mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Barrio Lopez Cristina - Ogród wiecznej wiosny (poprawiony)

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Barrio Lopez Cristina - Ogród wiecznej wiosny (poprawiony).pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 38 osób, 32 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 3 lata temu

Na zawsze będę wdzięczna wielkiemu doktorowi OMOOGUNTEMPLEAOFASWEROWI za naprawienie mojego zerwanego małżeństwa po tym, jak mój mąż zostawił mnie dla swojej kochanki na 6 miesięcy. Nigdy nie wierzyłem w zaklęcia, dopóki mój przyjaciel mnie mu nie przedstawił. Na początku byłam wobec niego sceptyczna, ponieważ wiele słyszałam o rzucających fałszywe zaklęcia, ale zostawiłam swoje wątpliwości za sobą, ponieważ desperacko chciałam odzyskać męża i zrobiłam to, co mi polecił. Teraz mój mąż wrócił zaledwie w ciągu 48 godzin od skontaktowania się z nim. Żyję szczęśliwie z mężem po 6 miesiącach rozwodu i nie spocznę, dopóki nie będzie znany na całym świecie. Specjalizuje się również w zaklęciach pieniężnych, zaklęciach loterii, zaklęciach chorobowych E.T.C. Połącz się teraz z Doctor OMOOGUN, jego e-mail to omooguntempleofanswer @ gmail. com lub WhatsApp pod numerem +2348149416142

Transkrypt ( 25 z dostępnych 278 stron)

Cristina López Bario Ogród wiecznej wiosny Tytuł oryginału: La casa de los amores imposibles

Lucii, którzy podarowali mi nie tylko czas, bym napisała tę książkę, ale i coś znacznie cenniejszego. Moim rodzicom i siostrze Pitu, za wszystko

ROZDZIAŁ 1 W powietrzu unosił się ostry zapach prochu strzelniczego zmieszany z wonią krwi kuropatwy i królika. Senne kastylijskie miasteczko spowijał kwaśny dym snujący się z kominów. Mężczyźni, owiewani pierwszymi porywami jesiennego złotego wiatru, z dumą prezentowali swą zdobycz. Na progach domostw siedziały stare kobiety. Smętny rządek żałobnych chust zrzędliwie obmawiał przechodzących. Ich chrapliwe starcze głosy, doświadczone trudnym życiem w chłodzie, wśród okopconych garnków i długich mszy, mieszały się z szelestem suchych liści. Młodsze kryły się wewnątrz domów, by zza woalki firanek ciekawie przyglądać się myśliwym. Tu nie sięgał odór śmierci, mogły więc swobodnie rozmawiać o jej sprawcach. Z ostatnim promieniem słońca z gór zbiegła sfora psów. Pozbawione łupu hałaśliwe ogary opanowały główny plac miasta, zasilając cienkimi strużkami moczu kamienną misę miejskiego wodotrysku, wypełnioną źródlaną wodą płynącą z trzech rynien. Te, które miały fantazję, nie oszczędziły żółtych smug bramie kościoła z dzwonnicą zdobioną pejzażem rzeki Duero, i murom szacownych domów, dumnie eksponujących na fasadach rodowe herby. Niepokojący jazgot napełniał strachem osły i dzieci miejscowych bogaczy. Miauczące przeraźliwie koty usiłowały się skryć wśród stosów drewna zalegającego na dziedzińcach. Myśliwi jednak nie szukali zwady. Wabiło ich ciepłe wnętrze miejscowej gospody, gdzie dzbany czerwonego wina i pieczone koźlę pomagały oderwać myśli od trudów dnia spędzonego w górach. Wychodząc chwiejnym krokiem, wpa - dali na psy śpiące pod niebem usianym gwiazdami. Oprócz kuropatw i królików spodziewali się upolować większą sztukę, dzika lub jelenia, i to właśnie pragnienie pod koniec 1897 roku przywiodło w te strony młodego właściciela ziemskiego z Andaluzji. Zjawił się dyliżansem popołudniową porą w asyście dwóch służących, pokonawszy wąwóz Despeńaperros i pagórko - wate tereny Mesety. Za nimi podążał wóz ze sforą płowych ogarów. Szlachcic zajął trzy pomieszczenia najlepszego zajazdu w mieście, a całą zagrodę przeznaczono dla jego psów. Jednak obraz upolowa-nego jelenia, który nosił odbity w oliwkowych źrenicach, rozwiał się bez śladu o świcie następnego dnia, kiedy wyszedł na krótką przechadzkę po mieście. Tam, w jednym z zaułków, dostrzegł oczy barwy bursztynu: były to oczy Clary Laguny. - Wydają się złote - wykrzyknął, ujmując dziewczynę pod ramię. - Ależ z ciebie

ślicznotka! Usiłowała się wyswobodzić, a wtedy dzban, który niosła wsparty na biodrze, wyśliznął się i upadł na brukowaną uliczkę. Strumień wody popłynął dziesiątkami drobnych wężyków. - Napełnię go dla ciebie jeszcze raz. - Sama mogę to zrobić - dziewczyna szarpnęła się i ruszyła w kierunku placu, a on, śmiejąc się, podążył za nią. O tej porze roku wczesnym świtem nad placem unosiła się meta - liczna mgła. Młody szlachcic widział, jak smukła postać pogrąża się w niej i znika. Wstrzymał krok. Jego twarz smagnął niespodziewanie zimny powiew, targając starannie ułożone pukle. Świat wokół nagle zgęstniał, a on sam jakby oślepł i stracił dziewczynę z oczu. Chciał ją zawołać, lecz mgła wciskała się w jego usta jak lodowaty knebel. Owładnął nim kojący obraz rodzinnego folwarku, drzewek pomarańczowych pokrytych kwiatami i głaskanych łagodną bryzą... Nagle odezwały się dzwony kościelne, nawołując do modlitwy za zmarłych, a wtedy wspomnienie zaczęło się ulatniać. Jaśniało. Gdy wybrzmiał ostatni żałobny ton, postać Clary Laguny pojawiła się przy fontannie, pochylona nad dzbanem. - Jaki pan blady - odezwała się, gdy zbliżył się do niej ze zmienioną twarzą i potarganymi włosami. - Wcale mi pana nie żal, trzeba było zostawić mnie w spokoju. - To wina waszej kastylijskiej pogody. Trudno do niej przywyknąć. - Jeśli komuś nie odpowiada, niech wraca, skąd przyszedł! Mężczyzna z uśmiechem wsparł się o krawędź studni. W jego wysokich butach odbijał się ostatni błysk gasnącego świtu. - Jesteś bardzo piękna... i bardzo zarozumiała. - A pan powinien wykazać odrobinę zainteresowania, i się czegokolwiek dowiedzieć. O, choćby tego, że ta gęsta mgła opada tylko wtedy, gdy zbliża się Dzień Zmarłych. - Jedyne, co pragnę poznać, to twoje imię. Musi być tak cudowne jak te bursztynowe oczy. - Ach, teraz słyszę słodkie słówka, lecz zaledwie kilka chwil temu był pan śmiertelnie blady i drżał ze strachu. - Owszem, przyznaję, przeraziłem się, lecz nie mgły ani tych ponurych dzwonów. Poczułem lęk, że przez dłuższy czas cię nie zobaczę, pomyślałem nawet, że cię straciłem na zawsze. Zniknęłaś tak nagle, jak ta przeklęta mgła, która wcale mnie nie obchodzi: ani to,

