mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Antologia - Siedem życzen

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Antologia - Siedem życzen.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 153 osób, 104 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 187 stron)

Jeden pensjonat, jeden wieczór, kilka opowieści…

Spis treści Okładka * * * Karta tytułowa Natasza Socha Niebieskie buty Agnieszka Krawczyk Wszystko, co złote… Małgorzata Kalicińska Nowy sąsiad Liliana Fabisińska Człowiek w brązowym płaszczu Małgorzata Warda Spójrz na mnie Ałbena Grabowska Powrót do domu Magdalena Witkiewicz Sprawdź, czy drzwi są otwarte… Natasza Socha Siedem życzeń. A może więcej? Przepisy z Pięknej Góry Reklama

Karta redakcyjna

NATASZA SOCHA Niebieskie buty Nazwa „Pod Aniołem” jest okrutnie pretensjonalna, ale to chyba jedyna, jaka pasuje do miejsca, w którym właśnie się znalazłam. Po pierwsze na drzwiach ktoś wymalował siedem aniołków, z których każdy został udokumentowany w sposób dosłowny, czyli z siusiakiem. Po drugie krzesła w tym domu mają… skrzydła. Efekt jest zachwycający, zwłaszcza kiedy się na nich usiądzie. – Babciu… Ty zaraz odfruniesz – zauważył mój wnuk Kola. – Usiądź na drugim, to oboje polatamy. No i tak posiedzieliśmy sobie na dwóch końcach ogromnego stołu, każde z drewnianymi skrzydłami, misternie wyrzeźbionymi i pomalowanymi na biały kolor. Dzisiaj wyglądają podwójnie uroczyście. Bo dzisiaj jest Wigilia. Ale ja jednak jeszcze pomyślę nad inną nazwą tego pensjonatu. Po głowie mi chodzi kura… To znaczy nie naprawdę, ale kiedy tu przyjechaliśmy po raz pierwszy, zobaczyłam na drodze czarną kurę, która łypała na mnie swoim kurzym okiem, jakby kontrolowała, czy aby na pewno nadaję się na nową właścicielkę pensjonatu. Ja sama nie do końca byłam przekonana, czy to dobry pomysł. Po pierwsze – jestem z miasta. Całe życie mieszkałam wśród hałasu, wyjących syren karetek pogotowia i straży pożarnej, ścigających się motorów oraz weekendowych kozich śpiewów stałych bywalców restauracji, pubów i knajp. Po śmierci męża przeprowadziłam się na Cichą, która cicha była tylko z nazwy. Naprzeciwko naszej kamienicy znajdowała się tylko teoretycznie maleńka kafejka, w której w piątkowe i sobotnie wieczory mieściło się pół Stadionu Narodowego. Okrzyki wydobywające się z wnętrz tego lokalu przypominały darcie się marcowych kotów połączone z gulgotaniem kopulujących alpak. W tym temacie jestem podszkolona dzięki stacji Planete, więc wiem, o czym mówię. Czasem dochodziło również do dramatycznych dialogów, w których on najczęściej okazywał się podłą szują, a ona przeżutą przez niego niewinną koniczynką. – Znowu to samo, znowu – łkało dziewczę. – Nie przesadzaj – broniła się męska szuja.

– Nienawidzę cię! – rozlegał się okrzyk rozdzierający serce. – Spier… W tym momencie zazwyczaj zamykałam okno, gdyż nadmiar romantyzmu mógłby mi zaszkodzić. W takich oto miejskich okolicznościach przyrody upływało dotąd moje życie. A teraz siedzę na drewnianym krześle ze skrzydłami i wsłuchuję się w ciszę, która staje się coraz głośniejsza. To syndrom nieprzystosowanych ludzi z miasta. Ogłuszenie ciszą. Wyjrzałam przez okno. Kura! Znowu ona! Czarna kura wydeptuje jakieś ślady na śniegu. Może daje mi znaki alfabetem Morse’a? Oczywiście, kiedy wyszłam przed dom, kury już nie było. – No dobrze, jeszcze się spotkamy i wtedy wyjaśnimy sobie ewentualne nieporozumienia – mruknęłam pod nosem. Usiadłam przed kominkiem. A może pensjonat „Pod Kurą”? I zamaluję te aniołki albo przerobię na kury z anielskimi skrzydłami. Dziobate anioły. Anielskie kury. Mam nadzieję, że piec nie wygaśnie do wieczora. Bo strzelanie ognia w kominku, choć banalne, ma swój niepowtarzalny urok. Coś jak zachód słońca. Kicz przepotworny, a jednak za każdym razem zachwyca. Kola próbował napalić w piecu z samego rana, żeby ogrzać świątecznego ducha i podkręcić atmosferę, ale marnie mu to wyszło. Na szczęście dorwał jakiegoś Marka, który uporał się z tym błyskawicznie i teraz możemy cieszyć się trzaskającym ogniem. Za oknem leży masa śniegu, wczoraj sypało wściekle, ale teraz nie pada, nic a nic. W sumie szkoda, bo ja lubię jak sypie puchem z nieba i doprawia wigilijną scenerię srebrzystymi śnieżynkami. Ale jest jeszcze wcześnie. Może coś się zmieni… W radiu od świtu zapowiadają solidne opady. Czy można im wierzyć? Złapaliśmy tylko jedną lokalną stację. Najlepsze Radio Świata czy jakoś tak… Uwierzylibyście w prognozy radia o takiej nazwie? Kola wyszedł z domu owinięty pomarańczowym szalikiem, który mu osobiście wydziergałam chyba na osiemnaste urodziny, dokończyć odśnieżanie. Samochód bowiem zniknął pod śniegową czapą i choć pewnie dzisiaj nie będzie nam potrzebny, to jednak mój wnuk uparł się, żeby go odkopać, póki jeszcze widać dach. – Wezmę rękawiczki. – Wrócił na moment. – Zimno! Ale cudnie jest, babciu! – Rumieńce na jego policzkach z delikatnie różowych zaczynały robić się malinowe. Śliczny jest ten mój wnuk. Założył ciepłe rękawice z jednym palcem, równie pomarańczowe jak szalik, i zniknął. Pensjonat „Pod Aniołem” vel „Pod Kurą” jest moim prezentem od losu. Co prawda, kiedy tu przyjechałam dziesięć dni temu, żeby zobaczyć, na co się porwałam, dość szybko straciłam cały rezon. Po pierwsze: dom cuchnął stęchlizną wymieszaną z zapachem zepsutych ogórków. Po drugie: w kuchni natknęłam się na pająka pokaźnych rozmiarów, który łypał na mnie nieprzyjacielsko. A ja nienawidzę pająków. Toleruję wyłącznie te chude na cienkich nóżkach, gdyż wydają się być bardziej przerażone niż ja. Każdy inny pająk, zwłaszcza czarny i tłusty, powoduje u mnie atak histerii połączony z tańcem epileptycznym. Kiedy Kola zobaczył, jak wymachuję nogami i rękami, jednocześnie falując brzuchem i trzęsąc pupą niczym tancerka hula, spytał:

