mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Balogh Mary - Huxtable Quintet 3 - W końcu miłość

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Balogh Mary - Huxtable Quintet 3 - W końcu miłość.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 254 osób, 218 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 227 stron)

MARY BALOGH W KOŃCU MIŁOŚĆ

1 Gdy Duncan Pennethorne, hrabia Sheringford, powrócił do Londynu po pięcioletniej nieobecności, nie poszedł z miejsca do Claverbrook House przy Grosvenor Square, lecz - aczkolwiek niezbyt chętnie - do rezydencji swej matki, lady Carling, na Curzon Street. Sir Graham, jej drugi mąż, nie był zachwycony, lecz szczere przywiązanie do żony sprawiło, że nie przepędził pasierba spod drzwi. Duncan musiał się jednak, wcześniej czy później, zjawić w Claverbrook House. Bez ostrzeżenia i bez wyjaśnienia został bowiem pozbawiony źródeł utrzymania, i to właśnie wtedy, gdy zamierzał wrócić do domu, czyli do Woodbine Park w hrabstwie Warwick, gdzie się wychował i skąd czerpał nie najgorsze dochody po śmierci ojca, zmarłego przed piętnastu laty. I nie wybierał się tam sam. Miał zabrać ze sobą Harrisów, których zatrudniał przez ostatnie pięć lat w różnym charakterze. W Woodbine Park zwolniła się posada głównego ogrodnika i Harris mógłby ją objąć. A co najważniejsze, czteroletni Toby również by z nimi pojechał jako osierocony wnuczek Harrisów. Chłopczyk ożywił się niezwykle, gdy usłyszał, że będzie mieszkał w miejscu, które znał z frapujących opowieści Duncana o jego własnym dzieciństwie, bez wyjątku zresztą pogodnych. Nagle wszystkie plany obróciły się wniwecz, a on musiał zostawić chłopca z Harrisami w Harrogate i pojechać natychmiast do Londynu, w nadziei że zdoła zapobiec katastrofie. Jedynym ostrzeżeniem był bardzo oficjalny w tonie list skreślony ręką sekretarza dziadka, choć u dołu widniał podpis tego ostatniego, z upływem czasu coraz mniej zamaszysty i czytelny. W tym samym czasie rządca Woodbine Park nagle i złowieszczo przestał się odzywać. Wszyscy wiedzieli, pod jaki adres kierować listy do Duncana, bo powód, by się ukrywać, przestał istnieć wraz ze śmiercią Laury, a on czuł się zobowiązany zawiadomić kilka osób o tym smutnym zdarzeniu. Nie miał pojęcia, dlaczego dziadek pozbawił go środków do życia akurat teraz, gdy on sam ponownie mógł zacząć się uważać za człowieka godnego szacunku. Miało to jeszcze mniejszy sens, kiedy pomyślał, że jest jedynym wnukiem i bezpośrednim potomkiem markiza Claverbrook, a tym samym jego spadkobiercą. Bez względu jednak na sensowność tej sytuacji, został bez pensa przy duszy, pozbawiony możliwości utrzymania ludzi, którzy od niego zależeli, a także siebie samego.

Nie trapił się zbytnio o Harrisów; dobrzy służący zawsze gdzieś znajdą miejsce. O siebie też nie, był ciągle młody i krzepki. Martwił go za to los Toby'ego. Jakżeby zresztą nie miał? Stąd ta desperacka wyprawa do Londynu, chyba ostatniego miejsca na ziemi, gdzie chciałby się teraz znaleźć, na dodatek w środku sezonu. Nic innego mu jednak nie pozostało. Na list, który wysłał dziadkowi, nie otrzymał odpowiedzi, a i tak stracił już wiele cennego czasu. Zmuszono go, by przybył tam i osobiście zażądał wyjaśnień. A właściwie o nie poprosił. Nikt nie żądał niczego od markiza Claverbrook, który nie słynął bynajmniej z łagodności. Matka również nie udzieliła mu wsparcia. Nie wiedziała nawet, że Duncan nie ma już z czego żyć, póki sam jej tego nie powiedział. - Dziwię się - oznajmiła, gdy zjawił się w jej buduarze już pierwszego ranka po przybyciu, a raczej wczesnym popołudniem, ściśle mówiąc, bo ranki nie były jej ulubioną porą dnia że nie pozbawił cię tych dochodów już pięć lat temu, mój drogi, skoro miał taki zamiar. Wszyscy się zresztą tego spodziewaliśmy. Miałam nawet ochotę pójść do niego i prosić, żeby tego poniechał, ale doszłam do wniosku, że gotów byłby wtedy zrobić tak jeszcze wcześniej, niż zamierzał. Zapewne przypomniało mu się dopiero teraz, że czerpiesz dochody z Woodbine. Ostrożniej, Hetty, bo powyrywasz mi wszystkie włosy z głowy i co ja wtedy pocznę?! - zawołała do pokojówki, szczotkującej energicznie splątane pukle. Dziadek Duncana nie słynął jednak z kiepskiej pamięci. Zwłaszcza gdy chodziło o pieniądze. - Graham mówi, że może cię utrzymywać najwyżej przez tydzień - dodała matka, zwracając się ponownie do niego i układając fałdy peniuaru tak, by jej figura wyglądała jak najkorzystniej. - Powiedział mi to wczoraj wieczorem, tuż po twoim przyjeździe. Nie martw się tym jednak, kochanie, bo mogę go owinąć wokół małego palca, jeśli tylko zapragnę. - Nie musisz tego robić ze względu na mnie, mamo - zapewnił ją. - Nie pozostanę tu długo. Odjadę, gdy tylko zdołam pomówić z dziadkiem i jakoś się z nim porozumieć. Chyba nie zamierza odprawić mnie z niczym? Obawiał się jednak, że tak właśnie będzie i że w gruncie rzeczy już się tak stało. A matka najwyraźniej myślała podobnie. - Nie założyłabym się nawet o dziesięć gwinei na twoją korzyść - stwierdziła, sięgając po słoiczek z różem. - To uparty, zdziwaczały staruch. Cieszę się ogromnie, że nie jest już moim teściem i nie muszę udawać, że go lubię. Podaj mi, z łaski swojej, pędzelek do różu, mój drogi. Nie, nie ten, tamten drugi. Hetty, ile razy mam ci powtarzać, że wszystkie rzeczy muszę mieć w zasięgu ręki, kiedy ty się zajmujesz moimi włosami? Czy myślisz, że mam ręce dwa razy dłuższe? Byłoby to dość osobliwe!

Duncan wyszedł z buduaru, podawszy najpierw matce właściwy pędzelek. Nie mógł rozstrzygnąć, czy pójść bez uprzedzenia do Claverbrook House, czy też napisać list z prośbą o posłuchanie, gdyż tak właśnie należało nazwać tę wizytę. Idąc tam osobiście, mógł się narazić na odprawienie go przez wiernego jak pies kamerdynera, jeśli Forbes, równie chyba wiekowy jak jego pan, nadal tam służył. Gdyby zaś napisał, list mógłby zżółknąć ze starości, nim sekretarz dziadka raczyłby zwrócić na niego uwagę. Młot albo kowadło. Deszcz albo rynna. Co wybrać? Sytuacja wymagała jednak pilnego rozwiązania, a to go właśnie przerażało. Umieścił Harrisów i Toby'ego w Harrogate, wynajmując parę ciasnych klitek i płacąc za jeden miesiąc. Nie miał pieniędzy na kolejny, a upłynął już jeden tydzień. Mimo to zwlekał z podjęciem decyzji i spędził cały dzień, zaznajamiając się na nowo z Londynem i pozwalając, by stolica też go rozpoznała. Choć instynkt nakazywał mu, by wydać się jak najmniej widzialnym i przemykać po mieście chyłkiem, coś mu z kolei mówiło, że nie może unikać kontaktu z ludźmi do końca życia, chyba że chciałby zostać pustelnikiem. Poruszał się więc po Londynie z całą nonszalancją, na jaką go było stać. Zaszedł do klubu White'a, którego członkiem był nadal, i przekonał się, że nie zaryglowano przed nim drzwi. Spotkał tam sporo dawnych przyjaciół i znajomych, z których nikt z nim oficjalnie nie zerwał. Przeciwnie, sporo z nich powitało go z jowialną poufałością, jakby jego nieobecność trwała co najwyżej tydzień, jakby nigdy nie porzucił Londynu i dobrego towarzystwa w atmosferze skandalu. A jeśli nawet kilku mężczyzn go zignorowało, nie było w tym nic dziwnego. Nie wita się w końcu wylewnie każdego, czy to u White'a, czy to gdziekolwiek indziej. Nikt jednak nie zrobił mu przykrej sceny ani nie żądał, żeby go stamtąd usunąć. Pozwolił sobie nawet zajrzeć do Tattersall, wraz z grupą entuzjastów hippiki, żeby popatrzeć na konie, a potem na wyścigi. Wygrał tam nawet co nieco pod koniec popołudnia, zbyt mało jednak, żeby znacząco polepszyć swoje położenie. Wieczorem poszedł na partyjkę kart, gdzie najpierw przegrał popołudniowy łut szczęścia, a potem zdołał odzyskać więcej niż połowę. Zanim poszedł spać, odliczył pieniądze, które rano miał wysłać do Harrogate. Do tej pory Toby zdążył z pewnością przedziurawić pończochy lub poprzecierać spodnie. Wydatków na inne cele też nie brakowało. Wychowanie dziecka to zdecydowanie kosztowne przedsięwzięcie. Drugiego dnia kłopotliwą decyzję, w jaki sposób ma odwiedzić dziadka, miał już z głowy. Przy talerzu ze śniadaniem znalazł list zaadresowany aż za dobrze mu znanym charakterem pisma sekretarza. Było to wezwanie, by stawił się u markiza