skąd się pojawia, ani w jaki sposób się rozpływa. Jedyne, czego chcę, to móc patrzeć na ciebie. Clara spoglądała uważnie w błyszczące oczy. - O świcie w ostatnich dniach października nikt nie powinien pojawiać się na placu, dopóki nie zabrzmią dzwony. Wtedy dusze zmarłych rycerzy, spoczywających w podziemiach kościoła, opuszczają krypty. A gdy przekroczą bramę, gromadzą się w tej złowrogiej mgle i przywołują lodowaty powiew. Skazani na ciągłą walkę nawet po śmierci, w pełnym rynsztunku toczą między sobą pojedynki nieistniejącymi mieczami, aż zdołają odpokutować przewiny. Jednak gdy dzwony oznajmią godzinę modlitw za dusze czyśćcowe, nieszczęśnicy wracają do grobowych komnat, a mieszkańcy miasteczka proszą Boga, by spoczywali w pokoju. Czy pojął pan moje słowa? Dopóki nie rozlegnie się głos kościelnych dzwonów, plac pełen jest zmarłych, i każdy z przybyłych musi o tym wiedzieć. A ci, którzy mają za nic naszą tradycję, powinni obawiać się najgorszego... - A ty, dziewczyno? Miałaś odwagę zapuścić się tu niebezpieczną porą i zniknęłaś mi z oczu... - Wolę umarłych od żywych. Są mi bliżsi niż moi sąsiedzi. - Wydajesz się bardzo bystrą osóbką. - I dlatego powtarzam, że lepiej zostawić mnie w spokoju i wyruszyć na łowy. - Miałem nadzieję upolować jelenia, lecz teraz jestem pewien, że przytrafiła mi się znacznie wspanialsza zdobycz. Clara przeciągnęła dłonią po długich splotach kasztanowych włosów. - Nie jestem zwierzęciem, mój panie. - Och, wybacz. Pozwól mi jednak ponieść dzban aż do twojego domu. Nie chciałbym, aby twoja smukła kibić załamała się pod tym ciężarem. - Moja smukła kibić każdego dnia udaje się po wodę, a potem zgina się wpół w ogrodzie nad krzakami pomidorów. Pańska tro - ska jest zatem zbyteczna. Takiemu dobrze urodzonemu nie wypada nawet pokazać nosa w pobliżu mego domu; musi pan wiedzieć, że moja matka jest czarownicą. Wykonała dla mnie ten amulet, by chronić mnie przed takimi jak pan - Clara potrząsnęła zawieszoną na szyi kostką zająca ozdobioną piórami. - Jestem tylko szlachcicem, który oferuje ci pomoc. - Jedyni szlachetni, jacy pozostali w tym miasteczku, spoczywają pod posadzką kościoła, oto, co z nich pozostało. - Nie jestem stąd, przybywam z Andaluzji.

- A gdzież to jest? - Daleko na południu, tam gdzie słońce praży mocno nawet wieczorową porą, a jego blask bardzo przypomina twoje oczy. - Moje oczy, szlachetny panie, są jak równiny krainy zwanej La Mancha, i bardzo przypominają oczy mojego ojca, który stamtąd pochodził. Tak mi powtarzała matka. Clara umieściła dzban w zagłębieniu talii i skryła się w jednej z wąskich uliczek wychodzących z placu. Na niebie gromadziły się strzępiaste szare chmury. Rozpoczynał się nowy dzień. Kiedy mijała otwarte drzwi prowadzące do patio domów, nozdrza dziewczyny zaatakował kuszący zapach boczku i świeżego chleba. Na dziedzińcach leżały wiązki wilgotnego drewna błyszczące od rosy, dreptały w miejscu osły objuczone sakwami wypełnionymi fajansem lub owczą wełną, a stróżujące psy czujnie nastawiały uszu. Clara obróciła głowę i dostrzegła w niedalekiej odległości młodzieńca. W jasnych bryczesach szedł za nią mocno wyprostowany. - Wyjaw mi, proszę, swoje imię. - Nazywam się Clara. Clara Laguna. Żegnam pana. Niespodziewanie w głębi uliczki pojawiły się dwie kobiety w średnim wieku w okryciach z grubego sukna z futrzanymi kołnierzami. Ich kapelusze zdobiły pióra bażanta. Clara podała dzban młodemu człowiekowi. Wyprostowała nieco zgarbioną sylwetkę, a kiedy kobiety znalazły się bliżej, posłała mu, po raz pierwszy, czarujący uśmiech. Spostrzegłszy to, jedna z nich ujęła ramię towarzyszki i szepnęła jej coś do ucha. Andaluzyjczyk przepuścił uprzejmie obie panie, a wówczas one podziękowały mu lekkim skinieniem głowy i oddaliły się. - Masz śliczny uśmiech, choć przeznaczyłaś go dla tych dam, nie dla mnie. - Proszę ruszać na polowanie i więcej mnie nie niepokoić - Clara odebrała dzban i znów wsparła go na biodrze. Pozwoliła jednak, by młody szlachcic towarzyszył jej aż na skraj miasteczka, gdzie bruk ulic stopniowo zmieniał się w błotnistą maź, a ubóstwo tworzyło przestrzeń dzielącą jedne domostwa od drugich. Dom Clary okrywały dachówki, którym wilgoć i zaniedbanie odebrały barwy, a na jego fasadzie na stałe zagościł mech. Wokół włóczyły się wygłodniałe psy, dla rozrywki wzniecając ogonami tumulty szeleszczących liści. Dom zdawał się pochylać ku brzegowi strumienia, gdzie założono niewielki ogródek z krzewami pomidorów. W tylnej części domostwa przybysz dostrzegł zagrodę, zamieszkałą przez cztery kury i kozę. Dalej rozciągał się lasek sosnowy, przecięty gruntową drogą prowadzącą do sąsiedniego miasteczka.

Dziewczyna mieszkała z matką. Starzejąca się kobieta zajmowała się czarami: wiedziała, jak zaradzić złemu spojrzeniu, przygotowywała amulety sprzyjające myśliwym, łatała błony dziewicze i odczytywała przyszłość ze szkieletu kota, który, jak największy skarb, strzegła w sztywnym worku, posmarowanym mieszaniną żywicy i soku irysa. Clara zatrzymała się przed drzwiami. Jej towarzysza ogarnął łagodny aromat sosen, wdychał głęboko powietrze przesiąknięte chłodem jesieni i wilgotnej ziemi, co obficie obrodziła grzybami. Z wnętrza domu dochodziło głośne chrapanie. Matka spędziła noc, odczytując żonie i córkom aptekarza przyszłość z kociego szkieletu. - Jutro, o tej samej porze, zjawię się tu, by cię zabrać na przechadzkę. - Pańska wola. Clara zatrzasnęła drzwi, lecz zaraz spiesznie wychyliła się przez jedno z okien. Mężczyzna oddalał się, kryjąc dłonie w fałdach peleryny. „Pewnie nie wróci”, pomyślała, szorując naczynia służące do magicznych praktyk. „Pewnie nie wróci”, powtarzała, wychodząc na podwórze, by nakarmić kury. „Pewnie nie wróci”, zaczęła doić kozę. „Pewnie nie wróci”, w południe obudziła się matka i zjadły resztki kiełbasy. „Pewnie nie wróci”, popołudniem posadziła kolejny krzew pomidorów. „Pewnie nie wróci”, słońce już zachodziło za korony sosen. „Pewnie nie wróci”, przygotowała nici i znieczulenie z kwiatów, by przywrócić dziewictwo córce bogatego wieśniaka. „Pewnie nie wróci”, posiliła się skromną potrawą złożoną z warzyw zaprawionych czosnkiem. „Pewnie nie wróci”, śniła o jego oczach. Ale następnego ranka, kiedy osłonięta świątecznym szalem przyniosła do domu napełniony dzban, Andaluzyjczyk na grzbiecie siwego wierzchowca czekał przy wyschniętym korycie strumienia. - Przybyłem po ciebie - odezwał się wesoło, schodząc z konia. - A więc zjawił się pan na próżno. Czując, jak jej serce łomoce głucho o glinianą ściankę dzbana, dziewczyna skryła się w domu. Był mglisty poranek, ostatni dzień października. Młody mężczyzna skierował się do jednego z okien, oparł łokieć o zakurzoną framugę i niespodziewanie zaintonował pieśń. Oprócz polowania, wyraźnie był także miłośnikiem tej sztuki i miał piękny dźwięczny głos. - Czy chce pan rozzłościć kury? - zapytała Clara, otwierając drzwi. Zza dziewczyny wychyliła się kobieta z bielmem na lewym oku. Siwe włosy miała upięte w kok na czubku głowy.

