mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Basztowa Ksenia - Wariacje na temat W.Rednej

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Basztowa Ksenia - Wariacje na temat W.Rednej.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 63 stron)

#1 Niełatwo być wampirem Szłam radośnie nocnymi ulicami Starminu, nikogo nie zaczepiając i nikomu nie przeszkadzając, gdy tu nagle za rogu wyłoniły się trzy postacie. Wszystkie bardzo mroczne, ubrane w czerń i aż po oczy zarośnięte brodami. Jedna z nich, najbardziej brodata, zamachała maczugą, u pozostałych błysnęły noże. Nad moją głową wił się malutki pulsar, rozrzucający wokół płomyki, lecz to nie zatrzymało rozbójników. – Krótko mówiąc, śliczna, dawaj pieniążki. Wiedziałam, czułam, że za rogiem ktoś stoi i że ten ktoś bynajmniej nie pała przyjaznymi uczuciami! I oczywiście nie przyszło mi do głowy, że ich niejasne pragnienie zarobienia może mnie dotyczyć! – Ta pewność siebie kiedyś mnie zgubi – szczerze powiadomiłam ich przywódcę, odsłaniając w uśmiechu ostre kły. W dzieciństwie przez te ostre zęby wiejskie dzieciaki przezywały mnie odmieńcem, a ja rozbijałam im nosy, po czym chowałam się gdzieś w stodole przed ich rozwścieczonymi rodzicami. Później, gdy stuknął mi dziesiąty rok życia, przez długie dwa miesiące próbowałam spiłować ząbki pilnikiem (co było bolesne do szaleństwa!), a teraz, gdy wydoroślałam, zdecydowałam, że mag-praktyk może pozwolić sobie na taki wygląd, jaki mu się żywnie podoba. Nacieszywszy oczy moim cudownym uśmiechem, mężczyźni gwałtownie zbledli i zaczęli się wycofywać. Już byłam gotowa życzyć im szczęśliwej drogi, gdy ich lider poradził sobie z drżącymi kolanami (chociaż niosło od nich t a k i e fale strachu!) i machnięciem głowy przykazał swoim ludziom: – Brać tę bestię! To nie było z ich strony konieczne! Wyzywać biedną sierotkę bez taty i mamy od „bestii”! Jak im nie wstyd! Mimo wszystko chłopcy nie zwrócili większej uwagi na moje obnażone kiełki i zaczęli ostrożnie obchodzić mnie z prawej i lewej strony. Lecz było to bezcelowe. Wysoko podskoczyłam (przy czym oczywiście pomogłam sobie lewitacją) i noskiem buta z całej siły uderzyłam w podbródek lidera (porządna dziewczyna powinna umieć się obronić), żwawo odwróciłam się i falą czystej mocy odrzuciłam drugiego złodziejaszka (cisnęło go w stronę domu i wbiło w ścianę), a potem skrzywiłam się z bólu i natychmiast odwróciłam się w stronę trzeciego. Mogłam jednak się nie śpieszyć. Ostatni złodziej cicho zsuwał się po ścianie, przyciskając ręką rozbity nos i usta. Człowiek, który mi pomógł, stał zaraz za moimi plecami. Młody, szarooki blondyn napotkał mój wzrok i uśmiechnąwszy się na moje: „dziękuję”, odwrócił się do lidera – jedynego z grupy, który pozostał przytomny – i powiedział: – Zabieraj swoich kumpli i spływaj. Lider gorączkowo pokiwał głową, chwycił swoich towarzyszy i, wypluwając resztki zębów, odszedł, zapominając nawet o swojej maczudze i nożach. Natomiast ja odgoniłam myśli o możliwości pokrewieństwa (co z tego, że jest

blondynem jak ja. Mało takich błąka się po drogach Belorii?) i jeszcze raz powtórzyłam: – Dziękuję. – Nie ma za co – odpowiedział. – sama byś sobie dała radę. Jesteś magiczką, tak? – Tak. Był dziwny... Ja – absolutna telepatka, odczuwająca wszystkie myśli, emocje, uczucia każdego bez wyjątku, tego kolesia w ogóle nie słyszałam. Z zamkniętymi oczami nie byłabym w stanie określić, czy stoi przy mnie, czy oddalił się w inną stronę. Na przykład koń, którego prowadził za lejce, był całkowicie zwyczajny. Przynajmniej jeśli chodzi o jego myśli. Gdybym chciała nazwać tego czarnego jak smoła giganta zwykłym koniem, język by mi stanął kołkiem. Choć jego myśli i uczucia były całkiem normalne. Na przykład teraz jedna z klamer się przesunęła i siodło ocierało grzbiet... Ale zdaje się, że zboczyłam z tematu: przed moim nosem popstrykano palcami i męski głos zapytał: – Ej, słuchasz mnie? – Tak, tak, wybacz, zamyśliłam się. – Zapytałem, czy nie pokazałabyś mi drogi do Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa? – Tak, oczywiście. Tylko... teraz tam cię nie wpuszczą. Jest już ciemno... – A ciebie? – zapytał z przekąsem. – Ja jestem wyjątkiem. Przechodząc koło konia, powiodłam ręką po jego pysku i posłałam krótką myśl: „Witaj, rumaczku!” i, co dziwne, od razu otrzymałam odpowiedź: „Nie jestem rumaczkiem, a k'jardem”. Niesamowite! Taki szybki kontakt udało mi się nawiązać tylko z Lisem, lecz ten zdecydowanie nie obraziłby się na „rumaczka”. Pokazałam swojemu towarzyszowi Szkołę i pomachałam mu ręką na pożegnanie, a potem szybko zastukałam w drzwi młotkiem. Hałas ściągnął Almita... Już zasypiając, przypomniałam sobie, że zapomniałam spytać blondyna o imię... * * * Poranek w Szkole rozpoczął się jak zawsze: ktoś pomylił godziny zajęć i teraz z jękiem rozpaczy pędził korytarzem, ktoś zapomniał runy wyjścia i bezustannie walił w drzwi, próbując wyjść z pokoju. Ogólnie dzień jak każdy inny. Słodko ziewnęłam i zajęłam się poranną toaletą (takie tam, umycie się, wyczyszczenie zębów, zaplecenie włosów), czym przez przypadek obudziłam swoją współlokatorkę z pokoju – Alę, która właśnie śniła, że następca tronu, książę Belorii Naim Naimowicz, zachwycony jej umiejętnościami uzdrowicielskimi (dziwne, przecież jest Pytią, a nie Zielarką) wyznał jej swoją dozgonną miłość... – i pobiegłam na zajęcia. Stukając podbitymi butami po granitowej podłodze korytarza (suknie i spódnice są świetne, ale na zajęcia praktyczniej chodzić w spodniach i koszuli), i prawie rąbnąwszy czołem o framugę drzwi (warkocz w połowie się rozplątał i złote włosy

rozsypały się za mną), wpadłam do sali. Tak, wiedziałam! Spóźniłam się! Marszcząc brwi, Almit zmierzył mnie karcącym wzrokiem i pozwolił zająć miejsce, po czym zaczął chodzić po sali. – Kontynuujmy zajęcia. Irna, wymień różnice, dzięki którym rozróżnimy rusałkę od najady? Wstałam, przytłoczona jego kpiącym wzrokiem po usłyszeniu pierwszej różnicy i, zacinając się, ponownie zaczęłam wymieniać: – Najady należą do stosunkowo rozumnych ras, rusałki zamiast nóg posiadają rybi ogon, a także nie boją się ognia. – Nooo... można się z tym zgodzić... Siadaj. Ale następnym razem postaraj się nie spóźniać... tym bardziej, że jutro jest ostatni dzień oddania pracy zaliczeniowej. Do ghyra! Jak mogłam o tym zapomnieć! Trzeba będzie po zajęciach wpaść do Kućki… Przez ostatnie trzy lata nie napisałam żadnej z prac zaliczeniowych. Umówiłam się z bibliotecznym szyszką1 (wiem że współczesna magia odrzuca możliwość kontaktów z drobnymi demonami, ale nie jestem winna temu, że mogę porozmawiać zarówno z nimi jak i ze zwierzętami), i otrzymywałam od niego prace dwudziesto-, trzydziestoletnie. Poprawiałam je tak, żeby otrzymać gwarantowaną czwórkę, a nie piątkę i zdawałam. I nie chodziło o to, że się leniłam. Sama mogłam napisać zaliczeniówkę na „celujący”, ale na piątym roku dowiedziałam się, że najlepszy adept kierunku Praktycznej Magii będzie cały rok przechodził praktyki nie byle gdzie, a na królewskim dworze. Od trzeciego roku letnie wakacje przeznaczałam na poszukiwania rodziców, a poświęcenie roku na przygotowywanie miłosnych i anytymiłosnych eliksirów to, wybaczcie, ale nie dla mnie. Niech tym zajmują się Jacek i Mira, najwięksi dwójkowicze klasy. Uspokoiłam się i wyczułam dobry nastrój Almita (ten domyślnie postawił blokadę od wszelkiej uciążliwej telepatii, w tym także tej naturalnej). Domyśliłam się, że dzisiaj już więcej nie będzie mnie pytał, a zamiast tego zajmie się tymi, którzy, w przeciwieństwie do mnie, szybko nie zdołają się wybronić (uchwyciwszy myśli Jacka, o mało co przypadkowo nie wypaplałam, że jeszcze jedną cechą najady są ostre zęby i złote włosy). A tak mogłam już odetchnąć, wspominając dzień, kiedy pierwszy raz przybyłam do Szkoły. * * * W przeciwieństwie do moich rówieśników, trafiłam do Szkoły przez przypadek jako jedenastoletnia sierota, podrzutek bez rodu i krewnych. Na początku tamtego lata uciekłam z maleńkiej wsi na granicy z Winessą i skierowałam się do centrum kraju, mając nadzieję na spotkanie rodziców. W tym wieku szczerze wierzyłam, że jak tylko mama i tata na mnie spojrzą, to od razu rozpoznają. Święta naiwności! Na początku padoliścia, głodna jak wilk, trafiłam do Starminu. Pomimo całej mojej naiwności, wiedziałam, że potrzebuję pieniędzy i w ten chłodny dzień błądziłam po ulicach stołecznego miasta, Zaglądając w oświetlone okna, cichutko oblizywałam się i przeganiałam plamki krążące przed oczami. 1 szyszka, szyszyga – niespokojny duch lub demon, tutaj zajmujący się biblioteką psotnik.

