mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Balogh Mary - Bedwynowie 5 - Milosny skandal

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Balogh Mary - Bedwynowie 5 - Milosny skandal.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 171 osób, 106 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 253 stron)

1 Kładąc się spać, lady Freyja Bedwyn była w podłym nastroju. Odprawiła służącą, mimo że w tym samym pokoju przygotowano dla niej leżankę. Dziewczyna właśnie się szykowała, by się położyć. Niestety Alice chrapała, a Freyja nie miała zamiaru spać z głową pod poduszką tylko po to, by zasa­ dom przyzwoitości stało się zadość. - Ależ jaśnie pan wydał szczegółowe polecenia, milady - bąknęła dziew­ czyna nieśmiało. - Komu ty służysz? - spytała Freyja złowróżbnym tonem. - Księciu Bew- castle czy mnie? Alice spojrzała na swoją panią bojaźliwie, jakby podejrzewała, że pytanie jest podchwytliwe. I rzeczywiście nie dało się na nie jednoznacznie odpo­ wiedzieć. Wprawdzie Alice była pokojówką Freyji, ale to brat jaśnie pani, książę Bewcastle, płacił pensję. I to on surowo przykazał, żeby nie ruszała się na krok od swej pani ani w dzień, ani w nocy, w ciągu całej podróży z Grandmaison Park w Leicestershire do rezydencji lady Holt-Barron w Bath. - Pani, milady - odparła Alice. - Więc wyjdź. - Freyja wskazała drzwi. Alice zerknęła na nie podejrzliwie. - Ale w tych drzwiach nie ma zamka - powiedziała. - Więc jeśli w nocy wtargną tu jacyś nieproszeni goście, ty mnie obro­ nisz? - prychnęła Freyja pogardliwie. - Już szybciej ja obroniłabym ciebie. Alice zrobiła zmartwionąminę, nie miała jednak innego wyboru, jak tylko wyjść. 5

Freyja została sama w podrzędnym pokoju w lichej gospodzie, bez służą­ cej i bez... zamka w drzwiach. Sam na sam ze swoim naprawdę podłym nastrojem. Bath nie było miejscowością, która wywołałaby w niej dreszcz podniece­ nia. Malownicze uzdrowisko kiedyś przyciągało śmietankę towarzyską z całej Anglii. Teraz było to spokojne miejsce, do którego zjeżdżali ludzie chorzy i w podeszłym wieku. Albo ci, którzy nie mieli gdzie się podziać. Tak jak ona. Przyjęła zaproszenie, by spędzić miesiąc albo dwa w towarzystwie lady Holt-Barron i jej córki. Charlotte była przyjaciółką Freyji, choć wcale nie najbliższą. W innych okolicznościach Freyja grzecznie by odmówiła. Ale okoliczności były specyficzne. Freyja niedawno odwiedziła w Grandmaison Park w Leicestershire swoją niedomagającą babkę. Pojechała tam na ślub brata Rannulfa z Judith Law. Miała potem wrócić do domu, do Lindsey Hall w Hampshire, wraz z rodzeń­ stwem - Wulfrikiem, księciem Bewcastle, Alleynem i Morgan. Jednak aku­ rat wtedy perspektywa przebywania w Lindsey Hall wydała się jej nieznoś­ na.. Skorzystała więc z okazji, żeby jeszcze nie wracać do domu. To doprawdy haniebne bać się powrotu do własnego domu. Freyja skrzy­ wiła się, położyła do łóżka i zdmuchnęła świecę. Nie, nie bała się. Nikogo i niczego. Po prostu wolała przebywać gdzie indziej, gdy to się stanie, i tyle. Sytuacja w domu była nader niezręczna. Kit Butler, wicehrabia Ravens- berg, syn hrabiego Redfielda, ich sąsiada z Alvesley Park, i Freyja znali się od dziecka. Cztery lata temu bez pamięci się w sobie zakochali, gdy Kit przyjechał z Hiszpanii na urlop z wojska na całe lato. Freyja była jednak wtedy zaręczona ze starszym bratem Kita, Jerome'em. Dała się przekonać, że powinna spełnić swój obowiązek względem rodziny. Pozwoliła Wulfri- cowi ogłosić jej zaręczyny z Jerome'em. Kit wściekły wrócił do Hiszpanii, a Jerome zmarł, zanim małżeństwo zostało zawarte. Po śmierci Jerome'a Kit stał się dziedzicem hrabiego Redfielda. W ze­ szłym roku Wulfric i hrabia Redfield zaaranżowali małżeństwo pomiędzy Kitem i Freyja, gdyż teraz ten związek był ze wszech miar pożądany i właś­ ciwy. A przynajmniej tak się wydawało obu rodzinom, nie wyłączając samej Freyji. Najwyraźniej jednak wyłączając Kita. Freyji nigdy nie przyszło do głowy, że Kit będzie chciał się odegrać. Ale tak się właśnie stało. Gdy przyjechał do domu na oczekiwane przez wszyst­ kich uroczystości zaręczynowe z Freyja, przywiózł ze sobą narzeczoną. Nie­ mal idealną, och jakże piękną, jakże nudną Lauren Edgeworth. A gdy Freyja 6

odważnie zarzuciła Kitowi, że jego narzeczeństwo to tylko blef, ten ożenił się z Lauren. I teraz lada dzień lady Ravensberg miała wydać na świat ich pierwsze dziecko. Jako idealna żona z pewnością urodzi syna. Hrabia i hrabina będą w siódmym niebie. Całą okolicę niewątpliwie ogarnie szał radosnego świę­ towania. Freyja wolała nie być w pobliżu AWesley Park, gdy to nastąpi. A Lindsey Hall znajdowało się w bliskim sąsiedztwie. Stąd jej podróż do Bath i zamiar pozostania tam przez następny miesiąc lub dwa. Księżyc, gwiazdy i światło latarń sprawiały, że w pokoju było jasno nie­ mal jak w dzień. Freyji jednak nie chciało się wstać, żeby zasłonić okna. Naciągnęła koc na głowę. Wulfric wynajął dla niej osobny powóz i liczną eskortę, której surowo przykazał, by chroniła panią przed niebezpieczeństwem i wszelkimi niewy­ godami. Polecił, by zatrzymali się na noc we wspaniałej gospodzie, odpo­ wiedniej dla córki księcia. Niestety jesienny jarmark akurat w tej miejsco­ wości przyciągnął ludzi z najbardziej odległych wsi i miasteczek, więc ani w tej, ani w żadnej innej gospodzie w okolicy nie było wolnych pokoi. Mu­ sieli jechać dalej i zatrzymać się dopiero tutaj. Jeźdźcy z eskorty dowiedzieli się, że w drzwiach pokoju Freyji nie ma zamka, nalegali, by na zmianę pełnić przy nich wartę. Freyja stanowczo wyperswadowała im ten pomysł. Nie była niczyim więźniem i nie pozwoli, by ją tak traktowano. Teraz pozbyła się nawet Alice. Westchnęła i ułożyła się do snu. Materac miejscami się zapadał, poduszka była twarda. Z podwórza i parteru gospody dochodziła niecichnąca wrzawa. Koc mimo wszystko nie chronił przed światłem. A jutro Freyja musiała sta­ wić czoło Bath. I to wszystko dlatego, że nie mogła wrócić do domu. Znala­ zła się w doprawdy przygnębiającej sytuacji. Zanim zasnęła, pomyślała, że wkrótce powinna zacząć poważnie rozglą­ dać się za mężczyznami. Mimo że miała już dwadzieścia pięć lat i była brzyd­ ka, nie brakowało dżentelmenów, którzy z ochotą rzuciliby się za nią w ogień, gdyby tylko napomknęła, że nagrodą jest małżeństwo. Panieństwo w tak zaawansowanym wieku było dla damy dosyć uciążliwe. Problem w tym, że Freyja wcale nie miała pewności, czy małżeństwo odmieni jej sytuację na lepszą. A gdy już wyjdzie za mąż, klamka zapadnie. Jej czterej bracia lubili powtarzać, że małżeństwo to wyrok dożywocia. Choć dwóch z nich w ciągu ostatnich kilku miesięcy z ochotą przyjęło go na siebie. 7

