładałam spotkania z Xavierem. Wydawało mi się, iż powinno być dla nich oczywiste, że jestem raczej domatorką i dlatego wolę zaszyć się w spokoju z rodziną, ale być może wykazałam się brakiem wrażliwości, nie zdając sobie sprawy z ich potrzeb? Ceniłam sobie ich przyjaźń, więc z miejsca obiecałam poprawę. - Bardzo was przepraszam - powiedziałam. - Dziękuję, że byłyście ze mną szczere. Od dziś postaram się zmienić. - Super - rozjaśniła się Hallie. - Możesz zacząć od wzięcia udziału w naszej atrakcji tylko dla dziewczyn, którą planujemy jako gwóźdź piątkowego przyjęcia.

- Jasne - zgodziłam się gorliwie. - Bardzo chętnie. A co to będzie? - Jeszcze zanim skończyłam wypowiadać to pytanie, nabrałam przeczucia, że zaraz pożałuję swojego entuzjazmu. - Będziemy przyzywać zmarłych, nie pamiętasz? - odparła Savannah. - Chłopcom wstęp wzbroniony. - Seans spirytystyczny - przytaknęła żywo Hallie. - Świetnie, co nie? - Świetnie - powtórzyłam martwo za nią. Przychodziły mi na myśl różne wyrazy, którymi można by opisać ich pomysł, ale ten jeden z pewnością do nich nie należał. Noc duchów Piątek nadszedł szybciej, niż się spodziewałam. Wcale nie cieszyłam się tak bardzo na to przyjęcie. Znacznie bardziej wolałabym spędzić ten wieczór w domu z Xavierem, ale uważałam, że nie