mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Ahern Cecelia - Pora na życie

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Ahern Cecelia - Pora na życie.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1255 stron)

Spis treści Okładka Karta tytułowa Karta redakcyjna Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7

Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20

Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Epilog Podziękowania

Tytuł oryginału THE TIME OF MYLIFE Wydawca Grażyna Smosna Redaktor prowadzący Katarzyna Krawczyk Redakcja Magdalena Matuszewska Korekta Elżbieta Jaroszuk Marianna Filipkowska Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych czy zmarłych – jest całkowicie przypadkowe. Copyright © Cecelia Ahern 2011 All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Barbara Jaroszuk 2014 Świat Książki Warszawa 2014 Świat Książki Sp. z o.o.

02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: Fabryka.pl Łamanie Akces, Warszawa Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-7943-695-8 Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com

Mojej najwspanialszej Robin

Kiedyś byłaś znacznie bardziej… „bardziejsza”. Straciłaś swoją bardziejszość. Szalony Kapelusznik do Alicji w filmie Alicja w Krainie Czarów (2010)

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Rozdział 1 Droga Lucy Silchester, w poniedziałek 30 maja masz spotkanie. Nie czytałam reszty. Nie musiałam – i tak wiedziałam, o co chodzi. Zgadłam natychmiast, gdy tylko po powrocie z pracy do wynajętej kawalerki zobaczyłam list leżący w połowie drogi od drzwi wejściowych do kuchni, na spalonej części dywanu, tam gdzie dwa lata wcześniej przewróciła się choinka,

przysmalając światełkami dywanowe włoski. Tani i stary dywan, wybrany przez skąpego właściciela mieszkania, przypominał zresztą raczej zszarzałą wykładzinę i wyglądał tak, jakby deptało go w przeszłości więcej osób niż słynne „przynoszące szczęście” genitalia turyńskiego byka z mozaiki w mediolańskiej Galerii Wiktora Emanuela II. Podobne tekstylne cuda wyściełały nasz biurowiec, co było już bardziej na miejscu, bo akurat tamtejsze podłogi były przeznaczone nie dla bosych stóp, lecz dla lśniącego skórzanego obuwia, które przemieszczało się równomierną strugą między boksami a fotokopiarką, między fotokopiarką a automatem do kawy

i między automatem do kawy a schodami przeciwpożarowymi, dokąd wszyscy wykradali się zapalić, ponieważ – o ironio – tylko tam papierosowy dym nie uaktywniał alarmu. Sama też wzięłam udział w poszukiwaniach najodpowiedniejszego schronienia dla pokątnych palaczy, którzy, wypierani przez wroga z kolejnych zakamarków, natychmiast podejmowali wysiłki w celu zapewnienia sobie nowej kryjówki. Ta najnowsza była łatwa do wytropienia: znaczyły ją zalegające setkami niedopałki – wyssane do cna przez spanikowanych, pogrążonych w amoku nałogowców doczesne szczątki papierosów, których dusze unosiły się

jak obłok w czyichś płucach, podczas gdy ciała, porzucone i przydeptane, kończyły w stosikach na podłodze. Żadne inne miejsce w budynku nie wzbudzało porównywalnej czci: ani kąt z automatem do kawy, ani drzwi wyjściowe o osiemnastej, ani – już na pewno – krzesło naprzeciw biurka Edny Larson, naszej szefowej, która połykała dobre chęci jak zepsuta maszyna pożerająca monety, lecz niezdolna wypluć w zamian upragniony batonik. List leżał więc sobie na moim brudnym przysmalonym dywanie. W kremowej kopercie z ozdobnego papieru, z wykonanym czcionką George Street wielkim nadrukiem – który w oznajmiającej moje nazwisko czerni

nie pozostawiał nawet cienia wątpliwości co do adresata – oraz, obok, ze złotą tłoczoną pieczęcią w kształcie trzech połączonych zawijasów. Potrójna spirala życia. Wiedziałam już, co to jest, ponieważ dostałam wcześniej dwie podobne przesyłki i zdążyłam wygooglować sobie ten symbol. Nie stawiłam się na żadne z zaproponowanych w nich spotkań. Nie

zadzwoniłam również pod podany numer, żeby je przełożyć lub odwołać. Po prostu zignorowałam sprawę, zamiotłam ją pod dywan – czy też pod to, co z niego zostało po upadku nieszczęsnej choinki – i zwyczajnie o niej zapomniałam. Tyle że nie do końca. Nigdy tak naprawdę nie przestaniesz pamiętać o czymś, co zrobiłeś, choć, jak dobrze wiesz, nie powinieneś. Takie rzeczy pałętają się w twojej świadomości, snują się po jej obrzeżach niby złodziej przeprowadzający rekonesans przed skokiem. Widujesz je, jak teatralnie czają się obok w pasiastej czerni i bieli i chowają za skrzynką pocztową, gdy znienacka się odwracasz, by stawić im

czoło. Albo pojawiają się niczym znajoma twarz, która miga ci w tłumie, a potem znika. To jak irytująca wersja zabawy z Gdzie jest Wally? – skazane na klęskę szukanie czegoś, co nie opuszcza twoich myśli nawet na moment: tej złej rzeczy, którą zrobiłeś, nieodstępującej cię ani na krok. I proszę, miesiąc po zignorowaniu przeze mnie drugiego listu przyszedł kolejny, z nową datą spotkania, za to bez najmniejszej wzmianki na temat braku reakcji z mojej strony przy dwóch poprzednich okazjach. Zupełnie jak z moją matką: takie uprzejme nieprzyjmowanie do wiadomości moich niestosownych zachowań zawsze