Freyja obudziła się, gdy drzwi do pokoju niespodziewanie się otworzyły, a potem zamknęły z głośnym trzaskiem. Nie była nawet pewna, czy to nie sen, dopóki nie zauważyła przy drzwiach mężczyzny. Ubrany w białą, roz­ piętą pod szyją koszulę, ciemne pantalony i pończochy, miał surdut przerzu­ cony przez jedno ramię. W ręce ściskał buty z cholewami. Freyja zerwała się z łóżka jak oparzona i energicznie wskazała drzwi, - Precz! - rozkazała. Mężczyzna wyszczerzył się do niej w uśmiechu doskonale widocznym w niemal jasnym pokoju. - N ie mogę, kochanie - powiedział. - Tam czeka mnie pewna zguba. Muszę wyjść przez okno albo schować się gdzieś tu w pokoju. - Precz! - powtórzyła, nie opuszczając ręki i zadzierając nos. - Nie udzie­ lam schronienia przestępcom czy podobnym kreaturom. Wynoś się pan stąd! Na korytarzu rozległ się hałas. Kilka osób mówiło jednocześnie, słychać też było zbliżający się tupot stóp. - Jaki tam ze mnie przestępca, kochanie - powiedział mężczyzna. - Po prostu niewinny człowiek, który znajdzie się w opałach, jeśli zaraz nie znik­ nie. Czy szafa jest pusta? Freyja prychnęła. - Precz! - krzyknęła kolejny raz. Mężczyzna jednak podbiegł do szafy, otworzył ją i schował się do środka. - Udawaj, że mnie tu nie ma, kochanie ~ polecił, zanim zamknął drzwi. - Uratuj mnie przed losem gorszym od śmierci. Niemal równocześnie rozległo się głośne stukanie. Zanim Freyja zdecydo­ wała, co zrobić, drzwi otwarły się z hukiem. W progu stanęli oberżysta ze świecą w ręce oraz niski, krzepki siwowłosy dżentelmen i łysy, przysadzisty osobnik, który od dawna się nie golił. - Precz! - rozkazała Freyja, już porządnie zirytowana. Rozprawi się z męż­ czyzną z szafy, jak tylko upora się z tym oburzającym najściem. Nikt nie wchodził bez pozwolenia do pokoju lady Freyji Bedwyn, tak w Lindsey Hall, jak i w podrzędnej gospodzie bez zamków w drzwiach, - Madame, błagam o wybaczenie, że pani przeszkadzamy, ale wydaje mi się, iż przed chwilą wbiegł tu mężczyzna - odezwał się siwowłosy dżentel­ men, wypinając pierś. Zamiast jednak patrzeć na Freyję, podniósł świecę i zaczął się rozglądać po pokoju. Gdyby ów człowiek poczekał, aż Freyja otworzy drzwi i zwrócił się do niej z należytym szacunkiem, zapewne bez wahania wydałaby ukrywające­ go się w szafie uciekiniera. Popełnił jednak błąd, wdzierając się do pokoju 8

bez pozwolenia. .Traktował ją przy tym jak powietrze, jakby była tu tylko po to, by dostarczyć informacji o poszukiwanej osobie. Z kolei nieogolony mężczyzna tylko gapił się na nią głupawo i pożądliwie. Oberżysta zaś oka­ zywał godny pożałowania brak szacunku dla prywatności swoich klientek. — O, doprawdy tak się panu wydaje? - spytała Freyja wyniośle. - Widzi pan tu tego mężczyznę? Jeśli nie, to sugeruję, żeby pan wyszedł i cicho za­ mknął za sobą drzwi. I pozwolił mnie oraz innym gościom tego przybytku kontynuować drzemkę. — Jeśli to pani nie wadzi, chciałbym przeszukać pokój. - Dżentelmen spoj­ rzał najpierw na zamknięte okno, potem na łóżko, w końcu na szafę. - Ze względu na pani bezpieczeństwo, madame. To zdesperowany łobuz, w do­ datku groźny dla dam. — Przeszukać mój pokój? - Freyja powoli nabrała powietrza i popatrzyła na siwowłosego mężczyznę z tak lodowatą wyniosłością, że w końcu przejął się jej obecnością. - Przeszukać mój pokój? - Zerknęła na milczącego ober­ żystę, który skulił się, zasłaniając świecą. — Gospodarzu, czy tak wygląda gościnność, którą chwal ił się pan z napuszoną elokwencją, gdy tu przyjecha­ łam? Mój brat, książę Bewcastle, na pewno o tym usłyszy. Bez wątpienia zainteresuje go fakt, że pozwolił pan, by jakiś gość, jeśli ten dżentelmen naprawdę jest tu gościem, załomotał w środku nocy do drzwi pokoju siostry księcia.. Potem wdarł się do środka, nie czekając na pozwolenie, tylko dlate­ go, że mu się wydawało, iż wbiegł tutaj pewien mężczyzna, I że pan stał z boku, nie protestując ani słowem, gdy on z niewyobrażalną bezczelnością zasugerował, by przeszukać pokój. — Pan się najwyraźniej pomylił, sir - powiedział oberżysta, na wpół cho­ wając się za framugę drzwi, choć nadal wystawiał rękę, by świeca oświetlała pokój. - On pewnie uciekł inną drogą albo schował się gdzie indziej. Bła­ gam o wybaczenie, psze pani. Znaczy się, milady. Pozwoliłem na to, bo oba­ wiałem się o pani bezpieczeństwo, milady. Myślałem, że książę życzyłby sobie, abym za wszelką cenę bronił jej przed zdesperowanymi łobuzami. — Precz! - powtórzyła Freyja, wyciągając rękę w kierunku drzwi i trzech stojących w nich mężczyzn. - Precz stąd! Siwowłosy dżentelmen po raz ostatni z żalem rozejrzał się po pokoju, nie­ ogolony gbur obrzucił ją szybkim lubieżnym spojrzeniem i w końcu oberży­ sta zamknął za całą trójką drzwi. Freyja z wściekłością patrzyła w kierunku wejścia. Ramię nadal trzymała wyciągnięte, palcem wskazywała drzwi. Jak śmieli? Nigdy dotąd nie została tak znieważona. Gdyby siwowłosy osobnik pisnął jeszcze choćby jednym 9

słówkiem albo ten nieogolony głupek jeszcze raz się do niej pożądliwie wyszczerzył, to chyba podeszłaby i tak mocno stuknęła ich głowami, że przez następny tydzień widzieliby gwiazdy przed oczami. Z pewnością nie poleci tej gospody nikomu ze znajomych. Już prawie zapomniała o pierwszym intruzie, gdy nagle drzwi szary uchy­ liły się ze skrzypnięciem, a on sam wynurzył się z wnętrza. Był młody, wy­ soki i szczupły. Miał bardzo jasne włosy i chyba niebieskie oczy, choć tego akurat nie mogła sprawdzić przy niezbyt jasnym świetle. Widziała go jednak na tyle dobrze, by stwierdzić, że jest wręcz niesamowicie przystojny. Poza tym wydawał się niestosownie do okoliczności rozbawiony. - Wspaniałe przedstawienie - powiedział, stawiając na podłodze wysokie buty. Rzucił surdut na leżankę. -Naprawdę jesteś siostrą księcia Bewcastle? Ryzykując, że wyda się do znudzenia monotonna, Freyja znów wskazała drzwi. - Precz! — rozkazała. On jednak tylko się uśmiechnął i podszedł bliżej. - Coś mi się nie wydaje - ciągnął niezrażony. - Dlaczego siostra księcia mia­ łaby się zatrzymywać w tym podrzędnym zajeździe? I to bez pokojówki albo przyzwoitki? Tak czy inaczej, to było naprawdę cudowne przedstawienie. - Obejdę się bez pańskich pochwał - odezwała się Freyja chłodno. - Nie wiem. cóż takiego haniebnego pan zrobił. I nie chcę wiedzieć. Ma pan wyjść z tego pokoju i to natychmiast. Proszę sobie znaleźć inne miejsce i tam się tchórzliwie ukryć. - Tchórzliwie? - Roześmiał się i położył dłoń na sercu. - Ranisz mnie, mój kwiatuszku. Stał na tyle blisko, że Freyja zdała sobie sprawę, iż sięga mu zaledwie do podbródka. Ale przecież nigdy nie była wysoka. Przyzwyczaiła się, że musi zadzierać głowę, aby rządzić światem. - Nie jestem ani pańskim kochaniem, ani kwiatuszkiem—odparła. - Liczę do trzech. Raz... - A po co liczyć? - Objął ją w talii. -Dwa... Pochylił głowę i pocałował ją prosto w usta, lekko rozchylonymi wargami. Poczuła wilgoć i ciepło. Wrażenie było zdumiewająco ekscytujące. Freyja odetchnęła gwałtownie. Zamachnęła się i mocno uderzyła natręta pięścią w nos. - Au! - zawołał. Ostrożnie poruszył szczęką i dotknął palcami nosa. Gdy opuścił rękę, Freyja z satysfakcją zobaczyła na niej krew. - Czy nikt cię 10

