mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Ashey Anne - Zbuntowana markiza

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :964.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Ashey Anne - Zbuntowana markiza.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 279 stron)

Anne Ashley markiza

Rozdział pierwszy Wyglądając ze znudzeniem na ulicę przez okno salonu, lady Carstairs dostrzegła wykwintny powóz, który przysta­ nął przed domem po drugiej stronie placu. Natychmiast się ożywiła, jednak jej uwagę przykuł nie sam ekwipaż, lecz dama, która z niego wysiadła i zamarła na moment, obrzu­ cając spojrzeniem fronton wspaniałej rezydencji. - Wielkie nieba! - krzyknęła do córki. - Czy w rodzinie Staplefordów ktoś umarł, Sereno? Nie przypominam sobie, żebym ostatnio słyszała o takim smutnym zdarzeniu. Serena uniosła głowę znad książki, którą rankiem wy­ pożyczyła z biblioteki, i poprawiając okulary, skierowała wzrok na ulicę. - To, że dama jest w czerni, mamo, nie musi oznaczać żałoby. Wiele pań ceni sobie stroje w tym właśnie kolorze. Lady Carstairs często irytował prosty, zdrowy rozsądek starszej córki, tym razem jednak postanowiła nie zaprzątać sobie tym głowy. - Oczywiście masz rację, a woalka może również posłu­ żyć do ukrycia twarzy. - Jej oczy ożywił złośliwy błysk. -

6 I wcale się temu nie dziwię, skoro ktoś zamierza odwiedzić tego obrzydliwego, bezdusznego markiza Wroxama! Serena nie zdołała powstrzymać uśmiechu. Jej matka nigdy nie pominęła okazji do wygłoszenia kąśliwej uwa­ gi o wyniosłych arystokratach, którzy uparcie ignorowali jej osobę. - Mamo, od lat słyszę twoje utyskiwania na lorda Wro- xama, i być może masz rację w swej krytyce, gdyż panu­ je o nim powszechna opinia, że wyjątkowo zadziera nosa. Z drugiej jednak strony muszę stwierdzić, że przy tych nie­ licznych okazjach, kiedy spotykałam go na balu czy raucie, zawsze zachowywał się nienagannie. - Ha! - Lady Carstairs prychnęła drwiąco. - Nie bez po­ wodu tak się stara. Nie chce jeszcze bardziej zbrukać swoje­ go starego nazwiska. Wystarczą plotki i aura skandalu, któ­ ra otoczyła go przed laty po zniknięciu żony. - Tak, rozumiem. - Pod grzywką kręconych na loków­ kach brązowych włosów, brwi Sereny zbiegły się w wyrazie namysłu. - Z tym jednak, że ja ani przez chwilę nie wierzy­ łam w te głupie pogłoski, jakoby miał ją zabić. - A dlaczego nie, jeśli łaska? - Lady Carstairs nawet nie próbowała kryć irytacji. - Skąd ta pewność, że nie miał nic wspólnego z jej zniknięciem? Tak dobrze znasz markiza, że gotowaś świadczyć o jego niewinności? - Nie, mamo - ze zwykłym sobie spokojem odpowie­ działa Serena. - Nigdy nawet z nim nie rozmawiałam po­ za zdawkowymi powitaniami na proszonych przyjęciach. Wątpię zresztą, by mnie zapamiętał, pewnie w ogóle nie zdaje sobie sprawy z mojego istnienia. Niemniej wiele

7 o nim słyszałam i wiem, że jest inteligentny, nieskłonny do nieprzemyślanych, głupich decyzji czy ekscentrycznych zachowań. Zastanawiam się zatem, po cóż miałby się że­ nić z lady Jennifer Audley, gdyby naprawdę tego nie prag­ nął? W końcu jest niezwykle zamożny, uchodzi za jednego z najbogatszych ludzi w kraju. Wątpię, by pieniądze odgry­ wały jakąś rolę, kiedy wybierał sobie za żonę córkę zmarłe­ go hrabiego Charda. Lady Carstairs musiała się z tym rozumowaniem zgodzić. - Sądzę, że masz trochę racji, moja droga - powiedzia­ ła oględnie. - Załóżmy jednak - kontynuowała Serena - że spowo­ dował jej śmierć... No tak, ale wówczas musiałby mieć ja­ kiś ważny powód. Pieniądze nie wchodzę w grę, więc tylko szalona miłość mogłaby go skłonić do takiego kroku. Gdy­ by jednak nagle zapałał wielkim uczuciem do innej kobie­ ty i zamierzał się z nią ożenić, z pewnością zadbałby, aby ciało żony zostało odnalezione, bo tylko wtedy jej zgon nie budziłby wątpliwości. A wiesz przecież, że markiza zaginę­ ła bez śladu. Tym razem milady poprzestała na skinięciu głową. - Mamo, wiem, że łączono jego nazwisko z wieloma pięknymi kobietami, nigdy jednak nie słyszałam, żeby przejawił ochotę poślubienia którejkolwiek z nich. Prze­ strzega także drobiazgowo zasad dobrego wychowania. Po­ wszechnie wiadomo, że nie pozwala swoim kochankom za­ trzymywać się we Wroxam Park, jak również nie zachęca ich do odwiedzania miejskiej rezydencji. W jego domu da­ my bez stosownej opieki nie są mile widziane, co każe mi