- Moje uszanowanie, seńora. Proszę przyjąć przeprosiny, jeśli panią obudziłem. - Witaj, młodzieńcze - odezwała się kobieta głucho brzmiącym głosem. - Co cię sprowadza z twoją śpiewką o tak wczesnej porze? - Byłaby pani tak uprzejma i wyjawiła mi, czy jest matką Clary? - zapytał szlachcic, usiłując nie patrzeć na białawą źrenicę, szpecące kalectwo. - Tak właśnie jest, choć wiele cię kosztuje, by w to uwierzyć. Kiedyś i ja byłam równie piękna jak ona. - Panią zatem lub ojca Clary proszę o pozwolenie. Chcę zabrać waszą córkę na przejażdżkę. Kobieta wybuchnęła śmiechem. - Musiałbyś się udać bardzo daleko, żeby spytać o pozwolenie jej ojca. W tym domu zezwoleń zawsze udzielam ja i tylko ja, a przede mną moja matka, która niech spoczywa w pokoju - czarna źrenica jej prawego oka zadrżała. - Jesteś myśliwym. - Oczywiście. - Powinieneś zatem kupić ode mnie amulet. Kobieta zniknęła we wnętrzu domu, wkrótce jednak wróciła z kłem dzika i piórami kuropatwy. - Zapewniam cię, młodzieńcze, że dzięki temu zwierzęta same wyjdą ci na spotkanie w górach. I nigdy nie chybisz celu. Andaluzyjczyk wręczył jej kilka monet. - Możesz zabrać Clarę. Moja córka jest dorosła i robi to, na co ma ochotę, a z powodu stroju i szalu, które założyła, domyślam się, że przyjmie zaproszenie. - Nie pleć głupstw, matko, przygotowałam się jedynie do pójścia do miasteczka. Młody człowiek pierwszy dosiadł konia, a potem pomógł wspiąć się Clarze. - Niedaleko stąd jest dąbrowa, wskażę panu drogę. Słuchając wskazówek dziewczyny, jeździec skierował konia pomiędzy sosny. Zagłębili się w las, oddalając się od traktu, gdzie przejeżdżały powozy i dyliżanse. Tego ranka wiał chłodny wiatr, przynosząc odgłosy strzałów myśliwych ukrytych w górach. - Proszę popędzić konia, szybciej, szybciej! - Tu, wśród drzew, może być niebezpiecznie. - Niech pan nie będzie tchórzem - nie ustępowała, a jej twarz lśniła wilgocią. Andaluzyjczyk szarpnął wodzami, koń ruszył galopem. Serce Clary pulsowało szybko w rytm ruchów zwierzęcia, które uderzało kopytami o ziemię usłaną mchem i żółtymi paprociami. Dziewczyna otoczyła rękoma kibić jeźdźca, czuła silne plecy i zapach

pielęgnowanych olejkiem włosów. Nigdy tak nie jechała konno i już nigdy nie wydrze z siebie tego wspomnienia: naprężone ramiona trzymające mocno wodze, by omijać drzewa i głazy, ślady kopyt na wilgotnej ściółce z igieł, pot mężczyzny wydzielający aromat pomarańczy. Zaczęło mżyć. Napięte muskuły młodzieńca wspierały się twardo na ciele zwierzęcia, a mięśnie Clary napierały na niego. Kiedy dotarli do ostatnich sosen rozproszonych u stóp wzniesienia, rozpętała się burza. - Koń potrzebuje odpoczynku. - Dąbrowa już niedaleko. Gdy wierzchowiec wspinał się po zboczu, Clara rozluźniła objęcia i wtedy dopiero poczuła promieniujący ból. Przed nimi wyłaniał się zarys doliny, okolonej koronami ogromnych ciemnozielonych dębów. Padał ulewny deszcz, raz po raz w świetle błyskawicy rysowała się czerwonawa, spulchniona wilgocią ziemia. Andaluzyjczyk wzdrygnął się pod okryciem przesiąkniętym wodą. Dziewczyna wsparła pierś o jego plecy, by go uspokoić. Kiedy dotarli do pierwszych dębów, mgła rozproszyła się, umilkły grzmoty i błyskawice; niebo otwarło się, lejąc rzęsistą strugą. Nim zsiadła z konia, Clara ściągnęła amulet z szyi i ukryła w zagłębieniu stroju. Wiatr stawał się coraz słabszy. Zagajnik przecinała rzeka; jej wody, pełne wirów i zakoli, płynęły wśród mokradeł. Dziewczyna schroniła się w zaciszu konarów wielkiego drzewa, które powalone przez wieki leżało dostojnie wzdłuż jednego z brzegów; wsparła się na szorstkim pniu i czekała, aż jej towarzysz oporządzi konia. Odgłos płynących wód zdawał się szeptać opowieści... Mężczyzna gwałtownie sięgnął do jej szyi, dotykając delikatnego wgłębienia, gdzie przedtem spoczywał amulet, a teraz gromadziły się krople deszczu. Był poważny. Clara ujęła jego rękę: skórę dłoni przecinała bolesna pręga. - Jest pan ranny. Nie odpowiedział. Uniósł podbródek dziewczyny, i zanim ją pocałował, spojrzał głęboko w bursztynowe oczy, wdychając zniewalający zapach wilgotnych kasztanowych włosów. Czując spory głód, młody szlachcic wrócił do gospody. Na spotkanie wybiegł mu chłopiec stajenny, który odprowadził spienionego wierzchowca do stajni. Kiedy mężczyzna dotarł do pokoju, służący pomógł mu zdjąć przemoczone ubranie i buty. Na kominku płonął jasny ogień. Tuż obok postawiono posiłek złożony z duszonych kuropatw i kastylijskiej specjalności: mocno doprawionej zupy czosnkowej. Nie zapomniano też o czerwonym winie. Trunek uśpił zmęczonego wędrowca. Drzemał do późnego popołudnia w wielkim

wygodnym fotelu. Po przebudzeniu zszedł na podwórze. Odkąd przybył do miasteczka, psy pozostawały w zamknięciu, były więc rozdrażnione i skore do zaczepek. - Wkrótce znów wyruszymy w góry - uspokajająco gładził ich płową sierść. Po porannej burzy niebo się wypogodziło, lecz szybko nadciągający zmierzch pogrążał je w ciemności usianej gwiazdami. Labirynt miejskich uliczek wypełniał teraz zapach gotowanych potraw, ciekawskie staruszki zniknęły bez śladu. Andaluzyjczyk skierował kroki do pobliskiej karczmy. W tej chwili nawet szmer kamiennego wodotrysku przypominał mu postać złotookiej dziewczyny. Długa sjesta nie zdołała złagodzić pożądania, które kąsało go coraz mocniej, a złożona Clarze obietnica kolejnej porannej przejażdżki wyzwoliła w nim dręczące pragnienie szybkiego nadejścia świtu. Noc wydawała się trwać bez końca... Karczmę przesycał gęsty dym tytoniu. Ginęły w nim nierówne pobielone wapnem ściany zdobione myśliwskimi trofeami. Andaluzyjczyka zachwyciło zwłaszcza jedno: głowa jelenia z ogromnym porożem zawieszona nad kamiennym kominkiem. Zanim Clara Laguna stanęła mu na drodze, marzył jedynie o upolowaniu równie okazałej sztuki jak ta. Podszedł do kontuaru, wypatrując jednocześnie wolnego miejsca przy stole. Dwaj podchmieleni goście opróżniali pękate szklanice, a dostrzegłszy przybysza, dali znak hożej karczmarce. Około czterdziestoletnia kobieta, z burzą płomiennych rudych włosów, energicznie polerowała szklanki wysłużoną ściereczką. Trafnie obdarzona przydomkiem Koloryna zmierzyła młodego mężczyznę jasnymi, niemal przezroczystymi oczami. - Nabrał pan ochoty na kolację, seńor - zapytała. - Owszem, jeśli to będzie dobrze upieczone koźlę. - Gospoda jest pełna, lecz radzę się przysiąść do tych kawalerów z Madrytu - kobieta wskazała dłonią trzech młodych ludzi, którzy toczyli żywą rozmowę przy stole w pobliżu kominka. - Są myśliwymi, jak pan. To przyzwoici, mili młodzieńcy. - Jeśli nie mają nic przeciwko... Wesoła kolacja w doborowym towarzystwie przekonała go, że karczmarka miała słuszność. Spędzili wspólnie bardzo przyjemny wieczór, z apetytem pochłonęli pieczeń z koźlęcia, opróżniając przy tym cztery butelki czerwonego wina i opowiadając sobie anegdoty o własnych łowieckich wyczynach. Hałaśliwą salę wypełniała mocna woń męskiego potu i odległych gór, przepite oddechy wionęły przetrawionym alkoholem, na podłodze walały się wilgotne niedopałki. Młody szlachcic uznał, że najwyższa pora pożegnać swych towarzyszy. Rudowłosa sprzątała