– Pająk? Po chwili insekt został unieszkodliwiony (poniósł śmierć z buta), a ja ostrożnie zajrzałam do kuchni. Duża, przestronna, z ogromnym stołem pośrodku i wymalowanymi aniołkami na drzwiczkach szafek. Poprzedni właściciel musiał być mocno uduchowiony, możliwe też, że regularnie spotykał się z aniołami i wspólnie dobijali jakiegoś targu. Szkoda, że nie zamówił u nich nowej lodówki, bo na tej widniał napis „Mewa”, a z tego, co kojarzę, pierwsza „Mewa” została wyprodukowana w 1956 roku i to najwyraźniej był jej prototyp. Cud, że drzwiczki nie zostały mi w ręku. – Spokojnie, babciu, lodówkę kupimy nową – Kola najwyraźniej czytał w moich myślach. – Ta jest zdecydowanie zbyt hipsterska, nawet jak na mnie – roześmiał się. W szafce pod zlewem odkryłam centrum smrodu. Stare słoiki z ogórkami, którym wybiło zakrętki, wskutek czego na podłogę kapała ogórkowa woda, kolorem przypominająca siniejącego trupa. Na etykietach widniał napis: „Spożyć do maja 1996”. Moim zdaniem czas minął. Najbardziej z całej kuchni spodobały mi się naczynia. Kremowa porcelana w miniaturowe gruszki i jabłuszka. Serwis chyba na czterdzieści osób! Salaterki, miseczki, talerze duże, średnie i małe, kubeczki, filiżanki, a nawet ogromna waza do zupy. Idealna na barszcz wigilijny. – I co myślisz? – spytał Kola, obserwując mnie z zaciekawieniem. – To chyba jest to, czego podświadomie chciałam od dawna, ale jak na razie z moją podświadomością wygrywa strach. Nie wiem, czy podołam, nie wiem, czy kiedykolwiek ktoś nas tu odwiedzi. Mam wrażenie, że oblazły mnie pająki niepokoju i chichoczą podle w mojej głowie. Kola roześmiał się. – Doskonale cię rozumiem. Każdy nowy pomysł ubrany jest nie tylko w euforię i stan podekscytowania, ale również w strach. Ale babciu, kto jak nie ty? Oczywiście z moją pomocą! Najwyraźniej ja też mam swojego anioła. Na szczęście żywego, a nie wymalowanego na kuchennych szafkach. Odetchnęłam głęboko i raz jeszcze rozejrzałam się po swoim nowym domu. Zważywszy na to, ile mam lat, to pewnie będzie moje docelowe miejsce podróży. Trzeba zrobić wszystko, by było przytulne i pełne uroku, żeby po mojej śmierci nie napisali, że odnaleziono zgrzybiałą staruszkę w zapleśniałym domu, w którym główne skrzypce grały czarne pająki. W końcu ten pensjonat to moje marzenie! W ubiegłym roku miałam inne i ono się spełniło, choć do dzisiaj trudno mi w to uwierzyć. Trochę bałam się głośno wypowiedzieć następne, ale najwyraźniej nie ma limitu marzeń. Zwłaszcza w grudniu. Istnieje też duże prawdopodobieństwo, że ponieważ wcześniej o nic nie prosiłam, na starość dostaję hurtem wszystko to, czego chcę. A jeśli pojawią się też niebieskie buty…? * * * Zachłysnęłam się życiem. Kiedy okazało się, że mój rak jest tylko niewinnym

skorupiakiem o paskudnej nazwie tłuszczak wewnątrzoskrzelowy, poczułam się tak, jakby ktoś podarował mi sukienkę baletnicy, o której marzyłam jako dziecko i jednocześnie zabrał kilka dekad z mojego życia. Poczułam się lekka i szczęśliwa. Poczułam się młoda, choć moja metryka zdecydowanie biegła w kierunku osiemdziesiątki. Dla mnie jednak wiek nie miał żadnego znaczenia, wiedziałam bowiem, że jestem zdrowa i nadal mogę robić wszystko, na co mam ochotę. Mogę na przykład wydepilować nogi woskiem, bo zawsze mnie to ciekawiło, ale jakoś nigdy nie miałam odwagi, żeby skusić się na ten tajemniczy zabieg. – Ale jest pani pewna? Chodzi o usuwanie włosów? Woskiem? – spytała dziewczyna, na oko dwudziestoletnia, choć równie dobrze mogła mieć czterdzieści. Kiedy jest się w moim wieku, każdy w przedziale 20–50 lat wygląda tak samo. – Tak – uśmiechnęłam się. – Chciałabym zamówić woskowanie nóg. I proszę się nie stresować, depilacji strefy bikini pani zaoszczędzę – zachichotałam. Na twarzy dziewczyny pojawił się grymas w stylu „wykonam każdą usługę, choć przyznam, że mnie zatkało”, ale koniec końców zapisała mnie w swoim czerwonym kalendarzu. Wtorek, godzina piętnasta. Jeszcze kilka miesięcy temu miałam raka. Siedziałam naprzeciwko pomarszczonego lekarza w musztardowym golfie i czułam podskórne zdenerwowanie. Nie polubiliśmy się. Z lekarzem oczywiście, golf nie miał tu nic do rzeczy. Obok komputera leżał napoczęty pączek, po którym spacerowała mucha i zacierała swoje odnóża, zapewne z radości, że wczoraj gówno, a dzisiaj ciastko. Takie myśli kołatały się wtedy w mojej głowie, jakby chciały zagłuszyć to, co za chwilę miało wyskoczyć z ust tego nieprzyjemnego doktora. – Taaa… – mruknął pod nosem, przeglądając moje wyniki. – Powiem szybko, bo nie ma co owijać w bawełnę. Bardzo nieciekawy guz lewego płuca. – Rak? – wyszeptałam. – No… rak – potwierdził. Nie muszę chyba mówić, jak się poczułam. Gdyby nie mój wnuk, który wymyślił całą tę historię z Instagramem, na którym zamieszczałam swoje zdjęcia z wywalonym niebieskim językiem albo fryzurą irokeza, pewnie umarłabym z przygnębienia i tym samym popsuła rakowi jego robotę. Ale Kola postanowił zatłuc guza dobrym humorem. Pokazać mu, że to nie on rządzi moim życiem, a ja mam jeszcze ciągle coś do powiedzenia. Broniłam się, chciałam gdzieś uciec i chlipać w samotności z rozpaczy, ale zamiast tego przebierałam się w kolorowe ciuchy, eksperymentowałam z włosami i wrzucałam swoje fotki na Instagram. Chyba nigdy w życiu nie miałam tylu znajomych, tylu ludzi, którzy mnie wspierali i trzymali kciuki. A potem w Wigilię zadzwonił mój nowy lekarz. Marek. Miał długie włosy i plan, by zatłuc raka dwoma sprytnymi lekami – niejakim bewacyzumabem oraz erlotynibem. Pamiętam, że zachwyciły mnie te nazwy. Tyle że leki okazały się niepotrzebne. Do dzisiaj widzę siebie stojącą w kuchni i wsłuchującą się w radosny głos doktora Marka: – To nie jest guz złośliwy, babciu Agnieszko! To tłuszczak wewnątrzoskrzelowy, który nam się trochę zamaskował lub raczej przebrał za mordercę. Wredny typ, przyznaję… Ale,

po wzięciu pod lupę, bezbronny niczym pisklę wróbla. Załatwimy go sterydami, ale to już po świętach. Wracaj do pierogów, a ja wracam do żony, która zagroziła, że jeśli dzisiaj będę pracował, odejdzie z pierwszym lepszym hydraulikiem na koniec świata. Szczęśliwej Wigilii, babciu z niebieskim językiem! Proszę pozdrowić syna! Zaklęłam wtedy ku chwale narodzin Jezusa; wiem, że to nieładnie, ale radość dosłownie rozsadziła mi gardło. Z wiadomością chciałam odczekać do sernika, ale już przy barszczu, kiedy zobaczyłam smętne miny Koli oraz mojego syna i synowej, uznałam, że nie będę psuć im Wigilii. – Nie mam raka – oznajmiłam między jednym uszkiem z grzybami a drugim. Uszka nota bene wyszły mi doskonale. Myślę, że to sprawa podgrzybków delikatnie podsmażonych na maśle. Trzy głowy synchronicznie uniosły się znad talerzy, przy czym Kola, mój ukochany wnuk (wcale nie dlatego, że jedyny), doskoczył do mnie tak gwałtownie, że łyżka z barszczem wywinęła potrójne salto, a sama zupa pozostawiła efektowny wzór na obrusie. O, dziwo – moja synowa nie syknęła, tylko wpatrywała się we mnie z takim napięciem, że poczułam podskórne mrowienie. Pocałowałam Kolę w czoło i roześmiałam się. – Dzwonił doktor Marek. To nie rak. To jakiś tłuszczak, który się pod raka podszywał. Zdaje się, że nie umrę tak szybko. – Babciu! – Kola niemal mnie zadusił. A do tego zakwilił niemowlęco, choć ma już dwadzieścia kilka lat. Mój syn z kolei zachrząkał uroczyście i nawet uronił łzy. Sztuk trzy. W jego przypadku można uznać, że to prawie powódź. Mój syn bowiem należy do osób niezbyt wylewnych, za to bardzo racjonalnych, które każdą życiową decyzję muszą skomentować przydługawą oracją. Tym razem jednak nic nie powiedział, zatkał się tylko śledziem w śmietanie i wpatrywał we mnie czule. Synowa zaś nałożyła mi taką porcję ciasta, po której teoretycznie powinnam zostać odwieziona na płukanie żołądka. To była naprawdę rodzinna wigilia. Kolejną spędzę jednak zupełnie inaczej niż sobie wyobrażałam. Piękna Góra. Podobno znajduje się tutaj Szlak Łabędzi, ale ponieważ mamy zimę, prędzej zobaczę pingwina, mimo że jesteśmy na Mazurach. Albo kurę. Najbardziej cieszy mnie fakt, że będę mogła do woli nakleić pierogów. Bo ja uwielbiam klejenie pierogów i wcale mnie to zajęcie nie męczy. Mam tajny przepis, zdaje się jeszcze po mojej prababci, a jego prostota zawsze mnie zachywca. Mąka i gorąca woda. To jedyne składniki ciasta. Żadne jajka, żółtka, śmietany. Nic. A potem farsz: cebulę podsmażam na maśle, pieczarki podsmażam na maśle, suszonych grzybów nie podsmażam na maśle, tylko gotuję i kroję w drobną kosteczkę. Wszystko wrzucam do podduszonej kiszonej kapusty i całość duszę jeszcze jakieś pół godziny. Jak przestygnie, to siadam przy stole i wykrawam szklanką kółka, nakładam farsz i sama robię pierogom urokliwą falbankę z ciasta. Od synowej dostałam kiedyś jakiś dziwny kawałek plastiku, który miał mnie rzekomo wyręczyć w robieniu falbanki. Wrzuciłam to paskudztwo rybkom do akwarium i chyba im się spodobało, bo regularnie to obwąchują. Fajnie by było, gdybym tymi pierogami mogła się z kimś podzielić… To znaczy, ja bardzo dokładnie wiem z kim… Ale po kolei.