Droga z brukowej kostki poprowadziła mnie za miasto i doprowadziła do grupy dzieciaków w moim wieku, zebranych u wrót wysokości dwóch dorosłych. Ironią losu zdecydowałam, nie zwracając uwagi na myśli tłumu, że skoro zebrała się tu taka liczba osób, to zapewne dają za darmo zjeść... Rozepchałam na boki dzieci i przebiłam się do wejścia. Jakiemuś chłopaczkowi nie spodobała się moja bezczelność i zawołał: – To ja stałem na początku kolejki, nie ty! – Będziesz się sprzeciwiał, to dam ci w ucho i znajdziesz się na jej końcu! Jego kolorowo ubrana mamuśka próbowała protestować niczym uliczna dzieciarnia, ale napotkawszy mój lodowaty, wygłodniały wzrok, jakoś tak dziwnie zapiszczała i zamilkła. Poszłam za wysokim, brodatym mężczyzną, ubranym w jakiś kubrak. On (w sensie mężczyzna, a nie kubrak) zaprowadził mnie do ogromnej sali z marmurową podłogą i zostawił tam z obcymi ludźmi, trzema mężczyznami i kobietą. Kobieta, czarnooka, czarnowłosa piękność, od razu mi się nie spodobała. Biła od niej tak silna fala zła! A mężczyźni... Jak to mężczyźni. Jeden siwy starzec wykazywał zainteresowanie, a pozostałym było wszystko jedno. Jednak mnie to nie bardzo interesowało. Jedyne, czego chciałam, to jeść!!! Rozejrzałam się dookoła i… O, jakie szczęście! Na stole, za którym siedziała ta czwórka, stał talerz pełen czerwonych, dojrzałych jabłek! Nie zastanawiając się nad tym, że między mną a stołem jest dość duża odległość, wyciągnęłam rękę i nagle dojrzały owoc wleciał mi wprost do rąk! Nie zwlekając nawet sekundy, wbiłam się w niego zębami. Talerz szybko opustoszał, a przede mną pojawiła się górka ogryzków po jabłkach. Podniosłam wzrok, czując zadziwienie wszystkich znajdujących się w komnacie i rzuciłam w przestrzeń: – Dziękuję – (zawsze byłam grzecznym dzieckiem), po czym skierowałam się ku drzwiom. – Dziewczynko, poczekaj! – za moimi plecami rozległ się rozdzierający serce krzyk. Odwróciłam się. Nienawiść kobiety stała się jeszcze silniejsza, a siwy starzec wyskoczył za stołu, prawie że ślizgając na ogryzkach i podbiegł do mnie. – Poczekaj! – popatrzył mi w oczy. – Nie chcesz tu zostać? – Ale dlaczego? – szczerze się zdziwiłam. – Powiedziałam „dziękuję” za jabłka... Starzec był zdziwiony, uszczęśliwiony i bardzo chciał, żebym została... Te emocje kłębiły się wokół niego, dziwnym sposobem przeplatały i uciskały moją głowę. „Jest bardzo silna... Musi tu zostać...” myślał starzec. Ciekawe, co miał na myśli? – To jest Szkoła Magów. Czy nie chciałabyś stać się potężna? – Nie – szczerze wyznałam. – Ja chcę tylko znaleźć moją mamę... Przez głowę starca przemknęła myśl: „Na tym można zagrać...” i cisza. W tym samym momencie kobieta także wstała zza stołu, obeszła go i podeszła do mnie. Złość wylewała się z niej czarnymi, stalowymi wstęgami: – Dziewczynko, powiedz mi, czy posiadasz jakiś amulet? Proszę, daj mi na niego spojrzeć. Podobała mi się coraz mniej i mniej, ale starzec, napotkawszy mój wzrok, cicho szepnął:

– Nie bój się, magister Helena obejrzy twój amulet i od razu go odda. Miałam co do tego wielkie wątpliwości, ale pokornie westchnęłam i wyciągnęłam za pazuchy swoją zawieszkę – jedyną nić, dzięki której miałam nadzieję odnaleźć swoich rodziców: eleganckiego, malachitowego nietoperza, wiszącego na cienkim, skórzanym rzemieniu – i podałam go „magister Helenie”. Wyrwała mi go z rąk i wbiła w niego wzrok. A staruszek ponownie się odezwał: – Jeśli zostaniesz magiczką, to łatwiej będzie ci znaleźć swoich rodziców! – Naprawdę? W takim razie zost... W tejże chwili poczułam ukłucie, natychmiast odwróciłam się do kobiety i zażądałam: – Proszę oddać mi mój amulet! – Dziewczynko, po co ci on! – zdziwiła się krytycznie. – Zwyczajny kamień! Gdy zostaniesz magiem, zrobisz takich setki! Za stołu dobiegło nas ciche pochrapywanie. Starzec rzucił w tamtą stronę przenikliwe spojrzenie i powtórzył moje polecenie: – Heleno, oddaj dziewczynce jej rear. – Nie potrzebuję żadnego re... para! Niech odda mi mój amulet! – Heleno? Jeśli tego nie zrobisz, jesteś zwolniona! Kobieta pobladła jak prześcieradło i krzyknęła: – Proszę! – podała mi amulet. Popatrzyłam na niego i odrzuciłam w bok, po czym stwierdziłam: – To podróbka! Proszę oddać mi mój amulet. Czułam, że jeśli tego nie zrobi, to wbiję się jej w gardło i cały Konwent Magów mnie przed tym nie powstrzyma. Magister Helena cicho zaklęła i, zerwawszy z szyi skórzany rzemień, rzuciła mi go: – Udław się nim! – i dodała do tego kilka niecenzuralnych słów. Kamyczek leciał mi prosto w twarz, ale w ostatniej chwili nagle zatrzymał się i opadł na podstawioną dłoń. To był ten prawdziwy. Powiesiłam go sobie na szyi, a staruszek (później dowiedziałam się, że nazywa się magister Ksan Perlow) zbladł jak śmierć i wyszeptał: – Magister Heleno, jest pani zwolniona. – Nie ma pan prawa! Mój ojciec jest przewodniczącym Konwentu! – Jest pani zwolniona! Wyszła, gniewnie trzaskając drzwiami... Budzący się pozostali członkowie komisji rekrutacyjnej cicho pomrukiwali, a ja... ja pozostałam w Szkole, aby uczyć się na maga-praktyka... * * * Moje rozmyślania przerwał głos Almita: – Adeptko Irno, czy mnie pani słyszy? Co takiego powiedziałem? I jak na złość, nikt nie miał ani jednej najdrobniejszej myśli o przebiegu zajęć praktycznych! Wszyscy myśleli wyłącznie o jednym: „Ciekawe, jak się z tego wykręci?” Wstałam i, patrząc uważnie w oczy Almita, powiedziałam:

– Powiedział pan „Adeptko Irno, czy mnie pani słyszy?” Przyjazny śmiech moich kolegów z klasy został zagłuszony przez dzwonek. * * * To przyjemne, gdy na dworze zaczyna się lato i w Szkole mamy maksymalnie jedne zajęcia... Można odpocząć, spotkać z Lewarkiem, powędrować po Starminie, ale teraz nie to mi było w głowie. Jutro był ostatni dzień oddania pracy i jeśli jej nie oddam... Skierowałam się w stronę biblioteki. Przechodząc obok gabinetu dyrektora, usłyszałam głosy. Kogo nigdy nie męczyła ciekawość? Zwolniłam kroku, ale jakbym nie wytężała słuchu, nie mogłam zrozumieć ani słowa. Nauczyciel zawsze bardzo dobrze blokował swój gabinet. W najciemniejszym kącie biblioteki znalazłam Kućkę. Biblioteczny szyszka, malutki i wystraszony niezliczonymi pokoleniami adeptów duch siedział na podłodze zwinięty w kłębuszek i wycierał łzy pędzelkiem długiego ogona. Dostroiwszy się do fal jego myśli, zapytałam: „Co się stało Kucieńka?”, a ten podniósł na mnie wielkie, czarne oczy i, pociągając nosem, wysłał w myślach obrazek: noc, cisza, Kućka zaplata grzywę Lisa, aż tu nagle zaczęli go ganiać dwaj ogromni koniuszowie... Co mogłam na to powiedzieć? Pogłaskałam Kućkę po pokrytej czarną, miękką sierścią głowie i, żeby jakoś go uspokoić, powiedziałam: „To nic, jeszcze wyrośniesz, będziesz wielki i silny”. Kućka radośnie podskoczył (zazwyczaj małe demonki bardzo szybko zmieniają nastroje), czarną spiralą lekko wleciał mi na ramię i z zadowoleniem zamruczał na moje głaskanie. I choć Kućka należał do całkowicie innej klasy demonów, przypominał mi Nafanę – skrzata żyjącego w moim domu w tej maleńkiej, nie mającej nawet nazwy, na wpół opustoszałej wioseczce daleko na zachodzie. Tamten też był taki dobry i miły, zaplatał mi nocami włosy w dwa grube warkocze, a ja nalewałam mu wieczorami mleka... „Kućka, wypełniłeś moją prośbę?”. Wesoło podskoczył na moim ramieniu, podając mi stary, pożółkły zwitek. Ostrożnie wyciągnęłam go z kućkowych łapek i przeczytałam tytuł. Co tu mamy? Praca zaliczeniowa. Temat:„Struktury społeczne, życie i zwyczaje społeczności wampirów”. Rok – 999. Obroniona na „celująco”. Dokładnie to, czego potrzebuję! Temat pasuje, napisany na zajęciach dwadzieścia pięć lat temu. A kim jest autor? Jakaś W.Redna. Może być. Trzeba tylko przepisać i porobić trochę błędów, żeby otrzymać gwarantowaną czwórkę. Zmniejszyłam zwitek do wielkości cala i schowałam za bransoletę na mojej lewej ręce, po czym jeszcze raz pogłaskałam Kućkę. „Dziękuję, puchatku!”, na co on z zadowoleniem przymrużył oczy. Nagle padł na mnie, siedzącą na podłodze, czyjś cień: – Drakonowa, znowu spędzasz czas z tym demonem?! Drakonowa – to ja. Na początku było to przezwisko – „Drakonowa Przyjaciółka”, przyległo do mnie po tym, jak okazało się, że jako jedyna ze swojego rocznika znalazłam wspólny język z Lewarkiem. Potem jakoś samo przemieniło się w nazwisko i teraz nawet podpisywałam nim swoje prace zaliczeniowe. Brzmi ładnie –

Irna Drakonowa... Podniosłam wzrok i zobaczyłam przed sobą Rintę. Malutka, pulchniutka studentka dziesiątego roku nie była w stanie znieść tego, co podobało się mnie: Lewarka, demonów, zwierząt, przyrody... Mówiono o niej, że zajmuje się nekromantią... – Czego chcesz? Kućka też nie lubił Rinty i niechcący zobaczyłam, jak przez jego myśli przemyka obrazek: Rinta otwiera drzwi swojego pokoju, a na jej głowę wylewa się wiadro smoły... Biedaczka, u Kućki rzadko kiedy pomysł nie idzie w parze z działaniem... Kućka lekko zeskoczył z mojego ramienia i prześlizgnął się między nogami Rinty, aby skryć gdzieś między zakurzonymi regałami biblioteki. Czego ode mnie chciała, wiedziałam i tak: największy wrzód Szkoły spieszył poinformować mnie, że jestem wzywana na dywanik do dyrektora. Dlaczego, po co, nie wiedziała, ale i tak ciekawiło mnie, co powie. Rinta zmierzyła mnie wzrokiem pełnym pogardy i wydusiła: – Coś narobiłaś i Nauczyciel rzuca się i wrzeszczy. Mówią – dodała ze złośliwym uśmiechem – że podpisuje dokumenty wykreślenia cię z listy studentów. A to wrednota! Coś najwidoczniej błysnęło w moich oczach: przestraszona Rinta cofnęła się, ale szybko uporała się ze swoimi uczuciami, prychnęła z niezadowoleniem, po czym wyszła z biblioteki. Rzuciwszy krótkie spojrzenie w jej kierunku, ledwo powstrzymałam śmiech – ktoś zawiesił na jej plecach kawałek pergaminu z krzywo nabazgranymi runami „Kretynka” – Kućka zaczął już wprowadzać w życie swój straszliwy plan zemsty. * * * Jakie było moje zdziwienie, gdy w gabinecie Nauczyciela zobaczyłam swojego wczorajszego znajomego. Zobaczywszy mnie, ten ryżyk (wiem, że ma złote włosy! Ale niektóre pasma jego włosów przechodziły w odcień rudego) uśmiechnął się na powitanie i ponownie zwrócił spojrzenie na siedzącego za zawalonym zwitkami biurkiem dyrektora. Czułam się bardzo niekomfortowo. Wydawało się, że Nauczyciel mnie nie zauważa... W końcu nie wytrzymałam i już chciałam chwycić za klamkę u drzwi, żeby wyjść, gdy nieoczekiwanie zainteresował się: – Irna, napisałaś już pracę zaliczeniową? Tak, już mu powiem prawdę! – Tak, oczywiście. Wszystko jedno, on i pozostali wykładowcy (właściwie i adepci) nie są w stanie przeczytać moich myśli (jedyny bóg wie czemu). – Szkoda – kontynuował dyrektor szkoły, wstając zza biurka a w jego oczach pojawił się błysk. – Chciałem cię zwolnić z jej pisania i zdawania egzaminów w tym semestrze. Zwolnienie z pracy zaliczeniowej? Nie pamiętam podobnej sytuacji! Co się mogło

stać? Nauczyciel kontynuował temat: – Zwolnię, jeśli spełnisz moją jedną prośbę. Wtedy otrzymasz ze wszystkich egzaminów „piątki”. – „Czwórki” – poprawiłam go automatycznie. – Może być i tak – przystał na ten warunek lekko, sądząc, że i ja się zgadzam. Niedoczekanie twoje. – A co będę musiała zrobić? – Odprowadzić Alana – wskazał głową mojego wczorajszego znajomego – do... – Dokąd? Nauczyciel dziwnie zawahał się i przesunął wzrokiem po podłodze. Na stuletnim marmurze pojawiła się plątanina dróżek zakończonych małym dymkiem: – Do Dogewy. Podczas swoich letnich wędrówek zdążyłam objechać całą Belorię, z wyjątkiem właśnie Dolin i Jesionowego Grodu. Jestem człowiekiem a to znaczy, że moich rodziców nie ma wśród elfów i wampirów. Tym bardziej, że od Piętnastoletniej wojny sto lat minie zaledwie za dwa lata i ani jedni, ani drudzy nie lubią obcych. – Ale do niej jest nie więcej niż trzy dni drogi! Sam jest w stanie tam dojechać! – Alan jest bardzo ważną osobistością w swojej ojczyźnie – trzeba było zobaczyć w tym momencie wybałuszone oczy tej „bardzo ważnej osobistości”! – Nie może się mu nic stać. Ale na Starym Trakcie nie spotykało się niczego bardziej niebezpiecznego od konika polnego! Mimo to zrobiłam minę sugerującą, że uwierzyłam temu jawnemu oszustwu i słodkim głosem zapytałam: – W takim razie dlaczego nie może odprowadzić go któryś z Magistrów? Dlaczego ma zrobić to ktoś taki jak ja, wiedźma-niedouczek? Na marmurze zapłonęły zielone języki płomieni. Potem błękitne, wyblakłe oczy Magistra Ksandra zabłysnęły jakąś dziwną radością i jadowicie odpowiedział: – Jaśnie pan wyraził prośbę, żeby odprowadził go mag, którego zna. A ty jesteś jedynym znanym mu praktykiem. Na twarzy Alana bez problemu można było odczytać, że nigdy niczego podobnego nie mówił. Przy niewielkiej ilości fantazji można było usłyszeć, jak o marmur uderza jego szczęka. * * * Nauczyciel powiedział, że mam godzinę na zebranie rzeczy (dobrze, że nie od razu wysłał mnie... w drogę), więc wrzuciłam do torby wszystkie rzeczy, chwyciłam ją i pobiegłam do biblioteki pożegnać się z Kućką. Biblioteczną szyszkę znalazłam w odległym magazynie. Ten, wesoło wyjąc, kołysał się na na wpół potłuczonym żyrandolu. Zapewne ponownie spłatał jakiegoś psikusa, maleńki niegodziwiec! Zobaczywszy mnie, zeskoczył na moje ramię, przerzucił ogon z pędzelkiem na drugie i wczepił się drobnymi paluszkami we włosy, żeby nie spaść.