8 się zastanawiać - dodała, zerkając przez okno - czy kobie­ ta, która właśnie sięgnęła do kołatki, zostanie przyjęta, czy odprawiona. Identyczną wątpliwość musiał rozstrzygnąć młody lo­ kaj Thomas, który chwilę później otworzył drzwi. Wiedział doskonale, jak jego pan odnosi się do wizyt samotnych ko­ biet, nieważne, w jakim wieku by były, niemniej ta osoba była z pewnością damą, i to dość zamożną, o czym świad­ czył zarówno powóz, którym przybyła, jak i strój. Ponad­ to chciała tylko pozostawić list dla jego lordowskiej mości. Cóż złego mogłoby z tego wyniknąć? - O co chodzi? Głos, który rozbrzmiał nagle za jego plecami, sprawił, że Thomas pospiesznie ustąpił na bok, z wielką ulgą cedując ciężar decyzji na barki swego zwierzchnika. Jedno szybkie spojrzenie wystarczyło, by przekonać wy­ magającego i doświadczonego kamerdynera, że gość zasłu­ guje na szacunek, jednak to spostrzeżenie nie wpłynęło na sposób, w jaki wykonywał swe obowiązki. - Lorda Wroxama nie ma w domu, madame - poinfor­ mował grzecznie, lecz zdecydowanie. - Sugeruję zatem, by złożyła pani wizytę jutro, kiedy się go spodziewamy, jeśli oczywiście to pani odpowiada. - Nie, Slocombe, to mi z pewnością nie odpowiada. - Spokojny głos z wytwornym akcentem dziwnie zaniepokoił służącego. - Pamiętam oczywiście, że już kiedyś odprawi­ łeś mnie sprzed drzwi tego domu, zaręczam jednak, że to się więcej nie powtórzy. Zejdź mi, proszę, z drogi!

9 To nie chłodny, nieznoszący sprzeciwu ton sprawił, że kamerdyner usłuchał, lecz niepojęty do końca przebłysk pamięci, który groźnym echem sprzed lat przeszył go ni­ czym lodowata igła strachu. Ostrożnie zamykając drzwi, obrzucił wzrokiem szczup­ łą damę, która stała już w holu. Złe przeczucia ogarnęły go ze zdwojoną siłą, gdy usiłował rozpoznać przez woalkę ry­ sy jej twarzy. - Gdyby była pani łaskawa się przedstawić i wyjaśnić, co panią sprowadza - zaczął głosem pozbawionym zwykłej pewności siebie - być może mógłbym służyć pomocą pod­ czas nieobecności jego lordowskiej mości. Po krótkiej chwili milczenia nieznajoma odwróciła się, a jej kształtna dłoń powędrowała do woalki. - Sądzę, że już teraz doskonale wiesz kim jestem, Slo- combe. Trzymający się z boku Thomas nie mógł wprost uwie­ rzyć własnym oczom. Nie chodziło nawet o niespotykanie piękną twarz obwiedzioną burzą kasztanowych włosów, w którą wpatrywał się przez chwilę w osłupieniu, ale o bar­ wę popiołu, jaką przybrało oblicze starego kamerdynera. - Mi.. .milady... więc to pani! - wykrztusił Slocombe. Nie zauważył nawet, że młody lokaj po cichu się wyco­ fuje, by jak najszybciej zrelacjonować w pomieszczeniach dla służby zadziwiające zjawisko polegające na tym, że ich, zdawać by się mogło, z kamienia i stali stworzony przełożo­ ny po raz pierwszy w życiu został wytrącony z równowagi. - Jak widzisz - odpowiedziała dama chłodnym, opano­ wanym głosem. - Doskonale wiesz, że nie znam rozkła-

10 du tego domu, możesz więc istotnie mi pomóc, prowadząc mnie do biblioteki, gdzie bez wątpienia znajdę przybory niezbędne do napisania krótkiego listu do twojego pana. Kamerdyner niczym automat usłuchał polecenia i po­ prowadził niezwykłego gościa przez hol ozdobiony ułożo­ nymi w szachownicę kaflami, otworzył drzwi, a kiedy mila- dy majestatycznie przekroczyła próg i obrzuciła wzrokiem pomieszczenie, dostrzegł na jej twarzy cień uśmiechu. - Tak - mruknęła, zmierzając w kierunku biurka. - Właśnie tak wyobrażałam sobie tutejszą bibliotekę. Usiadła, z górnej szuflady wydobyła arkusz papieru i sięgnęła po pióro. Slocombe spostrzegł, że szczupła dłoń, która pokrywała arkusz pismem, nie zawahała się ani na moment. Ewidentnie milady miała już obmyślaną treść pis­ ma i sporządziła je szybko, składając na koniec zamaszysty podpis. - Do dziś nie wydałam ci żadnego polecenia, Slocombe. - Odsunęła krzesło i wstała. - Teraz jednak wydaję już drugie. Powierzam ci ten list na przechowanie. Oddasz go osobiście swojemu panu zaraz po jego powrocie. - Jak pani sobie życzy, milady. - Przyjął pismo, a potem obserwował, jak niezwykły gość zmierza do drzwi. - Mi­ lady, ja... Kiedy głos go zawiódł, odwróciła się i spojrzała na ka­ merdynera. W jej uderzająco zielonych oczach nie pozostał nawet ślad młodzieńczego ciepła, które pamiętał. - Żale, tak jak grzechy, rzucają bardzo długie cienie, Slo­ combe, czyż nie? Nieważne, jak bardzo tego pragniemy, ani ty, ani ja nie zmienimy przeszłości. Radzę ci więc nie mar-