Claverbrook dokładnie o pierwszej. Stary pan, wedle słów matki Duncana, rzadko wychodził z domu, ale najwyraźniej wszelkie nowinki docierały do niego na bieżąco. Usłyszał, że wnuk jest w mieście. Wiedział nawet, gdzie go znaleźć. Stanowczo było to raczej wezwanie niż zaproszenie. Punkt pierwsza! Duncan wybrał z rozmysłem płaszcz z niebieskiej wełny w najlepszym gatunku, czysty i elegancki, ale nie ostatni krzyk mody. Pozwolił lokajowi zawiązać sobie halsztuk na wytworny, lecz prosty węzeł. Skromny łańcuszek do zegarka, szare pantalony i wyczyszczone do połysku, choć dość zwyczajne wysokie buty z czarnej skóry dopełniały reszty. Nie chciał sprawić wrażenia, że żyje ponad stan, czego skądinąd nie robił. - Rozumiesz chyba, Smith - powiedział do lokaja - że nie mogę ci zapłacić za ten tydzień ani za następny, a nawet i za kolejne. Może poszukasz sobie innego miejsca, w Londynie o to nietrudno. Smith, który służył mu przez całe jedenaście lat, zarówno tłustych, jak i chudych, choć nigdy w skrajnej nędzy, tylko prychnął. - Ja sporo rozumiem, milordzie. Nie urodziłem się imbecylem. Odejdę, kiedy sam będę chciał. Co oznaczało, jak się domyślił Duncan, że nie nastąpi to natychmiast. Lojalność służącego wzbudziła w nim szczerą wdzięczność. Przejrzał się przed wyjściem uważnie w lustrze. Nie chciał zrobić na dziadku wrażenia kogoś nazbyt skromnego, ale jeszcze bardziej nie miał ochoty wyglądać na kogoś, kto żyje ponad stan, choć - rzecz jasna - był zdesperowany. Westchnął w duchu, wziął od Smitha kapelusz i laskę, a potem wyszedł. Forbes odebrał od niego obydwie rzeczy, kiedy Duncan wszedł do Claverbrook House, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem, a potem skinieniem dał mu znak, żeby iść za nim. Duncan poszedł więc, unosząc brwi i zaciskając wargi, za wyprostowanym sztywno sługą. Chyba dobrze zrobił, nie przychodząc tu wczoraj bez zaproszenia. Wątpliwe, by Forbes mu pozwolił wejść, chyba że wziąłby się z kamerdynerem za bary. Markiz Claverbrook siedział w salonie w wiekowym fotelu z wysokim oparciem, tuż przy kominku, gdzie mimo ciepłego wiosennego dnia buzował ogień. Ciężkie aksamitne kotary były na wpół zaciągnięte, a w powietrzu unosił się zapach balsamu na reumatyzm. Duncan skłonił się nisko. - Mam nadzieję, że zastaję dziadka w dobrym zdrowiu. Markiz, który nigdy nie lubił zbędnych pogawędek, nie raczył odpowiedzieć, jak się miewa, nie pozdrowił nawet wnuka ani nie wyraził zadowolenia, że znów go widzi po tak długim czasie. Nie spytał też, po co Duncan wrócił do Londynu, skoro pięć lat wcześniej

uciekł z niego w atmosferze skandalu i potępienia. Oczywiście wiedział, dlaczego Duncan się u niego zjawił, czemu dał wyraz już w pierwszych słowach. - Wskaż mi choć jeden istotny powód - zaczął, a jego krzaczaste siwe brwi niemal zetknęły się ze sobą, tak że tylko głęboka zmarszczka między nimi wskazywała, gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga - choć jeden, Sheringford, dla którego miałbym nadal płacić za twoje wybryki i rozwiązłość. Ujął drewnianą laskę ze srebrną gałką w zniekształcone przez artretyzm dłonie i stuknął nią energicznie w podłogę między swoimi stopami, żeby podkreślić niezadowolenie. Istniał jeden całkowicie słuszny powód. Dziadek nie wiedział o Tobym i nigdy się nie dowie, jeśli tylko Duncan ma tu coś do powiedzenia. Nikt inny zresztą też nie powinien wiedzieć o tym chłopcu. - Jestem w końcu twoim jedynym wnukiem, dziadku podsunął mu Duncan. A że nie był to wcale powód wystarczający, dodał: - A także zamierzam zachowywać się przyzwoicie przez całą resztę życia, teraz, kiedy Laura już nie żyje. Nie żyła od czterech miesięcy. W zimie przeziębiła się i po jakimś czasie zgasła, bo jego zdaniem opuściła ją wola życia. Dziadek zmarszczył brwi jeszcze mocniej, choć wydawało się to niemożliwe, i znów stuknął laską o podłogę. - Jak śmiesz wymawiać to imię w mojej obecności? Pani Turner umarła dla świata już pięć lat temu, kiedy wolała popełnić czyn tak ohydny, jak ucieczka z tobą i porzucenie prawowitego małżonka. Zdarzyło się to w dwudzieste piąte urodziny Duncana i - na domiar złego - w dniu jego ślubu. Porzucił pannę młodą niemal przed ołtarzem i uprowadził jej bratową, Laurę. Był to jeden z najbardziej głośnych skandali; w Londynie od lat, a może nawet jeszcze nigdy, nie zdarzyło się coś równie zdumiewającego. Tak przynajmniej przypuszczał, bo sam nie mógł się o tym osobiście przekonać. Duncan milczał, uznając, że nie była to odpowiednia chwila, żeby się spierać o słuszność wyrażenia „ohydny czyn”. - Nie powinienem był dać ci wtedy ani pensa - ciągnął dziadek, nie zwracając uwagi na to, że wnuk wciąż stoi. - Pozwoliłem ci jednak korzystać z dochodu, jakie ci przynosił Woodbine Park, tak żebyś miał z czego żyć, ale trzymał się z dala ode mnie, jak też od wszystkich przyzwoitych, godnych szacunku ludzi. Teraz jednak, kiedy tej kobiety już nie ma i nikt jej nie opłakuje, mógłbyś sobie pójść do diaska. Przyrzekłeś mi jednak uroczyście w moje siedemdziesiąte urodziny, że ożenisz się przed trzydziestką i spłodzisz syna, nim

skończysz lat trzydzieści jeden. Pięć lat temu opuściłeś przy ołtarzu pannę Turner, a trzydziestka stuknie ci za sześć tygodni. Czy istotnie przyrzekł mu coś tak nierozważnego? Oczywiście, był wówczas młodzieńcem, ale czy właśnie z powodu niedotrzymania tej obietnicy odcięto go od funduszy? Dlatego że zbliżają się jego trzydzieste urodziny, a on wciąż jest kawalerem? Na miłość boską, spędził te pięć lat z Laurą, ale nie ożenił się z nią, bo Turner uparcie nie chciał się z nią rozwieść. Czy dziadek się spodziewał, że on znajdzie sobie żonę w ciągu ostatnich czterech miesięcy i poślubi ją tylko po to, żeby dotrzymać przyrzeczenia złożonego wiele lat temu przez chłopca, który nic nie wiedział o życiu? - Wciąż jeszcze mogę spłodzić syna przed trzydziestym pierwszym rokiem życia - odparł, wybierając bardzo głupią odpowiedź, co dziadek z miejsca dał mu do zrozumienia parsknięciem, a nie był to przyjemny dźwięk. - Prócz tego - ciągnął Duncan - chyba źle, dziadku, zapamiętałeś moją obietnicę. Ja natomiast przypominam sobie, że przysiągłem się ożenić przed twoimi osiemdziesiątymi urodzinami. Kiedy one przypadają? Za rok? Za dwa lata? - Tak się składa, że skończę osiemdziesiąt lat za szesnaście dni. - Brwi dziadka zjeżyły się groźnie. - No, a gdzież jest ta twoja żona, Sheringford? Szesnaście dni? Niech to diabli! Duncan podszedł do okna, żeby odwlec odpowiedź, i spojrzał na skwer z rękami założonymi za plecy. Czy ma obstawać przy tym, że miał na myśli osiemdziesiąte urodziny? Nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć tej obietnicy. A może dziadek chce go jedynie zbić z tropu, żeby zyskać pretekst mający pozbawić go środków do życia? Woodbine Park, choć należał do markiza Claverbrook, tradycyjnie przypadał w udziale spadkobiercy i był głównym źródłem jego dochodów. Duncan zawsze uważał go za swoją własność. Został przecież spadkobiercą po śmierci swego ojca, choć nie mieszkał w tej posiadłości od lat. Nigdy też nie zabrał tam Laury. - Nie odpowiadasz - stwierdził po długim milczeniu markiz. W jego głosie brzmiał nieprzyjemny, szyderczy ton. - Spłodziłem tylko jednego syna, który zmarł w czterdziestym czwartym roku życia, kiedy, jak ostatni głupiec, chciał wygrać wyścig kariolek i spróbował wyprzedzić rywala na ostrym zakręcie. A ten jedyny syn też spłodził tylko jednego. Ciebie. Nie zabrzmiało to jak komplement. - Owszem, mnie - przytaknął Duncan. Cóż innego miał powiedzieć? - Czy to moja wina? - spytał z irytacją dziadek. - Mój brat spłodził pięciu krzepkich synów, nim zaczęły mu się rodzić córki, a tych pięciu z kolei spłodziło jedenastu: wypada prawie po dwóch na każdego! No i niektórzy z nich też już mają synów.