dotąd nie nauczył, ze w tak skandalicznej sytuacji przeciętna dama tylko policzkuje mężczyznę, a nie rozkwaszą mu nos? - Nie jestem przeciętną damą- odparła surowo. Znów się uśmiechnął i otarł nos wierzchem dłoni. - Jesteś cudowna, gdy się złościsz - stwierdził z uznaniem. -Precz stąd! - Ależ zrozum, nie mogę - odrzekł. - Ten stateczny dziadzio i jego osiłko- waty pachołek bez wątpienia przyczaili się na zewnątrz i czekają tam na mnie. Zostanę zmuszony do małżeństwa. To pewne jak dwa razy dwa. - Nie chcę znać żadnych obrzydliwych szczegółów - powiedziała, nagle pojmując przyczyny jego dezabilu. - A cóż mnie to obchodzi, że ktoś się na pana przyczaił? - Och, gdy zobaczą, że wychodzę z tego pokoju, wyciągną własne, dosyć sprośne wnioski i pani reputacja legnie w gruzach - odparł. - Moja reputacja na pewno przetrzyma ten wstrząs - rzuciła. - Zlituj się nade mną, cudna istoto. - Znów się uśmiechnął. Czy ten człowiek niczego nie traktował poważnie? - Dałem się nabrać na starą sztuczkę. Oto w sali na dole siedzieli sobie starszawy dżentelmen i jego wnuczka, dziewczę nieopisanej piękności. Za­ stanawiali się, jak przepędzić wieczorną nudę. I ja też tam siedziałem, nie mając nic do roboty. Zagraliśmy więc ze staruszkiem kilka partyjek w karty. Dziewczyna cicho i słodko przyglądała się grze, cały czas siedząc tak, bym ją dobrze widział. Gdy już zacząłem się układać do snu, zjawiła się w moim pokoju, oferując inne rozrywki. Chyba już zauważyłaś, że drzwi są bez zam­ ków? Czy miałem cnotliwie wskazać jej drzwi? Jestem mężczyzną z krwi i kości. Sprawy na szczęście potoczyły się tak, że byłem jeszcze na nogach i ubrany, a dziadek nie odczekał dostatecznie długo, zanim wdarł się do mnie do pokoju, uniesiony słusznym gniewem, z oberżystą i tym groźnie wyglą­ dającym opryszkiem. Na szczęście wpadli do środka z wielkim impetem, zostawiając otwarte drzwi. Skorzystałem z tej drogi ucieczki. Pobiegłem przed siebie korytarzem i... otworzyłem pierwsze drzwi, które napotkałem. -Za­ maszyście wskazał wejście do pokoju. - Chciał pan zdeprawować niewinną dziewczynę? - Freyja nadęła się z obu­ rzenia. - Niewinną? - Zachichotał. - Kochanie, ona sama do mnie przyszła. Nie żebym miał coś przeciwko temu. Wiesz, właśnie w ten sposób niektórzy mężczyźni korzystnie wydają za mąż córki albo wnuczki. Albo przynajmniej wymuszają znaczne sumy tytułem rekompensaty za utraconą cnotę. Czekają 11

w takich oto miejscach, póki nie zjawi się jakiś biedny dureń, jak ja, i wtedy zaczynają działać. - Gdyby pana złapali, dostałby pan to, na co zasłużył - oznajmiła Freyja surowo. - Nie żal mi pana ani trochę. Ale przecież w podobnej sytuacji mógłby się znaleźć Alleyne. Albo Ran- nulf, zanim ożenił się z Judith, pomyślała Freyja. - Obawiam się, że będę musiał tu zostać przez resztę nocy. -Nieznajomy rozejrzał się dookoła. - Nie przypuszczam, że chciałabyś dzielić ze mną łoże... Freyja obrzuciła go chłodnym, wyniosłym spojrzeniem, które znaczną więk­ szość śmiertelników zamieniłoby w sopel. - Nie? - Znów uśmiechnął się szeroko. - W takim razie będę się musiał zadowolić leżanką. Postaram się nie chrapać. I mam nadzieję, że pani też nie chrapie. - Opuści pan ten pokój, zanim doliczę do trzech, albo zacznę krzyczeć. Bardzo głośno - oświadczyła. - Raz... -Nie zrobisz tego, kochanie - odparł. - Wyszłabyś na kłamczuchę wobec swoich dzisiejszych nieproszonych gości. -Dwa... - Chyba że masz zamiar tłumaczyć się, iż musiałem wśliznąć się na pa­ luszkach i schować w szafie, gdy jeszcze spałaś. A potem wyskoczyłem z ukrycia, jak tylko uznałem, że niebezpieczeństwo minęło - powiedział ze śmiechem. -Trzy. Spojrzał na nią. uniósł wymownie brwi i z wystudiowaną nonszalancją odwrócił się w kierunku leżanki. Freyja zaczęła krzyczeć. - O Jezu, kobieto! - zawołał, unosząc rękę, jakby chciał zatkać Freyji usta. Ale zdążył chyba zdać sobie sprawę, że byłoby to podobne do zamykania klatki, z której tygrysy już uciekły. Freyja miała zadziwiająco pokaźną po­ jemność płuc. Krzyczała długo i głośno, nie przerywając ani na chwilę, by zaczerpnąć tchu. Nieznajomy chwycił surdut i buty, pobiegł do okna, uchylił je i wyjrzał. Wyrzucił na zewnątrz ubranie, po czym zniknął. Freyja oceniła, że do ziemi jest przynajmniej dziewięć metrów i na mo­ ment zakłuło ją sumienie. Zmasakrowane szczątki mężczyzny zapewne le­ żały teraz na brukowanym podwórzu gospody. 12

Drzwi otworzyły się z trzaskiem. W progu kłębił się tłum ludzi wyrwa­ nych ze snu. Z tyłu zgromadzenia stali oberżysta, siwowłosy dżentelmen i nieogolony, obleśnie uśmiechnięty osiłek. - Więc jednak wpadł do pani pokoju, prawda, milady?! - spytał starszy mężczyzna, przekrzykując wrzawę głosów domagających się wyjaśnień, co się dzieje i kto został zamordowany we własnym łóżku. Freyja gardziła tym człowiekiem. Zarówno za to, jak ją potraktował, jak i za to, że próbował usidlić tamtego mężczyznę, wykorzystując do tego celu kobietę. Oczywiście jeśli wierzyć w całą tę historię. Chyba bardziej prawdo­ podobne było jednak to, że młody nieznajomy ulotnił się ze wszystkimi kosz­ townościami siwowłosego dżentelmena. - Mysz! - krzyknęła Freyja, gwałtownie łapiąc powietrze i chwytając się za gardło. - Mysz przebiegła po moim łóżku'. Zrobiło się okropne zamieszanie. Damy zaczęły piszczeć i szukać krzeseł, na które mogłyby wskoczyć. Kilku mężczyzn rozbiegło się po pokoju i za­ częło energicznie szukać gryzonia pod łóżkiem, za umywalnią, za szafą, pod leżanką i wśród bagaży. Freyja tymczasem nadal odgrywała zupełnie obcą dla siebie rolę. Drżała i starała się wyglądać bezradnie. - Zdaje się, że się pani to przyśniło, madame, znaczy się, milady - ode­ zwał się w końcu oberżysta. - Nieczęsto mamy tu myszy. Koty dobrze się sprawują. Jeśli tu w ogóle jakaś była, to już dawno uciekła, przepłoszona hałasem. W środku całego zamieszania zjawiła się Alice, niemal oszalała z trwogi. Zapewne próbowała sobie wyobrazić, co powie księciu Bewcastle, a raczej co on będzie jej miał do powiedzenia, jeśli ktoś poderżnął pani gardło od ucha do ucha. - Proszę się już nie bać, milady. Zostanie z panią pokojówka - powiedział oberżysta. Goście zaczęli powoli wychodzić. Niektórzy oburzeni, że zostali tak bru­ talnie obudzeni. Inni najwyraźniej zawiedzeni, że nie dane im było oglądać schwytania i egzekucji myszy, która miała czelność przebiec po łóżku czło­ wieka. - Dobrze. Dziękuję. - Freyja miała nadzieję, że zabrzmiało to odpowied­ nio żałośnie. - Milady, ja będę spać na leżance - oświadczyła mężnie Alice, gdy już wszyscy wyszli i drzwi się zamknęły. - Właściwie nie boję się myszy, dopóki 13