* * * Nigdy nie wiadomo, kiedy tak zwyczajne wydarzenie, jak regulacja brwi może okazać się przełomowe w naszym życiu. Jest wtorek, godzina piętnasta, piękny, choć chłodny majowy dzień, a ja siedzę właśnie w gabinecie kosmetycznym na woskowaniu nóg. – Robiła to już pani kiedyś? – spytała dziewczyna (Kalina M., kosmetolog, tak ma napisane na plakietce). – Robiłam różne rzeczy, ale tego akurat nie – przyznałam uczciwie. – Ale zawsze korciło mnie, żeby w swoim kalendarzu wpisać: „depilowanie woskiem”. Kalina M. chyba chciała się zaśmiać, ale nie wiedziała, czy jej wolno. – Może się pani roześmiać – poradziłam jej. Zmieszała się. – Pierwszy raz mam taką klientkę. – Taką starą? – Taką fajną. Nie muszę chyba mówić, że polubiłam ją natychmiast i bez konieczności zjedzenia beczki soli. Depilowanie mnie zachwyciło. Wosk był niebieski (a to mój ulubiony kolor), niemal natychmiast zastygał na nodze, a potem jednym wprawnym ruchem moja nowa przyjaciółka Kalina M. zrywała go szybko i prawie bezboleśnie. Inna sprawa, że nie miałam zbyt wielu włosów na nogach. Ale nigdy wcześniej nie miałam też tak gładkich i zadbanych łydek, które na zakończenie zostały wysmarowane olejkiem z delikatnie błyszczącymi opiłkami czegośtam. – Ach – oznajmiłam szczerze uradowana. Kalina M. zerknęła na zegarek i spytała: – A może chciałaby pani wydepilować brwi? – A ja mam jeszcze brwi? – zdziwiłam się. Dziewczyna, najwyraźniej rozluźniona po woskowaniu i naszej małej pogawędce, roześmiała się szczerze. – No, ma pani. Ale jakieś takie bezkształtne. Potargane. Zdumiałam się. Mam potargane brwi? – To co robimy? – spytałam zaciekawiona. – Po pierwsze, wyznaczamy długość. W tym celu przykładamy jeden ołówek pionowo przy wewnętrznym kąciku oka, drugi zaś prowadzimy od skrzydełka nosa do zewnętrznego kącika oka. W ten sposób określamy idealną długość brwi. – Dziewczę pomachało mi przed nosem ołówkami, by ustalić odpowiednie wymiary. – Niesamowite! Ma pani idealną długość! Całkiem naturalnie! Poczułam się piękna. – Rozumiem, że to rzadkość? – Żeby pani wiedziała! Większość kobiet ma zdecydowanie za krótkie łuki brwiowe. Dorabiamy wtedy odpowiednią długość henną, a czasem nawet tatuażem. Dobrze. To teraz

depilujemy zbędne włoski. Wyrywamy tylko te, które rosną w dolnej linii brwi. Wykonujemy ruchy w kierunku zgodnym ze wzrostem włosków. – Auuu… Aaa! – wrzasnęłam. – Wiem, ale spokojnie. To bardzo krótkotrwały ból. Pytanie, czy konieczny. Dziesięć minut później czułam się jak oskubana kura. Nad oczami trochę szczypało, ale po minie mojej kosmetyczki widziałam, że jest dobrze. – To teraz kolorujemy. Metodę wybieramy według upodobań: henna, cienie, kredka? – Chyba nie mam konkretnych upodobań dotyczących kolorowania brwi – oznajmiłam jej. – W tej kwestii zdaję się całkowicie na panią. – To henna – rozjaśniła się. – Na dłużej starcza i daje bardzo ładny efekt. Zmieszam brąz z antracytem. Mieszaj, słoneczko. – Czerń bowiem jest idealna dla brunetek o ciemnej karnacji. Blondynki mogą spróbować szarości i beżów. A kolor brązowy jest najbezpieczniejszy. Jestem w rękach anioła. – No i na koniec czesanie. Może je pani potem w domu sama uczesać albo grzebykiem, albo szczoteczką lub spiralką. I proszę pamiętać, że zawsze wykonujemy ruchy do góry i na zewnątrz. Od dzisiaj do porannej toalety dorzucam regularne rozczesywanie brwi spiralką. Po wyjściu z gabinetu poczułam chęć przespacerowania się po mieście, zjedzenia czegoś kwaśnego i zakończenia dnia w parku, na ławce pod rozłożystym kasztanowcem. Czułam się piękna, zadbana, pełna energii i młoda. Tak. Młoda również. To, co mówi mój dowód osobisty, w żaden sposób nie przekłada się na stan, w jakim obecnie się znajduję. A jest to stan gdzieś między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką. Kupiłam kiszone ogórki i dwa niezwykle chude kabanosy. Okazały się nie tylko chude, ale też okrutnie twarde, co moje zęby skonstatowały z prawdziwym oburzeniem. Zgodziłam się z nimi, wskutek czego kabanosy wylądowały dyskretnie na ziemi, a dwa spacerujące gołębie spojrzały na mnie z wdzięcznością. – Dokarmia pani gołębie kabanosami? – usłyszałam nagle męski głos. Dobiegał z góry, bo właśnie nachylałam się, by zobaczyć, jak dwa ptaki poradzą sobie z kawałkiem suszonej kiełbasy. Niebieskie buty. Przed moim nosem stały dwa niebieskie buty, dość masywne, sznurowane i zakończone żółtą skarpetką. Uznałam, że warto spojrzeć w górę, by poznać właściciela tego nietypowego zestawu odzieżowego. Oj. Wiek zbliżony do mojego, tego z dowodu. Ale buty oraz radosne spojrzenie zielonych (agrestowych) oczu wskazywały dobitnie, że mam do czynienia z męskim porte-parole. Metryka urodzenia nie ma bowiem żadnego znaczenia, jeśli nasz mózg nadal pamięta czasy liceum i śmieje się na samo wspomnienie palonych potajemnie fajek. Podskórnie czułam, że ktoś, kto nosi takie buty i figlarnie na mnie łypie, musi być moją pokrewną duszą. – Z badań upodobań gołębi można zestawić następującą listę przysmaków: białe orzeszki