stoły, lecz widząc wychodzącego gościa, zastąpiła mu drogę. - Miło pan spędził czas? - Wspaniale, dziękuję za uprzejmość i smaczny posiłek. - Proszę mi więc wybaczyć, seńor, że pana ostrzegę, i nie brać mi tego za bezczelność. Serce mam czułe i dobrze panu życzę - zniżyła głos. - Grozi panu niebezpieczeństwo. Widziano pana w towarzystwie córki czarownicy, pan wie, o kim mówię. To ta diablica o ślepiach jak dojrzała pszenica. Młody mężczyzna poczuł, że narastające pragnienie ujrzenia dziewczyny sączy się do jego serca jak trucizna. Koloryna trąciła go w ramię. - Niech pan uważa, Clara jest urodziwa, ale to zła uroda, przeklęta. Wszystkie one w tej rodzinie są z piekła rodem, przysięgam na moją matkę - z namaszczeniem uderzyła się w obfity biust. - Nie rozumiem - wypity trunek mącił mu umysł i nie pozwalał pojąć znaczenia słów. - Może tam, w pańskich stronach, nic nie wiedzą o klątwie... - ton głosu rudowłosej był lekko uszczypliwy. - W moich stronach nie wierzymy w takie prowincjonalne przesądy. - O, mój panie, to co nazywasz przesądem, my, ludzie prości, nazywamy przekleństwem potężnym jak krowi łeb, a nawet jeszcze większym, kiedy mowa o kobietach Laguna, i o Clarze, która jest ostatnią z rodziny. Może pan sobie kpić, lecz odkąd pamiętają najstarsi mieszkańcy, wszystkie one, jak jedna, były wyklęte i basta. - Zatem synowie są od tego wolni. - Synowie! - Koloryna z impetem trzepnęła się w masywne udo. - Jacy synowie? Nigdy brzuch żadnej z nich nie wydał na świat chłopca i żadna nie była mężatką. Ich przeznaczenie to wieczna hańba i rodzenie wyłącznie dziewczynek naznaczonych tym samym piętnem. - A mężczyzna... - A mężczyzna - przerwała mu - który ośmieli się zmierzyć z klątwą, ściągnie na siebie najgorsze nieszczęścia. Dotąd się taki odważny nie znalazł. - Jakież to nieszczęścia? - Tego nikt dokładnie nie wie. Mówią, że czarownica Laguna, tak nazywają jej matkę, przed laty usiłowała opętać jakiegoś tymi swoimi gusłami, ale nie udało jej się, i potem oślepła na jedno oko. Wczesnym rankiem, na wpół jeszcze drzemiąc, Andaluzyjczyk przypomniał sobie ogromnej postury człowieka, który go, z trudem utrzymującego się na nogach, odprowadził

do zajazdu, po czym rzucił na odchodnym: - Wiem, co pan czuje, seńor. Ja i wszyscy tutejsi mężczyźni. Gdyby ta dziewczyna z tymi cudownymi oczami nie była wyklęta... Wstawał niedzielny poranek, Święto Zmarłych, i miasteczko budziło się z wolna. Na dźwięk dzwonów mgła się rozproszyła, a odświętnie ubrani ludzie wylegli z domów, kierując się na cmentarz, by tam wspominać bliskich, którzy odeszli. Na placu pojawiły się barwne stragany z kwiatami. Kobiety w czarnych strojach sprzedawały białe i czerwone goździki oraz delikatne margerytki, a zamożniejszym - róże. Obok kościoła wiodła brukowana uliczka, prowadząca daleko poza ostatnie miejskie zabudowania, gdzie zmieniała się w ubity trakt, zarośnięty po obu stronach chaszczami. Tędy szło się na cmentarz. W cieniu cmentarnej bramy kuliła się wiedźma Laguna. Sprzedawała irysy, a także tajemny wywar gwarantujący zatrzymanie ducha w świecie pozagrobowym, trzeba było tylko skropić nim mogiłę. Starą kobietę mijały dziesiątki szeleszczących spódnic w towarzystwie męskich nakryć głowy i welwetowych spodni. Mimo obawy przed dociekliwymi spojrzeniami sąsiadów, kobiety kupowały piękne kwiaty w nadziei, że to je uwolni od wizyty zmarłych krewniaków. Nekropolię otaczał szpaler cyprysów. Pół tuzina grobowców prezentowało te same herby rodowe, które można było dostrzec na fasadach okazałych domów. Pozostałe, skromniejsze miejsca pochówku rozrzucone były w nieładzie. Zbity tłum wtargnął na cmentarz witany przenikliwym skrzeczeniem srok, których stulone skrzydła lśniły w chłodnym jesiennym słońcu. Z wysokich gałęzi ptaszyska przyglądały się sprzątaniu kamiennych płyt. Był to odwieczny rytuał poprzedzający modlitwy i dekorowanie kwiatami. Kobiety czyściły złocone litery epitafiów i owalne portrety, a mężczyźni wyrywali rosnące wokół chwasty. Ci, których bliscy spoczywali w bogatych grobowcach, przyprowadzili z sobą służących, aby na ich czerwone spracowane dłonie zrzucić wykonanie pracy. Gdy dzwony oznajmiły południe, cały cmentarz cuchnął jak świeżo umyta podłoga. Młody szlachcic spędził świąteczny poranek w swoim pokoju, filiżanką kawy lecząc skutki wieczornego pijaństwa. I choć w jego pamięci tkwiło ostrzeżenie rudowłosej kobiety z karczmy, które kłuło drzazgą klątwy ciążącej nad rodziną Laguna, pamiętał też doskonale, że złotooka Clara oczekuje go w swoim domu, by odbyć konną przejażdżkę. Po posiłku wyruszył w leśne ostępy w towarzystwie nowo po - znanych myśliwych. Jego płowe ogary wiele razy podejmowały trop jelenia, ale kiedy kryjąc się w zaroślach, dostrzegał zwierzę nasuwające się na cel, broń drżała mu w rękach, a kasztanowy grzbiet niedoszłej zdobyczy zmieniał się w długie włosy dziewczyny. Tymczasem jeleń znikał w gęstwinie drzew. Nie zdołał ustrzelić nawet królika, choć psy z łatwością wytropiły liczne

gromadki; pożółkłe liście buków, tak podobne do oczu Clary, odwracały jego uwagę, i zapominał, po co zapuścił się tutaj tego popołudnia. Wreszcie usiadł na posłaniu z paproci, pozwalając, by jesienna wilgoć poplamiła mu spodnie, i odłożył na bok milczącą strzelbę. Pozostali myśliwi spoglądali ukradkiem na siebie, próbując odgadnąć, cóż dolega ich towarzyszowi, który przebył połowę Hiszpanii, żeby zapolować w lasach Kastylii, a teraz wydaje się zamyślony i nie - zdolny do oddania choćby jednego celnego strzału. Kiedy słońce skryło się za górami, mężczyźni powrócili do miasta. Andaluzyjczyk opuścił nowych przyjaciół, błahą wymówką wykręcając się od kolacji w karczmie. Skierował się od razu do zajazdu i polecił, by osiodłano mu konia. Chwilę potem wbijał już ostrogi w boki siwego wierzchowca i pędził przed siebie. Okrągły księżyc oświetlał jasno drogę do domu Clary Laguny. Jej matka była w mieście. Tam wślizgiwała się tylnymi drzwiami do domów, aby przy kuchennym stole lub w cieple kominka w salonach ze swojego kociego szkieletu odczytywać przyszłość żywym i umarłym. Młody myśliwy dostrzegł dziewczynę przy wyschniętym korycie strumienia, tuż obok ogródka warzywnego. Dojrzałe pomidory zdobiły go jak ogromne perły. Mężczyzna zszedł do tego kamieni - stego zakątka, szepcząc do siebie: „I cóż z tego, że jest przeklęta, skoro nic nie mogę na to poradzić...”. Na jego widok Clara poderwała się z ziemi. Jej twarz znaczyły brudne wilgotne smugi - wyraźnie płakała, czekając na niego. Szlachcic ukląkł wprost na ziemi i zaśpiewał rytmiczną strofę, a wtedy psy czuwające w pobliżu zawyły przenikliwie, jakby skarżąc się, że andaluzyjskie popisy zakłóciły ich płytki sen pośród milczącej nocy umarłych. Chwilę później odpowiedziały im rozzłoszczone sowy z sosnowego zagajnika. Clara cisnęła w przybysza kamykiem, raniąc mu lekko czoło. Andaluzyjczyk poczuł, jak po twarzy spływa mu wolno nitka krwi, i zmienił repertuar na poważny, pobożny psalm. Nagle księżyc rozjarzył się mocniej, jakby chciał oświetlić obraz męki Chrystusa wyłaniający się ze słów pieśni, i dziewczyna nie rzuciła już więcej kamieniem. Teraz patrzyła na delikatny błękit skóry, lekko krwawiące czoło i oliwkowe źrenice gorejące jak u męczennika. Pocałowała go w usta, a rogiem spódnicy otarła ranę. Nie protestował. Chwycił ją wpół i uniósł na grzbiet wierzchowca. Ruszyli ostrym galopem w kierunku dąbrowy. Po drodze gwiazdy zerkały na nich ukradkiem zza nieruchomych liści. W końcu zsiedli z konia, całując się i depcząc fantastyczne cienie prehistorycznych stworów kreślonych przez drzewa. Na brzegu rzeki mężczyzna zdjął pelerynę i rozciągnął ją na ziemi, która wchłonęła kilka czerwonych kropli

