mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Beverley Jo - Małżeństwo z rozsądku 4 - Zakazany owoc

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Beverley Jo - Małżeństwo z rozsądku 4 - Zakazany owoc.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 447 stron)

owoc Jo Beverley

Trzy osoby siedziały tego dnia przy śniadaniu w chłodnej i pełnej kurzu jadalni Grove House w Sussex. Krzepcy bracia Allbright zmiatali hałaśli­ wie na wpół surową wołowinę, zapijając jedzenie por­ terem. Ich siostra Serena, otulona grubym szalem, skubała tost i piła herbatę, czytając zbiorek poezji. Will Allbright gapił się bezmyślnie w przestrzeń, podczas gdy jego starszy brat Tom mamrotał pod no­ sem, przeglądając pocztę. - Monity, monity, monity... - Wrzucił trzy listy w ledwie tlący się ogień. - A to zapewne kolejny. Rozerwał kopertę i przeczytał pośpiesznie list. - Nareszcie! Hej, Serry, Samuel Seałe chce cię po­ ślubić. Siostra podniosła wzrok, ukazując niespotykanie piękną twarz. - Co takiego? Zbladła, a potem oblała się rumieńcem. - Och, nie, Tom! - powiedziała gwałtownie, wsta­ jąc. - Nie zrobię tego. Nie wyjdę znów za mąż! - Nie? - zapytał mężczyzna, napychając sobie usta jedzeniem. - Co zatem zamierzasz, siostro? Iść na ulicę? 5

Serena Riverton potrząsnęła rozpaczliwie głową, zaszokowana rozwojem wydarzeń. - Mogę żyć za pieniądze, które zostawił mi Mat­ thew. Młodszy brat Will, niegrzeszący nadmiarem rozu­ mu, odwrócił się, by na nią spojrzeć. - One już się rozeszły, Serry. Wydawał się zaskoczony, że siostra o tym nie wie, i niemal zażenowany. Jednak Serena wiedziała swo­ je: jej samolubni bracia nie mieli zwyczaju żałować swych uczynków, jeśli tylko nie wpędzały ich one w tarapaty. Obaj wyglądali jak typowi Anglicy - wysocy, po­ tężnie zbudowani mężczyźni o rumianych twarzach, odziani w proste ubrania, stosowne do noszenia na wsi. Tyle że próżno by szukać w nich typowo an­ gielskiej solidności. Stała jak wykuta z kamienia. Will wepchnął sobie do ust ostatni kęs chleba i wstał, by ogrzać się przy kominku. Zasłoniwszy jedyne, i tak mizerne, źródło ciepła, wyjął z kieszeni gwineę i zaczął ją pod­ rzucać. Serena wpatrywała się oszołomiona w połyskującą monetę, próbując doszukać się sensu w tym, co usły­ szała. - Rozeszły się? - powtórzyła. - Jak pieniądze mo­ jego męża mogły się rozejść, skoro on nie żyje dopie­ ro od trzech miesięcy? Co się z nimi stało? Zadała to pytanie, mimo iż znała odpowiedź. Pie­ niądze trafiły tam, gdzie trafiała do tej pory każda suma w tym walącym się domostwie. Zostały prze­ puszczone przy stole do tryktraka, podczas gry w ko­ ści czy na wyścigach. Jej bracia byli w stanie obstawić nawet ścigające się karaluchy! Oderwała wzrok od Willa i spojrzała na Toma. 6