ziemne, żółty groch, wyka, biały ryż, pszenica, małe ziarna kukurydzy, białe sorgo, ziarna owsa i rzepaku, zielony groszek, proso, brązowy groch oraz mały bób – sposób, w jaki to wypowiedział, tylko potwierdził moje wcześniejsze przypuszczenia. Chyba się polubimy. Spojrzałam na gołębie. Po kabanosach zostało tylko wspomnienie. – Chyba będzie musiał pan do swojej listy dorzucić mięso – zachichotałam. – Może były wegańskie? – spytał. – Kabanosy? – zdziwiłam się. Wzruszył ramionami. Ale fajna marynarka. Zielona, chyba z koca. – Dzisiaj nawet tatar może być wegański. Roześmiałam się. – A czemu je pani wyrzuciła? Hmm… Co prawda okres flirtu mam już za sobą, ale mimo wszystko jakoś niezręcznie przyznać przed obcym mężczyzną, że moje zęby zbuntowały się przeciwko twardości kabanosa. W końcu jestem kobietą, a ten tu w niebieskich butach i zielonym kocu to facet i nawet jeśli nie mamy już osiemnastu lat, nie będę przed nim obnażać wad sztucznej szczęki. Połowicznie sztucznej, bo ciągle jeszcze mam sporo własnych zębów. – Dziwnie smakował – oznajmiłam zatem. – Widzi pani! Wegański! Spojrzałam na niego z rozbawieniem i ucieszyłam się, że mam świeżo wyskubane i uhennowane brwi. Pokazałabym mu również moje wydepilowane nogi, ale schowane były pod spodniami, a jakoś tak głupio ściągać spodnie w parku przed obcym facetem. Minutę po zapoznaniu się. – Agnieszka – wyciągnęłam rękę. – Konstanty Władysław. Ale dla przyjaciół Jurek. Przyznam, że troszkę mnie zatkało. – Nie bardzo wiem, jak z Konstantego Władysława doszedłeś do imienia Jurek – zastanowiłam się głośno. – To proste. Konstanty Władysław to imiona, które otrzymałem po moich przodkach. Sprawdziłem ich. Byli nierobami i pijakami. Jeden nawet zhańbił bliźniaczki ze wsi obok, choć podobno stało się to za ich zgodą. W tej sytuacji wybrałem imię przypadkowe. – Jurek – stwierdziłam. – Niech będzie, że po królu Jerzym Szóstym. Co prawda się jąkał, ale przynajmniej nie był nierobem. Rządził Anglią, a w czasie wojny podobno kąpał się w zimnej wodzie i wcale z tego powodu nie narzekał. Wyznaczał też linię – dwanaście centymetrów od dna wanny, powyżej której nie należało wlewać wody. W ramach oszczędności. Zdumiałam się. Nie każdy ma taką wiedzę, a już na pewno nie każdy z taką wiedzą nosi tak fantastyczne buty. A potem zadzwoniła jego komórka. – Cholera – powiedział tylko, chwycił mnie za rękę, pocałował w nią i pobiegł szybko, choć miałam w planach co najmniej trzysta pytań. – Cholera – powtórzyłam. – A nawet bardziej niż cholera. Kurwa mać. Nie mam jego

telefonu! Zgnębiona doczłapałam się na przystanek i wsiadłam do autobusu. Jak zwykle chętnych, by ustąpić mi miejsca, nie było zbyt wielu. – Może byś tak wstał? – nie wytrzymałam w końcu i trąciłam torebką jakiegoś chłoptasia. Nie wiem, czy w ogóle był pełnoletni. Wzruszył ramionami i niechętnie, ale jednak dźwignął swoją zmęczoną młodzieżową pupę. – Brawo! – pogratulowałam mu. Próbował zmiażdżyć mnie wzrokiem, ale jestem odporna, wobec czego mruknął tylko: – Stare babsko. Miałam ochotę zdzielić go torebką albo kopnąć w przyrodzenie, ale nagle jakoś mi się odechciało. Spojrzałam na niego zimno i powiedziałam: – Coś ci powiem chłoptasiu. Kiedyś byłam taka jak ty. Młoda. A ty kiedyś będziesz taki jak ja. Stary. Pamiętaj o tym. Nie wiem, czy dotarło. Wiem tylko, że nagle zrobiło mi się jakoś smutno. * * * Siedemdziesiąt dwa uderzenia na minutę. Tak przeciętnie bije nasze serce. W tym czasie pewien Amerykanin rozpiął pięćdziesiąt sześć staników i trafił do Księgi Rekordów Guinnessa, mieszkanka Słowacji wydoiła 3300 ml mleka, a bułgarski bramkarz obronił dwa karne. Minuta wystarczy też, byśmy mogli się w kimś zakochać. Tak twierdzą naukowcy, a ponieważ przeszli długą drogę, by uzyskać tytuł naukowca, od czasu do czasu należy im wierzyć. Skłaniam się zatem ku teorii, że minuta to sporo czasu, by odczuć coś dziwnego w okolicach serca. Coś w rodzaju szarpnięcia? Ukłucia? I nie, nie mówię tu o stanie przedzawałowym. Według Stendhala istnieją cztery rodzaje miłości: miłość namiętna, miłość-upodobanie, miłość fizyczna oraz miłość wywodząca się z próżności. To mnie nie dotyczy, w tej sytuacji zatem dorzucam piąty rodzaj: miłość w okolicach osiemdziesiątki. Niebieskie buty nie chcą mi wyjść z głowy. Niby nic się nie wydarzyło, zwykła rozmowa o kabanosach, o przodkach nierobach i jąkającym się królu. Plus ta marynarka z zielonego koca. Kiedy jednak odtwarzam ten obraz w swojej głowie, odnoszę dziwne wrażenie, że Konstanty Władysław, dla przyjaciół Jurek, mógłby stać się składowym elementem mojej rzeczywistości. Nie będę tu poruszała tematu chemii, by zbytnio się nie ośmieszać, nie powiem też, że jestem ogarnięta miłosnym szałem, ale dlaczego ciągle o nim myślę? Bo zniknął tak szybko, a ja wiem, że prawdopodobieństwo drugiego spotkania jest bardzo małe? Bo w naszym wieku trochę śmiesznie jest powiedzieć: „Może kiedyś znowu się zobaczymy”. Możemy bowiem spotkać się na cmentarzu, ubrani w dębowe trumienki. – Co jest, babciu? – spytał mnie Kola, mój osobisty barometr, psychoterapeuta i przyjaciel w jednym. Nie powiem mu. Bo nie wiem jak. „Wiesz, drogi wnuku, w parku poznałam starszego mężczyznę, który miał oczy jak agrest, marynarkę z koca i rozbawił mnie historią o wegańskich kabanosach”.

Ale głupie. – W parku poznałam starszego mężczyznę, który miał oczy jak agrest, marynarkę z koca i rozbawił mnie historią o wegańskich kabanosach – wyrecytowałam trzy sekundy później. Kola był zachwycony. – Dałaś mu swój numer? Pokręciłam smętnie głową. – No właśnie nie. Ktoś do niego zadzwonił, on powiedział „cholera” i pognał w stronę wyjścia. – Niedobrze. – Wiem. Małe szanse, że go znajdę na Facebooku – zaśmiałam się, spuszczając głowę. W tym przypadku nawet Kola mi nie pomoże, choćby uruchomił wszystkie portale społecznościowe, wytwittował pół świata i napuścił drony na okoliczne parki w naszym mieście. Niebieskie buty prawdopodobnie przepadły bez śladu… * * * Bardzo nie lubię, kiedy ktoś mówi mi, że czegoś nie powinnam robić, bo jestem na to za stara. A w szczególności nie lubię, kiedy mówi to mój syn, chodzący sztywniak i erudyta. Wystarczyły mu dwa tygodnie, by zapomnieć o tym, że miałam raka i że jednak go to zmartwiło. Szybko wrócił do dawnej formy i znowu nieustannie mnie poucza. – Mamo. Każdy wiek ma swoje prawa i obowiązki. Trzeba się z tym pogodzić. Pokręciłam głową. – Przynudzasz jak zwykle. I zupełnie nie wiem po co, skoro wiesz, że i tak postawię na swoim. Nie mam raka. Nie muszę na siebie uważać. Nie muszę chuchać i dmuchać na swoje zdrowie i ostrożnie chodzić, żeby broń Boże nie złamać stawu biodrowego. – A powinnaś! Sama ostatnio narzekałaś na stawy. Mam nadzieję, że wiesz, iż zwyrodnienie stawu biodrowego, czyli inaczej koksartroza, dotyka całkiem sporej liczby osób powyżej sześćdziesiątego roku życia. A ty masz znacznie więcej lat. Przerwałam mu. – Ale ja nie mam żadnego zwyrodnienia! Poza tym chcę tylko skoczyć ze spadochronem. Z instruktorem! Karolina, moja synowa, zastygła z żelazkiem w ręku. Wyglądała jak żona Lota, nawet usta miała otwarte, a w oczach dwa wielkie znaki zapytania. – Co mama chce zrobić? – wystękała w końcu, a ja przewróciłam białkami. Za chwilę usłyszę kolejny wykład o tym, że jestem za stara, moje kości kruszeją, a czasza spadochronu z pewnością się nie otworzy, zadziwiona faktem, że przytroczyli do niej stare próchno. – Chcę. Sko-czyć. Ze. Spadochronem – wyrecytowałam wolno i wyraźnie. Karolina znowu rozchyliła usta: – A mogę… z mamą? Nie muszę chyba mówić, że atmosfera w domu mojego syna zrobiła się gęsta jak węgierskie leczo. Nie dość, że ma głupią matkę, to jeszcze okazało się, że jego własna