biegają po podłodze. Niech pani mnie obudzi, jeśli jakaś znów się pojawi, to ją przegonię. -Alice była wyraźnie przerażona. - Wracaj do siebie -nakazała Freyja. -~ Chciałabym przespać przynajmniej resztę nocy. - Ależ milady... - zaczęła Alice. - Myślisz, że boję się myszy? - spytała Freyja z pogardą. Pokojówka spojrzała na nią zdumiona. - Hm, chyba nie - odparła. - Idź już, - Freyja wskazała drzwi. -I oby to była ostatnia rzecz, która przerwała nam sen. Jak tylko została sama, pospieszyła do okna, wystawiła głowę na ze­ wnątrz i spojrzała w dół, pełna obaw, co zobaczy. Był łobuzem i łajdakiem, zasłużył na karę. Ale przecież nie na śmierć. Jeśli zuchwalca spotkał właś­ nie taki los, to chyba będzie go trochę żałowała. Może nawet poczuje wy­ rzuty sumienia, Nigdzie ani śladu nieznajomego, jego butów czy surduta. I wtedy zauważyła gęsty bluszcz, porastający ściany budynku. Uff, odetchnęła z ulgą, zamykając okno. Odwróciła się z powrotem do pokoju. Teraz może liczyć na kilka godzin spokojnego snu. Zanim jednak doszła do łóżka, zatrzymała się nagle i spojrzała po sobie. Podczas całej tej przygody była ubrana tylko w nocnąkoszulę, miała bose nogi i rozpuszczone włosy, skłębione w masę loków. Boże na niebiosach! Freyja uśmiechnęła się pod nosem. Potem się roześmiała. W końcu usiadła na brzegu łóżka i parsknęła śmiechem w głos. To czysty absurd! Dawno tak się nie ubawiła. 2 Joshua Moore, markiz Hallmere, wybrał się z Yorkshire, gdzie bawił u przy­ jaciela, do Bath, by spędzić tam tydzień ze swoją babką, lady Potford. Mógł­ by bez specjalnego wysiłku wymienić z tuzin innych miejsc, w których wo­ lałby teraz być, ale lubił swoją babkę i nie widział się z nią od pięciu lat. 14

Zostawił konia w stajni, odnalazł właściwy dom na Great Pulteney Street i zastukał kołatką do drzwi. Z rozbawieniem obserwował, jak zmienia się mina służącego, który mu otworzył. Najpierw wyraz wystudiowanego sza­ cunku, potem grymas pełen wyniosłej pogardy. - Czego pan sobie życzy, sir? - odezwał się lokaj, przymykając drzwi i blo­ kując sobą wejście. Joshua uśmiechnął się wesoło. - Sprawdź, czy lady Potford jest w domu, i spytaj, czy mnie przyjmie - polecił. Służący wyglądał, jakby zamierzał go poinformować, że pani nie ma w do­ mu, nie fatygując się nawet, by to sprawdzić. - Powiedz jej, że przyjechał Hallmere - dodał Joshua. To słowo najwyraźniej wiele znaczyło w tym domu. Twarz mężczyzny przeszła kolejną przemianę - stała się gładkąmaską wyrażającą uprzejmość. Służący szeroko otworzył drzwi, odsunął się na bok i ukłonił. - Zechce pan poczekać, milordzie - wymamrotał. Joshua stanął w holu na marmurowej posadzce, ułożonej w czarno-białą szachownicę i przyglądał się służącemu. Z całej postaci lokaja emanowała skrywana dezaprobata. Mężczyzna, zapewne majordomus, wyprostowany jak kij od szczotki wszedł po schodach i zniknął. Pojawił się z powrotem niecałe dwie minuty później. - Zechce pan pójść za mną, milordzie - powiedział, zatrzymując się w po­ łowie schodów. - Pani przyjmie pana. Lady Potford siedziała w kwadratowym, ładnie urządzonym saloniku, któ­ rego okna wychodziły na szeroką, elegancką Great Pulteney Street. Gdy Jo­ shua wszedł do pokoju, zobaczył, że babka jest elegancko ubrana i uczesa­ na, jak dawniej szczupła i trzyma się prosto. Tylko włosy miała bardziej siwe, niż pamiętał. Na skroniach prawie zupełnie pobielały. - Babciu! - zawołał. Podszedłby do niej i chwycił ją w ramiona, gdyby nie zatrzymała go w pół drogi, chwytając Iorgnon zawieszony na szyi na cienkim łańcuszku. Uniosła go do oczu i zrobiła zbolałą minę. - Joshua, mój drogi - odezwała się. - Jakie to niemądre z mojej strony wy­ obrażać sobie, że wraz z odziedziczeniem tytułu staniesz się godnym szacun­ ku obywatelem. Nic dziwnego, że Gibbs miał taką drewnianą, pozbawioną wszelkiego wyrazu minę, gdy pojawił się, by zapowiedzieć twoje przybycie. Joshua spojrzał po sobie ze wstydem. Wprawdzie surdut i pantalony wy­ glądały nie najgorzej, jednak wysokie buty nie były wyglansowane i nosiły 15

ślady błota. Właściwie na surducie też widniały brunatne plamki. Koszulę miał pomiętą, niezmienianą od wczoraj. Oczywiście w dużej części była scho­ wana pod surdutem, brakowało jednak halsztuka i kamizelki, żeby Joshua mógł prezentować się w miarę przyzwoicie. Nie miał też kapelusza i rękawi­ czek. Nie golił się i nie czesał od wczoraj. Krótko mówiąc, wyglądał dosyć podejrzanie. Jak ktoś, kto przed chwilą wyszedł na chwiejnych nogach po całonocnej hulance. Co prawda zeszłej nocy pocałował dwie różne kobiety, ale w obu przypad­ kach nie miał ani czasu, ani możliwości, by rozwinąć spotkanie w coś, co choć odrobinę przypominałoby hulankę. A szkoda, - Ostatniej nocy w gospodzie znalazłem się w drobnych tarapatach. Mu­ siałem uciekać dosłownie tak, jak stałem - wyjaśnił. - Udało mi się zabrać konia ze stajni, ale niestety zostawiłem wszystkie rzeczy. Mój lokaj na pew­ no je odzyska i przywiezie tutaj nieco później. Nie pierwszy raz zbudzi się rano i stwierdzi, że ja już odjechałem. - Akurat co do tego nie mam wątpliwości - powiedziała lady Potford cierp­ ko, opuszczając lorgnon. - No, czy dostanę wreszcie całusa? Uśmiechnął się szeroko, chwycił babkę w ramiona, uniósł i obrócił się z nią wokoło, potem pocałował serdecznie w policzek, stawiając ją z powro­ tem na ziemi. Pokręciła głową, ni to w irytacji, ni to z rezygnacją, że prze­ cież mogła się czegoś takiego po nim spodziewać. - Ty zuchwały łobuzie - mruknęła. - Miło cię widzieć, babciu - powiedział. - Minęło tyle czasu. - A czyja to wina? - spytała surowo. - Całymi latami włóczyłeś się po Europie, jeśli wierzyć plotkom i wieściom z twoich rzadkich listów. Choć jak ci się to udało, gdy dookoła szalała wojna, wzdragam się nawet pomyś­ leć. To przykre, źe dopiero śmierć twojego stryja sprowadziła cię z powro­ tem do Anglii. Śmierć stryja dała Joshui tytuł, majątek i fortunę. I wszystkie ciężary, któ­ re się z tym wiązały. - Babciu, przyczyna była trochę inna - powiedział. - To koniec wojny sprowadził mnie do Anglii. Teraz, gdy Napoleon Bonaparte został uwięzio­ ny na Elbie, Anglicy znów mogą poruszać się po Europie bez przeszkód, a wojaże nie są już tak zabawne jak przedtem, gdy trzeba było unikać nie­ bezpieczeństw. - Nieważne - odparła, znów kręcąc głową. - Jesteś już w domu, bez wzglę­ du na przyczynę. A właściwie prawie w domu. Wszystko się dobrze składa. )6