„Do widzenia, Kucieńko” Przed moim wewnętrznym wzrokiem pojawił się obraz: mnie wsiadającej na siodło i wielkiego, pulsującego znaku zapytania. Kućka pytał: „Wyjeżdżasz?” „Tak” Nowy obraz: Maleńki kalendarzyk. – „Na długo?” „Nie wiem” „Będę tęsknić”: Po raz pierwszy od ośmiu długich lat naszej znajomości Kucia porozumiał się ze mną nie obrazkami, a wysłał w pełni sformułowaną myśl... „Ja także” Posadziłam szyszygę na podłodze i, kichając od kurzu wzbitego przez jego ogon, wyciągnęłam zza bransolety zwitek, powiększyłam go i podałam Kućce. Ponownie zaczął podskakiwać i kolejna chmura kurzu podniosła się znad starych tomów. „Nie trzeba... Zostaw sobie... Zrobiłem ko... Zrobiłem ko...” i, nie dając sobie rady ze złożonym wyrazem, posłał kolejny obrazek: malutki, chudziutki Kucieńka siedzi za biurkiem i trzyma w rączce ogromne pióro i przepisuje zwoje. „Zrobiłeś kopię?” „Aha” „Dziękuję, Kucieńko”. Pierwszy raz od czterech lat przeczytam „swoją” pracę zaliczeniową. Pogłaskałam szyszygę po głowie i pobiegam do Lisa. * * * Lis, pięciolatek koloru kwitnącego nagietka, czekał na mnie na dworze. Jakimś sposobem ten ognistorudy leszy za każdym razem dawał radę wyjść z zamkniętej stajni, nie zwracając uwagi na zamki ani uzdy... Ani Alana, ani jego „Wronki” (niezła ksywka. Trzeba będzie spytać, jak się nazywa naprawdę) jeszcze nie było, więc poszłam pożegnać się z Lewarkiem. Kto wie, kiedy wrócę do Szkoły: za tydzień, za miesiąc?... Lisa, jeśli można tak powiedzieć, otrzymałam około czterech lat temu. Wracałam właśnie do Szkoły po kolejnych bezowocnych poszukiwaniach rodziców, kiedy zobaczyłam na drodze przede mną wolno idącego chłopa, prowadzącego za uzdę chudawego źrebaka. Chłop był w pełni zdecydowany nakarmić konikiem wilki, a źrebak najwidoczniej pogodził się ze swoim losem. Oczywiście musiałam się wmieszać. Żal mi się zrobiło stworzenia. Zrównawszy krok z kmieciem, zapytałam: – Dokąd was droga prowadzi? Prześliznął się po mnie wzrokiem i, zobaczywszy jedynie bosonogą, piętnastoletnią dziewczynkę, skrzywił się: – Idź mi stąd, nędzarko! Zignorowałam go, uniosłam się łokieć nad ziemię i miło zapytałam: – Może jednak powiecie? – W imię Ojca i Syna, i Ducha... – szybko przeżegnał się kmieć i od razu zmienił ton na płaczliwy: – O proszę, pani wiedźmo, kobyłka oźrebiła się pół roku temu, a on

taki szkodnik, żyć nie daje! A to kapustę podepcze, a to z zagrody ucieknie i kury przestraszy, a niedawno sąsiada na kalenicę dachu zagnał... Zdecydowałem wilkom na pożarcie zostawić. – A nie żal? – wyrwało się mi. – Można go przecież sprzedać. – A kto go kupi? – machnął ręką chłop, ale w tymże momencie w jego oczach zapłonął ognik chciwości i zapytał: – A pani nie chce, pani wiedźmo? Tylko za pięćdziesiąt kładni oddam! W mojej kieszeni brzęczały nie więcej niż trzy kładnie! Jednak zrobiłam mądrą minę i wymamrotałam: – Najpierw spojrzę na niego z bliska – wyciągnęłam rękę do aksamitnego nosa źrebaka i nagle w mojej głowie rozległo się rozpaczliwe wołanie: „Pomóż!!!” Z zaskoczenia z moich palców posypały się zielone iskry (chciałam stworzyć żółte, ale w ostatniej chwili pomieszałam wektory). Do tego momentu nie rozmawiałam jeszcze z żadnym zwierzęciem! Ale kiedy się odwróciłam do śledzącego z respektem moje poczynania wieśniaka, na twarzy wymalowany miałam już tylko kamienny spokój: – Nie kupię tego źrebaka. Ciąży na nim straszne przekleństwo, sprawiające mu za dnia i w nocy okropne męki – moje źrenice powoli rozszerzały się, skrywając tęczówki i białka. – za dwa dni umrze, a zaklęcie przejdzie na jego właściciela – moje oczy powróciły do normalności. – Mogę je zdjąć... Ale oczywiście za dodatkową opłatą... – Ile? – szybko zapytał chłop. – Siedemset kładni. Kwota była, lekko mówiąc, astronomiczna. Wieśniak także to zrozumiał: – Ile? Dwie kładnie, nie więcej! Wzruszyłam ramionami i ruszyłam w drogę. Jakiś czas we wnętrzu mojego rozmówcy toczyła się walka między strachem i skąpstwem, ale ostatecznie strach zwyciężył i usłyszałam za plecami odgłos jego kroków: – Pani wiedźmo, pani wiedźmo! A nie chce pani odczarować tego źrebaka i wziąć go sobie jako zapłatę? Właśnie na to liczyłam. – Pan żartuje? Jakiś tam źrebak za zdjęcie tak potężnego przekleństwa?!! Jeszcze dołoży pan ze sto kładni! Po około pół godzinie wytargowałam sobie źrebaka, jego uzdę i dziesięć kładni. Wymamrotawszy nad zwierzakiem nic nieznaczące słowa i wystrzeliwszy kilka setek drobnych błyskawic, szybciutko chwyciłam uzdę i ruszyłam w drogę, zanim chłop domyśli się, że go wyrolowałam. Chociaż to jakby miało nie nadejść. W każdym razie w ślad za mną płynęły słowa podziękowań, a nie noże na przemian z kamieniami... Lis (tak go nazwałam, jeśli ktoś się nie domyślił) miał tylko jedną malutką wadę (jeśli nie liczyć jego wrodzonej złośliwości) – stanowczo odmawiał podkuwania kopyt. Tego lata, kiedy wszyscy kowale Starminu odwiedzili szczyt królewskiej twierdzy, zagonieni tam przez Lisa, zdecydowanie postanowiłam, że nie będę marnować pieniędzy na jego podkucie i dawno machnęłam ręką na pęknięcia żłobiące jego kopyta (Dzięki bogom, nie robią się szersze).

* * * Niestety Lewarka nie zastałam. Ostatnimi czasy smok często przepadał na długie okresy, wracał zadowolony jak kot po wypiciu śmietanki i zdecydowanie odmawiał opowiadania o tym, gdzie był. W związku z tym po Szkole już od dwóch lat chodziły słuchy, że Lewark ma gdzieś na boku małe smoczątka. Gdy z godziny przydzielonej mi na spakowanie się zostały marne dwie minuty, a smok nadal się nie pojawił, pogrzebałam myśl o pożegnaniu z nim i szybko teleportowałam się do Lisa. Tym razem Alan już na mnie czekał, dostojnie wsiadając na swoją czarną górę skromnie nazywaną „koniem”. Umocowałam swoją torbę na karku Lisa, lekko wskoczyłam na siodło i wyjechałam ze Szkoły w ślad za Alanem, odprowadzana zawistnymi spojrzeniami adeptek („Ciekawe, gdzie Irna złapała takiego chłopaka?! Na dodatek blondyna!”). Odjechaliśmy od Szkoły około dwadzieścia łokci, kiedy nagle za naszymi plecami rozległo się jakieś straszne wycie, płynnie przechodzące od wyjątkowo wysokich dźwięków aż do ultradźwięków. Odwróciwszy się, zobaczyłam jak z bram szkoły, zostawiając za sobą brudne ślady, wyskoczyło jakieś całkowicie czarne stworzenie. Czarne, zlepione włosy, pokryta czernią suknia (uszyta dwa dni temu u najlepszego starmińskiego krawca – „kosztowało to piętnaście kładni” – automatycznie zauważyłam) i tylko białka oczu oraz zęby błyszczały bielą na tle tego koszmaru każdego albinosa: – Irna! Kreaturo! Zabiję cię! Od dawna chciałam wypróbować pewne zaklęcie i dlatego moje usta same wymamrotały trzy krótkie słowa i udałam, że strącam coś z ręki w stronę Rinty. W tym momencie mocno zakręciło mi w głowie i przed upadkiem pod kopyta koni uchroniło mnie tylko to, że owinęłam sobie ręce lejcami Lisa. Zaklęcie znalazłam jakiś rok temu, kiedy Kućka zamiast pracy zaliczeniowej przyciągnął mi tłusty foliał pod tytułem „Podstawy magii meteorologicznej”. Właściwie nie jest trudne, ale zabiera mnóstwo sił, dlatego też księga znajdowała się w dziale zakazanym. Dodatkowo nie mogłam zrozumieć aż do teraz, dlaczego w tym zaklęciu (jedynym z rozdziału, który zdążyłam przeczytać) używało się zamkniętego a nie rozpraszającego wektora... Jakby nie było, zaklęcie zadziałało: nad wrzeszczącą i wściekle skaczącą Rintą pojawiła się malutka, ciemna chmurka, z której natychmiast zaczął padać deszcz. Studentka rzuciła się w prawo, potem w lewo, zamachała rękami nad głową a i tak nie odgoniła natrętnej chmurki i, nie zmniejszając natężenia krzyków, skryła za bramą. Chmurka płynnie przeleciała nad murem i przepadła z kręgu widzenia. Alan spojrzał na mnie, lecz przemilczał. W milczeniu jechaliśmy jeszcze z dwie minuty, gdy nagle doszło do mnie, co dla Rinty oznaczają wektory. Parsknęłam, przechylając się nad łękiem siodła i, próbując zdławić wyrywający się śmiech, wetknęłam twarz w grzywę Lisa. Tego Alan już nie wytrzymał: – Co się stało?