nować czasu, twojego i mojego, na takie próby. Życzę ci miłego dnia. Po tych słowach opuściła dom, Slocombe pozostał zaś wydany na pastwę bolesnych wspomnień i gorzkich myśli. Smutno pokręcił głową, niepewny, co począć w obliczu tak nieoczekiwanego zdarzenia. Jedno nie ulegało wątpli­ wości - powrót milady sprawił, że w domu Staplefordów nic już nie będzie takie jak dawniej. Godzinę później dama, której wizyta wywarła tak wstrząsające wrażenie na kamerdynerze lorda Wroxama, wkraczała do domu w innej modnej dzielnicy miasta. Po­ zbyła się wierzchniego ubrania i ruszyła do słonecznego sa­ lonu od frontu. Kiedy tylko usadowiła się wygodnie w fo­ telu przy oknie, do pokoju weszła młoda kobieta, zapewne jej rówieśnica. - Ach, Mary! - Dama wyciągnęła rękę. - Chodź, sprawdź, czy ta straszna próba zostawiła na mnie jakieś ślady. Mary przyjacielsko ścisnęła jej dłoń, a potem żartobliwie zbadała wzrokiem śliczną, uśmiechającą się do niej twarz. - No cóż, muszę stwierdzić, panno Jenny, że nie znać po pani żadnych dramatycznych przeżyć. - Rzeczywiście, wizyta okazała się zaskakująco bezboles- na, ale to dlatego, że nie zastałam gospodarza. - Gdzież się wybrał? - Nie pytałam, a Slocombe, w przeciwieństwie do cie­ bie, jest bardzo poprawny i konwencjonalny. Nigdy sam nie wyskoczy z taką informacją. - Nieznaczny uśmiech zaigrał wokół doskonale uformowanych warg. - Poza tym sama

12 moja wizyta wystarczająco wytrąciła biedaka z równowagi i nie chciałam pogłębiać tego stanu, wypytując go o pana. - Ba! Sama chętnie dopiekłabym temu barbarzyńcy! Uśmiech się poszerzył. - To, jak jesteś mi oddana, zawsze mnie głęboko poru­ sza, ale posądzeniem o bezduszność wyrządziłabyś biedne­ mu Slocombe'owi wielką niesprawiedliwość. Kiedy przed laty nie wpuścił mnie do domu, uczynił to nie z wrodzo­ nego okrucieństwa, tylko skrupulatnie wykonał polecenia swojego pana. Nie wątpiłam ani przez chwilę, że naprawdę wierzył, iż mój wuj udzieli mi schronienia. A co do moje­ go... hm... kochanego krewnego... - Jennifer zerwała się z fotela, zbliżyła do sekretarzyka i zerknęła na listę, któ­ rą sobie przygotowała rankiem. - Chardowie wydają dziś bal. Sądzę... nie, na bok wahania... tak, nadszedł już czas, by markiza Jennifer Audley Stapleford Wroxam obwieści­ ła wszem i wobec swój powrót do londyńskiego towarzy­ stwa. - Zadumała się na chwilę. - Cóż, mój drogi wuj nie zdobył się przed laty na zaoferowanie mi schronienia, za­ bawne więc będzie obserwować jego reakcję, kiedy nagle, bez zaproszenia, pojawię się na jego balu. Mary w zamyśleniu zmierzyła wzrokiem swoją młodą panią. Uznała, że nie przypomina niemal w niczym zagu­ bionej i przerażonej dziewczyny, którą napotkała przed laty, gdy błąkała się po ulicach stolicy. - Panno Jenny, czy jest pani absolutnie pewna, że nie ma żadnego ryzyka? Nie mogę się oprzeć myśli, że byłoby le­ piej, gdyby została pani w Irlandii. Tam nic by pani nie groziło.

13 . - Tutaj także - odparła, ponownie poruszona troską przyjaciółki. - Jak już wspomniałam, mój wuj jest słaby i nieudolny, więc z całą pewnością nie przysporzy mi żad­ nych problemów. - Nie miałam na myśli tego fajtłapy! Chodzi o niego. Jeśli choć połowa z tego, co o nim usłyszałam, jest prawdą... - Dlaczego - przerwała jej Jennifer z lekką ironią - sta­ jesz się taką zajadłą irlandzką patriotką zawsze wtedy, kiedy coś cię drażni lub martwi? - Bo jestem Irlandką. I jestem z tego dumna! - Słusznie. - Jennifer spojrzała na nią z wielką sympa­ tią. - Dowiedziałam się jednak, że Wroxam nie wróci do jutra do miasta, nie ma więc możliwości, żebym dziś wie­ czorem stanęła z nim twarzą w twarz. - Jednak prędzej czy później tak się stanie. - Teraz, kiedy wprawiłam już koła w ruch, spotkanie, czy tego chcę, czy nie, jest nieuniknione. Nie zapominaj jednak, że jestem do niego dobrze przygotowana. - Co jednak się stanie, jeśli on się zorientuje, panno Jenny? - Dołożyłam wielu starań, żeby do tego nie doszło. - Uspokajający uśmiech nie przyszedł jej tym razem łatwo. - Mary, przestań się zamartwiać. Lepiej zajmij się tym, by mój londyński debiut wypadł należycie. Od kiedy Jennifer przed miesiącem przybyła do stolicy, starannie zatajała swoją tożsamość. Nie ukrywała się jed­ nak w domu, który wynajęła na czas pobytu w mieście. Po­ za jednym incydentem sprzed lat, kiedy to przyjechała do