- Nie zamierzam jechać do Penhallow, jeśli to masz na myśli - odparł. - Jest tyle innych miejsc, które należy zobaczyć, i doświadczeń, które trzeba przeżyć. - Och, Joshuo, usiądź wreszcie. Jesteś zbyt wysoki, by można było pa­ trzeć ci w oczy, nie zadzierając głowy. - Babka sama też usiadła. - Zostałeś markizem Hallmere i twoje miejsce jest w Penhallow. Majątek należy teraz do ciebie. Obowiązki czekają. Już najwyższy czas, żebyś tam wrócił. Joshua uśmiechnął się szeroko i usiadł na krześle, które mu wskazała. Prze­ sunął ręką po zaroście na policzku. - Babciu, jeśli przez cały następny tydzień planujesz prawienie mi kazań na temat obowiązków, będę chyba musiał odjechać w kierunku zachodzące­ go słońca i poszukać sobie tarapatów, żeby się w nie wplatać. - Niewątpliwie nie szukałbyś daleko - odparła. - Wygląda na to, Joshua, że tarapaty same cię odnajdują. Masz przekrwione oczy. Przypuszczam, że jesteś niewyspany. Przez przyzwoitość nie zapytam, co robiłeś ostatniej nocy, poza tym że wyruszyłeś do Bath w tak niechlujnym stanie. Ziewnął szeroko, czego absolutnie nie powinien robić w obecności damy. W tym samym momencie zaburczało mu głośno w brzuchu. - Joshua, naprawdę wyglądasz okropnie - rzuciła babka bez ogródek. - Kiedy ostatnio jadłeś? - Wczoraj wieczorem - przyznał nieco zawstydzony. - Widzisz, zostawi­ łem w gospodzie także swoją sakiewkę. Z tego powodu musiał skorzystać po drodze z kilku dłuższych objazdów, żeby uniknąć miejskich rogatek. - Ach, więc to wcale nie były takie drobne tarapaty. - Babka wstała, by pociągnąć taśmę dzwonka wiszącą przy kominku. - Kusi mnie, żeby zapy­ tać, czy przynajmniej była ładna, ale to pytanie poniżej mojej godności. Zo­ stawię cię pod opieką Gibbsa. On cię nakarmi i ogoli, a potem pewnie bę­ dziesz chciał trochę pospać. Zresztą niewiele zdołasz zrobić, dopóki nie przyjedzie twój lokaj z ubraniem na zmianę. Ja tymczasem złożę kilka wi­ zyt. - Jedzenie, golenie, a potem spanie. Brzmi to niemal jak obietnica raju - mruknął z zadowoleniem. 17

Lady Holt-Barron upajała się towarzyskim sukcesem. Lady Freyja Bedwyn, siostra księcia Bewcastle, przyjęła jej zaproszenie i przyjechała do Bath. Charlotte po prostu cieszyła się, że ma przy sobie przyjaciółkę w swoim wieku. - Mama nalegała, żebyśmy znów przyjechały do Bath - wyjaśniała, gdy rankiem spacerowały w pijalni wód. Lady Holt-Barron tymczasem zasiadła przy stoliku ze szklanką leczniczej wody w dłoni i puchła z dumy, konwer­ sując ze znajomymi damami, również zajętymi piciem wody. - Jest przeko­ nana, że miesiąc spędzony u wód utrzymuje ją potem w dobrym zdrowiu przez cały rok. Zapewne ma rację, jednak papa, Frederick i chłopcy jak zwy­ kle o tej porze roku pojechali na polowanie. Stanowczo wolałabym im towa­ rzyszyć. Jestem ci ogromnie wdzięczna, że zgodziłaś się przyjechać. Niewiele miały okazji do wymiany zdań na osobności. Pijalnia wód była uczęszczanym miejscem, w którym każdego ranka zbierało się towarzystwo, żeby zażywać ruchu i plotkować. I oczywiście pić wody mineralne, o ile ktoś miał ochotę. Jeśli chodzi o ruch, Freyja odkryła, że właściwie niewiele go można było zażyć, spacerując po wysokim, eleganckim wnętrzu, urzą­ dzonym w stylu georgiańskim. W zasadzie już po kilku krokach należało się zatrzymać, by przywitać znajomych i choć chwilę z nimi porozmawiać, po czym po kilku następnych krokach znów trzeba było stanąć. A ponieważ Freyja przybyła do Bath niedawno i na dodatek pochodziła z utytułowanej rodziny, oczywiście każdy chciał jązagadnąć, pozdrowić i wypytać o wieści z wielkiego świata. Reszta dnia upłynęła dosyć leniwie. Po śniadaniu udały się na zakupy na Milsom Street Freyja nigdy nie gustowała w tej typowo damskiej rozrywce. Snuła się za lady Holt-Barron od krawcowej do modystki i w końcu do jubi­ lera z zachwyconą Charlotte u boku. Przez cały czas zastanawiała się, jak zareagowaliby wszyscy dookoła, gdyby nagle zatrzymała się na środku ulicy i krzyknęła na całe gardło, tak jak dwa dni temu. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Rzadko krzyczała, ale tamtej nocy danie upustu emocjom i zo­ baczenie, jak ten uśmiechnięty, zbyt pewny siebie intruz wyskakuje przez okno, sprawiło jej ogromną satysfakcję. Dar niebios dla płci niewieściej pokonany! — Och, Freyjo chyba ci się podoba - powiedziała Charlotte, widząc uśmiech przyjaciółki. W miejsce swojego skromnego kapturka założyła właśnie szy­ kowny kapelusz z bardzo jaskrawym amarantowym piórem. - Mnie też się podoba. Chyba nie oprę się pokusie, by go kupić, mimo że mam już więcej kapeluszy, niż mi potrzeba. Jak sądzisz, mamo? 18

- Jeśli ten kapelusz podoba się lady Freyji, to pewnie jest ostatnim krzy­ kiem mody - odparła lady Holt-Barron. - Rzeczywiście wyglądasz w nim przepięknie. Po południu złożyły kilka wizyt, po czym udały się na podwieczorek do rezydencji uzdrowiskowej, gdzie znów trzeba było prowadzić konwersację. Spotkały tam hrabiego Willeta, przebywającego w Bath w towarzystwie wuja, po którym - według krążących plotek - miał odziedziczyć pokaźną fortunę. Od śmierci Jerome'a okazywał Freyji szczególne względy, choć ona nigdy nie zwracała na niego uwagi. Był niskim blondynem, miał jasne brwi i rzęsy. Jednak to nie bezbarwny wygląd zniechęcał Freyję do niego, ale raczej brak poczucia humoru i sztywne, zawsze poprawne zachowanie. Freyja musiała jednak przyznać, że w okolicy takiej jak Bath, gdzie więk­ szość mieszkańców i gości miałajuż swoje lata, wystarczyło, że hrabia był młody, aby stał się atrakcyjny. Przywitała się z nim serdecznie. O wiele cieplej, niżby to zrobiła w Londynie. Hrabia usiadł przy stoliku lady Holt- Barron i przez dobre pół godziny zabawiał wszystkie trzy panie miłą kon­ wersacją. - Moja droga lady Freyjo, wygląda na to, że podbiła pani jego serce - zauważyła lady Holt-Barron, unosząc znacząco brwi, gdy hrabia już się po­ żegnał. - Och, niestety jemu się to nie udało, madame - odparła Freyja wyniośle. Charlotte się roześmiała. - Swatanie Freyji to chyba strata czasu, mamo - powiedziała. Wieczorem wróciły do rezydencji uzdrowiskowej na koncert. Freyja lubi­ ła muzykę. W wielu formach, z wyjątkiem śpiewu operowego. Pech chciał, że gwiazdą wieczoru była włoska sopranistka z dużym biustem i jeszcze potężniejszym głosem, który prezentowała w maksymalnym natężeniu przez cały recital. Zapewne sądzi, że forte może zastąpić grazioso. pomyślała Freyja, której już uszy puchły od głośnych, przenikliwych dźwięków. Hrabia Willet przyszedł w antrakcie zamienić z Freyją kilka słów i dziw­ nym trafem udało mu się zostać u jej boku na drugą część koncertu. - Taki występ może trwale wpłynąć na słuch - skomentowała. Alleyne albo Rannulf odpowiedzieliby jej w podobnym tonie i po kilku kąśliwych uwagach z trudem powstrzymywaliby się od śmiechu. - O tak, w rzeczy samej - zgodził się hrabia z powagą. - Jest cudowny, nieprawdaż? Boże, to dopiero pierwszy dzień! 19