sączących się z rany na czole. Clara zsunęła z ramion wełniany szal i odłożyła bezużyteczny już amulet. Sprzyjający wiatr pomógł im uwolnić się od złego uroku, pasa z nabojami, grubej spódnicy i bryczesów. Naga skóra dotknęła wreszcie posłania z wilgotnego mchu. Clara Laguna poczuła na swoim ciele gorące pocałunki, niecierpliwe dłonie i napierający gładki tors, a wtedy przy wtórze szeptu wody przeniknął ją ból pierwszego razu. ROZDZIAŁ 2 Andaluzyjczyk zwlekał z powrotem w rodzinne strony aż do pierwszych grudniowych śniegów. Z Clarą spotykali się w dębowym lesie, który stał się ulubionym miejscem miłosnych schadzek. Dopiero kiedy wiatr zmroził ich pocałunki, poszukali schronienia w domu dziewczyny. Czarownica zwykle wyruszała do miasteczka, zabierając z sobą szkielet kota, a wtedy oni targani namiętnością zrzucali naczynia do praktyk magicznych i rozbijali zakurzone słoje z tajemniczą zawartością, bo dom miał tylko jedno pomieszczenie, gdzie gotowano, spano i... uprawiano miłość. Myśliwy powracał do zajazdu, lśniąc skórą natartą balsamem przeciw złemu spojrzeniu. Podbrzusze pokrywały mu pióra kuropatwy, lecz nie dbał o to, unosząc z sobą zapach wilgotnej ziemi emanujący z łona Clary. Któregoś dnia znaleźli się w jego pokoju, lecz ona nie czuła się dobrze w łóżku posłanym sztywno krochmaloną pościelą, a uporczywy trzask palącego się drewna w ogromnym kominku przypominał jej plotkujące usta wścib - skich staruszek. O romansie pięknej Laguny z młodym Andaluzyjczykiem mówiono wszędzie. Wdowy w kościelnej ławce, pomiędzy recytowaniem kolejnych dziesiątek różańca lub siedząc przed domem w rządkach żałobnych chustek; służące w kuchni bogatych domów i ich panie w salonach pełnych koronek podczas podwieczorku nad filiżanką kawy z mlekiem; młode dziewczęta z ciężkimi dzbanami wspartymi na biodrach przy kamiennej ścianie tryskającej wodą i nad rzeką podczas prania bielizny; mężczyźni w stajniach, przy pługach zaprzężonych w woły, w karczmie, sącząc anyżowy likier... Którejś nocy szlachcic udał się na kolację do gospody po dniu spędzonym na polowaniu, podczas którego ustrzelił jelenia. Ręka już mu nie drżała, a grzbiet zwierzęcia nie przypominał włosów żadnej dziewczyny, wiedział bowiem, że Clara Laguna oczekuje go i to ona jest prawdziwą zdobyczą, znacznie okazalszą. Zza kontuaru Koloryna po chwili wskazała gościowi miejsce przy stole. Młodzi

myśliwi wrócili już do stolicy. - Polecam na początek suszone morele. Są bardzo smaczne - odezwała się, jasne źrenice były bardzo uważne. - A do tego butelkę dobrego wina, dziś trafiła mi się wspaniała sztuka. - Oby pan sam nie stał się zdobyczą! Kiedy lekceważy się przestrogę płynącą prosto z serca... - Ładna z pani kobieta, a więc natura męska pani nieobca; czasem my, mężczyźni, nie chcemy rezygnować z pewnych rzeczy, bez względu na cenę. A teraz czekam na jedzenie, bo wyprawa w leśne ostępy zawsze wywołuje wilczy apetyt. Po chwili już kosztował moreli, miejscowego wina i spojrzeń mężczyzn obecnych w karczmie. Ich oczy przysłaniała zazdrość. Ten młody Andaluzyjczyk osiągnął to, czego wielu nawet nie ośmieliło się próbować, choć tak bardzo tego pragnęli. A ci, którzy się odważyli, zostali ze wzgardą odrzuceni. W przeddzień powrotu do Andaluzji, popołudniową porą myśliwy skierował się do domu Clary. Oczekiwała go, jak to bywało wcześniej, przy wyschniętym strumieniu. Odkąd połączyło ich namiętne uczucie, dziewczyna starała się pokazać ukochanemu najpiękniejsze tutejsze zakątki: rozległe pola pszenicy i jęczmienia, kobaltowe wzgórza, a nad nimi wysoko w górze płowe skrzydła sępów, strumienie oplatające serpentyną górskie pastwiska i domki pasterzy. Ale tego ostatniego popołudnia zamierzała zaprowadzić go w miejsce, które tak często pojawiało się w jej snach, gdzie jej kasztanowe włosy przenikał słodki aromat kwiatów, a o świcie kwitły w nich stokrotki. W odległości niespełna trzech kilometrów od granic miasta, przy ubitym trakcie przecinającym las sosnowy, niszczał opustoszały folwark. Okazały piętrowy dom, którego fasada mimo śladów pleśni i zaniedbania wciąż zachowała czerwonawą barwę, otaczał ogromny ogród strzeżony kamiennym murem. Wewnątrz posiadłości niepodzielnie rządziły gęste chaszcze. Pięły się po ścianach budynku gospodarczego, oplatały poidło i zagrodę dla zwierząt. Napierały na krzewy hortensji i purpurowych wilców ustawionych w równy szereg w dużych granitowych donicach, na grusze i drzewa brzoskwi-niowe, a nawet na wielki kasztanowiec rzucający cień na kamienną ławkę. W tylnej części ogrodu pozostały warzywne grządki, gdzie pomidory i dynie dojrzewały niejako z przyzwyczajenia. Wszechwładna roślinność najbujniej pieniła się w otchłani pnączy wiciokrzewów z jaśniejszą plamą zieleni w środku, przechodząc potem w wielobarwny gąszcz lilii i ogród leśnych róż. Jeździec zatrzymał konia przed wysoką kutą bramą z żelaznych prętów. Obejmująca go wpół dziewczyna spoglądała z zachwytem na drogę wiodącą od bramy do progu

domostwa. Była obramowana wielkimi głazami i poprzecinana żyłkami ziemi porośniętej polnymi kwiatami. - To wspaniały dom, lecz jest w nim coś, co mnie niepokoi, wzbudza uczucie smutku - powiedział mężczyzna. - Być może dlatego, że jest opuszczony. - Chciałabyś tu kiedyś zamieszkać? - O tak - Clara przytuliła policzek do jego peleryny. - Znam miejsce, przez które możemy wejść do ogrodu, coś panu pokażę. Zsiedli z konia i przez wyłom w kamiennym murze przedostali się do ogrodu różanego. Przecinały go liczne kręte ścieżki, nad którymi kłujące łodygi kwiatów splatały się z sobą w rodzaj wielobarwnej pergoli. Rozproszone po niebie burzowe chmury przenikały przez ażurową roślinną konstrukcję, zmieniając się w opalizującą mgłę. Wiatr pędzący od ściany sosnowego lasu grabił butwiejące płatki, przeganiał je po plamach śniegu i stertach suchych liści. Clara poprowadziła swego towarzysza do miejsca, gdzie kwitnąca żółta róża rozjaśniała jesienny półmrok. - Jeśli ona przeżyła pierwsze chłody, ja także zdołam doczekać pana powrotu - szepnęła dziewczyna. Mężczyzna wziął ją w ramiona i mocno pocałował. - Zjawię się następnej jesieni, a jeśli moje obowiązki pozwolą, wcześniej, z końcem lata. Czekaj na mnie, i nie waż się pokochać innego, nawet na niego spojrzeć. Jesteś moja! - Czy może pan przyrzec, że wróci? - Wrócę, dziewczyno, na pewno wrócę. Po przybyciu do zajazdu usadowił się wygodnie w fotelu obok kominka, żeby rozgrzać kości wychłostane kastylijskim chłodem. Wysączył kieliszek wina i przymknął oczy. Opanowała go przemożna tęsknota za ciepłem przytulnego rodzinnego domu; nagle zapragnął jak najszybciej ujrzeć drzewa pomarańczowe i oliwne gaje Andaluzji, poczuć na twarzy słońce tłoczące ciemną oliwę. Chciał dotknąć czarnej sierści byków ze swych stad i pogłaskać konie w uprzęży wyszytej małymi dzwoneczkami, usłyszeć cygańskich chłopców śpiewających w stajniach copie*, które porywał wiatr i rozrzucał po polach. Musiał na nowo przebyć Mesetę, teraz spowitą płaszczem śniegu, zabierając z sobą płową sforę i znów mijając po drodze zamki na wzgórzach. Niespodziewanie o drzwi zabębniło kilka uderzeń i po chwili pojawiło się przed nim ślepe oko matki Clary w towarzystwie czarnej błyszczącej źrenicy. Kobieta, której popielate