- W ten sposób - przerwał mu Duncan, widząc już, dokąd dziadek zmierza - nie ma obawy, że ród wygaśnie, nieprawdaż? Nie muszę się więc spieszyć ze spłodzeniem własnego syna. Była to niewłaściwa odpowiedź, choć właściwa zapewne nie istniała. Laska znów łupnęła o podłogę. - W takim razie tytuł przypadnie w dość bliskiej przyszłości Normanowi - odparł dziadek. - Po mojej śmierci i po twojej, bo nie pociągniesz tak długo jak twój ojciec, jeśli nadal będziesz wieść nędzne życie, jakie sobie obrałeś! Zamierzam traktować go tak, jakby już był moim spadkobiercą. Przyznam mu Woodbine Park w moje osiemdziesiąte urodziny. Duncan zesztywniał, jakby ktoś go nagle uderzył. Przymknął na moment oczy. Tego było za wiele. Już odebranie mu Woodbine Park i prawa do dochodów uznał za okropność, ale jeśli miał na tym w dodatku skorzystać kuzyn Norman... Nie, doprawdy, to cios poniżej pasa! - Norman ma żonę i dwóch synów - wyjaśnił markiz. - A także córkę. To człowiek z poczuciem obowiązku. Tak, w istocie. Ojciec i dziadek Normana już nie żyli. Kuzyn był następnym z kolei spadkobiercą po Duncanie. Miał też głowę na karku. To on pojął za żonę Karolinę Turner sześć tygodni po tym, jak Duncan porzucił ją w dniu ślubu, i miał już z nią troje dzieci, w tym dwóch synów. Zrobił wszystko, co trzeba, by wkraść się w łaski brata swego dziadka. Duncan spojrzał w zadumie na pusty skwer za oknem. Choć nie był on jednak całkiem pusty, bo służąca szorowała właśnie na czworakach schody domu naprzeciwko. Czy Norman wiedział, że Woodbine Park najprawdopodobniej stanie się jego własnością za szesnaście dni? - Gdybym utrwalił na piśmie obietnicę, którą ci dałem w twoje siedemdziesiąte urodziny - odezwał się Duncan - i gdybyś ją zachował, to wiedziałbyś teraz, że w istocie obiecałem się ożenić raczej przed twoimi osiemdziesiątymi urodzinami niż przed moimi trzydziestymi, choć oczywiście jedne i drugie przypadają w tym roku. Dziadek znów parsknął, co wyrażało krańcową pogardę. - Co zamierzasz zrobić, Sheringford, kiedy stąd za parę minut wyjdziesz? Złapać pierwszą lepszą niewiastę, jaką spotkasz, i zaciągnąć ją do ślubu za specjalnym zezwoleniem? Coś w tym rodzaju. Kiedy ktoś zostanie wychowany na dżentelmena, który potrafi zarządzać majątkiem ziemskim i spodziewa się odziedziczyć zaszczytny tytuł oraz bajeczne bogactwa, to nie jest przygotowany do żadnego innego zyskownego sposobu zarobkowania. Nic mu nie potrafi zapewnić takich dochodów, by mógł utrzymać zależne od niego osoby, w tym

dziecko, a także by sam miał za co żyć. - Ależ skąd. - Duncan utkwił teraz wzrok w dziadku. - Przecież już sobie wybrałem żonę. Jesteśmy nieoficjalnie zaręczeni, choć jeszcze tego publicznie nie ogłosiłem. - Doprawdy? - spytał z pogardą dziadek i uniósł brwi z niedowierzaniem, a przynajmniej na to wyglądało. - Kimże jest owa dama? - Zobowiązała mnie do zachowania wszystkiego w sekrecie, póki nie będzie gotowa tego oznajmić. - Niezła wymówka! - Markiz znów zmarszczył brwi. - Łżesz jak z nut, Sheringford, jak zresztą zawsze. Nie ma nikogo takiego, nie było zaręczyn, nie będzie małżeństwa. Precz z moich oczu! - A jeśli ona jednak istnieje? - Duncan nie ruszał się z miejsca, choć miał wrażenie, że grunt usuwa mu się spod nóg. - Jeśli rzeczywiście jest taka dama i zgodziła się wyjść za mnie w nadziei, że zapewnię jej bezpieczne życie, że zamieszkamy w Woodbine Park i będziemy żyli z dochodów, jakie przynosi? Dziadek nadal patrzył na niego z tą samą złością i wzgardą. - Jeżeli jest taka dama... - podjął, niemal wypluwając z siebie te słowa - i jeżeli nadaje się ona na żonę hrabiego Sheringford oraz przyszłą markizę Claverbrook i jeżeli ty mi ją przedstawisz na dzień przed ogłoszeniem waszego małżeństwa w gazetach, a ożenisz się z nią nie później niż w przeddzień moich urodzin, to tego samego dnia Woodbine Park będzie twój. Tylko że za dużo w tym wszystkim ,jeżeli”, Sheringford! Jeśli zaś nie spełnisz choć jednego z warunków, w co nie wątpię, to Woodbine Park dostanie się twemu kuzynowi. Duncan skinął głową. - Sądzę - dodał dziadek - że Norman i jego żona mogą nadal spokojnie pakować manatki i przygotowywać się do drogi. Nadal pakować manatki? A więc Norman wiedział o wszystkim? - Może lepiej byłoby im tego nie doradzać? - Nie zaprosiłem cię tu na herbatkę - prychnął z pogardą dziadek. - Masz szesnaście dni na znalezienie sobie narzeczonej, godnej szacunku narzeczonej, i przekonanie jej, żeby cię poślubiła. Duncan skłonił się ponownie. - W takim razie wyjaśnię mojej przyszłej żonie konieczność ślubu bez żadnej zwłoki - oznajmił i wyszedł, słysząc za sobą kolejne prychnięcie dziadka. Na dole wziął od kamerdynera kapelusz i laskę. Jak, u diabła, znajdzie sobie narzeczoną i poślubi ją w ciągu piętnastu dni? W dodatku

godną szacunku damę z dobrego towarzystwa? Wiedział, że dziadek nie zgodzi się na inną. Żadna jednak go nie zechce, gdy się dowie o skandalu sprzed lat. A o jego powrocie dowie się wkrótce cały Londyn, chyba że już zdążył się dowiedzieć. Przede wszystkim zaś nie wiedział, po co właściwie miałby się żenić z jakąkolwiek kobietą. Dopiero co uwolnił się od wszelkich zobowiązań wobec Laury, które co najmniej mu ciążyły, choć biedaczka nie opuściła tego świata nieopłakiwana. Pragnął radować się odzyskaną wolnością co najmniej przez kilka lat. Prócz tego, co było o wiele ważniejsze, istniał pewien konkretny powód, dla którego żona byłaby poważną przeszkodą. Żadna szanująca się kobieta nie tolerowałaby w swoim domu nieślubnego dziecka, czy choćby szczerego przywiązania małżonka do legalnego być może wnuka ogrodnika. Czy zdołałby ukryć to przywiązanie? Nie do pomyślenia. Poza tym Toby, żeby nie wiem jak go pouczać, przez cały czas zwracałby się do niego nie „sir” albo „milordzie”, tylko „papo”. Niech to diabli! Musiał się jednak ożenić. Potrzebował Woodbine Park, domu i własnych korzeni. Kiedyś istotnie odziedziczy wszystkie posiadłości dziadka i cały jego majątek wraz z Woodbine Park, który był majoratem i nie mógł dostać się jako prezent ani Normanowi, ani nikomu innemu. Dziadek nie mógł temu zapobiec, chyba żeby go przeżył. Niestety, Duncana nie było stać, by czekać na jego zgon, który mógł nastąpić za wiele lat. Nie mógł też w żadnych okolicznościach życzyć mu śmierci. Był od tego jak najdalszy. Potrzebował Woodbine Park teraz. Nagle ujrzał oczami wyobraźni Normana jako właściciela dworu, z Karoliną jako panią domu, z ich dziećmi biegającymi hałaśliwie po pokojach i parku zamiast Toby'ego. Co za bolesny obraz! Woodbine Park jest przecież jego domem. Małżeństwo było istotnie jedynym wyjściem w tej sytuacji. Nie miał jednak czasu, żeby wybrać sobie odpowiednią żonę i upewnić się, że nie poślubia kogoś, kto w dwa tygodnie mógłby go doprowadzić do szaleństwa, albo raczej kogoś, kogo on by nie doprowadził do szaleństwa. Zdąży co najwyżej złapać pierwszą lepszą, jeśli starczy mu czasu choćby na to. Nie mógł przecież podejść do jakiejś damy na którymś z balów i poprosić ją, żeby za niego wyszła. A może? Gdyby jednak tak zrobił i gdyby z jakiegoś dziwnego powodu ona się zgodziła, musiałby jeszcze przekonać do tego całą jej rodzinę.