14 Londynu dyliżansem w nadziei, że zobaczy się z mężem, i nie została wpuszczona do jego domu, nigdy tu nie była. Z tego powodu miała się czym zająć, a mianowicie zwie­ dzała wszystkie interesujące miejsca. Skorzystała też z okazji, żeby uzupełnić swoją garderobę. Właśnie podczas jednej z kilku wizyt u pewnej sławnej mo- dystki na Bond Street dowiedziała się, że jej wuj i jego żona co roku, na początku każdego sezonu, wydają bal. Była to bez wątpienia naprawdę wspaniała impreza, na której poja­ wiała się sama śmietanka towarzyska, coś, czego po prostu nie można opuścić. Kiedy po raz pierwszy wpadło Jennifer do głowy żeby się wybrać na ten bal, nie miała wcale pewności, czy to do­ bry pomysł. Wróciła do Anglii wyłącznie po to, żeby po­ rozmawiać z mężem i zażądać, by niezwłocznie poczynił kroki zmierzające do położenia ostatecznego kresu boles­ nej pomyłce, jaką okazało się ich małżeństwo. I pozosta­ ło to jej głównym celem. Jednocześnie jednak nie widziała żadnego powodu, dla którego nie miałaby spędzić przy­ jemnie czasu w stolicy. Jak dotąd z wielu przyczyn nie mog­ ła korzystać z rozrywek londyńskiego sezonu i uznała, że trafia się właśnie wspaniała okazja, by nadrobić ten godny pożałowania brak wrażeń. Gdy wieczorem pokonywała wspaniałe, monumentalne schody, była w doskonałym nastroju, a jej zwykłe poczucie humoru jeszcze się nasiliło. Lokaj, który odebrał od niej elegancką wieczorową pelerynę, nie próbował nawet py­ tać o zaproszenie. Jakże inaczej przyjęto ją przed laty, kiedy pojawiła się w tych progach niedługo po tym, gdy zabro-

niono jej wstępu do domu Wroxama. Wokół sama podej­ rzliwość, i zachowanie wuja, w którym można się było do­ szukać wszystkiego poza ciepłem. Bardzo zresztą wątpiła, by teraz, po latach, szczególnie go ucieszyła jej niespodzie­ wana wizyta. Jedno wiedziała na pewno: po raz drugi nie da się wyprosić! Na piętrze, gdy zmierzała korytarzem ku zatłoczonej sa­ li balowej, stwierdziła, że zjawiła się w doskonałym mo­ mencie. Hrabia Chard i jego żona, bez wątpienia przeko­ nani, że powitali już wszystkich, nawet spóźnialskich gości, opuścili swój posterunek przy drzwiach, znajdowali się jed­ nak nadal na tyle blisko, żeby usłyszeć donośny głos lokaja anonsującego jej przybycie. Niewiele brakowało, a cisza, która w chwilę potem zapad­ ła, pozbawiłaby Jennifer zdolności zapanowania nad sobą. Ogromnym wysiłkiem woli stłumiła głośny wybuch śmiechu. Omiatana zdumionymi spojrzeniami gości, ruszyła z wdzię­ kiem do przodu. Czarna wieczorowa suknia ciasno przylega­ ła do każdej wypukłości ciała, a jej kolor podkreślał nieskazi­ telność cery. Wreszcie uśmiechnęła się wdzięcznie i rzekła: - Dobry wieczór, wujku Fredericku. Nie odmówiła sobie dodatkowego uśmiechu na widok skrajnego zdumienia malującego się na twarzy wuja. Dawno temu, kiedy nie udzielił jej pomocy, któ­ rej tak bardzo potrzebowała, straciła do niego wszel­ kie cieplejsze uczucia, to już jednak zbladło przez lata. Ojciec i jego młodszy brat nigdy zbytnio się nie przy­ jaźnili, toteż Jennifer z czasem przestała winić wuja za

16 niechęć do wplątywania się w sprawy bratanicy, któ­ rą ledwie znał. Ponadto jej mąż zyskał opinię człowie­ ka twardego i bezlitosnego dla tych, którzy weszli mu w drogę, o czym zresztą sama się przekonała. Tylko głu­ piec albo człowiek desperacko odważny skrzyżowałby szpady z markizem Wroxamem. - Doskonale rozumiem zdziwienie, jakie po latach wzbudza mój widok, wuju, ale zapewniam, że naprawdę jestem twoją bratanicą Jennifer. - Nie pozostawiając mu czasu na udzielenie odpowiedzi, nawet gdyby okazał się do niej zdolny, zwróciła się do hrabiny, którą ledwie pamięta­ ła: - Madame, ostatni raz widziałyśmy się przed wielu laty. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, jeszcze przed śmiercią mo­ jej drogiej matki. - Eee... istotnie - odparła słabym głosem dama, ukrad­ kiem obrzucając wzrokiem kunsztownie ufryzowane kasz­ tanowe włosy oraz połyskliwe zielone kamienie zdobiące smukłą szyję i małe, kształtne uszy. - Mam nadzieję, że puści pani w niepamięć impertynen­ cję, jaką stanowiło wtargnięcie na pani bal. I proszę nie ka­ rać służby. Z całą pewnością, i nie bez mojej winy, przyzna­ ję, uznali, że zapodziałam gdzieś zaproszenie. - Proszę o tym zapomnieć - odpowiedziała hrabina pewnym głosem, co dowodziło, że odzyskała już równo­ wagę ducha, choć jej mąż był nadal od tego bardzo dale­ ki. - Oczywiście jest pani najmilej widziana pod naszym dachem. Bardzo w to wątpiła, postanowiła jednak nie pogłębiać konsternacji gospodarzy, skorzystała więc z pojawienia się