żona zachowuje się jak skrzyżowanie niemowlaka ze szczeniakiem labradora. Piszczy i ślini się z radości. – Podobno można nakręcić film w trakcie lotu! Sprawdzałam na ich stronie internetowej i jest taka opcja – Karolina aż podskakiwała. Jej mąż, a mój syn stanął przed nami w rozkroku i oznajmił: – W ubiegłym roku zostało zgłoszonych w sumie pięćdziesiąt sześć śmiertelnych wypadków z całego świata. Najwięcej, bo aż dwadzieścia dwa wypadki wydarzyły się podczas lądowania. Im ktoś mniej doświadczony, tym większe zagrożenie. Jeden ze skoczków z USA zginął po splątaniu z innym skoczkiem, zaraz po otwarciu spadochronów. Spojrzałyśmy na siebie z Karoliną. – Mój drogi synu, obiecuję, że nie zawyżymy tych statystyk. Nie splączemy się i nie roztrzaskamy o ziemię – powiedziałam spokojnie – ale przestań w końcu truć, bo ciężko z tobą wytrzymać. Karolina nic nie powiedziała, ale widziałam, że myśli podobnie. Swoją drogą, to zaskakujące. Do tej pory wydawała mi się równie sztywna jak mój syn, a już z pewnością nie podejrzewałabym jej o pragnienie szybowania w powietrzu na czymś, co teoretycznie może się nie otworzyć lub splątać. Ja miałam prawie osiemdziesiąt lat i mogłam zaryzykować, ale ona? Najwyraźniej nie znałam swojej synowej tak dobrze, jak myślałam. W dniu skoku byłam zadziwiająco spokojna. Nawet bardziej niż mój instruktor, który dwadzieścia siedem razy upewniał się, czy aby wiem, co robię. – W każdej chwili może pani zrezygnować. – Nie mogę, chłopcze. Bo jeśli teraz zrezygnuję, to już nigdy nie skoczę. I będę tego żałować nawet po śmierci. – Rozumiem – oznajmił, choć jego wzrok całkowicie temu przeczył. Ale skoczyliśmy. Karolina darła się tak głośno, że usłyszeli ją jakieś tysiąc kilometrów dalej. Ja zamknęłam na moment oczy i pomyślałam o… Platonie. Może dlatego, że stworzył teorię człowieka-kuli. Jego zdaniem człowiek na samym początku był istotą kulistą, posiadającą cztery nogi, cztery ramiona i dwie twarze, kobiety i mężczyzny jednocześnie. Stworzenie to okazało się jednak zbyt dumne i pełne pychy, dlatego Zeus za karę postanowił je przepołowić. W ten właśnie sposób doszło do rozdziału płci. Według Platona od tamtej pory dążymy nieustannie do osiągnięcia stanu pierwotnej jedności. Jedna połówka szuka drugiej. Podczas spadania z prędkością dwustu kilometrów na godzinę poczułam ze stuprocentową pewnością, że ciągle mam ochotę na drugą połówkę. I kto wie, czy moja nie ma na imię Konstanty Władysław, dla przyjaciół Jurek… * * * Po jakimś czasie wrzuciłam fotki ze skoku ze spadochronem na Instagram. Tak z ciekawości, co na ten pomysł powiedzą moi wirtualni znajomi. Karolina niemal każdego dnia chwaliła się na Facebooku swoim wyczynem i nawet zastanawiała, czy tego nie powtórzyć. Nie muszę chyba mówić, że mój syn poczuł się „zniepewniony”. Nie zaglądałam na swój Instagram zbyt często, chociaż Kola twierdzi, że powinnam. Że moja

popularność nie minęła wraz z końcem choroby, a ludzi nadal interesuje, co u mnie słychać i jak sobie radzę. Możliwe. Choć wydaje mi się, że większość automatycznie zareagowała współczuciem na słowo „rak”. A kiedy rak zniknął, zniknęło też zainteresowanie. To naturalne. Liczba obserwujących mnie zmalała od grudnia ubiegłego roku, choć muszę przyznać, że mam pewną stałą grupę fanów. „Babciu, w tych okularach i kasku wyglądasz zjawiskowo!” „Mam dwadzieścia sześć lat i nigdy nie odważyłabym się skoczyć ze spadochronem”. „Przywracasz mi wiarę w radosną starość”. Zamknęłam oczy. Z dołu i z góry dobiegały mnie różne odgłosy z mieszkań. Mikser, telewizor, chyba nawet czyjeś sikanie. Klik. „Babciu, widziałaś to ogłoszenie?” Zerknęłam na załącznik doczepiony do wiadomości. Casting na modelki. To jakiś żart? „Jeśli masz poniżej sześćdziesięciu lat, to ogłoszenie nie jest dla Ciebie. My szukamy bowiem zajebistych siedemdziesiątek, osiemdziesiątek, a nawet zadziornych dziewięćdziesiątek! Skoro Richard Avedon może mieć swoją Chinę Maachado, dlaczego Ty nie miałabyś zostać naszą muzą?” No właśnie, dlaczego? Podobno przyczyną zatracenia się w ponownym smakowaniu życia jest strach związany z poczuciem, że to już ostatni moment na zabawę, że „jeśli nie teraz, to nigdy”. Nie wiadomo, czy kieruje nami wewnętrzna potrzeba, czy raczej rodzaj nakazu, pewien przymus, że musimy to zrobić. Nie wiem. Nieważne. Na razie zabrałam się za wywiad z Chiną Maachado. „Nie możesz martwić się swoim wiekiem, bo to najgorsze, co możesz zrobić. Jak tylko zaczniesz, od razu znajdziesz rzeczy, których w sobie nie lubisz, a wtedy jesteś skończona. I jeszcze jedno. Bądź sobą. Ja nigdy nie byłam na diecie, nie ćwiczyłam, jem jak świnia i dużo piję – głównie wódkę. W dodatku wciąż palę”. Lubię ją. Zostanę polską Chiną Maachado. Zanim poszłam na casting, odwiedziłam mojego męża na cmentarzu, bo nie ma nic gorszego niż samotność pod ziemią. – Cześć. Przepraszam, że nie byłam pierwszego listopada, ale wiesz, że ja nie lubię tłumów. Wszyscy się pchają, mamroczą coś pod nosem i taranują ludzi tymi wieńcami ze sztucznym anturium. No, ale dzisiaj jestem. Przynajmniej mamy spokój. Pewnie byś się na to nigdy nie zgodził, ale właśnie zamierzam zostać modelką. Chwila ciszy, całkowicie jednak uzasadniona. Mój mąż nigdy nie należał do wylewnych osób, a po śmierci tylko się to nasiliło. – Nie wiem, czy słyszałeś o Chinie Maachado. Jest ode mnie kilka lat starsza, a ciągle pracuje w modelingu. Widziałam ją tylko na zdjęciach, wygląda fantastycznie. I tak sobie