– Pamiętasz... chmurkę? – zapytałam, przerywając wypowiedź napadem śmiechu. – Hę? – W Szkole jest miejsce... gdzie magia jest blokowana... Jeśli na kogoś działa jakieś zaklęcie... i ta osoba wejdzie w taką strefę... to zaklęcie przestaje działać... jeśli wektory są rozpraszające... ale jeśli są zamknięte, to zaklęcie... po wyjściu ze strefy blokowania... aktywuje się ponownie... A w tym przypadku mamy właśnie taki wektor... – Za to nie będzie potrzebowała prysznica – odpowiedział Alan, zachowując kamienny wyraz twarzy. Ten malutki żart ostatecznie roztopił wszelkie pozostałości nieufności między nami i po kilku minutach rozmawialiśmy wesoło o wszystkim. * * * – Irna, wytłumacz mi, proszę, jedną rzecz. Jak to się stało, że praktyk tak dobrze walczy? Zawsze myślałem, że preferujecie wyłącznie magię. – Nie spodziewałam się, że zostanę na tak długo w Szkole – wyjaśniłam, wycinając w darni cienką linię, która po zamknięciu powinna stać się mocnym, ochronnym polem na całą noc. – a potem przez pierwszy i drugi rok całe stypendium traciłam na lekcje fechtunku, a przez trzeci i czwarty na lekcje walki ulicznej. – A teraz kontynuujesz ćwiczenia? – zapytał, układając drewno na ognisko. – Tak, tylko już sama... Krzesiwo mam w torbie – zabrałam sztylet i odwróciłam się do niego. Zamarłam, nie wierząc własnym oczom. Zamiast jak każdy normalny człowiek rozpalić ogień za pomocą banalnego krzesiwa, Alan przysiadł w kucki przed przyszłym ogniskiem, trzymając dłonie sformowane w „domek” nad drewnem. Na początku nic się nie działo, ale po kilku sekundach nad wiązkami zaczął krążyć malutki dymek, a po kolejnej chwili buchnęły języki ognia, łapczywie liżące drewno. – Nieźle czarujesz, Alan – wykrztusiłam, poradziwszy sobie z pierwszymi symptomami zdziwienia. – Jakie tam czarowanie – sprzeciwił się. – Taka tam drobnostka. – A nie chciałbyś zajmować się tym profesjonalnie? Umiejętności posiadasz... – odrzuciłam na bok pasmo włosów, które wpadało w oczy. – Nieee – roześmiał się ten „czarownik-niedouczek”. – Tego by moi… krewni i przyjaciele już nie przeżyli. * * * Śpię mocno, lecz budzę się szybko. Także dziś rano obudziłam się natychmiastowo, jak tylko usłyszałam przekleństwa Alana. A dokładniej to nie były przekleństwa, a absolutnie przyzwoite rzeczowniki, przymiotniki i czasowniki w języku trolli. Oderwawszy głowę od podróżnej torby (Lis ma wredną manierę przeżuwania wszystkiego, co leży w niewłaściwym miejscu i dlatego to „wszystko” przed nim chowam) i nacieszywszy oczy ponurym niebem (było nie później niż około czwartej na ranem), zapytałam:

– Co się stało? – Wagurc! Ghyr og imre! Samparrokst! – A tak właściwie? Alan wstał i kontynuował: – Popatrz na mnie. Przygryzłam usta, żeby nie roześmiać się i nie doprowadzić do większej histerii biednego chłopczyka. Kiedy Alan kładł się spać, jego koszula była włożona w spodnie, ale najwidoczniej miał pecha i zasnął w pobliżu Lisa... Teraz koszula była wyciągnięta ze spodni i od środka piersi aż po sam dół nacięta (a dokładniej mówiąc, pogryziona) we wspaniałe frędzelki. Zszywanie jej byłoby bezcelowe. Sznury frędzli były na tyle cienkie, że same mogłyby posłużyć za nitki... Lis udawał śpiącego, lecz mnie nie oszukał... „Dlaczego to zrobiłeś?” „A?! Co?! Śpię!” „Dlaczego to zrobiłeś?” Lis uspokajająco zaczął lizać mnie po policzku: „A dlaczego ta kobyła wyzywa mnie od bękartów?!” – teraz i on zaczynał wpadać w histerię. Rzeczywiście, ciekawe czemu? „To nie kobyła, a koń” „Żadna różnica...” Z jego oczu popłynęły łzy... Odwróciłam się do Alana i próbowałam mówić jak najbardziej przekonywająco: – Jest mu szczerze przykro, że tak się stało. Lis musiał po prostu w coś się wgryźć.. Założymy się, że nie uwierzył w ani jedno moje słowo? Mimo wszystko dobre wychowanie zwyciężyło. Ja bym powiedziała komuś prosto w twarz, że mnie okłamuje, a Alan posapał jakiś czas, potem podszedł do swojego konia i powiedział: – Ciekawe, czy mam zapasową koszulę? – zaczął szukać w torbie podróżnej. Miejmy nadzieję, że ma. W przeciwnym wypadku, jeśli nauczyciel dowie się, że mój koń zjadł ostatnie ubranie „bardzo ważnej osobistości”, następnym razem zobaczę Lisa wyłącznie w formie kiełbasy z konia... Na szczęście zapasowa koszula odnalazła się i Alan przewiesił ją przez bok Vrana (dziwne imię dla konia...) i zaczął zdejmować swoje sznureczki, jeszcze wczoraj dumnie zwane koszulą. Odwróciłam się od niego i zaczęłam uspakajać Lisa, znajdującego się w stanie całkowitego roztrzęsienia. Lis zjadł z mojej dłoni trzy kostki cukru, po każdej kolejnej wpadając w coraz lepszy nastrój, kiedy to czwarta nieoczekiwanie wypadła z jego pyska, a oczy zamarły gdzieś powyżej mojego ramienia. Sądząc po dźwiękach, które słyszałam za plecami, Alan po prostu się rozciągał, ale oczy Lisa z każdą chwilą powiększały się i, gdy osiągnęły już rozmiar porządnego talerza, nie wytrzymałam i odwróciłam się. Lepiej, gdybym tego nie zrobiła. Alan nadal stał plecami do mnie i posiadał ogromne, przypominające nietoperzowe skrzydła. To była idealna chwila, aby krzyknąć: „Mamusiu, wampir!”, ale magowi-praktykowi taki krzyk nie przystoi. Po pierwsze, ponieważ wie, że wampiry należą do rozumnych ras i pierwsi nikogo nie

napadają, a po drugie, ponieważ na kursach na ósmym roku na jedynych zajęciach o wampirach nauczyłam się, że wszystkie wampiry są brunetami... W takim razie rodzi się pytanie: kim takim jest zakładająca przede mną koszulę osoba? Choć, będąc szczerą, to zajęć jako takich nie mieliśmy. Przypominam sobie, że na pierwszych praktycznych zajęciach z Ras Rozumnych Almit poświecił na wampiry całe dwie minuty, w ciągu których dowiedziałam się, że wampiry, jak była mowa wyżej, są brunetami, a prócz tego posiadają skrzydła, kły i są bardzo wrażliwi na telepatię. I to wszystko. Właśnie tylko dzięki temu, że spełniałam wyłącznie dwie na cztery cechy, uchroniłam się przed kolejną podłą ksywką. A po tych dwóch minutach Almit zaczął opowiadać o rusałkach, na które poświęciliśmy kolejną godzinę i osiemnaście minut... W końcu Alan jakimś sposobem zgrabnie złożył swoje skrzydła, narzucił koszulę i zaczął ją zawiązywać, a następnie odwrócił się do mnie: – Na co patrzysz, wampira nigdy nie widziałaś? W jego głosie dźwięczało na tyle szczere zdziwienie, że w pełni automatycznie odpowiedziałam: – Nie – a gdy doszedł do mnie sens pytania, wyjaśniłam: – wampiry są brunetami, a ty jesteś blondynem! Alan ostrożnie oddzielił pasmo długich włosów, przez kilka długich sekund patrzył na nie, a potem zawyrokował: – A niech mnie, to prawda! – później ciężko westchnął: – W takim razie wychodzi na to, że jestem jakimś dziwadłem... A w oczach tańczyły mu chochliki... * * * * Wieczorem zatrzymaliśmy się w Kamieńcu. Najprawdopodobniej Alan wybrał nie tylko najdroższą gospodę w mieście, ale i wynajął tam najdroższe pokoje. W każdym razie pokoje, w których sypiałam do tego czasu, były wyposażone trochę gorzej. Oczywiście, a czego się spodziewaliście! Największa kwota, jaką kiedykolwiek miałam w rękach, to dwanaście kładni. A tego, jak na nie zapracowałam, nie chcę wspominać do dnia dzisiejszego: tego dnia pierwszy raz w życiu przyszło mi zabić żywe stworzenie... W przeciwieństwie do moich kolegów z roku i koryfeuszy ojczystej magii uważam, że z każdym stworzeniem, żywym czy martwym, można znaleźć wspólny język. Niedźwiedziowi można powiedzieć, gdzie znajdzie najsłodszy miód, upiorowi obiecasz, że jego żywi krewni będą przed każdym zachodem słońca zostawiać mu na grobie dzbanek mleka i kawałek chleba (w końcu wszystko mu jedno, czy będzie pić ciepłą krew czy parujące mleko)... A zabijać nie lubiłam, ponieważ kiedy czuje się cudzy ból, to ciężko nie stracić świadomości, odczuwając, jak z kogoś kropla po kropli ucieka życie. Ale ten wściekły wilk już drugi tydzień terroryzował Pustoszyce, nie ulegając namowom. Z jego kłów sączyła się żółta piana, a w oczach paliła się żądza krwi... Zamarłam na kilka długich sekund, próbując dobić się do jego świadomości, jeden raz za drugim, próbując go uspokoić. Bezowocnie. Jego rozumem zawładnęła jedna