17 ostatniego już zapewne spóźnialskiego, przeprosiła i wmie­ szała się w tłum. Wieść o jej niespodziewanym przybyciu obiegła salę lo­ tem błyskawicy. Jennifer była przekonana, że nie minie mi­ nuta, a wszyscy goście zostaną precyzyjnie poinformowani, kim jest, i nie pomyliła się. Natychmiast ściągnęła na siebie mnóstwo spojrzeń, niektóre z nich przepełnione były nie­ skrywanym podziwem, inne zdradzały zaprawione różny­ mi emocjami zaciekawienie lub zdumienie. Kiedy zagłębia­ ła się coraz bardziej w tłum gości, wpadło jej do głowy, że gdy po raz pierwszy bawiła w stolicy z jakże krótką wizy­ tą, takie jawne zainteresowanie na pewno by ją onieśmieli­ ło. Teraz jednak nie. Nie była już niepewnym siebie dziew- czątkiem, lecz znającą swoją wartość młodą kobietą, która z dumnie uniesioną głową odwzajemniała śmiałe spojrze­ nia obcych sobie ludzi. Gdyby wychowywała się w innym miejscu, gdyby przed piętnastu laty nie straciła w tragicznych okolicznościach ukochanej matki, ci ludzie nie byliby jej nieznani, pomy­ ślała, krocząc w głąb wielkiej, jasno oświetlonej sali. Gdyby jej matka żyła, ojciec z pewnością dbałby o rodzinny mają­ tek, zamiast spędzać większość czasu w Londynie i trwonić ogromne sumy przy karcianym stoliku. Częsta nieobecność gospodarza sprawiała, że siedzibę jego przodków rzadko ktoś odwiedzał, a Jennifer pozostawała skazana na dotkli­ wą samotność. Okres, w którym formował się jej charakter, przeżyła w towarzystwie służących i guwernantki, jeśli nie liczyć rzadkich wizyt pewnego uprzejmego sąsiada. Ktoś mógłby sądzić, że poślubienie w śmiesznie mło-

18 dym wieku szesnastu lat markiza Wroxama poprawi jej los, i pod pewnym względem tak się stało. Miesiące spędzone we Wroxam Park przyniosły jej poczucie wolności, zawią­ zała też kilka przyjaźni, jednak śmierć ojca w kilka tygodni po ślubie wykluczyła bujniejsze życie towarzyskie. Wizy­ ta w stolicy, którą planował jej mąż, została odłożona do wiosny, a do tego czasu drogi małżonków się rozeszły. - Kto? Co powiedziałaś? Kto to jest, Sereno? To pytanie, zadane piskliwym i przenikliwym głosem, przerwało ponure rozmyślania Jennifer. Odwróciła głowę i ujrzała starszą damę w fioletowej sukni i brzydkim turba­ nie w tym samym ciemnym kolorze, przypatrującą się jej jeszcze intensywniej niż pozostali goście. - Więc jesteś córką Caroline Westbury, prawda? - Istotnie, Caroline Westbury była moją matką. - Jennifer w pierwszej chwili żachnęła się w duchu na niegrzeczne py­ tanie, szybko jednak zmusiła się, by dostrzec swoisty ko­ mizm w tej sytuacji. - Wie już pani zatem, z kim ma do czynienia. Młoda kobieta, która zajmowała miejsce obok starej da­ my, próbując zażegnać gafę, powiedziała z przepraszającym, miłym uśmiechem: - Przedstawiam pani moją matkę chrzestną, hrabinę wdowę lady Fairfax, milady. A ja się nazywam Serena Car- stairs - dodała na widok uniesionych pytająco brwi Jen­ nifer. - Bardzo mi miło panią poznać, panno Carstairs. - Uśmiechnęła się ciepło do wysokiej młodej kobiety, która nie zdołała ukryć, jak bardzo jest zakłopotana.

19 - Znałam także pani ojca - obwieściła hrabina wdowa, której podobne uczucia były najwidoczniej obce. - Czaru­ jący łobuz! - Wskazała wzrokiem część sali, w której znaj­ dował się gospodarz. - Nie to, co obecny posiadacz tytułu. Cóż za diabelny nudziarz! - Matko chrzestna, proszę! - zaprotestowała słabo Se- rena, po czym posłała Jennifer kolejne przepraszające spo­ jrzenie. Wcale jednak nie poczuła się obrażona, gdyż hrabina powiedziała tylko i wyłącznie prawdę. Mimo to, ku włas­ nemu zdziwieniu, odruchowo uznała za swój obowiązek stanąć w obronie wuja. - Z pewnością brakuje mu uroku mojego ojca, którego zresztą miał aż nadto. Wuj jest natomiast, jak rozumiem, człowiekiem statecznym, czego wcale nie uważam za wa­ dę. Przynajmniej nie okryje niesławą starego i zacnego na­ zwiska, które nosi. Ponadto chciałabym zaznaczyć, że przy­ wrócił rodowej siedzibie dawny blask. - Nie przeczę, że pani ojciec stał się w ostatnich latach ży­ cia niezłym hulaką - zgodziła się hrabina. - Tak, pamiętam, że zmienił się po śmierci pani matki - dodała, zdradza­ jąc tym samym, że dobrze znała zmarłego hrabiego. - Tak, pamiętam... - Wpatrywała się z namysłem w jego jedyne dziecko. - A to mi nasuwa pewną myśl... Sądziłam, że pa­ ni także nie żyje. - Spojrzała na swą chrześniaczkę. - Wi­ dzisz, moja droga? Nie powinno się wierzyć w każdą usły­ szaną plotkę! Serena, z wyrazem twarzy, który dobitnie świadczył, że najchętniej zapadłaby się pod ziemię, gdy tylko uwagę hra-