pomyślałam, że ja też chcę… Odsunęłam na bok suche liście, które zasłoniły nazwisko mojego męża i zapaliłam zwykłą świeczkę. Nie znoszę tych sztucznych, plastikowych zniczy, kiczowatych aż do bólu śledziony. No dobrze, płomień mojej świeczki od razu zdmuchnął wiatr, ale tu przecież chodzi o symbol. Paliła się jakieś dwadzieścia sekund. Ale mój mąż z pewnością to zauważył. – Jest jeszcze coś – odchrząknęłam cicho. – To coś ma na imię Konstanty Władysław, dla przyjaciół Jurek i nosi niebieskie buty. Widziałam go tylko raz. W maju. Ale jakoś nie chce mi wyjść z głowy, zupełnie nie wiem, dlaczego. Może to przez te buty? Wiem tylko, że gdybym go spotkała raz jeszcze, to byłabym bardzo szczęśliwa. Nie gniewaj się. Ty przecież umarłeś i teoretycznie nie powinieneś być zazdrosny, ale mimo wszystko poczułam, że muszę ci o tym powiedzieć. Aha! Jeszcze jedno. Skoczyłam ze spadochronem! Ale nie pytaj, jak było. Kiedyś ci opowiem. Poklepałam zimną płytę i raz jeszcze zapaliłam świeczkę. O dziwo, kiedy odwróciłam się przy bramie wejściowej, żeby pomachać mojemu mężowi na do widzenia, płomyk nadal świecił jasnym blaskiem. Uśmiechnęłam się i pełna optymistycznego nastroju poszłam na casting. Czułam się tam jak ptak dziwak. Jedną powiekę miałam różową, a na drugiej wymalowany został żółty prostokąt, sięgający połowy policzka. Na czubku głowy skręcono mi włosy i owinięto je srebrną folią. Podobną przyklejono mi na piersiach. Spodnie zostawili moje, bo stwierdzili, że będą mnie fotografować od pasa w górę. Wiadomo, próbne zdjęcia. Kiedy tylko zobaczyłam zbliżający się obiektyw i łypiące na mnie czarne oko kamery, natychmiast wystawiłam język. – Niezła jest – dobiegło mnie z tyłu. Zmarszczyłam nos i przewróciłam oczami. Nauczyłam się tego w dzieciństwie i zawsze wtedy obrywałam od mamy ścierką po głowie. – Bo ci tak zostanie! Nie zostało, za to teraz się przydało. Widziałam po minach tych ludzi z agencji, że im się spodobałam i że inne babcie raczej nie mają większych szans. Zresztą nie było nas zbyt wiele. Dwie w kapelutkach pamiętających chyba czasy Napoleona, jedna tak pomarszczona, że mogłaby reklamować wyłącznie rodzynki, i trzy trusie w szarych paltocikach. Żadna się do mnie nie odezwała, może dlatego, że przyszłam w wełnianych szarawarach z naszytą na prawej nogawce wielką złotą papugą? Hej, przecież jesteśmy w podobnym wieku! Bawiłyśmy się takim samym serso, grałyśmy w klasy, przerabiałyśmy stare ciuchy naszych rodziców na nowe modne stroje i zwisałyśmy głowami w dół z trzepaków. Słuchałyśmy Paula Anki i Neila Sedaki. Co jest dziewczyny? Oblała was lawa za życia i zastygłyście pod tymi zmarszczkami? Halo! Babcie cholerne. Nawet nie powiedzieli, że zadzwonią, tylko od razu umówili się ze mną na początek stycznia na sesję. Wyszłam ze studia i przez ponad godzinę włóczyłam się po mieście. Wiatr beztrosko zaczepiał moje policzki, ale jakoś nie czułam zimna. Snułam się bez celu

uliczkami, oglądając wystawy sklepowe. Jakieś drobne dziewczę szamotało się z choinką i kolorowymi girlandami. Zapukałam w szybę. – Jest połowa listopada, nie za wcześnie na choinkę? – Zwinęłam dłoń w trąbkę i przyłożyłam do ust, żeby mnie lepiej słyszała. Wzruszyła ramionami. – Szef mi kazał – odkrzyknęła. – Pomóc? – spytałam jakoś tak spontanicznie. Zastanowiła się przez chwilę, ale po chwili zdecydowanie kiwnęła głową. Fajnie. Chyba pierwszy raz w życiu mogę wejść na wystawę sklepową i obejrzeć ludzi od drugiej strony. Śmiesznie tuptają. Tak jakby chcieli, żeby wiatr ich nie zauważył, choć oczywiście on jest o wiele sprytniejszy, niż nam się wydaje. Wlatuje im w nosy, napełnia oczy łzami, flirtuje z policzkami i nie pozwala za dużo mówić. – Lubi pani święta? – dobiegło mnie z prawej strony. – Bardzo – ożywiłam się. – Lubię kleić pierogi i piec ciasta. Najbardziej taki klasyczny piernik, który potem nasączam wódką. Choinkę też lubię ubierać, ale niekoniecznie półtora miesiąca wcześniej, tylko w samą Wigilię. – Moja babcia też zawsze czekała do Wigilii. Ale w sklepach trzeba wcześniej, bo to podobno fiksuje klientów na wzmożone zakupy. Pokiwałam głową, że rozumiem. Coś w tym jest. Im wcześniej ulice ubiorą się w święta, tym chętniej wydajemy pieniądze. – Odkąd nie ma babci, nie jest już tak bajkowo. Mama jest wiecznie zmęczona, tata pewnie w ogóle by nie zauważył, że Wigilia to jednak nieco inny dzień od pozostałych, a dla mojego młodszego brata Mikołaj ma twarz Spongeboba. – Kogo? – zdziwiłam się. – Takiej rysunkowej gąbki. Dziewczyna podwiesiła girlandę pod sufit i ustawiła w prawym rogu srebrzystą choinkę. A potem usiadła na wystawie obok mnie. – Babcia była taka… babciowa. Nosiła wełniane skarpety, które ją niemiłosiernie gryzły w stopy, ale była przekonana, że dzięki temu ma lepsze krążenie i dlatego chodzi bez pomocy laski. Roześmiałam się. Nie lubię takich skarpet, ale też kiedyś przeszło mi przez myśl, że ich szorstkość zmusza do szybszego chodzenia. Tak, jakby się chciało uciec przed każdym kolejnym ugryzieniem. – Wstawała codziennie o szóstej rano i piła mleko z miodem. Niektórzy piją na noc, ale ona wolała rano. Mówiła, że to ją rozgrzewa na cały dzień. Wigilię tak naprawdę to ona przygotowywała, a mama tylko powtarzała: „No i kto to wszystko zje?”. – Ale zjadali? – Zawsze. A teraz kupujemy sernik i pierogi, a barszcz jest z kartonika. Czasem mam wrażenie, że babcia zabrała święta do grobu… Posiedziałyśmy tak jeszcze z pół godziny, ja jej opowiedziałam historię o niebieskim języku, ona wyznała, że podkochuje się w swoim szefie. A potem wzięłam gazetę, na której siedziałam, ona zamknęła sklep i – zupełnie jak na filmach – rozeszłyśmy się każda

w swoją stronę. Siedzę teraz w autobusie i przeglądam to pismo, na którym siedziałam. „Zimą nie ma nic lepszego niż lampka dobrego czerwonego wina i smaczna czekolada. Nie tylko dlatego, że wyśmienicie smakują, ale również z powodu antyutleniaczy, które wzmacniają nasz system immunologiczny i naprawiają zniszczone komórki. Im bardziej wytrawne wino i im bardziej gorzka czekolada, tym lepsze efekty. Dodatkowy atut: gorzka czekolada (a także kakao) zawiera teobrominę, alkaloid skutecznie przeciwdziałający m.in. przeziębieniom”. No dobrze. W sklepiku niedaleko Cichej kupiłam butelkę czerwonego wina i dwie tabliczki czekolady. W coś trzeba wierzyć. * * * To był chyba wtorek. Przeglądałam jakieś stare gazety, zastanawiałam się, czy już zacząć robić piernik, bo w końcu im dłużej poleżakuje, tym jest lepszy, i nagle doznałam wewnętrznego oświecenia. Jakby ktoś zapalił lampkę, spojrzał mi prosto w oczy i spytał, czy jestem szczęśliwa. – Co robisz babciu? – zapytał Kola, który wpadł do mnie po południu, zapewne zwabiony samymi myślami o pierniku. Westchnęłam. – Natknęłam się na takie dziwne świąteczne opowiadanie i teraz tak sobie myślę, że jest o mnie. I że musiałam je przeczytać. Kola spojrzał na mnie z zainteresowaniem. – O miłości? – Sam posłuchaj… August przysiadł na ławce w parku i ze skupieniem przypatrywał się krukom łażącym bez celu po białym trawniku. – Osiem – doliczył się w końcu i zapisał numerek na karteczce. Następnie przeniósł się na drugą ławkę, zdecydowanie mniej wygodną, bo bez oparcia, ale za to stanowiącą doskonały punkt do obserwacji wiewiórek, które zaciekle poszukiwały smakołyków w pobliskim koszu na śmieci. W końcu znalazły resztki batonika orzechowego i starą bułkę, dość twardą, co jednak nie jest żadną przeszkodą dla wygłodniałej wiewiórki. – Dwie – podsumował August i znowu zapisał cyfrę na karteczce. W końcu uznał, że jest mu paskudnie zimno i lekkim truchtem pobiegł do domu. August od pewnego czasu chodził i liczył. Czekał bowiem nieustannie na objawienie liczbowe, które pozwoliłoby mu skreślić sześć idealnych cyfr i wygrać wreszcie szóstkę w totolotka. Był to jego plan na tegoroczną Gwiazdkę. – Najwyższa pora czerpać z życia pełnymi garściami, nażreć się go, nałykać i cieszyć każdym dniem – oznajmił lekko osłupiałej żonie i dwójce niewiele rozumiejących dzieci, a następnie pokazał im notesik w kratkę, miniaturowy ołówek i pierwszą stronę zapisaną różnymi cyferkami. – Aha – zgodziła się z nim rodzina, a żona o zielonych oczach i lekko rudziejących