Drugi zaczął się podobnie, z tą różnicą, że poprzedniego dnia poruszenie w towarzystwie zostało wywołane pojawieniem się Freyji, teraz powodem ogólnej ekscytacji był przyjazd markiza Hallmere'a. Wszyscy czekali w nie­ cierpliwym podnieceniu, aż pojawi się w pijalni wód wraz z lady Potford, swojąbabką ze strony matki. Freyja znała lady Potford, ale markiza dotąd jej nie przedstawiono. Oczekiwana dama pojawiła się jednak sama. Zawód wszystkich obecnych był niemal namacalny. — To młody człowiek i podobno bardzo przystojny - wyjaśniła lady Holt- -Barron. -I oczywiście jedna z lepszych partii w Anglii. Spojrzała wymow­ nie na Freyję. Freyja przypuszczała, że właśnie z tego ostatniego względu markiz został uznany za przystojnego, nawet jeżeli w rzeczywistości wyglądał jak pokraka. Wyszły z pijalni wód, by wrócić do domu na śniadanie. Trzeba było przyjazdu kogoś nowego, najlepiej utytułowanego, żeby oży­ wić nastroje tych ludzi, pomyślała Freyja, wzdychając w duchu. Chyba po­ pełniłam poważny błąd, przyjeżdżając do Bath. Oszaleję tu po dwóch tygo­ dniach, jeśli nie wcześniej! Ale zaraz przypomniała sobie, co miała do wyboru - siedzenie w Lindsey Hall i wyczekiwanie rychłych wieści z Alvesley. Doszła do wniosku, że musi jakoś wytrzymać to wygnanie przynajmniej przez miesiąc. Poza tym pożeg­ nanie Holt-Barronów niemal natychmiast po przyjeździe uznano by za nie­ grzeczne. Jednak spędzenie kolejnego poranka na zakupach było ponad jej siły. Żeby nie towarzyszyć Charlotte i jej matce, Freyja wymówiła się koniecznością napisania kilku listów. Dla uspokojenia sumienia rzeczywiście napisała je­ den, do Morgan, swojej młodszej siostry. Opisała, co wydarzyło się w go­ spodzie, gdzie nocowała w drodze do Bath. Znacznie ubarwiła historię, choć nagie fakty wydawały się już wystarczająco sensacyjne. Morgan doceni hu­ mor sytuacji. Freyja mogła też jej zaufać, że nie pokaże listu Wulfowi. Wulf z pewnością nie byłby rozbawiony. W ten piękny, choć nieco wietrzny wrześniowy dzień Freyja tęsknie po­ myślała o konnej przejażdżce. Wzgórza wokół Bath aż zachęcały, by po nich galopować. Jeśli jednak Freyja będzie czekać, aż służący wynajmie i przy­ prowadzi konia, Charlotte i jej matka zdążąjuż pewnie wrócić z wyprawy po zakupy. Zacznie się zrzędzenie, że dla przyzwoitości Freyji musi towa­ rzyszyć stajenny. Nie znosiła, gdy podczas konnych przejażdżek ciągnął się za nią służący. Zdecydowała się więc na przechadzkę. Przebrała się w ciem­ nozieloną suknię spacerową. Burzę włosów upięła gładko i ukryła pod kape- 20

luszem, założonym zawadiacko na bakier. Sama ruszyła z domu. Suknia kołysała się jej wokół nóg, gdy Freyja schodziła stromą ulicą biegnącą od Circus Square. Przeszła przez centrum Bath, po drodze pozdrawiając skinieniem głowy kilku znajomych. Miała nadzieję, że nie natrafi na panie Holt-Barron i nie będzie zmuszona spędzić reszty poranka w sklepach. Freyja poszła na skróty przez dziedziniec klasztorny, minęła klasztor, potem pijalnię wód i skręciła w ścieżkę biegnącą wzdłuż rzeki. Zauważyła przed sobą piękny most Pulte- ney. Zdążyła już o nim zapomnieć od czasu swojego ostatniego pobytu w Bath wiele lat temu. Teraz sobie przypomniała, że po drugiej stronie rzeki jest szeroka i elegancka Great Pulteney Street. A czy dalej na końcu nie znajdo­ wał się park Sydney? Freyja nie miała zamiaru iść na spacer aż tak daleko, jednak czuła się, jakby po raz pierwszy od przyjazdu odetchnęła pełną piersią, i nie chciała jeszcze wracać do domu. Przeszła przez most, na chwilę zatrzymała się przed wystawą małego sklepu. Okazało się, że pamięć jej nie myliła. W niewiel­ kiej odległości roztaczał się przed nią jeden z najwspanialszych widoków tego przepięknego miasta. Na końcu Great Pulteney Street skręciła w Sydney Street, by przejść nią do parku. Tu jednak natknęła się na tabliczkę z informacją, że na lewo znaj­ duje się Sutton Street. Zatrzymała się nagle i zmarszczyła brwi. Już po kilku sekundach zorientowała się, dlaczego nazwa ulicy wydała się jej znajoma. To właśnie przy Sutton Street znajdowała się szkoła dla dziewcząt panny Martin. Freyja zawahała się, skrzywiła, pomyślała jeszcze chwilę, po czym ruszyła energicznym krokiem Sutton Street. Pamiętała nawet numer domu. Pięć minut później stała w skromnym, lecz schludnym saloniku, czekając na pojawienie się panny Martin. Nie, to chyba jednak nie był dobry pomysł. Nigdy przedtem Freyja nie zjawiła się tu osobiście. Nie pisała i nie pozwala­ ła nawet swojemu radcy prawnemu wspominać jej nazwiska. Panna Martin nie kazała na siebie długo czekać. Była tak samo blada, sztywna i dumna, jak ją Freyja pamiętała. Jak kiedyś patrzyła pewnie Freyji prosto w oczy. Teraz jednak w spojrzeniu kobiety była też wrogość, z trudem maskowana pozorami grzeczności. - Lady Freyjo. - Kiwnęła głową, ale nie dygnęła. Nie zaproponowała spo­ czynku lub czegoś do picia. Nie wyraziła zdziwienia ani zadowolenia. Nie zaprosiła dalej do środka i nie kazała gościowi wyjść. Po prostu patrzyła pytająco ciemnoszarymi oczami. No, no, i właśnie za to ją lubię, pomyślała Freyja. 21

- Słyszałam, że pani prowadzi tutaj szkołę - odezwała się, tuszując włas­ ne skrępowanie większą niż zwykle wyniosłością, - Przechodziłam obok i postanowiłam panią odwiedzić. Cóż za idiotyczne słowa! Panna Martin nie raczyła odpowiedzieć, a tylko lekko skłoniła głowę. -I zobaczyć, jak się pani powodzi - dodała Freyja. - Czy pani szkoła czegoś nie potrzebuje? Czy nie mogłabym w czymś pomóc? Wzrok panny Martin wyrażał teraz zdumienie i... już bardziej widoczną wrogość. - Dziękuję, powodzi mi się całkiem nieźle - odparła. - Mam uczennice, które płacą za naukę, i dziewczęta, utrzymywane przez organizacje charyta­ tywne. Zatrudniam także kilka doskonałych nauczycielek. Wspiera mnie dobroczyńca, który jest bardzo życzliwy i hojny. Nie potrzebuję pani łaski, lady Freyjo. - Cóż... - Freyja zwróciła uwagę na graniczącą z surowością skromność wnętrza. Doszła do wniosku, że dobroczyńca bynajmniej nie jest wystarcza­ jąco hojny. Albo że jego plenipotent inaczej wyobraża sobie godziwe wa­ runki. - Pomyślałam, że może warto zaoferować pomoc. - Dziękuję. - Głos panny Martin drżał z emocji, których jednak nie było po niej widać. - Lady Freyjo, przypuszczam, że w ciągu ostatnich dziewię­ ciu lat pani się zmieniła i że przyszła tu naprawdę z potrzeby serca, a nie ze złośliwą nadzieją iż znajdzie mnie w rozpaczy i nędzy. Mam się nieźle. Nawet bez pomocy dobroczyńcy szkoła powoli zaczyna przynosić dochód. Z całą pewnością nie potrzebuję pani wsparcia i wizyt. Żegnam. Moje uczen­ nice czekają na lekcję historii. Wkrótce potem Freyja spacerowała po parku Sydney. Serce biło jej jak oszalałe. Wzburzyły ją usłyszana odprawa i wyraźna niechęć. Z ulgą zorientowała się, że chyba nie jest to pora spacerów eleganckiego towarzystwa.. Idąc krętymi ścieżkami, mijała niewiele osób i nie spotkała nikogo znajomego. Domyślała się, że w takim miejscu nie powinno się spa­ cerować bez dyskretnej eskorty służącej. Freyja jednak nigdy nie zważała na konwenanse i akurat była niezmiernie rada, ze jest sama. Przysiadła na chwilę na drewnianej ławeczce, w pobliżu starego dębu i wystawiła twarz do słoń­ ca. W powietrzu czuć było pierwszy powiew jesieni. Przyglądała się dwóm wiewiórkom, myszkującym dookoła w poszukiwaniu okruchów, które mo­ gli zostawić spacerowicze. Zwierzątka wyglądały na oswojone. Mimo to Freyja siedziała bez ruchu, z obawy, że je spłoszy. 22