włosy potargał wiatr, trzymała w dłoni sztywny worek, a w drugiej okazały pazur sępa zawieszony na sznurku. - Przyniosłam ci amulet - powiedziała, podając mu pazur - żeby cię strzegł podczas powrotu. - Jak sądzę, będzie mi pomocny. Ten, który kupiłem, gdy wybierałem się na polowanie, okazał się bardzo skuteczny. Wśród moich trofeów mam wspaniałe poroże jelenia. - O czymś zapomniałeś, młodzieńcze - kobieta mlasnęła językiem. - Ach tak, oczywiście, niech pani przyjmie kilka monet. - Na to liczyłam. Pieniądze są niezbędne takiej kobiecie jak ja, która musi się jeszcze zatroszczyć o swą jedyną córkę. - Niech pani o nią dba, dopóki nie wrócę - podał czarownicy monety, a ona zawiesiła mu amulet na szyi. Wydzielała mysi zapach splądrowanej przez gryzonie spiżarni i woń niepomyślnej wróżby. - Wspomniałeś o powrocie. - Jak tylko mi pozwolą zobowiązania, zjawię się tu znów, by zobaczyć Clarę i upolować kolejnego jelenia. * Copla (hiszp.) - dosl. strofa, tradycyjna piosenka hiszpańska (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). Usiłował się uśmiechnąć, lecz stara kobieta wywoływała w nim ogromny niepokój. - Przemyśl swoje postępowanie, młody człowieku. Moja córka jest stracona, jej nic już nie ocali. Lecz ty masz jeszcze czas. Jestem pewna, że ludzie nie zapomnieli ci wspomnieć o przekleństwie? - ślepa źrenica zaświeciła dziwnym blaskiem. - A owszem, przy stole w gospodzie usłyszałem bajkę, jakoby w rodzinie Laguna wszystkie kobiety były obłożone klątwą; wydają na świat tylko córki i skazane są na pohańbienie... - jego głos przeszedł w ochrypły dyszkant. Natychmiast pożałował, że wypowiedział to ostatnie słowo. - Zapomniano ci jeszcze powiedzieć, mój przyjacielu, jaka czeka nas za to kara. Prawdą jest, że nasze życie to ciągła samotność, w samotności rodzimy wyłącznie córki jedynaczki, i to nazywają pohańbieniem, lecz nas skazano na coś znacznie gorszego. Na rozpaczliwą, nieszczęśliwą miłość. Cierpimy niewyobrażalnie z powodu tego uczucia, jedynego, które skrywa naszą duszę. I nie ma zaklęcia, które mogłoby przerwać naszą męczarnię lub przynieść nam zapomnienie. Kiedy brak duszy, magia nie zna lekarstwa, by ją wyleczyć.

- Obiecałem Clarze, że wrócę, i dotrzymam słowa. Mężczyzna czuł, że twarz mu płonie od ciepła kominka. - W żyłach mojej córki płynie szlachetna krew, jak w żyłach jej ojca - wiedźma skierowała wzrok na pułap, a chore oko błysnęło bielmem. - Jest piękna, dumna i odważna, i potrafi się o siebie zatroszczyć. Ty, wcześniej czy później, musiałeś się pojawić. Amulet, który dla niej zrobiłam, jest na nic. Chronił ją przed innymi mężczyznami, lecz nie przed tobą. Przed tamtymi potrafiła się obronić, wobec ciebie jest bezbronna. Clara boi się klątwy, tak, to jedyne, czego się naprawdę obawia. Nalej mi trochę wina - wskazała butelkę stojącą na stole. - Rozmowa o przekleństwach okropnie wysuszyła mi usta. Myśliwy napełnił szklankę, którą czarownica wychyliła jednym haustem. - A teraz przyznaj się, młody człowieku, chcesz, żebym ci odczytała przyszłość ze szkieletu kota. Rzuć kośćmi, a ja z ich położenia odczytam, czy spłodzisz synów. - Cóż, muszę wcześnie wstać i wsiąść w poranny dyliżans... Gdy wrócę, kto wie, może będzie czas na wróżby i przepowiednie. - Jak chcesz, przyjacielu - czarownica wysunęła język spomiędzy warg, a wtedy dostrzegł jego ostry koniuszek pociemniały od kosztowania czarnoksięskich mikstur. - Daj mi zatem jeszcze kilka monet za coś, co będzie ci bardzo użyteczne. - Z sakwy, którą miała zawieszoną na ramieniu, wydobyła mały ciemnozielony flakonik i podała myśliwemu. - Jeśli wypijesz zawartość w noc ostatniej kwadry księżyca, a potem wywar z tymianku i rozmarynu przyłożysz tam, gdzie bije serce, znajdziesz zapomnienie i nie będziesz musiał wracać. - Nie chcę zapomnieć! - Zachowaj flaszeczkę i zapłać mi. Pójdę już sobie. Czarownica wzięła monety, zabrała swój worek i wyszła. Andaluzyjczyk stał przez chwilę bez ruchu, czując przez szkło leciutkie pulsowanie zawartości buteleczki, po czym pozwolił jej spaść na podłogę. Pośród setek drobnych kryształków rozlał się żółtawy płyn, wydzielając silną woń zgniłych fig. W kałuży podrygiwał ogon małej jaszczurki. Tej nocy sen długo do niego nie przychodził, a kiedy wreszcie zasnął, na próżno usiłując zwilżyć wyschnięte usta, prześladował go koszmar cuchnący miksturą na zapomnienie, w którym pełzały poćwiartowane członki gadów. Obudził się wczesnym rankiem, z sinymi obwódkami dookoła oczu, wsiadł do dyliżansu i ruszył w drogę powrotną do Andaluzji. Za nim podążył wóz ze sforą ogarów, których jazgot rozsadzał mu głowę. Clara Laguna czekała. Co dzień, kiedy tylko wstało słońce, udawała się ze swoim dzbanem po wodę, a wszyscy, którzy ją mijali, mężczyźni czy kobiety, spoglądali ciekawie na

jej brzuch, by sprawdzić, czy rośnie, czy nie ukrywa się w nim kolejna kobieta z rodziny Laguna. Upływał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem. Dziewczyna zajmowała się ogródkiem warzywnym, sprzątała podwórze, karmiła kury i kozę, pomagała matce łatać błony dziewicze i myć naczynia do tajemnych praktyk. Odwiedzała dąbrowę, gdzie stare drzewa przypominały jej o chwilach spędzonych z ukochanym, a strumień szeptał słodkie opowieści. Zachodziła po nie także do opuszczonego folwarku. Żółta róża, na przekór porom roku, kwitła i rozwijała się, natomiast brzuch Clary, choć wszyscy tego oczekiwali, zamiast rozdęty, pozostawał płaski i milczący. Co dwa, trzy miesiące przychodziły z Andaluzji listy, lecz zamiast wersów o miłości puste delikatne arkusze, owinięte w jedwabny papier, nasączone były oliwą i wysuszone na słońcu, zachowując aromat kwiatu pomarańczy i jaśminu. Clara była analfabetką. Sama przesyłała w odpowiedzi sztywne liście ciemnozielonego dębu, kawałki kory z jego pnia, płatki żółtej róży, igły sosny, kosmyk uwodzi-cielsko pachnących włosów... Błękitne koperty kupowała w miejscowym sklepiku i z namaszczeniem kopiowała adres zwrotny napisany ręką ukochanego, drżącą dłonią niezdarnie kaligrafując litery. W połowie wiosny, kiedy stokrotki i polne maki kwitły już na polach, Clara chora z niecierpliwości i tęsknoty poprosiła matkę, by ta za pomocą kociego szkieletu przepowiedziała, czy zbliża się przyjazd Andaluzyjczyka. Dziewczyna potrząsnęła kośćmi nad swoją pryczą, po czym rozrzuciła je, myśląc o ukochanym. - Wróci, by znów zapolować na jelenie, widzę to wyraźnie w ułożeniu piszczeli. Czarownica Laguna nie pomyliła się. Kiedy zaczął się złocić sierpień, młody szlachcic pojawił się w miasteczku. Przybył dyliżansem popołudniową porą, towarzyszyli mu ci sami służący, lecz nie było śladu ogarów. Pośród gór, w leśnych ostępach i na równinach znów rozlegały się ryki potężnych zwierząt, kiedy młody myśliwy zamieszkał w znanym sobie zajeździe. Ryczały pozbawione nadziei, że połączą się z samicami, a on wbił ostrogi w boki wierzchowca i skierował się do domu dziewczyny. Echo miłosnych nawoływań, chrapliwych i złowrogich, dochodzące aż tu, na skraj miasteczka, mieszało się z pocałunkami i radością spotkania. Ruszyli ostrym kłusem do dębowego zagajnika, gdzie kochali się pod idealnie okrągłym krążkiem księżyca, wśród odgłosów uderzeń rogów byków walczących o łanie i jęków rozkoszy zwycięzców. Smagła skóra młodego myśliwego pociemniała jeszcze bardziej od radości wiosennych nocy spędzonych w Andaluzji, wśród cygańskich śpiewów. Teraz wydzielała