Nie, to po prostu niewykonalne. Tylko że przegrana nie wchodziła w grę. Musiałaby to być osoba bardzo młoda, która pozwoli sobą rządzić, której rodzice byliby uszczęśliwieni, że mogą wepchnąć córkę przyszłemu markizowi ze skandaliczną reputacją. Może ktoś z mieszczaństwa? Nie, dziadek by się nie zgodził. W takim razie córka jakiegoś zubożałego szlachcica, z pospolitą twarzą i figurą. Duncan poczuł, że oblewa go zimny pot, kiedy wyszedł na skwer przed domem dziadka. Albo ktoś... No, ale w końcu była wiosna i trwał w najlepsze londyński sezon, wielkie matrymonialne targowisko, na które zjeżdżały do stolicy damy pragnące jak najszybciej znaleźć sobie męża. On zaś, niezależnie od reputacji, jest hrabią Sheringford, nawet jeśli był to tylko kurtuazyjny tytuł bez istotnego znaczenia. Mógł jednak odziedziczyć po markizie autentyczny tytuł, włości i fortunę, a ich właściciel miał już osiemdziesiąt lat lub będzie je miał za szesnaście dni. Nie był więc przypadkiem całkiem beznadziejnym. Owszem, zostało mu tylko piętnaście dni, ale to wystarczy. Sezon zbliżał się już ku końcowi. Wiele dziewcząt oraz ich rodziców zaczynało się niepokoić, a nawet wpadać w panikę z powodu braku konkurenta. Duncan opuścił skwer w nieco lepszym humorze. Weźmie dziadka za słowo i zdobędzie ponownie Woodbine Park. Musi tego dokonać! Trzeba jakoś pogodzić małżeństwo z resztą jego planów. Sama myśl o nim sprawiła jednak, że znów oblał go zimny pot. Będzie się musiał zdecydować na wybór jakiegoś przyjęcia. Matka zapewniłaby mu zaproszenie na każde z nich, jeśli w ogóle byłoby ono potrzebne. Wiedział, że wiele dam skwapliwie zaprasza mnóstwo gości, by móc się przechwalać następnego dnia ich liczbą. Z pewnością nie pogardzą utytułowanym dżentelmenem, nawet jeśli pięć lat temu uprowadził jakąś mężatkę w dniu swego ślubu z inną kobietą. Bal byłby najlepszym wyjściem. Pójdzie na któryś z nich jeszcze tego wieczoru, jeśli tylko jakiś bal się odbędzie. Miał piętnaście dni, by spotkać damę z dobrego towarzystwa, zalecać się do niej i wreszcie zaręczyć. Nie było to bynajmniej czymś niemożliwym. Właściwie stanowiło raczej interesujące wyzwanie. Skierował się szybkim krokiem ku Curzon Street. Może uda się mu jeszcze zastać matkę w domu. Ona będzie wiedziała, na jakie bale należałoby chodzić przez najbliższe kilka dni.

2 Margaret Huxtable miała trzydzieści lat, a nie była jeszcze zamężna. Niegdyś się zaręczyła, a ściślej mówiąc, zawarła w tajemnicy pewną umowę z mężczyzną, który z miejsca by się z nią ożenił, gdyby nie to, że Margaret postanowiła wziąć na siebie całą odpowiedzialność za rodzinę - dwie siostry i brata - po śmierci ojca. Chciała się nimi opiekować, póki nie podrosną na tyle, by móc już stanowić o sobie. Crispin Dew, najstarszy syn sir Humphreya Dew, upierał się zaś, by wstąpić do wojska i zabrać ze sobą Margaret tam, gdzie zostanie wezwany. Ona nie chciała porzucać obowiązków, on nie chciał wyrzec się swych marzeń i w rezultacie ruszył na wojnę bez niej, obiecując wrócić, gdy tylko Margaret będzie wolna. Byli w sobie bardzo gorąco zakochani. Nim jednak ten czas nastąpił, Crispin poślubił pewną hiszpańską damę, gdy wraz ze swoim regimentem walczył na Półwyspie Pirenejskim z wojskami Napoleona Bonapartego. Margaret przez kilka lat leczyła w milczeniu złamane serce i próbowała odnaleźć cel w życiu. Wreszcie odkryła, że rodzina to nie wszystko, mimo że ogromnieją kocha. Poza tym bliscy już jej nie potrzebowali. Vanessa, czyli Nessie, poślubiła księcia Moreland, a Katherine, czyli Kate, wyszła za barona Montford. Oba związki były małżeństwami z miłości. Stephen, najmłodszy, miał teraz dwadzieścia dwa lata i całkiem dobrze mu się wiodło. Jako siedemnastolatek odziedziczył niespodziewanie tytuł hrabiego Merton i w następnych latach poczuł się bardzo wygodnie w nowej roli arystokraty z licznymi posiadłościami oraz wielką fortuną. Był młodzieńcem przystojnym i o miłym usposobieniu, toteż zyskał sobie popularność wśród innych dżentelmenów i wielką życzliwość dam. W nadchodzących latach z pewnością pomyśli o małżeństwie. A kiedy to nastąpi, Margaret nie będzie już dłużej panią Warren Hall, głównej wiejskiej siedziby Stephena, bo to miejsce zajmie jego żona. Stanie się po prostu zależną od brata starą panną. Perspektywa ta przejmowała ją grozą i to ona między innymi sprawiła, że Margaret ostatniej zimy powzięła pewne postanowienie. Zamierzała mianowicie wyjść za mąż. Miała też inne powody, żeby tak zrobić. Liczyła sobie trzydzieści wiosen i nikt już nie mógł zaprzeczać, że jest starą panną. Szanse zamążpójścia malały z każdym kolejnym rokiem, podobnie jak nadzieje na macierzyństwo. A ona chciała wyjść za mąż i mieć dzieci. Zawsze tego pragnęła, lecz poświęciła się wychowywaniu brata i sióstr, a młodzieńcze uczucia skończyły się na pierwszej i jedynej

miłości do Crispina Dew. Wrócił on do Anglii i to jako wdowiec. Mieszkał w Rundle Park, w Shropshire, z rodzicami, a także córeczką. Lady Dew, która nic nie wiedziała o ich potajemnym porozumieniu, napisała do niej. Wspomniała w liście, że Crispin pytał o nią i o to, czy wyszła za mąż. Lady Dew przypominała jej, jak bardzo się obydwoje lubili w dzieciństwie, a nawet podsunęła jej w liście myśl, że Margaret mogłaby na jakiś czas przyjechać do Rundle Park. Może dwoje dawnych przyjaciół odnowi swoją przyjaźń teraz, kiedy obydwoje są już dojrzali i wolni? Crispin, jak dodała, miał szczerą nadzieję, że Margaret przyjmie zaproszenie. A tymczasem list ją przygnębił. Bardzo lubiła swoją starą sąsiadkę. Lady Dew była osobą z gruntu zacną, ale miała skłonność do upiększania rzeczywistości. Czy Crispin naprawdę pytał o Margaret i o to, czy nie wyszła za mąż? Czy istotnie miał nadzieję, że ona przyjedzie do Rundle Park? Czy spodziewał się odnowienia dawnych uczuć? Dlatego że jego żona już nie żyła? Dlatego że musiał wychowywać córkę i pragnął dziewczynce dać matkę? Miała nadzieję, że to wszystko to tylko pobożne życzenia. Crispin zranił ją i rozczarował, poślubiając inną, a teraz nabrała o nim jeszcze gorszego mniemania. Czyżby sądził, że wystarczy mu kiwnąć palcem, żeby padła w jego ramiona? Postanowiła, że owszem, wyjdzie za mąż, ale nie za Crispina Dew, nawet jeśli gotów był ponownie starać się o nią. Już ona mu pokaże, że wcale jej na nim nie zależy i nie spędziła tych lat w nadziei, że on do niej powróci. Też coś! Wiedziała już, za kogo chce się wydać. Markiz Allingham oświadczał się jej trzykrotnie w ciągu ostatnich pięciu lat. Za każdym razem dawała mu odmowną od powiedź, ale nie zrywała tej znajomości, związana z nim przyjaźnią. Lubiła go i wiedziała, że on odwzajemnia jej sympatię. Było im z tym całkiem dobrze. Nigdy nie musieli z wysiłkiem szukać tematu do rozmowy, a czasami obydwoje milczeli, nie czując żadnego skrępowania. Markiz, mężczyzna przystojny i dystyngowany, starszy od niej o jakieś osiem czy dziewięć lat, był juz kiedyś żonaty. Tylko jedna jedyna rzecz powstrzymywała ją od zgody. Nie kochała go. Nigdy w niej nie wzbudził tego radosnego uczucia, jakim niegdyś darzyła Crispina, i nigdy się nie pojawiał w jej marzeniach o namiętnym romansie, które przez tyle lat pielęgnowała. Ostatniej zimy uznała je wszakże za głupstwa. Miłość romantyczna nie dała jej nic poza cierpieniem. Dużo rozsądniejsze byłoby poślubienie przyjaciela. Odpowiedziała wprawdzie „nie”, gdy ją prosił o rękę, lecz za trzecim razem - pod koniec zeszłorocznego sezonu - po raz pierwszy się zawahała, a on to zauważył. Ujął jej dłoń, uniósł do warg i powiedział, że nie chce wywierać na nią nacisku. Obiecał, że spotkają się za