włosach spytała, czy nie wybraliby się raczej na świąteczne zakupy lub choćby na spacer. August tylko się skrzywił. – Prawdziwe zakupy zrobisz dopiero wtedy, kiedy przyniosę ci do domu wór pieniędzy. Ale najpierw muszę mieć wizję. I będę ją miał – obiecał uroczyście. O wspólnym spacerze nie wspomniał. W połowie grudnia całe miasto pachniało już świętami. Wszędzie unosił się zapach pierników, korzennej przyprawy i miodu, goździków, grzanego wina, a także lekko zestresowanych karpi, oczywiście tych, które jeszcze żyły. Na targach zieleniało w oczach od choinek i mieniło tęczą od różnokolorowych bombek i światełek. August niewiele z tego widział, uwagę jego zwracały jednak poszczególne ceny, liczba ozdób na wystawach lub też napotkanych świętych mikołajów, którzy spacerowali po ulicach i zaczepiali przerażone dzieciaki. – Siedem, osiemnaście, dwadzieścia sześć – szeptał pod nosem i zagryzał wargi. – A może raczej dwanaście, trzydzieści dwa i czterdzieści jeden? To był niezwykle pracowity grudzień dla Augusta, choć jego żona była zupełnie innego zdania. Nie dość, że musiała sama przytaszczyć do domu ogromną choinkę, wielokilogramowe siaty z zakupami i paczki z prezentami, to jeszcze większość prac domowych spadła na jej głowę. Wyszorowała więc okna, wypucowała podłogi, a nawet wyczyściła srebrne sztućce, by pięknie zalśniły podczas wigilii. Z dziećmi robiła ozdoby choinkowe i malowała lukrem pierniczki, a nawet wycięła z papieru całą szopkę i wykąpała psa. Tymczasem jej mąż chodził i liczył. Krótko przed Wigilią wypadała kumulacja w totolotku. Ponad czterdzieści milionów złotych. August czuł, że to jego jedyna szansa i że powinien wzmocnić podświadomość, by w końcu ujrzeć sześć cudownych liczb, które odmienią jego przyszłość i wreszcie uszczęśliwią rodzinę. Liczył dosłownie wszystko. Napotkanych mężczyzn w okularach w drodze z domu do parku, liście pozostałe na kasztanowcu w pobliżu sklepu, a nawet szczekanie bezdomnego psa, który ujadał na osiedlowym śmietniku. Doszło nawet do tego, że policzył kopnięcia, które otrzymał pewien wyrostek od dwóch innych wyrostków, zanim mu w końcu dali spokój, zabierając kurtkę i komórkę. Pod swoim blokiem policzył, ile razy zawyła karetka, nim zaparkowała pod klatką numer osiemdziesiąt sześć, z której wyniesiono na noszach starszą panią z maską tlenową na twarzy. Wszystkie te liczby nie przekonywały jednak Augusta. W dniu kumulacji, a dzień przed Wigilią, August miotał się w swoim pokoju. Zostały dwie godziny do zamknięcia najbliższego punktu Lotto, a on nadal nie posiadał swoich liczb. – Co robić? – pytał, biegając w kółko i gryząc opuszki palców. – Podam ci te liczby – jego żona stanęła w drzwiach i spojrzała na męża zielonymi oczami. – Jeden, dwa, trzydzieści pięć, czterdzieści, czterdzieści pięć, czterdzieści dziewięć. – To coś oznacza? – spytał zrezygnowany.

I zapisał liczby na kartce, bez najmniejszego przekonania. 1, 2, 35, 40, 45, 49. – Masz jedną żonę, dwoje dzieci, trzydzieści pięć lat. Od czterdziestu dni praktycznie z nami nie rozmawiasz. Dokładnie czterdzieści pięć razy wzdychasz każdej nocy i przewracasz się z boku na bok. A czterdzieści dziewięć dni temu rozpocząłeś liczenie. August klasnął w dłonie. – To może mieć sens – krzyknął, a ponieważ niewiele czasu mu zostało, wybiegł z domu jak oparzony, prosto w białą scenerię. Tego samego dnia wieczorem, kiedy żona z dziećmi dawno już poszli spać, telewizja wyświetliła na niebiesko wyniki losowania. 1, 2, 35, 40, 45, 49. Następnego dnia wstał już o szóstej rano, wykąpał się, ogolił i założył najlepsze ubranie. Z radia sączyło się „W żłobie leży”, za oknem było jeszcze ciemno. Zjadł lekkie śniadanie i wypił podwójne espresso z dodatkiem odrobiny mleka i jedną kostką cukru kandyzowanego. O siódmej wyszedł z domu, choć do otwarcia punktu Lotto zostały jeszcze dwie godziny. Krążył bez celu po uśpionym mieście, oglądał świąteczne wystawy, odwiedził znajome ławki w parku. Pięć minut przed dziewiątą ruszył w stronę niebiesko-żółtego kiosku, trzymając w ręce zwycięski kupon. Niemal w tej samej sekundzie, w której jego lewa noga dotknęła jezdni, poczuł silne uderzenie w głowę i słony posmak krwi w ustach. Trzynaście sekund później już nie żył, bowiem szanse na wyjście bez szwanku po zderzeniu z autobusem, który wpada w poślizg, są zazwyczaj niewielkie. Ponieważ jednak była to Wigilia i wszędzie roiło się od niewidzialnych aniołków i przyjaznych duszków, również August otrzymał swoją drugą szansę. Jego osobisty Anioł Stróż spojrzał mu prosto w oczy, zamachał różdżką ze światełkiem i postawił mężczyznę na nogi. August otrzepał spodnie i spojrzał na złożony kupon, który ciągle trzymał w prawej ręce. Anioł tylko czekał, aż go podrze, podepcze albo nawet zje, byle tylko zapomniał o wygranej i pognał natychmiast do rodziny, by zasiąść z nią do stołu z wielkim „przepraszam” na ustach. Ale August nie byłby człowiekiem, gdyby nie spróbował jakoś oszukać przeznaczenia i zmylić własnego Anioła Stróża. Pobiegł więc szybko za róg kamienicy i postanowił dotrzeć do kiosku Lotto od drugiej strony. Droga ta była nieco dłuższa, za to uliczka niemal w ogóle nie uczęszczana. Zwłaszcza o tej porze, w Wigilię. – Musi się udać – pomyślał August i aż mu poróżowiały końcówki uszu, a przez ciało przepłynęła nagrzana świeżo krew. Tymczasem uliczką nadjeżdżał właśnie ogromny pług śnieżny z pijanym kierowcą za kółkiem i zepsutymi hamulcami… – Babciu… – Kola podszedł do mnie i chwycił za rękę. – To teraz wyjaśnij mi, proszę, jaki to ma związek z tobą. Wzięłam głęboki oddech. – Kola, przeznaczenia nie można oszukać. I nie można też oszukiwać samego siebie. W każdym momencie naszego życia jest na coś czas. Dlaczego nie wstydzimy się