zapach morskiej bryzy, obcy Clarze. Ale nie on jeden przywiódł do miasteczka nieznany dotąd obraz oceanu. Z dyliżansu wysiadł ktoś jeszcze, człowiek, który panował nad duszami wiernych z kościelnej ambony. Ostatni proboszcz zmarł jakieś dwa miesiące temu, przeklinając starość i chorą wątrobę, dlatego parafianie, chcąc uczestniczyć w niedzielnej mszy, musieli się udawać do sąsiedniej miejscowości. Kiedy jego następca dowiedział się o tym, uznał, że ten kawałek niegościnnej ziemi i jego mieszkańcy zbyt długo byli wy - stawieni na przewrotne działanie Złego. Od czasów seminarium był owładnięty żarliwą pasją walki z szatanem, przekonany, że to tylko kwestia splotu wydarzeń, by ten pojawił się na świecie. Obsesja żarliwego obrońcy wiary pogłębiła się, odkąd postanowił jako kapelan służyć pomocą duszpasterską oddziałom hiszpańskim walczącym z kubańskimi independystami. Spędził tak dwa lata, udzielając pospiesznego ostatniego namaszczenia chłopcom rozerwanym przez bagnety, umierającym od kul lub gorączki, sam natomiast ukrywał się przed moskitami wśród trzciny cukrowej i krzewów tytoniowych. I choć przyrzekł, że nie wróci do ojczyzny, dopóki oddziały hiszpańskie nie zwyciężą, wbrew jego woli nastąpił odwrót po tym, jak batalion wpadł w zasadzkę. Błąkał się potem w samym sercu selwy ponad miesiąc, za towarzysza mając tylko głód. Żołnierze znaleźli go, dręczonego gorączką, w szałasie pustelnicy, wyznawczyni santerii, która wyczytała z dłoni księdza, że jego los jest nierozerwalnie związany ze Złym, a tam, gdzie on się uda, z pewnością będzie usiłował zakorzenić się i ten drugi. Nowy proboszcz był człowiekiem młodym, miał niespełna trzydzieści lat, lecz jego twarz pokrywały zmarszczki wyżłobione przez karaibskie słońce i wizję śmierci w tropikach. Z rezygnacją przyjął decyzję przełożonych, którzy uznali, że idealnym miejscem, by pozbyć się młodego kapłana i jego obsesji na punkcie diabła, jest właśnie ten zapomniany zakątek Kastylii, położony wśród gór i otoczony lasami, gdzie ledwie dochodziły in - formacje z kolonii. Tamtejsze proste życie z pewnością wyleczy go z kłopotliwych poglądów, a czego nie dokonają spokojna wegetacja i pogawędki o zbożu i sianokosach, czy karciane partyjki umilane butelką likieru anyżowego, tego dopełni surowy klimat. Jednak już pierwszej niedzieli, kiedy nowy proboszcz wstąpił na ambonę, wierni nie usłyszeli ani słowa o przyszłych zbiorach żyta i pszenicy. Kapłan rozłożył szeroko ramiona, na podobieństwo orła szybującego ponad szczytami gór, i wygłosił płomienne kazanie ku chwale hiszpańskiego imperium, opowiadając, jakie zakusy czynił szatan w odległej krainie otoczonej turkusową wodą, aby je całkowicie zniszczyć. Świątynia była pełna, nawet pasterze opuścili swe szałasy i stada, tak wielkie zaciekawienie budził ów młody duchowny o spalonej

słońcem twarzy. Po wyjściu z kościoła wierni, nie wiedząc dlaczego, mieli oczy pełne łez, choć nie zrozumieli ani słowa z kazania i mylili diabła z moskitami. Inni natomiast zadawali sobie pytania, przeciw komu walczyły oddziały hiszpańskie i kto zamierzał im ukraść imperium. Równie poruszające kazanie powtórzyło się kolejnej niedzieli przy równie imponującej frekwencji. Wierni tłoczyli się w ławkach, a wielka kadzielnica kołysała się z całej siły. Zapach żywicy miał złagodzić odór bijący od pasterzy oraz inne wonie wydzielane przez obecnych z powodu gorącego zapału, który wzniecał ksiądz opowieściami o potyczkach w okolicach rojących się od krokodyli, gdzie słońce rozpala wiarę. Ale jeśli cokolwiek stało się zrozumiałe po tych pierwszych kazaniach, to że ten młody mężczyzna w zbyt dużej sutannie posiada niezwykłą zdolność docierania do serc tych, którzy słuchają jego słów, nawet jeśli sens pozostaje dla nich niejasny. Nazywał się Juan Antonio Escabel de Castro, jednak parafianie zaczęli go nazywać ojcem Imperio i pod tym przydomkiem, który z chęcią zaakceptował, był znany aż do końca swoich dni. Zamieszanie wywołane pojawieniem się księdza i jego emocjonującymi kazaniami oderwało uwagę mieszkańców kastylijskiego miasteczka od romansu, który na nowo rozkwitł pomiędzy Clarą i młodym Andaluzyjczykiem. Kiedy miejscowe plotkarki widywały go, jak z rozwianymi na wietrze włosami i strzelbą na ramieniu przechadza się krętymi ulicami, poświęcały zaledwie kilka minut, by pogawędzić, czy jest gotów zmierzyć się z przekleństwem ciążącym na kobietach z rodziny Laguna, poślubiając jedną z nich i czyniąc ją szczęśliwą. Zaraz potem powracały do egzotycznych krokodyli ojca Imperio żywiących się wielkimi jak pięść krabami i kończynami hiszpańskich żołnierzy, święcie przekonane, że w te potworne zwierzęta wcielił się sam szatan. A kiedy któregoś wieczoru Andaluzyjczyk zjawił się w karczmie, by zjeść kolację, Koloryna ograniczyła się jedynie do zaproponowania mu jajecznicy z rydzami i rzucenia od niechcenia, jak to lubi się mieszać w sprawy urodziwych dziewcząt. Clara była jedną z nielicznych, które jesienią 1898 nie uległy urokowi kazań głoszonych przez ojca Imperio. Obie z matką nie uczestniczyły w niedzielnej mszy, nie były tam mile widziane przez woalki i mantyle. Prócz tego czarownica Laguna wpajała córce, że kobieta przeklęta może dotknąć poświęconej ziemi tylko wtedy, gdy poczuje na ustach żar śmierci. Ale Clary, która z trudem wierzyła w Boga, wyłaniającego się z mroku analfabetyzmu i zabobonów, zupełnie to nie obeszło. Jeśli odczuwała potrzebę modlitwy, jedynej, jaką znała, modliła się w sercu lasu do Boga za pośrednictwem świętej Pantolominy Kwietnej, patronki miasteczka, jasnowłosej męczennicy z naręczem irysów, którą po śmierci na mękach poćwiartowano.