rok, pozostając nadal - jak ma nadzieję - przyjaciółmi. O mało nie powiedział, że powtórzy wówczas oświadczyny, a ona, z wahaniem, o mało nie wyznała, że następnym razem je przyjmie. A teraz chciała tak zrobić. Zamierzała wyjść za mąż, nim minie jej trzydziestka. Czuła się zadowolona, a nawet uszczęśliwiona tą decyzją. Nie kochała już Crispina od dobrych paru lat. Mariaż z markizem Allingham zamknąłby ostatecznie ten rozdział młodzieńczego zadurzenia. Żałowała tylko, że nie przyjęła jego oświadczyn wcześniej, ale może to i dobrze? Chciała czuć się gotowa do małżeństwa i tak właśnie było. Margaret pojechała więc do Londynu na sezon nieco później, niż zamierzała, bo pewne komplikacje zatrzymały ją w Warren Hall. Stephen był już w stolicy, podobnie jak Vanessa, Elliott, ich dwoje dzieci oraz Katherine i Jasper ze swoim potomkiem. Już sama myśl o ujrzeniu całej rodziny w komplecie szczerze ją uradowała. Najbardziej jednak cieszyło ją to, że nareszcie zyska niezależność dzięki małżeństwu i założeniu rodziny. Nie mogła się więc doczekać spotkania z markizem. Pierwsze dni po przyjeździe spędziła na wizytach u rodziny, zakupach i przechadzkach z siostrami. Zamierzała też zacząć od balu lady Tindell, zawsze cieszącym się wielkim zainteresowaniem. Czuła się raczej jak młoda panienka na swoim pierwszym balu. Wciąż zmieniała zamiary co do stroju i obmyślała, jak pokojówka ma ją uczesać, gdyż chciała wywrzeć najlepsze wrażenie. W przeddzień balu przechadzała się z siostrami po Hyde Parku, w najodpowiedniejszej porze, czyli po południu. Piękna pogoda nastąpiła po trzech dniach nieustannej pluchy i zaroiło się tam od modnych pojazdów. Jeźdźcy na koniach torowali sobie drogę, gdzie tylko mogli, a tłum pieszych falował na ścieżkach. Nikomu się nie spieszyło, nikt nie pragnął szybkiej jazdy. Do parku przychodziło się po południu po to, by rzucić okiem na wielki świat, wymienić pozdrowienia, poplotkować z przyjaciółmi czy znajomymi, oglądać innych i samemu być widzianym. - W końcu - stwierdziła pogodnie Vanessa, gdy przepychały się przez ciżbę - nie po to wydałam połowę majątku Elliotta na ten kapelusz, żeby w nim paradować po bezludnych zaułkach. - Wyglądasz w nim wręcz oszałamiająco - odparła Katherine. - Meg i ja musimy się zadowolić tym, że spłynie na nas trochę twojego blasku, Nessie! Roześmiały się wszystkie, lecz Margaret poczuła nagle, że uśmiech zamiera jej na

ustach. Jeden z grupy wojskowych w niezwykle twarzowych, szkarłatnych mundurach zatrzymał konia o kilka jardów od nich i przyglądał im się uważnie, najpierw z zaskoczeniem, a potem z jawną radością. Promienny uśmiech rozjaśnił mu twarz, gdy zdjął z głowy czako i złożył im ukłon. Crispin Dew! - Meg! - zawołał. - i Nessie! No i chyba mała Kate? Czy to możliwe? Margaret mocno zacisnęła obciągnięte rękawiczkami dłonie i ze wszystkich sił starała się nie zemdleć, podczas gdy siostry aż krzyknęły na jego widok. Crispin zeskoczył z siodła i podszedł ku nim, przepychając się przez tłum. Jedną ręką trzymał konia za wodze. Och, czemu nikt jej nie ostrzegł? Czemu nikt jej nic nie powiedział? - Crispin! - zawołała Vanessa i podeszła, żeby go uściskać. Była wcześniej żoną Hedleya Dew, jego brata, póki ten nie zmarł na suchoty. Katherine skłoniła głowę i dygnęła. - Witaj, Crispin - odparła chłodnym, ale uprzejmym głosem. Crispin szukał wzrokiem Margaret, a potem wyciągnął ku niej obydwie ręce. - Meg - zaczął z łagodnym uśmiechem - och, Meg, w jaki sposób zdołałaś z czasem stać się jeszcze piękniejsza? Ileż to już lat minęło? Margaret nie uniosła ku niemu rąk. - Dwanaście - odparła i pożałowała, że tak dokładnie potrafi określić datę, kiedy rozstali się pewnego popołudnia. Kiedy obiecała, że na niego poczeka, a on... że do niej wróci. Kiedy pełni byli uczucia i żalu. Kiedy myślała, że jej serce pęknie. Był teraz nawet jeszcze przystojniejszy. Rudawe włosy pociemniały o ton lub dwa, blada cera nabrała zdrowej ogorzałości, ciało zmężniało, rysy stały się bardziej wyraziste. Biaława blizna biegła wprawdzie od prawej brwi przez czoło, niknąc przy linii włosów, ale, dziwna rzecz, dodawała mu jedynie uroku. - Doprawdy, aż tak długo? - spytał, cofając ręce. Spojrzał ku swoim towarzyszom, którzy również się zatrzymali, choć tłum ich potrącał. - Te trzy urocze damy były moimi sąsiadkami i przyjaciółkami, kiedy dorastałem - wyjaśnił im Crispin. - Przejdę się z nimi przez chwilę, jeśli pozwolicie. Nie czekajcie na mnie. Trzy urocze damy. Co za bzdurny komplement! Nie miały wyboru, skoro nie prosił ich wcale o pozwolenie. Vanessa wyglądała na nieco zakłopotaną, Katherine wręcz zmarkotniała. Oczywiście, wiedziały o potajemnych zaręczynach i o zdradzie Crispina, choć Margaret nigdy o tym nie wspominała. Szumiało jej w głowie, gdy Crispin kroczył koło nich i prowadził uprzejmą rozmowę. Słyszał, rzecz jasna, o drugim małżeństwie Nessie, i powiedział jej, że się z tego cieszy. Była wspaniałą żoną dla Hedleya i zasługiwała, jak stwierdził, na ponowne szczęście. Matka