myśl: zabijać – i żaden telepata nie był w stanie tego zmienić... Skoczył, ale chwilę przed tym, nim jego pożółkłe kły zamknęły się na mojej szyi, zdążyłam wypuścić pulsar. Mieszkańcy Pustoszyc szczodrze mi zapłacili, ale nieraz jeszcze budziłam się nocami, czując, jak płomień pożera moje ciało, pali sierść, a w uszach dźwięczało moje wycie, wyrywające się z poparzonych ust... * * * Zapewne według mojego wewnętrznego zegara jestem „sową”, ponieważ zazwyczaj kładę się spać około drugiej – trzeciej w nocy. Choć z drugiej strony mogę być „rannym ptaszkiem”. Budzę się około piątej, wpół do szóstej rano... Jakby nie było, życzyłam „dobrej nocy” Alanowi o jedenastej i teraz liczyłam krowy, mając nadzieję, że dzięki temu szybciej zleci czas, a i tak wiedziałam, że nic z tego nie będzie... Chociaż chwila! Dlaczego się męczę? Mam ze sobą epokową pracę zaliczeniową. Mogę ją poczytać przed snem... W.Redna okazała się właścicielką bardzo eleganckiego stylu pisma. A prócz tego wyjątkowo ostrego języka. Ale nie miałam ochoty na czytanie ogólnoszkolnego programu edukacyjnego, tak więc przebiegłam wzrokiem punkt po punkcie, niespecjalnie zważając na sens. Aż nagle...! Na początku pomyślałam, że coś nie tak jest z moim wzrokiem. Potem zdecydowałam, że po prostu coś źle zrozumiałam, ale wniosek był napisany tak wyraźnym pismem, że niemożliwe było stwierdzenie: „Ta runa to po prostu kleks”. A wniosek brzmiał dokładnie tak: „Wampirzyce nie posiadają skrzydeł”... Poczułam się nieswojo. A potem, zdławiwszy pierwsze oznaki senności, zaczęłam studiować pracę. Zasnęłam o czwartej nad ranem, przepełniona przeróżnymi uczuciami. Zwyczajna praca zaliczeniowa w pył i proch rozniosła cały mój światopogląd tak ładnie formowany przez dziewiętnaście lat życia. Oprócz tego, że skrzydła, delikatnie mówiąc, nie są obowiązkową częścią fizjonomii wampira, dowiedziałam się, że Alan nie jest takim do końca dziwadłem. A tak właściwie jest, ale nie przez kolor włosów, a przez to, co znaczą pominięte przez niego złote włosy u wampira... Jedyne, czego nie mogłam zrozumieć, to dlaczego moi rodzice zostawili mnie i przez wszystkie te lata nie starali się mnie znaleźć, jeśli jestem wampirem i to takim niezwyczajnym... Dobrze. Dojedziemy do Dogewy, wezmę tamtejszego Władcę (lub Alana, jeśli Władcą jest właśnie on) za skórę i wybiję z niego całą prawdę. * * * Dogewa przywitała nas cichym szelestem osik. Często jeździłam po Starym Trakcie, ale nigdy wcześniej nie zajechałam do tej doliny. I było to związane przede wszystkim z tym obrazkiem – równa ściana osik wydawała mi się w jakiś sposób

niewłaściwa, albo coś w tym rodzaju... Zamiast nich powinno być tu coś innego, ale co? Alan lekko zeskoczył z Vrana i poprowadził go po drodze, oglądając się na mnie: – Idziemy? Ale już przeczytałam pracę zaliczeniową i dlatego mogłam pochwalić się nikłą, ale chociaż jakąś wiedzą: – A nie powinniśmy uprzedzić Strażnika? Alan wzruszył ramionami: – A dlaczego dwa wampiry miałyby uprzedzać Straż Granicy, że wjeżdżają do Dogewy? W tym momencie trzeba było wpaść w histerię, zacząć tupać nogami i krzyczeć: „Nie jestem wampirem!!!”, ale po co zaprzeczać oczywistościom? I nagle pociemniało mi przed oczami i na kilka długich sekund zamiast ściany osik zobaczyłam coś innego. Brzozy. Brzozy szerokie na dwa-trzy objęcia, gdzie na śnieżnobiałych pniach zieleniły się listki bluszczu... Wizja zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, ale już wiedziałam, gdzie pojadę po odwiedzinach w Dogewie. Będę przeszukiwać Doliny, gdzie granicą jest brzozowy las... * * * Szliśmy wąską ścieżką, ledwie widoczną wśród wysokich traw. W niektórych miejscach roślinność sięgała mi do piersi. Obszar był opustoszały, jedynie ptaki hałasowały wśród drzew. I nagle usłyszałam wesoły, dziecięcy głosik, śpiewający nieskomplikowaną piosenkę. Ale w języku trolli. Chwilę później pojawiła się sama właścicielka głosu: po dróżce energicznie szła bosonoga dziewczynka, na oko ośmioletnia, ubrana w kwiecistą, winesską sukienkę. Ognistorude włosy, zaplecione w dwa grube warkocze, współgrały z rozsypanymi po policzkach i nosie piegami, a niebieskie oczy drwiąco i w pełni ufnie patrzyły na świat. W jednej dłoni dziewczynka trzymała niedopleciony wianek, a w drugiej – ogromny bukiet, ale gdy tylko nas zobaczyła, kwiaty poleciały w różne strony, a sama dziewczynka zawisła na szyi Alana, wesoło machając nogami. Alan chwycił dziewczynkę i, ostrożnie postawiwszy ją na ziemi, zapytał: – Eee, Kselaneczka, co ty tu robisz? Byliście przecież w Arlissie? Dziewczyna wyciągnęła z powietrza jabłko i potarła nim o sukienkę, a potem wyjaśniła: – Wyjechaliśmy stamtąd. – D-dawno? – Przyjechaliśmy do Dogewy? Trzy dni temu... – A co się stało? Powoli żując dojrzały owoc, „Kselaneczką” zaczęła opowiadać: – Przyjechaliśmy tam, a tam byli już ciocia Orsana, wujek Rolar i wujek Wal. A ciocia Lereena zaczęła znowu opowiadać, że dwadzieścia lat temu, żeniąc się z ciocią Orsaną, wuj Rolar zrobił wielki błąd. A wuj Rolar powiedział, że ciocia Lereena nic nie rozumie i że jest skończoną idiotką. A wuj Wal dodał, że jest...

– Wystarczy! Wyobrażam sobie, co powiedział wuj Wal. I jak rozumiem, na tym przyjacielska misja do Arlissu się zakończyła? – Aha – kiwnęła głową. – A wiesz, kiedy tu jechaliśmy, wuj Wal nauczył mnie takiej piosenki! Co prawda on jeszcze o tym nie wie, ale to nieważne... Posłuchaj: Ghyr og imre! Ghyr og imre! Wagurc og imrlak... Gemmanhare irm trra rimres, Tagmlan, irst sztydgtlag! – A dalej jest refren... – Nie trzeba! – jednocześnie krzyknęliśmy z Alanem. W tym momencie dziewczynka na mnie spojrzała: – Alan, dlaczego nas sobie nie przedstawiłeś? – wyciągnęła do mnie swoją drobniutką dłoń: – Kselania. – Irna. – Z jakiej pochodzisz Doliny? Pojęcia nie miałam, co jej odpowiedzieć, ale na pomoc pośpieszył mi Alan: – Ona jest ze Starminu. – Naprawdę?! – z zachwytem krzyknęła dziecina. – Tak bardzo chcę jechać tam do Szkoły Magów, ale mnie nie puszczają, mówią, że jeszcze jestem mal... Alanowi z jakiegoś powodu ten temat się nie spodobał i zapytał: – Powiedz lepiej, czy rodzice wiedzą, że wyjechałem z Dogewy? – Aha! – Alan nagle posmutniał. – Tata powiedział, że miał lepsze zdanie na twój temat, przecież pozostawił cię jako Władcę, a ty wyjechałeś! A mama powiedziała, że urwie ci głowę i powie, że i tak nic się nie zmieniło! A jeszcze powiedzieli, żebyś od razu przyszedł do Domu Narad, jak tylko się pojawisz! Widocznie, bojąc się urywania głowy, Alan specjalnie wybierał najbardziej bezludne drogi. Do Domu Narad doszliśmy przez pola, skrywając się za ziemniakami... jeśli ktoś by nas zobaczył z boku... Gdy podeszliśmy do celu, Alan pomógł dziewczynce zejść z konia (wlazła na Vrana, jak tylko przekazała Alanowi smutną wiadomość o ich powrocie do Dogewy), zastukał do drzwi i ostrożnie wsunął tam głowę. Ponuro zapytał: – Mogę? – Wejdź, goście zawsze mile widziani – odpowiedział mu drwiący, męski głos. Mój towarzysz otworzył drzwi szerzej i odwrócił się do mnie: – W takim razie idziemy? – A co ja mam z tym wspólnego? – Idźcie, idźcie – łaskawie zezwoliła Kselania – Zostanę tu z Vranem i Lisem. Czego mi tam trzeba? Jeśli Alan będzie dostawał po głowie za to, że uciekł z domu, to nie mój problem. Nie mam z tym nic wspólnego!!! – Chodźmy – pociągnął mnie za rękę. – Za nic! – chwyciłam klamkę od drzwi. Alan pociągnął silniej. Wczepiłam się w klamkę jak kleszcz, który siedemdziesiąt lat był na diecie. Czując, że stały nacisk do niczego nie doprowadzi, Alan na kilka sekund zwolnił uścisk, a potem nagle pociągnął, mając nadzieję, że odczepiłam się od klamki. Nie ze mną takie numery! Drzwi cicho powiedziały: „Kra!” i wleciałam do komnaty, ściskając w dłoni kawałek klamki...