Miłość sprawiała, że stale była zajęta. Razem z ukochanym przemierzali konno dzikie lasy sosnowe i okoliczne pastwiska, a kiedy on powracał z polowania lub zanim na nie wyruszył, kochali się, jeśli tylko naszła ich ochota. Clara uwielbiała czuć jego dłonie i słonawy zapach, który, nawet gdy już odchodzili, pozostawał w ogrodzie opuszczonego folwarku pod pergolą z ostatnich jesiennych róż. Pewnego wieczoru, kiedy odpoczywali po miłosnym zbliżeniu, spytał ją, dlaczego nie chodzi do kościoła, by posłuchać kazań nowego proboszcza. Są trochę niezrozumiałe, ale przez to tym bardziej ekscytujące! - Cóż, mogę panu towarzyszyć tej niedzieli - odpowiedziała i wyobraziła sobie, jak wchodzi do świątyni w nowej sukni, zwra - cając uwagę wszystkich, swym przeklętym ramieniem wspierając się na ramieniu ukochanego. Marzyła także, że jej suknia jest śnieżnobiała i że oboje zmierzają do ołtarza, gdzie czekają na nich obrączki i błogosławieństwo szczęśliwego wspólnego życia, ponieważ klątwa ciążąca nad jej rodziną pozostała na progu kościoła, trzęsąc się z bezsilnej złości. On, który - pomijając obraz zaślubin - wyobrażał sobie to samo, czuł, że tej granicy nie może przekroczyć. Owszem, widywano go spacerującego z nią bądź przemierzającego razem konno góry i lasy, lecz gdyby ludzie zobaczyli, jak prowadzi ją pod ramię do kościoła... To zupełnie niedopuszczalne. - Hm, myślę, że powinnaś pójść do kościoła z matką. - Ach tak, a jeszcze lepiej, bym nie poszła tam wcale lub tylko z tym, z kim mi się podoba! Clara odsunęła się od kochanka. Przeszył ją lodowaty dreszcz, a z oczu potoczyły się łzy raniące jak ostre sztylety. Do ust napłynął wstrętny posmak krwi. Rozpoznała znaki, które tak często opisywała jej matka. Oto odezwała się klątwa, przywołując pierwszą falę bólu i zapowiadając nieuchronność kolejnych. Tej niedzieli ani Clara, ani jej matka nie pojawiły się w świątyni. Jednak około południa odwiedził je sam ojciec Imperio. Już od progu powitał go zapach czerstwego chleba opiekanego na ogniu zmieszany z wonią łoju, korzenia mandragory i oparów wydobywających się z rondla, w którym gotowały się ropuchy na lek przeciw urokowi rzuconemu przez złe spojrzenie. Ksiądz wyjął chusteczkę, zasłaniając sobie nos i usta. - Niech będzie pochwalony Najwyższy, w tym domostwie śmierdzi czarami! - To, czym tu czuć, to śniadanie w ubogim domu - oświadczyła matka Clary. Mężczyzna jeszcze mocniej przycisnął chustkę do twarzy. W czarnej sutannie wydawał się bledszy, a na czole i skroniach gromadził mu się pot,

jak w tropikach. Wdychając odór płynący z naczynia, poczuł nagle, że pamięć cofa się, a on znów leży w walącym się szałasie w środku selwy, gdzie kubańska pustelnica ssie kości jagnięcia, a jego zmaltretowane gardło okłada leczniczymi plastrami. - - Usiądź, ojcze, bo twoja twarz przybrała kolor martwej kozy - odezwała się czarownica Laguna, podając mu stołek, który on odrzucił ruchem ręki. - A więc wieści, które mi przekazano, są prawdziwe. W tym domu uprawia się czary! Pozostaje mi teraz sprawdzić, czy nie wzywa się tu także szatana - wypowiadając to słowo, spojrzał w kąt pomieszczenia, gdzie odkrył urzekające oczy Clary Laguny. - Jedyny diabeł, jakiego znam i z którym obcuję, to ten, co wciela się w wielu moich klientów - starej kobiecie zadrgała biaława źrenica. Ojciec Imperio poczuł nieprzepartą ochotę, by się przeżegnać. - Proszę przyjść na mszę, seńora, i niech pani zabierze z sobą córkę. Jak można mówić takie rzeczy! Przecież to grzech śmiertelny. - Ojciec z pewnością wie, że jesteśmy przeklęte i możemy pójść do kościoła jedynie po to, by tam umrzeć. Tak przynajmniej zapewniała mnie matka. - Owszem, wspominano mi o klątwie ciążącej nad waszą rodziną. I dlatego przyszedłem. Chcę wam powiedzieć, że jedynym ratunkiem są czystość i cnotliwe życie. Nie wolno wam się rozmnażać! Nagle ojca Imperio dosięgło spojrzenie Clary Laguny. W piersi księdza rozszalał się huragan. Schował chustkę do kieszeni i pospiesznie nakreślił znak krzyża. Wzrok dziewczyny krył w sobie dziwną srogość i zarazem samotność kota, który zawsze chadza własnymi ścieżkami. Odkąd Clara poczuła pierwsze oznaki przekleństwa, uznała, że być może warto zastosować się do poleceń proboszcza i nie spotykać się z młodym Andaluzyjczykiem. Ale nic z tego: im bardziej umykała przed jego pocałunkami, tym większą wzbudzała w nim żądzę: podarował jej bransoletkę z rzecznych pereł kupioną w miejscowym sklepie, innym razem ujął jej serce wesołymi albo poważnymi pieśniami, które wyśpiewywał, klęcząc pod dębem, podczas gdy promienie księżyca wbijały mu się w pierś jak świetliste włócznie. Clara straciła apetyt, słuch i mowę, dopóki nie zaczęła na nowo spotykać się z kochankiem wśród ścieżek różanego ogrodu, oddając się miłości na posłaniu z szeleszczących liści i miękkich płatków. Kiedy wróciła do domu, jej matka stwierdziła krótko: - Dobrze zrobiłaś, nie ma już dla ciebie ratunku. Poleciła córce otworzyć usta i sprawdziła dziąsła, jakby była koniem na sprzedaż, potem kazała oddać mocz do kociołka zawieszonego nad ogniem. Wrzuciła do cieczy kilka

korzeni, a kiedy zawartość naczynia zabulgotała i pomieszczenie wypełnił słodkawy zapach wnętrzności, zmrużyła ślepą źrenicę. - Jesteś brzemienna. Stało się to wtedy, kiedy parzyły się łanie, ponad miesiąc temu. To był czas, kiedy na placu panowali zmarli rycerze osłonięci złowrogą mgłą. Lodowaty wiatr szczękał odgłosem zbroi i walczących mieczy. Jednak Clarze siedzącej przy kamiennej niszy wypełnionej wodą wiatr dotykający twarzy wydawał się ciepły, a lamenty nieszczęsnych duchów łączyły się z jej własnym. Kochała mężczyznę, którego znała zaledwie rok, a teraz oczekiwała jego dziecka. Nagle dzwony wybrzmiały swe smutne przesłanie i mgła zaczęła się rozpraszać. Wśród snujących się nitek, które obierały teraz powrotną drogę do krypt, wyłowiła wzrokiem czarny rękaw. To był ojciec Imperio, ciskający wokół hyzopem święconą wodę. Gdy dostrzegł w resztkach mgły bursztynowe oczy, przeżegnał się. Kościelny włożył wiele wysiłku, by wyjaśnić nowemu proboszczowi przyczyny tych zjawisk, a ten bez wahania przypisał je tchnieniu diabła. - Co tu robisz, dziewczyno, wdychając te szatańskie opary? - To nie szatańskie opary, ojcze, tylko ogromny smutek. Już do tego przywykłam. W Dzień Zmarłych, gdy mieszkańcy miasteczka pielgrzymo - wali z kwiatami i kawałkami płótna na cmentarz, Clara spotkała się z kochankiem w dąbrowie. Dotąd burzowe niebo rozjaśniało się, ale w chwili, kiedy wyznała, że jest brzemienna, zrzuciło na domy i lasy ulewną strugę, wśród grzmotów i złocistych błyskawic. Ci, którzy przebywali na cmentarzu, próbowali się chronić w kryptach grobowców, lecz w szerokich spódnicach i odświętnych żałobnych kapeluszach było to niemożliwe, dlatego nastąpił gwałtowny odwrót całych rodzin przez zbocze aż do bramy, gdzie mogli się schronić. W tym czasie dwoje młodych obejmowało się pod osłoną potężnego dębu. Clara płakała, jej łzy mieszały się z deszczem. Mężczyzna czuł, że napór ciemnych chmur go dusi, a gałęzie oświetlane przez pioruny lada chwila go zmiażdżą. Usiłował ją pocieszyć, lecz ona nie chciała słuchać. Wspomniał słowa karczmarki, gdy go ostrzegała, że dotąd żaden mężczyzna nie ośmielił się przerwać klątwy dotykającej rodzinę Laguna. Przypominał sobie nieszczęścia wróżone temu, który ośmieli się to zrobić. Kiedy dziewczynie wyczerpały się łzy, deszcz przestał padać. Choć niebo nadal groziło burzą, w końcu zapadła noc i Clara zasnęła na swej twardej pryczy. Następnego dnia Andaluzyjczyk, po przeprowadzeniu kilku rozmów w miasteczku,