powiedzieć, że jesteśmy na coś zbyt młodzi, a za cholerę nie przechodzi nam przez gardło zdanie: „Jestem za stara, by skakać ze spadochronem?”. – Przecież skoczyłaś. – Wiem. I cieszę się, że to zrobiłam, bo uświadomiłam sobie, że wcale tego nie chciałam. Kola śmiesznie zmrużył oczy. – Nie? – No właśnie nie. Czułam się tam w powietrzu niepewnie, źle, kręciło mi się w głowie i tylko siłą woli nie obrzygałam instruktora. Zaczęłam nawet myśleć o Platonie, byle tylko nie skupiać się na tym cholernym spadaniu. Przez kolejny tydzień nie umiałam dojść do siebie, a łeb mi dosłownie pękał. – Dlaczego nic nie powiedziałaś? – Było mi jakoś wstyd. Wstałam, podeszłam do okna i zapatrzyłam się w ciemne, ponure niebo. Grudzień… Rok temu o tej porze byłam bliska załamania, a teraz wcale nie czuję się lepiej. Nie wolno jeść życia garściami, bo szybko można się nim udławić. Wszystko ma swoje miejsce i czas. – Nie pójdę na tę sesję – powiedziałam cicho. Kola podszedł do mnie i mocno przytulił. – Nie musisz. – Nie chcę być modelką. Mam prawie osiemdziesiąt lat, jestem pomarszczona, mam plamy na całym ciele. Nie chcę rozbierać się przed fotografami i przebierać w jakieś dziwne ubrania. Nie chcę, żeby na mnie patrzyli. Może China Maachado tego właśnie chce, ale ja nie. Kola zrobił moje ulubione cappuccino z karmelowym likierem, ukroił ciasto i zmusił mnie, żebym przełknęła chociaż kawałek. – Babciu, powiedz mi, tu i teraz, o czym marzysz. Westchnęłam. – Kiedy usłyszałam, że nie jestem chora, życie zasmakowało mi po raz drugi. Nagle nabrałam takiego apetytu, że chciałam połknąć wszystko to, czego do tej pory nie próbowałam. A tak naprawdę, to ja ma tylko jedno marzenie. Chciałabym być… babcią – wyszeptałam. – Jesteś babcią. Pokręciłam głową. – Nie do końca. Ja chcę być babcią, która ma dwa koty, która siedzi wieczorem w fotelu, owija się kocem i czyta książkę. Albo ogląda idiotyczny serial bez cienia wstydu, że ktoś ją wyśmieje. Chciałabym mieć własny pensjonat gdzieś na odludziu i przyjmować gości na święta i w wakacje. Piec dla nich ciasta, kleić pierogi, gotować, robić domowe nalewki. A potem mieć swoje wolne tygodnie ciszy i spokoju. Nie depilować nóg, nie robić henny na brwiach, nie skakać ze spadochronem i zniknąć z Instagramu. – A ty lubisz koty? Roześmiałam się. – Nie wiem. Ale chyba tak. Twój dziadek miał alergię na wszystko, więc nawet do głowy mi nie przyszło, żeby wspomnieć o kocie, bo pewnie na samą myśl o zwierzęciu dostałby kataru. Ale chyba lubię koty.

– I widzisz siebie z nimi w bujanym fotelu? – Tylko nie bujanym! – zawołałam. – Od czasu spadochronu, wszystko co buja, huśta i zmienia swoje położenie, jest dla mnie nieakceptowalne. Wolę zwykły, szeroki fotel, no ewentualnie taki z funkcją masażu pleców. A naprzeciwko mógłby stać drugi… Dla Konstantego Władysława, dla przyjaciół Jurka, z agrestem w oczach. Tego jednak nie powiedziałam nawet Koli. * * * Śnieg zdecydował, że w tym roku jednak trochę popada już na początku grudnia, być może dlatego, iż zupełnie się go nie spodziewano. Od lat bowiem święta były raczej deszczowe i kojarzyły się bardziej z kaloszami i parasolem niż srebrzystymi gwiazdkami i mroźnym oddechem. Tym razem trzy tygodnie przed świętami mieliśmy przynajmniej namiastkę zimy. Zaczęło lekko prószyć, płatki wirowały radośnie w powietrzu i przykrywały wszystko. Ta cieniutka warstwa wystarczyła, żeby świat zrobił się biały i czysty. Szkoda tylko, że do Wigilii i tak wszystko stopnieje, i będzie jak zwykle... czyli szaro. Siedziałam w kuchni i zlekceważyłam nawet listonosza, który usilnie próbował dobić się do moich drzwi. Trudno, najwyżej zostawi przesyłkę u mojej sąsiadki z dołu. Nie chciało mi się z nikim rozmawiać. Piłam cappuccino, patrzyłam przez okno na wirujący śnieg i sama ze sobą grałam w warcaby. Dość nierówna gra i łatwo można oszukać przeciwnika. Na stole zawibrowała komórka. Kola. – Co tam, ulubiony wnuku? – Babciu, wiesz, że wypowiedzenie marzenia na głos powoduje, że ono się spełni? Co on znowu wymyślił? – Ludzie nie mówią głośno o tym, czego by tak naprawdę chcieli, bo się wstydzą. A jeśli nie mówią, to nikt ich nie słyszy. To jak niby ma się spełnić cokolwiek? Niby logiczne. – Kola, a możesz jaśniej? – Babciu, dzisiaj wieczorem siedź w domu, nigdzie nie wychodź i czekaj na mnie. Postaram się przywieźć twoje marzenie. Dorwie Jurka w niebieskich butach? A nie, tego chyba nie wypowiedziałam na głos. A szkoda, bo ciągle o nim myślę. Czytałam ostatnio o pewnej parze z Lombardii, która poznała się pod koniec wojny. Antonia, sprzedawczyni, i Giovanni, który pracował w firmie energetycznej, byli wtedy nastolatkami i świata poza sobą nie widzieli. Niestety jego powołali do wojska, listy gdzieś po drodze zaginęły i całkowicie stracili ze sobą kontakt. Ona wyszła za mąż, on po wojnie też znalazł jakąś inną dziewczynę. Kiedy oboje owdowiali, ich krewni, za pośrednictwem Facebooka, pomogli im się odnaleźć. Spotkali się ponownie po siedemdziesięciu latach i znowu się w sobie zakochali. Do ślubu poprowadziły ich dzieci i wnuki, a mały kościółek udekorowano setkami czerwonych róż. Ta historia jest tak kiczowata, że aż trudno uznać ją za prawdziwą. Ja, niestety, nie mogę czekać aż siedemdziesiąt lat. W tej sytuacji poczekam lepiej na

Kolę. Przyszedł, a raczej wbiegł do mojego mieszkania około dziewiątej. Nawet butów nie zdjął, tylko od razu usiadł w kuchni i zaczął trajkotać jak włoska praczka. – To w zasadzie są przyjaciele Igora. Mieszkają pod Lidzbarkiem, w takiej malutkiej wsi, i prowadzą coś w rodzaju domowej agroturystyki. Pogadaliśmy trochę z nimi, żeby mieć ogólną wizję i ja w to wierzę babciu. – Ja też zapewne uwierzę, ale poproszę o jakiś konkret – przerwałam mu na moment. – A, no tak – zreflektował się. – Chodzi o to, że znalazłem ogłoszenie w gazecie, zadzwoniłem i dokonałem wstępnej rezerwacji. – Rezerwacji czego? – Pensjonatu. Jest do kupienia od ręki. Na Mazurach. Trochę podniszczony, ale ma ogromny potencjał. Obejrzeliśmy go z Igorem, no i chyba to jest dokładnie to, o czym mówiłaś. Osiem pokoi, a na dole małe, przestronne mieszkanie dla ciebie, z ogromną kuchnią. Piec kaflowy, kominek, wszędzie drewno i cała masa aniołków. – Aniołków – powtórzyłam. – Tak, właściciel zdaje się kochał aniołki, bo nawet pensjonat nazwał „Pod Aniołem”. – Ile? – spytałam rzeczowo. – No… Cicha i jeszcze trochę. Tym „trochę” się nie martw. Igor chce się dołożyć, a ja też mam jakieś oszczędności. To byłby taki nasz rodzinny biznes, ty będziesz głównodowodzącą, a my z Igorem będziemy ci pomagać. – Kola? – Tak? – Kocham cię, wiesz? Dwa dni później dałam ogłoszenie o sprzedaży mieszkania na Cichej. Igor i Kola wpłacili zaliczkę. Właściciel pensjonatu zgodził się poczekać na resztę pieniędzy, a nawet pozwolił nam spędzić tam tegoroczne święta. Mój syn zadzwonił siedem sekund po tym, jak dowiedział się o moich nowych planach. – Mamo! – zapowietrzył się na moment, ale szybko odzyskał fason. – Tego już nawet nie można nazwać szaleństwem, to po prostu czysta głupota. Chrząknęłam znacząco do słuchawki, chcąc dać mu do zrozumienia, że może mnie pocałować, sami wiecie gdzie. Nie zrozumiał najwyraźniej, bo dalej truł na jednej nucie. – W tym wieku? Stawiać na głowie całe życie i znowu się przeprowadzać? I to dokąd? – Okolice Giżycka – podpowiedziałam mu. – To było pytanie retoryczne. Tu chodzi o brak racjonalnego myślenia, a nie dokładne położenie geograficzne. Jasne. – I co? Będzie mama biegać zimą z szuflą i odgarniać śnieg? Będzie mama robić jajecznicę o siódmej rano, bo tak sobie zażyczą turyści? Jeśli mama w ogóle będzie miała jakichkolwiek turystów, bo szybko może się okazać, że ten interes prowadzi prostą ścieżką do bankructwa. Oczywiście, że kocham mojego syna, ponieważ urodziłam go w niemałym bólu i ciągle