mówiła mu też, że Kate wyszła za lorda Montford. Również i to go ucieszyło; miał nadzieję, że wkrótce pozna jej męża. Nie sposób jednak było spacerować dłuższy czas we czworo. Wkrótce Vanessa i Katherine zatrzymały jakieś znajome, a Margaret znalazła się nagle sama u boku Crispina. Z trudem oddychała, a własny niepokój i zażenowanie drażniły ją i denerwowały. To był Crispin Dew, który poślubił hiszpańską damę i spłodził z nią córkę, po tym jak obiecał wrócić do niej! Crispin, którego całym sercem kochała, wierząc w swoją miłość i przyszłość. - No cóż, Meg - zaczął, patrząc na nią ze szczerym podziwem - zasługujesz na słowa uznania. Dotrzymałaś obietnicy danej ojcu. Dbałaś o rodzeństwo, póki nie dorosło, i udało ci się je wychować nad podziw dobrze. Ale nigdy nie wyszłaś za mąż, nieprawdaż? Całkiem jakby już nie mogła tego zrobić! Nie odpowiedziała mu. Udała, że tłok rozprasza jej myśli. - Cieszę się z tego. - Crispin zniżył teraz głos. - Czemu nie chciałaś przyjechać do Rundle Park, kiedy razem z mamą cię tam zapraszałem? Ach, tak. A więc wiedział, że lady Dew do niej napisała, i to aprobował. Zaczęła o nim gorzej myśleć, jeśli było tu coś do myślenia. - Miałam inne zobowiązania. - Czy aż tak pilne, by odkładać odwiedziny u starego przyjaciela, który za tobą tęsknił i chciał cię ponownie ujrzeć? Zresztą nieważne. Za to ja przyjechałem do Londynu i spotkałem cię tutaj. Pozostanę w stolicy miesiąc lub dwa. Chętnie będę ci towarzyszył podczas tego pobytu, Meg, kiedy czas mi pozwoli. To prawdziwa radość dla mnie. Wciąż jesteś oszałamiająco śliczna. A gdyby jej uroda zblakła? Czy wtedy już nie czułby radości? Chętnie będzie jej towarzyszył. Co właściwie przez to rozumiał? Nie poprosił jej wcale o towarzystwo ani nie zaproponował, by ona towarzyszyła jemu. Uważał pewnie, że jego asysta była jakimś cennym darem. Jakby bez niej czuła się osamotniona i opuszczona. Jakby już była za stara, by się spodziewać, że bliscy lub starzy przyjaciele będą zwracać na nią uwagę. Jakby powinna być mu wdzięczna, że znalazł dla niej czas w swoim pełnym zajęć życiu. Wtedy, gdy nie będzie już miał nic lepszego do roboty. Poczuła nagle złość i znienawidziła go serdecznie. Zaczął w niej rosnąć tłumiony przez lata gniew. „Wciąż jesteś oszałamiająco śliczna”. Co za protekcjonalne słowa! - Jesteś niezwykle uprzejmy, Crispinie - zaczęła, usiłując nie mówić zbyt ostrym tonem - ale całkiem niepotrzebnie. - Och, to nie będzie dla mnie żaden kłopot - zapewnił ją. - Nigdy bym tego nie powiedział, gdybym nie chciał okazać galanterii damie, która niegdyś darzyła mnie szczerą

przyjaźnią. Mam nadzieję, że nadal tak pozostało. Spojrzał na nią pytająco. Meg nie nawykła do szczerego gniewu i nie miała pojęcia, jak go zdusić, jak zachować powściągliwość i opanowanie. Przemówiła więc dość nierozsądnie: - Nie zrozumiałeś mnie i całkiem niepotrzebnie proponujesz mi swoje względy. Mojemu narzeczonemu mogłoby się to bardzo nie spodobać. Własne słowa zabrzmiały dla niej tak, jakby nie ona je wymówiła. Meg zapragnęła nagle, by rzeczywiście należały do kogoś innego. No bo po cóż by powiedziała coś równie nieprzemyślanego? - Twój narzeczony? - spytał Crispin ze zdumieniem. - To ty się zaręczyłaś, Margaret? - Tak - potwierdziła z satysfakcją - chociaż jeszcze nie ogłosiliśmy tego publicznie. - Któż jest tym szczęściarzem? Czy to ktoś, kogo znam? - Prawie na pewno nie - odparła, unikając odpowiedzi na pierwsze pytanie. Crispin się zatrzymał. - Kiedy będę mógł go poznać? - Nie wiem. - Może na balu u lady Tindell dzisiejszego wieczoru? - Być może - powiedziała, czując, że wpadła w pułapkę. - Nie wiedziałem, czy na niego pójdę, ale teraz nic już mnie nie powstrzyma. Muszę to zrobić, spotkać tego człowieka, i przekonać się, czy jest ciebie wart. A jeśli nie, wyzwę go na pojedynek i będziemy się strzelać o świcie, a potem przerzucę cię przez siodło i pojedziemy razem prosto w słońce... albo w mroki nocy. Uśmiechnął się do niej szeroko, a ona wprost zdrętwiała. Crispin powinien był jej powiedzieć coś takiego, kiedy był młodszy, ona by mu odpowiedziała w podobnym stylu, a potem obydwoje pękaliby wręcz ze śmiechu. Przygryzła wargę. Czy gdyby markiz Allingham był na tym balu - na co liczyła - mogłaby mu przedstawić Crispina i powiedzieć coś o ich zaręczynach? Jakież to żenujące. Oczywiście, nie miała pewności, czy markiz tam będzie. Nie wiedziała nawet, czy on w ogóle jest w Londynie, choć powinien, bo bardzo poważnie traktował swoje obowiązki członka Izby Lordów, a trwała akurat sesja parlamentu. Może nie powinna iść na ten bal? Strasznie jednak chciała to zrobić i znów zobaczyć się z markizem. Poza tym, po cóż miałaby siedzieć w domu i zwlekać ze spotkaniem się z nim tylko dlatego, że Crispin się tam wybierał, a gniew podszepnął jej niemądre kłamstwo czy raczej

zbyt przedwczesną prawdę? - Tylko nikomu nie mów o moich zaręczynach. Nie powinnam jeszcze o nich wspominać. Nawet moje siostry o tym nie wiedzą. - Czuję się więc uprzywilejowany. - Ujął jej prawą dłoń w swoją i musnął wargami nadgarstek. - Dochowam tajemnicy. Ach, Meg, jak miło było znów cię zobaczyć. Rozłąka trwała zbyt długo. Niestety, spóźniłem się. - O całe dwanaście lat - odparła i nerwowo przełknęła ślinę. Wciąż czuła dotyk jego warg na nadgarstku. Było w rzeczy samej za późno. Crispin wzbudzał w niej tylko ból i niechęć. Powinien był okazać choć cień zakłopotania, zażenowania, dać jej jakoś do zrozumienia, że potraktował ją niegodnie. A tymczasem nawet do niej nie napisał! O jego małżeństwie dowiedziała się czystym przypadkiem. Vanessa i Katherine skończyły swoje pogawędki i wreszcie do nich dołączyły. Vanessa zapytała Crispina o córkę, która mieszkała w Rundle Park z dziadkami. - Wkrótce przyjadą wszyscy do miasta - wyjaśnił - bo nie potrafię długo wytrzymać bez mojej małej Marii. Powinni tu przybyć lada dzień. Katherine ujęła siostrę za rękę i ścisnęła ją w geście milczącego współczucia. Margaret uśmiechnęła się do niej. Tętniło jej w skroniach. Gdyby wiedziała, że Crispin będzie w Londynie, bez wahania pozostałaby w Warren Hall, ale teraz było już za późno. Czy markiz Allingham oświadczy się jej dzisiejszego wieczoru, na pierwszym ich spotkaniu po roku? Oczywiście, jeśli będzie na balu? Było mało prawdopodobne, by tak wcześnie chciał wyjawić swoje zamiary. Z pewnością wolałby poczekać do trzeciego lub czwartego spotkania, a nawet wówczas mógłby zachować pewną rezerwę, skoro odrzuciła go już trzykrotnie. Och, cała sprawa wyglądała teraz beznadziejnie. Gdyby go ośmieliła, czułaby, że nim manipuluje, choć już wcześniej zamierzała przyjąć oświadczyny. Całkiem jakby go próbowała zmusić do deklaracji tylko dlatego, że nie chciała stracić twarzy wobec pierwszego, niewiernego amanta. Nie, tak nie można. Cóż ją teraz obchodzi Crispin Dew? Powinna mieć na względzie uprzejmego, wytwornego mężczyznę, za którego postanowiła wyjść. - Och, Meg - szepnęła Katherine. - Jak strasznie musiałaś się przejąć. Szkoda, że nie wiedziałyśmy o jego obecności w Londynie, bo wtedy mogłybyśmy cię przynajmniej

uprzedzić. - Wcale się nie przejęłam. Spaceruję sobie z wami spokojnie i rozmyślam, w co się mam ubrać na mój pierwszy od roku bal. Chyba rozumiesz, jakie to ważne? Może włożyć tę złocistą suknię, jak myślisz? Katherine westchnęła wręcz teatralnie. - Nowy kapelusz Nessie i twoja złocista suknia. Teraz jestem pewna, że całkowicie pogrążę się w cieniu moich sióstr. Spojrzały na siebie i parsknęły śmiechem. Katherine była najpiękniejsza z nich trzech, wysoka, smukła, ze złotobrązowymi włosami. Mogłaby się pojawić na balu nawet w worku, a i tak zyskałaby powszechny podziw. Crispin pożegnał się i odszedł. Margaret skinęła mu głową i znów poczuła, że aż ją mdli ze strachu. Przecież on się wybierał na ten bal tylko po to, by spotkać jej narzeczonego. Powinna była pamiętać przynajmniej o tym, że kłamstwo nigdy nie popłaca.