Żeby nie upaść, chwyciłam za parapet i tak utrzymałam się na nogach, obrywając przy tym zasłonki i zwalając na podłogę wazon z kwiatami. Ale to nietrudno było naprawić. Para karniszy i zasłony ponownie wisiały na oknie, a kwiatuszki spokojnie stały na parapecie i wyglądały nawet lepiej niż przed upadkiem. Co prawda jeszcze ani razu nie widziałam, żeby budziszek puszczał pąki róż i lilii, ale przecież na wszystko musi być pierwszy raz! Po zlikwidowaniu szkód wyrządzonych w Domu Narad i spowodowanych nieakuratnością Alana, zdecydowałam w końcu spojrzeć, gdzie on mnie zaciągnął. Komnata była praktycznie pusta, jeśli nie liczyć dwóch krzeseł z wysokimi, niewygodnymi oparciami. W jednym siedziała kobieta, a w drugim mężczyzna. Kobieta od niechcenia odrzuciła pasmo ognistorudych włosów (takich samych jak u Kselii) i łagodnym gestem pozbyła się moich lilioróżokwiatów. Oczywiście, gdy jesteś arcymagiem, to jest proste! Tylko że błędnie pomyślała, iż zrobiłam to, aby się pochwalić. A ja po prostu pomieszałam wektory!... Wyglądała na trzydzieści lat. Choć mogła mieć i pięćdziesiąt, albo i sto... Kto nadąży za tymi arcymagami! Nauczyciel wyglądał na starca tylko dlatego, że nie chciało mu się każdego ranka dbać o swój wygląd, a tak w pełni mógłby udawać nawet dziesięcioletniego chłopca. Natomiast jeśli chodzi o mężczyznę, to w krześle siedział najprawdziwszy drugi Alan: te same szare oczy, złote włosy, czarne, niczym narysowane węglem brwi... Wyglądał co najwyżej na dziesięć lat starszego od tego Alana, który przyprowadził mnie tu i teraz stał obok ze wzrokiem wbitym w ziemię i szurając nogą po podłodze. – Alanie, podejdź bliżej. Mój towarzysz, nadal nie podnosząc głowy, zrobił krok do przodu. – A teraz wyjaśnij, dlaczego wyjechałeś z Dogewy? – Dlaczego? Po nic? Ja... o... ją przyprowadziłem... Ale gadzina!!! Zwala wszystko na biedną wiedźmę! – Jak się nazywasz? – z głosu mężczyzny natychmiast znikł nawet ten cień ostrości, który był obecny w rozmowie z Alanem: Patrząc mu prosto w oczy (a czego miałam się bać?), odpowiedziałam: – Irna. – Czy mógłbym zobaczyć twój rear – lekki uśmiech ukazał zaostrzone kły... Re... co? I w tym momencie przypomniałam sobie pierwszy dzień w szkole, drzemiącą komisję rekrutacyjną, Magister Helenę z zaciśniętymi ustami, rozgniewanego Nauczyciela... I nie myśląc ani chwili dłużej, zdjęłam swój amulet i podałam go Władcy (a kim innym mógł być ten wampir?). I choć nie słyszałam jego myśli, w tym momencie wierzyłam mu bardziej niż Magister Helenie osiem lat temu. Przez kilka minut dokładnie oglądał mojego malachitowego nietoperza, a potem oddał go i rzekł: – Irn'Ellia torr ardCzence, kjei marrna or guellia... Mogłam przysiąc na wszystkie świętości, że nigdy dotąd nie słyszałam tego języka, a mimo to wszystko zrozumiałam... Choć nie rozpoznałam niektórych słów. Potem zapytałam: – Torr ard-zel? Dopiero potem zrozumiałam, że przemówiłam w całkowicie nieznanym mi

języku... Lecz odpowiedzi i tak nie otrzymałam. Na ulicy rozległ się dziki krzyk: – Oddawaj! Oddawaj, jak ci mówią! Bo zaraz zamienię cię w mysz! Będziesz do końca życia ser żuć! Od-da-waaaj!!! Wyskoczywszy przez dziurę w ścianie, która jeszcze tego ranka była drzwiami, zobaczyłam dziwny obrazek: Lis, z wysoko podniesioną głową, nieśpiesznie żuł jakiś zwój, a u jego nóg skakała, machając rękami, Kselia. Wyrwałam z pyska Lisa zwój i wsunęłam w ręce Alanowi, a potem zaczęłam uspokajać dziewczynkę, z palców której już strzelały złote iskry: – Kselia, przestań! – A dlaczego on mnie nie słucha! Zaraz naprawdę zamienię go w mysz! Dookoła nas zebrał się już porządny tłum i wszyscy z zainteresowaniem przysłuchiwali się rozmowie córki Władcy i nieznanej złotowłosej wampirzycy. – Nie. On mi jeszcze jest potrzebny w takiej formie – teraz najważniejsze było, aby zagadać dziewczynkę, żeby jej niekontrolowana siła nie wyrwała się i nie narobiła szkód. A co do tego, że siłę miała, byłam przekonana. – Wystarczy, Kselaneczko, jeśli zaczarujesz k'jarda Irny, to jak wróci do domu? – wmieszał się Alan. – A gdzie jest jej dom? – rudowłosa kolczatka przerzuciła się na brata. – Eee.. A dlaczego nie spytasz o to ojca? Wydaje mi się, że on wie. – Zapytam! – ciekawe, zabrzmiało to jak groźba. – Idź, idź. A do tego powiedz, że poszliśmy na spacer po Dogewie. Wydaje mi się, że Irna ma do mnie kilka pytań. Bardzo wiele pytań. Dziewczynka przestała ciągnąć Lisa z uzdę i zdecydowanym krokiem skierowała się do Domu Narad. Kiedy spojrzałam na Alana, to okazało się, że zamiast z niecierpliwością czekać na moje pytania, czyta sobie nie do końca przeżuty przez Lisa zwój. – Alan, idziesz? – Tak, tak – zwinął pergamin, podszedł do mnie i szeptem dodał: – Tylko wyjaśnij mi, jakim sposobem znalazła się u ciebie praca zaliczeniowa mojej matki? – A kim jest twoja mama? – Wolha Redna... – Alan rzucił krótkie spojrzenie w stronę Domu Narad. Ale wpadłam... Najwidoczniej, żeby otrzymać wyjaśnienia, sama muszę odpowiedzieć na pytania. * * * Opowiedziałam Alanowi wszystko o praktykach w królewskim dworze, o pracach zaliczeniowych, o ocenach i delikatnie zapytałam: – A może teraz ty mi opowiesz, po jakiego ghyra pojechałeś do Starminu? Rozejrzawszy się dookoła, Alan wskazał na stary, prawie rozsypujący się pień niedaleko drogi: – Może usiądziemy? Czemu by nie?