20 biny zajęła jakaś inna dama w podobnym wieku, zwróciła się do Jennifer: - Proszę wybaczyć mojej matce chrzestnej. Ma siedem­ dziesiąt lat i nie zawsze starannie dobiera słowa. - Nie ma żadnego powodu do przepraszania, panno Carstairs - zapewniła Jennifer, odciągając ją nieco od nie- przebierającej w słowach damy. - Nie mam nic przeciwko mówieniu wszystkiego wprost, a do tego uwagi lady Fairfax uznałam za bardzo... hm... interesujące. - W jej oczach pojawił się wesoły błysk. - Nie miałam pojęcia, że przez wiele lat uważano mnie za zmarłą. Co, jeśli wolno zapytać, miało mi się przydarzyć? Zrozpaczona Serena gwałtownie pomachała ręką. - No... takie tam plotki... same głupstwa... - Za nic nie chciałaby powtarzać sensacyjnych opowieści, które krążyły przed laty, prędko się jednak przekonała, że piękna marki­ za, kiedy chce, potrafi postawić na swoim. - Zatem sądzono, że Wroxam położył kres mojej egzy­ stencji, czy tak? Nuta wesołości w jej głosie okazała się tak zaraźliwa, że Serena zachichotała. - Tak, zapewniam jednak, milady, że nikt rozsądny nie wierzył w to ani przez moment. - Niemniej nawet mój odporny na wszystko i zahartowa­ ny jak stal mąż musiał uznać za nieco niepokojący fakt, że ludzie uważają go za mordercę. - Tego nie wiem, milady, bo właściwie nie znam jego lor- dowskiej mości, mimo że odwiedzając stolicę, mamy przy­ wilej korzystać z domu mojego wuja na Berkeley Square... -

21 Serena zawahała się na moment, lecz w końcu spytała: - Czy to może panią widziałyśmy dzisiaj, gdy odwiedzała pani dom jego lordowskiej mości? Jennifer nie kryła zdziwienia, - Ma pani niesamowity wzrok, panno Carstairs! Poznała mnie pani mimo woalki. - Przeciwnie, milady, mam słaby wzrok, tyle że mama nie pozwala mi zakładać okularów na takie okazje jak dzi­ siaj. Bez nich zbyt dobrze nie widzę, dostrzegłam jednak, jak pani weszła do tej sali... Pamiętam, że dama, która po­ jawiła się przed domem lorda Wroxama, poruszała się z ta­ ką samą gracją. Jennifer nie mogła nic poradzić, że ta uwaga jej pochle­ biła. Obdarzyła pannę Carstairs ciepłym uśmiechem. - Istotnie, zamierzałam złożyć wizytę mężowi, lecz go nie zastałam. - Tak, wyjechał na kilka dni z miasta, na wyścigi, jak są­ dzę. - Serena zaśmiała się niepewnie. - Muszę się pani wy­ dawać okropną plotkarką! Może choć trochę usprawiedli­ wia mnie jednak to, że poczynania dżentelmenów o takiej pozycji, jaką cieszy się pani mąż, są powszechnie znane i komentowane. Zapewne również się nie pomylę, infor­ mując panią, że w jednym z wyścigów wystawił swojego konia, bardzo zresztą faworyzowanego. - Jakiegoż rozczarowania musiał doznać, kiedy nie wy­ grał! - Jennifer nie zdołała stłumić złośliwego zadowole­ nia. - Wiem o tym, gdyż sama byłam zainteresowana wy­ nikiem pewnej gonitwy. - Ignorując wprawdzie tuszowane, ale jednak widoczne zdziwienie Sereny, poprowadziła ją