3 Margaret włożyła na bal u lady Tindell swoją złocistą suknię. Kupiła ją pod koniec zeszłego sezonu, co było niemądrą ekstrawagancją, jak wówczas myślała, i nie miała wtedy sposobności, żeby ją nosić przed powrotem na lato do Warren Hall. Zachwyciła się nią jednak, gdy tylko ją ujrzała - gotową, dokładnie w jej wymiarach i możliwą do kupienia! Obawiała się jedynie, czy dekolt nie jest zbyt śmiały. Zarówno Vanessa, jak i Katherine, które jej tamtego dnia towarzyszyły, zapewniały ją, że nie, bo skoro ma tak piękny biust, to powinna wykorzystać ten atut. Argument nie przekonał jej wprawdzie w sposób ostateczny, lecz tak czy owak suknię nabyła. Poczuła się w niej teraz młodo i kobieco. Oczywiście, nie była w gruncie rzeczy młoda. Ale mogła chyba uchodzić za choć trochę pociągającą? Skromność mówiła jej, że nie, lecz lustro upewniło ją, że nie straciła urody. Nigdy jej też nie brakowało partnerów na żadnym z balów podczas ostatnich lat. Przecież spodobała się markizowi Allingham, tak czy nie? Mężczyźnie, który był bez wątpienia jedną z najbardziej pożądanych partii w Anglii. Och, miała wielką nadzieję spotkać go na tym balu. Spodziewała się też, że Crispin zmieni zamiar i nie pójdzie na niego. Wcale nie miała ochoty zobaczyć go ponownie. Spód z pięknego jedwabiu w kolorze kości słoniowej leżał na niej jak ulał, a przejrzysta, złocista wierzchnia warstwa błyszczała w blasku świec. Suknia miała wysoki stan, głęboki dekolt, a rękawki - krótkie, bufiaste i doskonale dopasowane kolorem do pantofelków - kończyły się tuż nad złocistymi, długimi rękawiczkami. Straciła jednak cały animusz przed wyjściem z garderoby. W jej wieku z pewnością należało nosić skromniejsze i przyzwoitsze stroje. Ledwie jednak zdążyła to pomyśleć, usłyszała pukanie do drzwi, a gdy pokojówka je otwarła, do pokoju zajrzał Stephen. - Och, Meg! - wykrzyknął, patrząc na nią z uznaniem. - Wyglądasz wprost zachwycająco. Ludzie gotowi pomyśleć, że towarzyszę młodszej siostrze. Wszyscy mężczyźni będą mi zazdrościć, kiedy wejdę do sali razem z tobą. - Dziękuję! - Zaśmiała się, słysząc te niemądre zachwyty, i złożyła mu wytworny ukłon. - A wszystkie kobiety będą z kolei zazdrościć mnie! Może powinniśmy zostać w domu i oszczędzić ludziom przykrości? Stephen już jako chłopiec świetnie się prezentował. Był wysoki, miał rozwichrzoną jasną czupryną, błękitne oczy i szczerą, pogodną twarzą. Teraz, gdy miał dwadzieścia dwa

lata, był niezwykle przystojnym mężczyzną, włosy starannie układał mu doświadczony fryzjer, poruszał się z niedbałym wdziękiem. Margaret z satysfakcją widziała, jak kobiety oglądają się za nim, kiedy je mijał, i nie chodziło tu jedynie o jego tytuł i zamożność, choć i to miało przecież swoją wartość. - Lepiej tego nie róbmy. - Stephen otwarł drzwi szerzej, złożył jej ceremonialny ukłon, uśmiechnął się i podał siostrze ramię. - Jesteś gotowa? Nie chciałbym pozbawiać mężczyzn twojego towarzystwa. - Cóż, masz rację. - Meg uśmiechnęła się do pokojówki, okryła ramiona jedwabnym szalem, ujęła wachlarz i wzięła brata pod rękę. Pół godziny później byli już pod rezydencją Tindellów, lecz musieli trochę poczekać, nim ich powóz stanął na skraju czerwonego dywanu. Stephen pomógł jej wysiąść. Oddała szal lokajowi w holu i wspięła się po schodach ku gospodarzom, wsparta na ramieniu Stephena. Niektóre z pełnych podziwu spojrzeń, jak się jej zdawało, przeznaczone były dla niej, choć większość z pewnością należała się Stephenowi. Poczuła takie podniecenie, jakby to był jej pierwszy bal. Była też jednak pełna obaw. Ochłodziła wachlarzem twarz, gdy przechodzili koło witających gości gospodarzy. Jeden rzut oka na salę balową wystarczył, żeby się przekonać, że nie ma tam markiza Allingham ani Crispina Dew. Jeszcze się nie pojawili. Oczywiście, ciągle było wcześnie. Meg zauważyła jednak siostry. Stały w głębi wraz z Elliottem i Jasperem. Przeszli ze Stephenem przez salę, witając znajomych i zatrzymując się parę razy, żeby pozdrowić niektórych z nich. Oboje objęli siostry, a Stephen przywitał szwagrów uściskiem dłoni. - Stephen - powiedziała Katherine - chcę, żebyś koniecznie zatańczył ze mną pod koniec wieczoru rogera de coverley. Nikt nie zna lepiej od ciebie kroków tego tańca, co niewymownie mnie cieszy, bo przecież ja cię go nauczyłam, kiedy miałeś piętnaście lat. Poza tym wyglądasz wprost wspaniale, a ja mam zwyczaj tańczyć jedynie z najprzystojniejszymi mężczyznami. - Czuję więc ogromną ulgę, że obiecałaś mi już wszystkie walce, Katherine - stwierdził Jasper - Ale biedny Elliott będzie się bał, że mu odmówisz. - Już mi się nogi trzęsą - zapewnił Elliott i wszyscy się roześmiali. - Muszę cię prosić, byś zarezerwowała dla mnie pierwszy taniec, Meg - powiedział Jasper. - Con poprosił już o to Katherine. - O, czyżby Constantine był tutaj? - spytała Margaret, rozglądając się żywo wokół. Istotnie, stał nieco dalej, w grupie kilku mężczyzn. Spostrzegła, że na nią spojrzał. Obydwoje

uśmiechnęli się do siebie i unieśli ręce w geście pozdrowienia. - Jeszcze mnie nie odwiedził w Merton House. Powinnam go skarcić za to zaniedbanie, gdy tylko tu podejdzie. Constantine Huxtable był ich dalekim kuzynem i odziedziczyłby tytuł Mertonów zamiast Stephena, gdyby jego rodzice pobrali się choćby na dzień przed narodzinami syna, a nie dwa dni później. Owe dwa dni pozbawiły Constantine'a prawa pierworództwa i Margaret często dziwiło, że nie znienawidził z tego powodu ani jej brata, ani jego sióstr, choć istotnie między nim a Vanessą panowała pewna oziębłość. Constantine i Elliott, czyli książę Moreland, poróżnili się bowiem dawno temu, choć sama nie wiedziała, z jakiego powodu, a Vanessa wzięła oczywiście stronę męża. Co za szkoda. Constantine i Elliott wyglądali raczej na braci niż kuzynów ze swoją grecką urodą, odziedziczoną po matkach. W rodzinach nie powinno być kłótni. Kiedy goście zaczęli ustawiać się w dwa rzędy do pierwszego tańca, Jasper, baron Montford, poprowadził ją do niego. Meg kochała wieś i często sobie powtarzała, że byłaby absolutnie szczęśliwa, nie wyjeżdżając stąd do miasta. W londyńskim sezonie było jednak coś niezaprzeczalnie urokliwego. Jakże cudownie się czuła, raz jeszcze tańcząc w sali balowej, pośród towarzyskiej śmietanki stolicy, pośród błysków klejnotów i blasku setek świec w dwóch wielkich żyrandolach oraz licznych kinkietach. Drewniana posadzka lśniła pod ich stopami, wazony pełne kwiatów radowały oko i napełniały powietrze swoją wonią. Tylko że nigdzie nie było ani śladu markiza Allingham. Ani też, co stwierdziła z ulgą, Crispina Dew. Muzykanci zaczęli grać. Margaret i Jasper skłonili się sobie, stojąc naprzeciw siebie w dwóch rzędach kobiet i mężczyzn, a potem ruszyli do tańca. Margaret zawsze lubiła dźwięk skrzypiec i rytmicznego uderzania stóp o podłogę. W połowie tańca zaniepokoił ją jednak widok czegoś czerwonego przy drzwiach i ujrzała Crispina z dwoma innymi oficerami, tymi samymi, którzy mu towarzyszyli poprzedniego dnia. Serce podjechało jej do gardła, a potem gwałtownie opadło. Wszyscy trzej przepychali się przez tłum gości, którzy nie brali udziału w tańcu. Crispin rozglądał się wokoło, póki nie dostrzegł Margaret, a wtedy się uśmiechnął. Mogła wprawdzie udawać, że go nie zauważyła, lecz uznała, że byłoby to głupie. Odwzajemniła jego uśmiech, bardzo zadowolona, że tańczy tuż pod żyrandolem, który oświetlał jej złocistą suknię. A potem zirytowało ją, że folguje swojej próżności. Nigdzie nie było widać markiza. Oczywiście, mogło go wcale nie być w Londynie, a