sprawiało, że czułam się jeszcze gorzej. Wzięłam wytworną karteczkę za róg w dwa palce i musiałam mocniej przekrzywić głowę, bo papier obrócił się na bok. Kot znów zsikał się nie tam, gdzie trzeba. Co za ironia, doprawdy. Ale nie miałam do niego pretensji. Fakt, że nielegalnie trzymałam zwierzę w wielopiętrowym budynku w środku miasta, pracując w pełnym wymiarze godzin, oznaczał, że mój kot nie miał szans, aby wyjść na dwór i sobie ulżyć. Usiłując zwalczyć poczucie winy, wszędzie w mieszkaniu poustawiałam oprawione zdjęcia świata zewnętrznego, przedstawiające trawę, morze, skrzynkę pocztową, kamienie, samochody na ulicy, park, inne koty, a także Gene’a

Kelly’ego. To ostatnie służyło, rzecz jasna, raczej moim potrzebom, ale żywiłam nadzieję, że pozostałe fotografie zaspokoją wszelkie ewentualne tęsknoty mojego pupila za wychodzeniem z domu. Albo za oddychaniem świeżym powietrzem, nawiązywaniem przyjaźni czy zakochiwaniem się. Jak również za śpiewaniem lub tańczeniem. Ponieważ przez pięć dni w tygodniu najczęściej nie było mnie w mieszkaniu od ósmej rano do ósmej wieczorem, a czasami nie wracałam i na noc, nauczyłam swojego kota „wypróżniać się” – jak to ujął koci trener – na papier, żeby stopniowo przyzwyczaić go do

kuwety. Dlatego koperta, jako jedyny kawałek papieru leżący na podłodze, musiała go po prostu zmylić. Widziałam, jak pełen skruchy kręci się pod ścianami. Wiedział, że źle zrobił. To coś, co zrobił, choć wiedział, że nie powinien, czaiło się gdzieś w jego świadomości. Nie cierpię kotów, ale tego polubiłam. Nazwałam go Pan Pan, od Piotrusia Pana, dobrze wszystkim znanego fruwającego chłopca. Pan Pan ani nie jest chłopcem, który nigdy nie dorośnie, ani – o dziwo – nie potrafi fruwać, niemniej jednak między nim a Piotrusiem Panem istnieje osobliwe podobieństwo i w swoim czasie takie imię wydało mi się jak najbardziej

odpowiednie. Znalazłam go w jakiejś zakazanej uliczce, miauczącego wyjątkowo żałośnie. A może zresztą to ja tak miauczałam. Czego właściwie szukałam w takim miejscu – niech pozostanie tajemnicą, tak czy owak, potwornie lało, ja miałam na sobie beżowy płaszcz i utopiwszy żal po stracie idealnego chłopaka w zbyt wielu tequilach, dokładałam wszelkich starań, by zostać drugą Audrey Hepburn, uganiając się za kotem i wołając „Kici, kici” jasnym i niepowtarzalnym, acz stosownie zrozpaczonym głosikiem. Okazało się, że kociak urodził się zaledwie dzień wcześniej, i to jako hermafrodyta. W związku z tym został

porzucony przez matkę albo przez właściciela – albo przez nich oboje. Choć weterynarz powiedział, że mój nowy podopieczny anatomicznie ma więcej cech samca niż samicy, wybierając mu imię, odnosiłam wrażenie, że przez sam ten akt biorę na siebie wyłączną odpowiedzialność za określenie również jego płci. Pomyślałam wtedy o swoim złamanym sercu i o tym, że mój szef nie dał mi awansu, bo uznał, że jestem w ciąży – chociaż to było po urlopie, a mojemu dorocznemu wielkiemu żarciu zabrakło do uczty Tudorów jedynie pieczonego dzika i tylko dlatego przez cały kolejny miesiąc miałam okropne problemy z żołądkiem – tudzież o tym, jak to

pewnej nocy jakiś lump próbował mnie obmacywać w pociągu i jak, postawiwszy się w pracy, zasłużyłam sobie u kolegów na miano suki, i doszłam do wniosku, że mojemu kotu będzie łatwiej w życiu w męskiej roli. Sądzę jednak, że podjęłam złą decyzję. Czasami nazywam Pana Pana Samanthą albo Mary, albo jakimś innym żeńskim imieniem, a wtedy on spogląda na mnie z wyraźną wdzięcznością, po czym mości się w jednym z moich butów i tęsknie wpatruje się w obcas, jakby to był symbol świata, którego został pozbawiony. Ale bez przerwy czynię dygresje, a miałam opowiedzieć o liście.

Tym razem należało się stawić na spotkanie. Nie było rady. Nie mogłam dłużej ignorować tych listów – nie chciałam drażnić ich nadawcy. Tylko kto to był? Trzymając schnącą kartkę w dwóch palcach, znów przekrzywiłam głowę, żeby ponownie odczytać wiadomość. Droga Lucy Silchester, w poniedziałek 30 maja masz spotkanie. Z wyrazami szacunku Życie. Życie. No tak. Moje życie mnie potrzebowało.