22 do dwóch wolnych krzeseł. - Proszę mi powiedzieć, pan­ no Carstairs - kontynuowała, gdy już wygodnie się usado­ wiły - czy to jest pani pierwsza wizyta w Londynie? - Wielki Boże, nie! Miałam swój debiut już kilka lat te­ mu. Zakończył się pełną katastrofą - poinformowała bez­ trosko. - Nie oczekuję zresztą, by tym razem miało stać się inaczej, tyle tylko, że mój drogi ojciec chciał mi stworzyć jeszcze jedną szansę przed debiutem mojej siostry w przy­ szłym roku. Jestem pewna, że Louisa odniesie sukces, bo w przeciwieństwie do mnie jest śliczna. Jennifer przyjrzała się jej. Rzeczywiście, trudno było na­ zwać ją ładną. Zbyt szerokie usta, za długi nos, zbyt wysoka i zaokrąglona... Z pewnością nie przyciągała męskich spoj­ rzeń. Miała jednak piękne szare oczy i ładną cerę, a także coś takiego w sobie... Jennifer uznała, że lubi pannę Sere- nę Carstairs. - To moja pierwsza wizyta w stolicy - oświadczyła po chwi­ li milczenia. - Trochę zdążyłam już zwiedzić, mam jednak do pani prośbę. Gdyby dysponowała pani czasem jutro po po­ łudniu, może wybrałaby się pani gdzieś ze mną? Zostało mi jeszcze do obejrzenia tyle interesujących miejsc. - Dostrzegła, że wuj wraz z żoną podążają w ich kierunku, i szybko wstała. - Zapewne nadarzy się nam jeszcze niejedna okazja do roz­ mowy, panno Carstairs. - Ruszyła ku nim. Jak wielu innych gości, Serena odprowadzała ją wzro­ kiem. Ponownie uderzył ją wdzięk, z jakim lady Stapleford przemierzała salę. Nigdy nie wpadło jej nawet do głowy, żeby się zastanowić, jak też może wyglądać żona surowego markiza Wroxama, choć wcale nie zdziwiła się, że okaza-

23 ła się uderzająco piękna. Nie spodziewała się jednak osoby tak czarującej i bezpretensjonalnej, pozbawionej wszelkiej pychy i zarozumialstwa. Zupełne przeciwieństwo jej aro­ ganckiego, niedostępnego męża. Serena rozejrzała się po sali. Zadawała sobie pytanie, czy inni goście też są ciekawi, gdzie przez te wszystkie lata ukrywała się śliczna markiza, a być może również tego, co rozbiło jej związek z lordem Wroxamem. Nie chciała wty­ kać nosa w tak osobiste sprawy innych ludzi, kiedy jednak obserwowała nową znajomą, zagłębioną teraz w rozmowie z gospodarzami balu, nie mogła się pozbyć nadziei, że nie­ bawem pozna lepiej zachwycającą arystokratkę.

Rozdział drugi Następnego dnia po południu markiz Wroxam powró­ cił do miasta. W skupieniu lawirował na zatłoczonych uli­ cach, nie miał więc ochoty na konwersację, dzięki czemu towarzyszący mu Theodore Dent mógł rozglądać się swo­ bodnie. Kiedy znaleźli się w modniejszej części Londynu, Dent spostrzegł, że przyciągają uwagę wielu przechodniów. Wie­ dział jednak, że jego utytułowany przyjaciel już od mło­ dości wyróżniał się w towarzystwie i gdziekolwiek się po­ jawił, obserwowano go z zainteresowaniem. Tego jednak dnia spojrzenia wydawały się dłuższe niż zwykle i pałające nadzwyczajnym zainteresowaniem. - Zgaduję, Julianie, że znów pofolgowałeś sobie i kogoś obraziłeś? Słynne z wyniosłości brwi jego lordowskiej mości pod­ jechały w górę. - Każdemu, kto by ciebie słuchał, mój drogi Theo, nale­ żałoby wybaczyć myśl, że czerpię jakąś perwersyjną przy­ jemność z obrażania ludzi.

25 - No cóż, przyjemność może i nie, ale z pewnością nad­ miernie się w tym nie hamujesz. Cienkie usta rozciągnął aprobujący uśmiech. - Zdarzało się, Theo, że zadawałem sobie pytanie, dla­ czego włączyłem cię do niewielkiego kręgu moich przyja­ ciół. Jedyna odpowiedź, która przychodzi mi na myśl, że z powodu twojej wrodzonej szczerości. - Spojrzał na nie­ go. - Możesz mi jednak wyjaśnić, dlaczego sądzisz, że aku­ rat ostatnio komuś zalazłem za skórę? - Po prostu kilka osób dziwnie się nam przypatrywało. - Skoro tak, to zapewne ty przyciągnąłeś ich uwagę - pad­ ła oschła odpowiedź. - Ponieważ wyglądasz jak monstrualna osa, nie ma się co dziwić, że straszysz przechodniów. Ani trochę nieobrażony Theo obrzucił wzrokiem jaskra­ wą kamizelkę w żółto-brązowe pasy, która opinała jego po­ tężną pierś. - Kłopot z tobą, Julianie, polega na tym, że zbywa ci wy­ obraźni, jeśli chodzi o stroje. Nie mam wręcz pojęcia, dla­ czego uchodzisz za wzór elegancji! - Dostrzegł cień uśmie­ chu, który zaigrał ponownie na ustach markiza. - Ludzie raczej nie zwracają na mnie uwagi, nieważne, jak bym się wystroił. Bardziej przekonuje mnie myśl, że do pewnych osób dotarła już wieść o twojej przegranej na wczorajszych wyścigach. - Może masz rację - zgodził się lord, po którym nie by­ ło znać przygnębienia faktem, że należący do niego świet­ ny koń dał się na ostatniej prostej wyprzedzić młodej ir­ landzkiej klaczy. - Udało ci się w końcu ustalić nazwisko właściciela?