– Chodzi o to – zaczął Alan – że nigdy wcześniej nigdzie nie byłem, oprócz Dogewy i kilku Dolin. Nawet Kselania jeździła z mamą do Starminu. Tylko ja jak głupi tkwiłem cały czas w Dogewie... „Alan, kiedyś zostaniesz Władcą! Od ciebie zależy przyszłość Dogewy!” Krótko mówiąc, gdy rodzice wyjechali z Kselanią do Arlissu, wziąłem Vrana i pojechałem do Starminu. Przypadkiem spotkałem ciebie na ulicy i bardzo się zdziwiłem: nieznana Władczyni i na dodatek magiczka! Potem zapytałem cię o Szkołę, uznając, że się tam uczysz... * * * – Można? – zapytał cichy, śpiewny głos. Magister Ksandr Perlow niezbyt chętnie oderwał wzrok od biurka zawalonego pergaminami i zamarł: w drzwiach, wesoło się uśmiechając, stał nieznany mu człowiek. Choć nie: niebieskie oczy, złote włosy i ostre kły kwalifikowały właściciela jako odmiennego rasowo. Jednocześnie w danej chwili ten sam „przedstawiciel” z zainteresowaniem przyglądał się Magistrowi i zainteresowanie to było, jak wydawało się nauczycielowi, czysto gastronomiczne. – P-proszę wejść – w końcu wydukał magister, przypominając sobie o zasadach dobrego wychowania i obowiązku postawienia blokad na wszystkich nieznośnych, naturalnych telepatów. Zrobiwszy krok do przodu i po cichym zamknięciu za sobą drzwi, wampir zaczął się przedstawiać, ale Ksan przerwał mu: – Pamiętam cię, Alanie! Byłem parę razy w Dogewie. Co cię sprowadza do Starminu? – A nic konkretnego... – Przyszedłeś się przywitać? – zdziwienie zamieniło się w ulgę. – No to w takim razie, do widzenia. – To w Starminie nie mam interesów, ale w Szkole jak najbardziej... Gęsie pióro upadło na biurko, brudząc czernią czysty pergamin. – Chciałbym porozmawiać o jednej z waszych uczennic. – O... której? – Magister zapytał pobladłymi ustami. – O tej, która jest wampirem. – Nie ma tu takiej! – głos Nauczyciela przeszedł w krzyk. – Nie, jest – delikatnie poprawił go Alan. Magister szybko wstał i nerwowo przeszedł się po gabinecie: – Nawet jeśli tak! I co z tego?! – Czy ona choć wie, że jest wampirem? – Nie! I nigdy się nie dowie! To jej niepotrzebne! Po półgodzinie rozmów Ksan Perlow poddał się: – Imruk z tobą! Ale do Dogewy ona nie pojedzie! – Nie może pan jej zatrzymać! – Nie mam tu nic do powiedzenia – machnął ręką dyrektor Szkoły. – Ona sama nie chce. Każdego lata wędruje po Belorii, szukając swoich rodziców. A Dogewa... Po co jej to? Uważa się za człowieka...

– A kły?! – Rodzą się przecież cielęta z dwoma głowami. Dlaczego nie miałby się urodzić człowiek z nieprawidłowym uzębieniem? – Niech pan namówi ją, by pojechała ze mną. A o tym, kim jest, sam jej opowiem... * * * Wysłuchawszy tej niewiarygodnej historii, przez pewien czas siedziałam, patrząc w jeden punkt, a potem wybuchłam. A więc to tak! Przez wszystkie te lata Nauczyciel wiedział, kim jestem! Wiedział, że aby znaleźć rodziców wystarczy, abym odwiedziła jedną z Dolin! I nic mi nie powiedział! Choć... Z drugiej strony... Parę lat temu słyszałam, że Regulamin Szkoły nie zmienił się od czasu Piętnastoletniej Wojny, więc uczyć się mogą włącznie ludzie... Wychodzi na to, że ja-wampir za ghyra bym nie dożyła dzisiejszego dnia. Dziesięciu – dwunastu wiedźminów mogłoby zamordować małoletniego odmieńca na ulicach Starminu... Z rozmyślań wyrwał mnie Alan: – Irna, o czym rozmawiałaś z moim ojcem? – Nie zrozumiałeś? Uśmiechnął się z zawstydzeniem: – Mój allard pozostawia wiele do życzenia. To Kselia wyucza się wszystkiego po kolei. A ja taki... Półkrwi-niedouczek... Jedyne, co zrozumiałem, to to, że nazwał cię chyba po imieniu... – Powiedział: „Irnellia top ard-gdzieś-tam-coś-tam, uważałem cię za zmarłą”. – Top ard-gdzieś? – Też o to zapytałam! Alan roześmiał się tak, że prawie spadł z pnia: – Oczywiście mogę się mylić, ale według mnie twoje imię to Irnellia top ardCzence – To znaczy, że twój ojciec jest w stanie powiedzieć, skąd jestem? – Bardzo możliwe... Ale porozmawiać z Władcą na dany temat udało mi się dopiero po trzech dniach: miał jedną sprawę, potem kolejną... tak więc przez te dni spacerowałam z Alanem i Kselią po Dogewie i dowiadywałam się więcej i więcej nowości o tradycjach oraz obyczajach wampirów. O tych tradycjach, o których nie było mowy w pracy zaliczeniowej Wolhy Rednej. A potem, kiedy Władca zaczął opowiadać pewną bardzo smutną historię o miłości, już nie zadawałam głupich pytań typu „jak wampir może stać się wilkiem”, i „co znaczy zamykanie Kręgu”... * * * Dwadzieścia lat temu w Garranie, Dolinie na południowy zachód Winessy, żyły trzy złotowłose wampiry: Władca Czean, Władczyni Laia i jej brat Kroas. Zazwyczaj małżeństwa wśród Władców zawierano na zasadzie kontraktu, ale w tym przypadku było całkowicie nietypowo: Czean świata poza Laią nie widział. Przy czym ona czuła

to samo... Aż do dnia, w który Czean przepadł. Pojechał w pewnych sprawach do Wolii i nie wrócił. Laia była załamana. Szukała go, lecz niestety nigdzie nie znalazła. A potem, po jakimś miesiącu od zaginięcia grupy Czeana, do doliny przyszedł Wilk. Bardzo utykał, miał rozerwane ucho... I choć wszyscy rozumieli, że to i tak nic nie da, że minęło zbyt wiele czasu, a Laia była ciężarna, mimo to zdecydowała się zamknąć Krąg. Dzień po nieudanym zamknięciu Kręgu Laia porzuciła Garran. A rear z nietoperzem posiadali właśnie Władcy tej Doliny... * * * Następnego dnia po rozmowie z Arr'akkturem, ledwie zaświtało, wyjechałam do Garranu. Alan, co dziwne, postanowił jechać ze mną, a co było jeszcze dziwniejsze, pozwolono mu na to. I już po wyjeździe za granice Dogewy przypomniałam sobie pytanie męczące mnie od wieczora: – Alan, a jaką granicę ma Garran? – Nigdy tam nie byłem – zaczął – ale od ojca słyszałem, że brzozy. Białe brzozy obrośnięte bluszczem...

#2 Wampir – to brzmi dumnie! Lis ponuro zerkał na Vrana i przeżuwał trawę, wymyślając kolejne świństwo. Alan rozmyślał o swoich sprawach, a ja... trenowałam: wyprawy nigdy nie należało sobie odpuszczać. Miecz w lewej ręce rysował śmiertelne okręgi, a w prawej podrzucałam niewielki pulsar, wybierając sobie dogodny cel. Krzak położony sto kroków od miejsca naszego noclegu wydał mi się odpowiedni (nikt się w nim nie ukrywał, a przynajmniej nikogo nie wyczuwałam) i parę sekund później pod wpływem mojego wzroku rozpalił się jasno, a pulsar spokojnie wchłonęłam. Przerzuciwszy miecz do prawej ręki, zamierzałam pomachać nim jeszcze trochę, ale w tymże momencie za moimi plecami rozległ się głos: – Ej, wojowniczko, kończ swoją brudną robotę i chodź jeść. Łatwo mu mówić: gword to nie miecz. Jest trochę prostszy. A ja póki nie powtórzę wszystkich pozycji, to siódme poty wyleję. Alan chwycił mój niedbale rzucony na ziemię miecz, a potem lekko złośliwie i bardzo pouczająco zaczął: – Nie wypada tak obchodzić się z bojowym mieczem... – A jak wypada? Tak? – miecz otworzył na rękojeści błękitne oczy i z zadowoleniem oblizał się długim, rozdwojonym językiem. Z zaskoczenia Alan upuścił go sobie na nogę, zawył przenikliwie i w czystym trollim języku, prawidłowo rozmieszczając akcenty i wyciągając długie głoski, przedstawił mi całe geologiczne drzewo mojego miecza. Gdy złapał oddech, zażądał: – Nie rób tak więcej. – Postaram się – roześmiałam się. Prosta iluzja, a przyniosła taki efekt... * * * Ognisko rozrzucało iskry i trzeszczało coś w swojej własnej płomiennej mowie. Nadszedł zmierzch. Belorię nakryło granatowe niebo, gdy poczułam, że ktoś się do nas zbliża, ktoś dziwnie znajomy, kogo już kilka razy spotkałam... Ale na wszelki wypadek zerwałam się na równe nogi. Alan już stał, wpatrując się w ciemność... Co by nie mówił na temat „niedouka” i „półkrwi”, ale telepatą był dobrym. Choćby dlatego, że w przeciwieństwie do mnie uczył się tego... Podróżnik podszedł bliżej. Już słychać było jego kroki. Już wyłonił się z ciemności. – Witaj, Wal. – Dzień dobry, Walisij. Widocznie, troll nie spodziewał się spotkania z nami: – Witaj, Alanie. Dzień dobry... Eee, Irna. Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie, ale Walisij nazywał mnie zawsze tylko po imieniu. Od pierwszego dni znajomości. W jaki sposób się to się stało? Eee. To długa