Gdy była małą dziewczynką, przepłoszyła całą rzeszę guwernantek. Ni­ gdy nie lubiła siedzieć w zamknięciu i robić tego, co jej kazano. Nie chciała słuchać poleceń sztywnych nauczycielek i skupiać się na lekcjach, które wydawały się straszliwie nudne. Zachowywała się naprawdę okropnie. Przyjmując rezygnacje lub odprawiając kolejne guwernantki, Wulf zawsze znajdował im nowe posady. Freyja nigdy nie przejmowała się dalszym lo­ sem kobiet. Tak było, dopóki panna Martin nie wykazała się niespodziewa­ nym hartem ducha i nie odeszła z Lindsey Hall z wysoko podniesioną głową, odmówiwszy przyjęcia od Wulfa jakiejkolwiek pomocy. Po raz pierwszy w życiu Freyja poważnie zaniepokoiła się o guwernantkę. Z powodu poczucia winy już do końca nauki spokojnie tolerowała kolejną nauczycielkę, mimo że ze wszystkich dotychczasowych ta była najbardziej nudna. Zupełnie przez przypadek Freyja dowiedziała się o dalszych losach dum­ nej kobiety. Otóż panna Martin otworzyła szkołę w Bath, ale z trudem dawa­ ła sobie radę i była o krok od jej zamknięcia. Cała historia została opowie­ dziana ze złośliwąsatysfakcjąprzez znajomą, która miała nadzieję, że Freyję ta wiadomość ucieszy. Stało się wręcz przeciwnie. Freyja znalazła radcę praw­ nego i najpierw przekonała, że potrafi samodzielnie podejmować decyzje i nie potrzebuje mężczyzny, żeby załatwiał za nią sprawy. Następnie sowicie go opłaciła, by odszukał byłą guwernantkę, oszacował koszty prowadzenia szkoły i oznajmił pannie Martin, że anonimowy dobroczyńca gotów jest udzie­ lić wsparcia. W zamian za to panna Martin co roku miała wykazywać przed inspektorem, że edukacja, którą zapewnia uczennicom, jest na odpowied­ nim poziomie. Freyji spodobała się niezwykła dla niej rola opiekunki potrzebujących. Po jakimś czasie podesłała pannie Martin kiika uczennic niby to opłacanych przez organizacje charytatywne i nawet jedną nauczycielkę, zapewniając równocześnie fundusze na utrzymanie. Biedna panna Martin chyba by dostała apopleksji, gdyby poznała tożsa­ mość dobroczyńcy. A ja sama byłabym głęboko zażenowana, gdyby ktoś odkrył moje mięk­ kie serce, pomyślała Freyja, przyglądając się wiewiórkom. Nie powinnam być słaba i się litować. Każda guwernantka, która nie daje sobie rady z pod­ opiecznymi, zasługuje na odprawę. Każda odprawiona guwernantka, która jest zbyt dumna, by przyjąć pomoc chlebodawcy, zasługuje na to, by żyć w nędzy. 23

Freyja roześmiała się w duchu. Bardzo jej się dzisiaj podobało zachowa­ nie panny Martin. Jakże by nią gardziła, gdyby zaczęła się przymilać do swojej dawnej dręczycielki. Nagły pisk wyrwał Freyję z zamyślenia. Zza zakrętu ścieżki biegnącej zbo­ czem wzgórza dochodził kobiecy krzyk. Kobietę zasłaniały zarośla, jednak Freyja wyraźnie usłyszała odgłosy szamotaniny, niski męski głos i kolejny, już mniej rozpaczliwy okrzyk. Wiewiórki czmychnęły do najbliższego drze­ wa, wspięły się po pniu i szybko zniknęły wśród gałęzi i liści. Freyja zerwała się na nogi. Sama była kobietą. Niewielkiego wzrostu, spa­ cerującą samotnie po parku, bez przyzwoitki czy służącej. Okolica wydawa­ ła się niemal opustoszała, a na dodatek wzgórza i drzewa zasłaniały widok na innych, nielicznych spacerowiczów. Okoliczności z pewnością nie sprzy­ jały bohaterskim wyczynom. Przeciętna kobieta obróciłaby się więc na pię­ cie i pospieszyła ile sił w przeciwnym kierunku. Freyja nie była przeciętną kobietą. Niemal biegiem ruszyła ścieżką w stronę, skąd dobiegł krzyk. Nie mu­ siała iść daleko. Tuż za zakrętem zobaczyła trawnik, a na nim wysokiego, postawnego mężczyznę, dżentelmena, a jakże, ściskającego drobną słu­ żącą. Uwięził dziewczynie ręce, przyciskając je do swej piersi i właśnie pochylał głowę z lubieżnym zamiarem zniewolenia ofiary. Choć niewątp­ liwie będzie musiał za chwilę zaciągnąć ją w zarośla, żeby dokończyć dzieła. — Łapy precz.! — rozkazała Freyja, wydłużając krok, - Ty nieokrzesany łotrze! Puść ją! Mężczyzna i kobieta odskoczyli od siebie i odwrócili się do Freyji z tak samo zaskoczonymi minami. Potem służąca, zmyślna dziewczyna, znów krzyknęła i uciekła szybko ze wzgórza, nie oglądając się za siebie. Freyja nie zwolniła kroku. Podeszła blisko, aż stanęła z łajdakiem oko w oko. Zamachnęła się i uderzyła natarczywego łobuza pięścią w nos. — Au!—Osłonił twarz dłonią, potem skierował na Freyję załzawione oczy. - No, no, czy mi się wydaje, czy też poznaję tę delikatną damską rączkę? Tak, to ty, prawda? Ubrany był w niebieski surdut, płowe bryczesy i lśniące wysokie buty. Na głowie miał cylinder. Freyja jednak przede wszystkim zauważyła i od razu rozpoznała pięknie zbudowane ciało, jasne włosy i niebieskie oczy mężczy­ zny, którego ostatni raz widziała wyskakującego przez okno pokoju w go­ spodzie. Adonis i diabeł w jednej osobie. Westchnęła głośno. 24

- Tak, to ja - odparła. - I z całego serca teraz żałuję, że nie ujawniłam siwowłosemu dżentelmenowi miejsca, gdzie się pan ukrył, i nie pozwoliłam, by spotkała pana zasłużona kara. - Nie, kochanie, naprawdę? - spytał. Miał czelność szeroko się do niej uśmiechnąć, mimo załzawionych oczu i czerwieniejącego nosa. - Jakie to nierycerskie z twojej strony. - Ty podły, tchórzliwy łajdaku! - zawołała. - Wstrętny, nastający na cnotę rozpustniku! Nie zasługuje pan nawet na pogardę. Zawiadomię władze. Zo­ stanie pan wygnany z Bath i wykluczony z towarzystwa przyzwoitych ludzi. - Naprawdę? - Pochylił się do niej lekko. Oczy, mimo spływających z nich łez, miał roześmiane. -A na kogo złożysz doniesienie władzom, mój ty kwia­ tuszku? Freyja nadęła się z oburzenia. - Poznam pańską tożsamość - odparła. - Jak tylko zauważę pana na ulicy, dowiem się, kim pan jest, - A kim ty jesteś? Oboje wiemy, że nie siostrą księcia, prawda?—odrzekł. - Gdzie twój zastęp opiekunów i adoratorów? - Nie zmieniaj pan tematu - odezwała się surowo. - Wyobraża pan sobie, że każdą służącą może sobie wziąć, tylko dlatego, że jest służącą? 1 dlatego, że jest pan przystojny? - A jestem? - Znów się szeroko uśmiechnął. - Przypuszczam, kochanie, że nie masz nastroju, by wysłuchać moich wyjaśnień? - Nie jestem pańskim kochaniem - zaoponowała. -I nie potrzebuję żad­ nych wyjaśnień, wystarczy mi to, czego byłam świadkiem. Słyszałam, że dziewczyna krzyczała, i widziałam, że pan ją obściskiwał. A lada moment miał z nią sobie haniebnie poczynać. Nie jestem głupia. Skrzyżował ręce na piersi i marszcząc brwi, przyglądał się młodej damie roze­ śmiany od ucha do ucha. Korciło ją bardzo, żeby znów dać mu pięścią w nos. - Nie, chyba nie - stwierdził. -A nie boisz się, że wybiorę ciebie na swoją następną ofiarę, skoro mi przeszkodziłaś w niecnych poczynaniach, zanim zaspokoiłem swoje rozszalałe żądze? - Niech pan tylko spróbuje - odparła chłodno. - Zapewniam, że wróci pan do domu z tyloma siniakami na ciele, że przez tydzień nie spojrzy pan na siebie1 w lustrze. - Kusząca propozycja. - Roześmiał się. - Ale też potrafi pani krzyczeć głośniej niż ta dziewucha, która wyrwała się z moich szponów. Chyba roz­ tropniej będzie nie ryzykować. Do widzenia. 25