26 - Tak, to młody lord Fanshaw. Trener nie był w tej spra­ wie zbyt skłonny do współpracy, ale zdołałem wykryć, że koń pochodzi ze stajni 0'Connella. Zapewniono mnie przy tym, że właściciel nie jest zainteresowany sprzedażą. - Szkoda - odparł jego lordowska mość, zręcznie poko­ nując zakręt. - Chyba na tę klacz złożyłbym ofertę. Kiedy przed domem osadził w miejscu piękne gniado­ sze, otworzyły się drzwi i kamerdyner, potknąwszy się raz, zbiegł po schodkach na ulicę. Jeśli nawet jego lordowska mość dostrzegł dziwne spojrzenie, jakie posłał mu sługa, z pewnością nie dał tego po sobie poznać, tylko ruszył do drzwi, przeciął hol i zatrzymał się w bibliotece. Po napełnieniu dwóch kieliszków z cienkiego szkła i wrę­ czeniu jednego przyjacielowi, usiadł za biurkiem, natomiast Theo usadowił się wygodnie na fotelu przy kominku. - Mój sekretarz jest bardzo sprawny. Prawdziwy skarb! - Lord zaczął wertować schludny stos papierów. - Załatwia większość mojej korespondencji; zostawia mi listy tylko wtedy, kiedy uważa, że mogą mnie zainteresować. - W koń­ cu dotarł do przesyłki, której taktowny młody człowiek nie otworzył. Natychmiast poznał te bazgroły. - Nie mam po­ jęcia, dlaczego Deborah ciągle odczuwa potrzebę przysyła­ nia mi listów. - Wyprostował rękę, by łatwiej rozszyfrować pospiesznie skreślone linie. - Ach, tęskni za mną i uważa, że jestem najgorszą bestią w przyrodzie, bo wolę spędzać czas na wyścigach zamiast w jej towarzystwie, a ona usy­ cha z tęsknoty. - Wrzucił list do kosza na śmieci. - Oczywi­ ście usycha z tęsknoty nie za mną, a kolczykami, być może nawet naszyjnikiem pasującym do bransolety z rubinami,

27 którą dałem jej w zeszłym tygodniu. Ostatnio zrobiła się naprawdę męcząca, po prostu namolna i chciwa. Najwyż­ szy czas, bym znalazł kogoś, kto ją zastąpi. Co o tym są­ dzisz, Theo? - Jestem twoim przyjacielem już od wielu lat, Julianie, lecz nawet ja nie ośmieliłbym się doradzać ci w osobistych kwestiach. A już z pewnością nie w sprawach sercowych. - Mój drogi Theo, grubo się mylisz. Moje... eee... serce nie ma z tym nic wspólnego, możesz mi wierzyć. - Taka z ciebie zimna ryba, Wroxam? - Zmierzył jego lordowską mość surowym wzrokiem. - W ostatnich latach miałeś więcej niż pół tuzina kochanek i żadna nic dla cie­ bie nie znaczyła? - Nie posunąłbym się do stwierdzenia, że nic - odparł je­ go przyjaciel po krótkim namyśle. - Dwie w pewnym sen­ sie nawet bardzo lubiłem. Nie mógłbym jednak uczciwie powiedzieć, że zakończenie któregoś z tych związków wy­ trąciło mnie z równowagi. - Oderwał spojrzenie od wzo­ rzystego dywanu, gdyż do biblioteki wkroczył kamerdyner. - Tak, Slocombe? - Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, wasza lordowską mość, ale dałem słowo, że wręczę panu osobiście ten list natychmiast po pana powrocie. Przyjmując kopertę z rąk kamerdynera, markiz nie zdradził choćby drgnięciem wyniosłych ciemnych brwi ja­ kichkolwiek emocji. Przełamał pieczęć i powiódł wzrokiem wzdłuż kilku linijek skreślonych pięknym pismem. - Chwileczkę, Slocombe - rzucił, zatrzymując zmierzają­ cego do drzwi sługę. - Kiedy to zostało doręczone?

28 - List nie był wysłany, milordzie. Jej lordowska mość przyszła tu osobiście, wczoraj po południu. - Omiótł wzro­ kiem biurko. - Napisała go w tym właśnie pokoju. Mocna kwadratowa szczęka markiza nieznacznie stęża­ ła, przemówił jednak ze zwykłym sobie opanowaniem, bez śladu zdenerwowania w głosie: - Czy jesteś zupełnie pewien, że to była ona? Kamerdyner spojrzał poważnie w oczy swojemu panu. - Tak, milordzie. Absolutnie pewien. Milady nieco się zmieniła, nie na tyle jednak, żebym jej od razu nie poznał. Jego lordowska mość odprawił służącego nieznacznym ruchem głowy, potem podszedł do okna, by niewidzącym wzrokiem wpatrywać się w plac. - Złe wieści? Mam nadzieję, że nie? - przerwał milcze­ nie Theo. - Nie jestem pewien, złe czy dobre - odpowiedział mar­ kiz po dłuższej chwili. - Wygląda na to, że moja żona po­ stanowiła powrócić do świata. - Co? - Dent nie miał wcale pewności, czy dobrze usły­ szał. - To znaczy Jenny? - Pamięć może mnie niekiedy zawodzić, ale sądzę, że mam tylko jedną żonę. - Julian wskazał ręką biurko, na którym zostawił krótkie pismo. - Sam przeczytaj. Przyjaciel wahał się tylko przez moment. Jak na czło­ wieka jego rozmiarów, dotarł do biurka z godną podziwu prędkością. - Boże w niebiosach - mruknął, nie do końca dowierza­ jąc świadectwu własnych oczu. - Czy to może być prawdą? Biedna mała duszyczka... i to po tylu latach...