nawet jeśli przyjechał i pojawi się później... - Och! - krzyknęła nagle, bo nastąpiła Jasperowi na but. - Przepraszam. Wybacz mi, proszę. Potknęła się również, tak że musiał chwycić ją za ramię, póki nie podjęła znów tańca. Szczerze ją to upokorzyło. Kilka najbliższych par spojrzało na nią z niepokojem. - To moja wina - zapewnił ją Jasper. - Katherine, mam nadzieję, nie zauważy, że omal nie przewróciłem jej siostry. Jeśli jednak trzeba będzie komuś dać po gębie albo jeszcze gorzej, śmiało możesz zdać się na mnie. Zrobię to z największą satysfakcją. Od dawna już nie wdałem się w żadną solidną burdę. Niestety, tak bywa, kiedy się człowiek ożeni. Margaret spojrzała na niego zaskoczona. Nie było po co udawać, że nie rozumie, co szwagier ma na myśli. Z pewnością również zauważył Crispina i poznał go po mundurze, co oznaczało, że Katherine o wszystkim mu opowiedziała. Jakież to żenujące! Miała trzydzieści lat i pozostała niezamężna, bo jej jedyny ukochany porzucił ją, żeniąc się z inną. A teraz musiała go znów oglądać i w dodatku nastąpiła z tego powodu partnerowi na nogę! Figury taneczne rozdzieliły ich na chwilę, lecz Margaret oprzytomniała już, gdy znów znaleźli się blisko, robiąc obrót i odwracając się plecami do siebie. - Wszystko to zdarzyło się całe lata temu - powiedziała Jasperowi - i całkiem o tym zapomniałam. Wypadło to śmiesznie. Mógłby przecież zapytać, co się właściwie wtedy zdarzyło i w jaki sposób może o tym mówić, skoro zapomniała? Zrobiła z siebie idiotkę wobec szwagra. Och, jakże tego nienawidziła! Cóż się stało z wszystkimi tamtymi latami? Jakże mogła w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób wykreślić je ze świadomości? Gdzież się podziewał markiz Allingham, kiedy akurat najbardziej go potrzebowała? Co ma powiedzieć Crispinowi, jeśli zacznie z nią później rozmawiać i spyta, gdzie jest jej narzeczony? Już była gotowa wyznać mu prawdę, że nie ma nikogo takiego, że wcale się nie zaręczyła, a nawet zrezygnować z dodania „jak dotąd”, co pozwoliłoby jej zachować twarz. Gdyby z jakiegoś powodu markiz nie bawił tego roku w Londynie, oznaczałoby to dla niej upokorzenie. Niech to będzie dla niej lekcja, żeby już nigdy więcej nie kusiło ją do kłamstw! Nawet do drobnych i niewinnych. Za kłamstwa zawsze trzeba pokutować. Nagle, tuż przed samym końcem tańca, zobaczyła go. Markiz Allingham wszedł do sali balowej, a jego widok wydał się jej niezwykle wręcz bliski sercu. Zatrzymał się i rozejrzał wokoło. Margaret zdała sobie sprawę, że nie została jeszcze dostrzeżona. Znów okrążała Jaspera, a potem powróciła na swoje miejsce w szeregu. Nie było to jednak istotne. Najważniejsze, że naprawdę tu był i wyglądał niezwykle wytwornie w czarno - białym

wieczorowym stroju. Poruszał się z niewymuszoną godnością. Musiał chyba zobaczyć kogoś znajomego, ponieważ skierował się w jego stronę. Taniec dobiegł końca i Margaret położyła Jasperowi dłoń na ramieniu. - Dziękuję - powiedziała, śmiejąc się. - Chyba wyszłam z wprawy. Okropnie się zdyszałam. Był to jednak bardzo miły początek wieczoru. - W rzeczy samej - zgodził się. - Przez chwilę miałem niemiłe wrażenie, że wszyscy inni tancerze na mnie patrzą, całkiem jakbym włożył pantofle nie na tę nogę, co trzeba, albo jakby mi się halsztuk przekrzywił na bok. Z wielką ulgą przekonałem się jednak, że oni spoglądają na ciebie. Wyglądasz dziś doprawdy wspaniale, Meg, i z pewnością lustro powiedziało ci już to samo, nim wyszłaś z domu. Margaret zaśmiała się ponownie. - Ale dużo przyjemniej usłyszeć o tym od mężczyzny, nawet jeśli on trochę przesadza. Nim wrócili do miejsca, gdzie Vanessa i Elliott stali razem z Katherine, Margaret spostrzegła, że przechodzą też koło markiza. W tej samej chwili Allingham zobaczył ją, uśmiechnął się serdecznie i oddalił od ludzi, koło których dopiero co przystanął. - Panno Huxtable - powiedział, kłaniając się. - Co za niespodziewane spotkanie. Moje uszanowanie, Montford. - Witam, milordzie. - Meg ukłoniła się i czekała bez ruchu, podczas gdy Jasper odszedł po słowach pozdrowienia. - A więc jest pani jednak w Londynie? - spytał markiz. - Już przypuszczałem, nie widząc pani nigdzie, że pewnie postanowiła pani zostać w tym roku na wsi. - Wyjechałam z Warren Hall ledwie tydzień temu - wyjaśniła - ale zamierzam dobrze się bawić podczas ostatnich atrakcji sezonu. Lady Tindell musi być chyba bardzo rada. Na jej bal przyszło całe mnóstwo gości, nieprawdaż? - Rzeczywiście, istny tłum - odparł. - A zatem zostanie to uznane za wielki sukces. Czy mogę skomplementować pani urodę? Jest jeszcze piękniejsza niż zwykle. - Miło mi to słyszeć. - Mam nadzieję, że zarezerwowała pani dla mnie kilka tańców. Przyszedłem, niestety, znacznie później niż zamierzałem. - Istotnie, zrobiłam tak. - Może więc zatańczymy po tańcu, który teraz nastąpi? - Chętnie. - Uśmiechnęła się do niego. - Z góry się na to cieszę. Może zatańczą też później walca, przynajmniej miała taką nadzieję. Był w nim bardzo dobry. Dlaczego właściwe nie przyjęła w zeszłym roku jego oświadczyn? Nawet mając świadomość, że musi wyjść za mąż, żeby nie zostać starą panną i nie ciążyć Stephenowi oraz

siostrom brzemieniem. Nawet wiedząc, że poślubienie markiza, którego przecież bardzo lubiła, byłoby najlepszą rzeczą, jaką może zrobić. - Pary jeszcze się nie ustawiają - powiedział, rozglądając się Wokół. - Mamy sporo czasu. Śmiało może ją pani poznać. Ujął ją za łokieć i skierował ku grupie gości, z którymi stał poprzednio. Ją? Co on miał na myśli? - Moja droga - rzekł do ładnej szatynki w zielonej sukni - pozwól sobie przedstawić pannę Huxtable, siostrę hrabiego Merton. Przyjaźnię się z nią od wielu lat. To jest panna Milfort, moja narzeczona, to jej siostra, pani Yendle, a to... Margaret nie słyszała już nic więcej. Jego narzeczona! Zaręczył się. Z inną. Trwało dobrą chwilę, nim dotarło to do jej świadomości, choć i tak nie w pełni, co było może czymś pomyślnym. Margaret obdarzyła narzeczoną markiza promiennym i serdecznym uśmiechem, a potem podała jej prawą dłoń. - Och, jakże mi miło - powiedziała. - Życzyłabym pani szczęścia, ale założę się, że to całkiem zbędne. Uśmiechnęła się, również promiennie i serdecznie, do pani Yendle oraz reszty osób, i uprzejmie skinęła głową. - Panna Milfort i ja poznaliśmy się w Boże Narodzenie u naszych wspólnych przyjaciół - wyjaśnił markiz. - Uczyniła mnie zaś najszczęśliwszym z ludzi tuż przed Wielkanocą, zgadzając się oddać mi rękę. Musiała pani chyba widzieć ogłoszenie o naszych zaręczynach w „Morning Post”? - Nie - odparła, wciąż z takim samym uśmiechem. - Jeszcze do niedawna byłam na wsi. Ale, rzecz jasna, słyszałam o nich i cieszyłam się ze względu na pana. Kolejne łgarstwo. Jakże łatwo jej ostatnio przychodzi kłamać. - Pary już się ustawiają - zauważyła dama, której nazwisko całkowicie umknęło Margaret. Markiz wyciągnął rękę ku pannie Milfort. Margaret kątem oka zauważyła po prawej błysk czerwieni. Nie musiała nawet odwracać głowy, żeby stwierdzić, że to Crispin toruje sobie ku niej drogę, zapewne chcąc ją prosić do tańca lub zostać przedstawiony markizowi Allingham, który zaręczył się z kim innym. Objawiła się jej przerażająca prawda. Nie była zaręczona. Nie miała nawet cienia nadziei na zaręczyny. W wieku trzydziestu lat nieodwracalnie stała się kimś samotnym i z nikim niezwiązanym.