Uniósł dłoń do kapelusza, ukłonił się z przesadną elegancją i długim, leni­ wym krokiem odszedł przez trawnik w dół wzgórza. Freyja pozostała zwycięska na placu boju. Joshua chichotał pod nosem, idąc przez park. Kim ona, do diabła, była? W ciągu ostatnich dwóch dni myślał o niej kilkakrotnie, za każdym razem z rozbawieniem. W koszuli nocnej wyglądała naprawdę ponętnie. Jasne wło­ sy, spływające dzikimi falami na plecy i ramiona tylko dodawały jej uroku. Gniew tej młodej damy, odwaga i brak zahamowań czy lęku wzbudziły jego zainteresowanie. Podziwiał jąza to, że w gospodzie bez wahania zaczęła krzy­ czeć, gdy on uznał jej groźbę za blef. Choć trzeba przyznać, że gdyby nie zauważył bluszczu porastającego ściany gospody, na pewno skręciłby sobie kark. Dzisiaj na pierwszy rzut oka odniósł wrażenie, że jest brzydka. Nie jeśli chodzi o figurę. Nie była wysoka, ale w dobrze skrojonej sukni spacerowej wyglądała równie ponętnie, jak w koszuli nocnej. Nawet jasne włosy, upięte gładko pod szykownym kapeluszem, a mimo wszystko lekko zwichrzone, wydawały się atrakcyjne. Miała jednak bardzo ciemne brwi, ostro kontrastu­ jące z blond włosami i wydatny orli nos. I ogniście zielone oczy, i mocno opaloną cerę. W jej twarzy nie było kobiecej delikatności. Nie wydawała się piękna ani nawet ładna. Ale też trudno by ją nazwać brzydulą— miała interesująco wyra­ ziste rysy twarzy. Gdyby chciał użyć oględnego określenia, powiedziałby, że jest przystojna Gdyby miał być uczciwy, przyznałby, że jest pociągająca A kto­ kolwiek uczył ją zadawania ciosów pięścią, dobrze wykonał swoją robotę. Choć Joshua cieszył się ze spotkania z babką po tak długim rozstaniu, pomyślał, że tydzień w Bath będzie mu się dłużył w nieskończoność. Wczo­ raj, mimo źe był na przejażdżce konnej, a potem na spacerze w parku Syd­ ney, stanowczo za dużo czasu spędził w czterech ścianach. Po południu za­ bawiał gości babki. Wieczorem towarzyszył jej podczas kolacji i gry w karty, które dla wybranego grona zorganizowała pani Carbret. Chociaż Joshua nosił odziedziczony tytuł już od przeszło sześciu miesię­ cy, nadal wydawało mu się to dziwne, gdy przedstawiano go jako markiza Hallmere'a. I gdy widział, z jakim szacunkiem zaczynają się do niego odno­ sić ludzie, gdy tylko został wymieniony ten tytuł. 26

Nigdy go nie pragnął, ani tego wszystkiego, co się z nim wiązało. A już zwłaszcza Penhallow w Konwalii, siedziby rodowej. Mieszkał tam od szó­ stego roku życia do momentu, gdy skończył osiemnaście lat. Nienawidził prawie każdej chwili, którą tam spędził. Osierocony bratanek nie był mile widziany w domu stryja. W ciągu całego tego okresu Joshua kilkakrotnie odwiedzał swoją babkę ze strony matki i jej syna, lorda Potforda, ale nigdy się im nie poskarżył ani nie poprosił, żeby zabrali go do siebie. Był na to zbyt dumny i chyba za bardzo uparty. Opuścił Penhallow przy pierwszej nadarzającej się okazji. Zawsze lubił pracować z drewnem, więc w wieku osiemnastu lat ubłagał miejscowego stolarza, by przyjął go do terminu. Przeniósł się wtedy do wioski Lydmere, położonej po drugiej stronie rzeki. Tam był szczęśliwy przez pięć lat, dopóki okoliczności nie zmusiły go do wyjazdu. Tytuł wraz z Penhallow i wszystkimi przykrymi przeżyciami, które zosta­ wił za sobą, wyjeżdżając z Kornwalii, wydawały mu się teraz wyjątkowo ciężkim brzemieniem. Pół roku temu zwolnił rządcę, którego zatrudniał stryj, i posłał tam swojego. Czytał comiesięczne sprawozdania z tego, co się dzia­ ło w majątku, i odpisywał, wydając szczegółowe instrukcje, ilekroć było to potrzebne. Poza tym Penhallow dla niego nie istniało. Nie chciał już nigdy więcej widzieć tego miejsca. Zbliżając się do domu babki, postanowił, że zostanie w Bath jeszcze ty­ dzień, ale ani dnia dłużej. Miał przyjaciół w całym kraju. I teraz dość fundu­ szy, by swobodnie podróżować. Pod tym jednym względem jego sytuacja zdecydowanie zmieniła się na lepsze. Zimę spędzi, przenosząc się z miejsca na miejsce, tydzień tu, dwa tygodnie tam. Dopiero na wiosnę pomyśli, jak dalej pokierować swoim życiem. Wbiegając do domu po schodach, uśmiechnął się pod nosem. Ta mała Ama­ zonka z parku siostrą księcia, dobre sobie! Tak czy inaczej, na pewno zatrzy­ mała się w Bath. I niewątpliwie bywa też we wszystkich uczęszczanych miej­ scach, nawet jeśli nie należy do śmietanki towarzyskiej -na przykład w pijalni wód, w rezydencji uzdrowiskowej albo na Royal Crescent. Z pewnością znów się spotkają, a wtedy dowie się, kim ona jest. Może sobie z nią poflirtuje. To by było naprawdę zabawne, jeśli wziąć pod uwagę jej wrogie nastawienie do niego i zapalczywy charakter. Następnym razem musi jednak bacznie obserwować pięść młodej damy. Zdążyła go znie­ nacka zaatakować już o dwa razy za dużo. Wszedł do swojego pokoju. Rzucił kapelusz i szpicrutę na łóżko. Przypo­ mniał sobie groźbę zadziornej panny, że znajdzie go i doniesie na niego... 21

hm, zapewne jakimś władzom. Tym razem chyba roztropniej będzie nie za­ kładać, ze tylko blefowała. Jeśli spotkają się twarzą w twarz w publicznym miejscu, czekają go bardzo ciekawe chwile. Oczywiście może pokonać złoś­ nicę jej własną bronią.. Joshua usiadł na łóżku i ściągnął buty do jazdy konnej, nie zawracając sobie głowy wzywaniem lokaja. Miał nadzieję, ze porywcza nieznajoma nie wyjedzie z Bath w ciągu najbliższych kilku dni. Była chyba jego jedyną nadzieją na uniknięcie śmierci z nudów. Niech to diabli porwą, ależ to boli, pomyślał, delikatnie dotykając nosa. 3 O nie, nie pijam wód mineralnych - oświadczyła lady Potford swemu wnukowi, gdy następnego ranka mijali powozem klasztor, kierując się do pijalni wód. - Jeszcze mi życie miłe! — Ale czyż nie są to wody lecznicze? — zapytał z błyskiem w oku. - Czyż nie dla ich szczególnych właściwości przychodzi tu tyle osób? — Większość, jak tylko napije się wód, ma dość rozsądku, by pozostać przy tych chorobach, z którymi zdążyła się już zżyć - odparła. - A kąpiel w wodach zdrojowych wyszła już dawno z mody. Joshua, do pijalni wód nie przychodzi się każdego ranka dla zdrowia, ale po to, by oglądać innych i być oglądanym. Gdy się jest w Bath, właśnie to należy robić. - To tak jak paradować po Hyde Parku w Londynie - powiedział, wyska­ kując z powozu, gdy tylko otworzyły się drzwi. Sam wystawił schodki i po­ mógł wysiąść babce. - Tyle że robi się to po południu, w porze podwieczor­ ku. To o wiele bardziej cywilizowana pora niż blady świt. - Ach, pierwszy powiew jesieni. - Babka zatrzymała się na stopniu i ode­ tchnęła głęboko. - Moja ulubiona pora roku i dnia. Babka ubrała się z wykwintną elegancją, on zresztą też. Gdy się jest w Bath, należy robić to, co jego tymczasowi mieszkańcy, czyli brać udział we wszyst­ kich męczących publicznych spotkaniach. Dzień zwykle zaczynał się od prze­ chadzki w pijalni wód. Joshua zastanawiał się, czy czamobrewa harpia też tu będzie. Jeśli tak, nareszcie pozna jej tożsamość. A ona jego. To może doprowadzić do inte­ resującego rozwoju wypadków. Jeśli ta dama z charakterkiem tu jest, to 28