- To czyste złodziejstwo! Tom nabił na widelec kolejny kawałek wołowiny. - Zamierzasz nasłać na mnie policję, Serry? To by ci i tak nic nie dało. Choć byś się nie wiem jak stara­ ła, nie wyciśniesz krwi z kamienia. Kamienie, pomyślała, wzburzona. Tacy właśnie by­ li. Bezlitośni niczym kamienie i równie głupi. -I tak nie dałabyś rady za to wyżyć - powiedział Will. Podrzut, obrót, chwyt. Podrzut, obrót, chwyt. - Trzy tysiące? To tylko drobniaki, nic więcej. Tom chrząknął, zgadzając się z bratem. - Kto by pomyślał, że Riverton zdoła przepuścić niemal cały majątek? Spodziewaliśmy się, że zosta­ niesz bogatą wdową, inaczej nie zapraszalibyśmy cię tak ochoczo, byś do nas wróciła, Serry. Trzy tysiące ledwie wystarczyłoby ci na stroje. Przesunął spojrzeniem małych oczek po kosztow­ nej, rdzawej sukni siostry. Suknia była obcisła i mocno wydekoltowana. Sere­ na doskonale zdawała sobie sprawę, iż została uszy­ ta tak, by jak najbardziej uwydatnić jej wdzięki, nie spodziewała się jednak, że brat mógłby spoglądać na nią w ten sposób. Otuliła się ciaśniej grubym, wełnianym szalem. - Doskonale wystarczyłoby mi na stroje - powie­ działa przez zaciśnięte zęby. - Jestem pewna, że przekracza to waszą zdolność pojmowania, bracia, lecz można wyżyć całkiem przyzwoicie już za same odsetki z trzech tysięcy funtów. - Możliwe, ale co to byłoby za życie - stwierdził Will przyjaźnie. - Nie chciałabyś tak żyć, Serry. Serena rzuciła się w przód i chwyciła gwineę. - Owszem, chciałabym. Chcę też odzyskać pienią­ dze - dodała, zwracając się do Toma. - Jeśli mi ich nie oddacie, zwrócę się do sądu. 7

Tom parsknął śmiechem, opluwając stół jedzeniem. - Na to potrzeba pieniędzy, Serry, a nawet gdybyś je miała, nim zapadłby wyrok, minęłyby lata. Nie do­ żyłabyś tego, mając jedynie gwineę Willa. - Na początek wystarczy - odparła. Zacisnęła dłoń na monecie, lecz Will chwycił ją za nadgarstek. - To mój szczęśliwy pieniążek! - protestowała, lecz brat wykręcił jej brutalnie ramię zmuszając, by odda­ ła monetę. Cofnęła się ze łzami w oczach, podtrzymując dru­ gą dłonią bolący nadgarstek. Zdarzenie przypomnia­ ło jej, jak brutalni potrafią być Will i Tom. Miała za­ ledwie piętnaście lat, kiedy na dobre opuściła dom rodzinny, lecz pamiętała. Co kazało jej przypusz­ czać, że będą zachowywali się inaczej teraz, gdy była dorosłą kobietą? Tom dostrzegł jej lęk i w jego oczach zabłysła sa­ tysfakcja. - Może Seale wyegzekwuje dla ciebie twoje pra­ wa, Serry - powiedział. Spojrzała mu prosto w oczy. - Nikt nie zmusi mnie, bym wyszła ponownie za mąż, a już z pewnością nie za Samuela Seale. - Nie podoba ci się? - zapytał Tom, szczerze zdzi­ wiony. - Jak na swój wiek nie wygląda źle i jest boga­ ty niczym krezus. Wszystkie te kopalnie, wiesz. Są­ dziłem, że wolisz starszych mężczyzn, takich jak twój mąż. Wydawałaś się zadowolona. - Zadowolona? - powtórzyła Serena słabo, oszo­ łomiona możliwością tak monstrualnej pomyłki. - Skoro tak, dobrze - powiedział Tom. - Zaczeka­ my na inne oferty. - Doprawdy? - spytała Serena, zaskoczona zwy­ cięstwem. Nagle to, co powiedział brat, w pełni do niej dotarło. - Oferty? Jakie znów oferty? 8

Tom postukał palcem w list leżący obok talerza. - Seale zaoferował dziesięć tysięcy. Całkiem nie­ zła sumka. Ojciec zgarnął za pierwszym razem trzy­ dzieści, lecz teraz, kiedy nie jesteś już dziewicą, nikt nie da nam aż tyle. - Trzydzieści tysięcy? - powtórzyła Serena, teraz już o krok od histerii. - Ojciec sprzedał mnie Mat­ thew Rivertonowi za trzydzieści tysięcy funtów? - Gwinei - sprostował Will z zadowoleniem, pod­ rzucając znowu monetę. - To nas wyciągnęło z dłu­ gów. Nie wiedziałaś? No tak, miałaś wtedy zaledwie piętnaście lat. Mały głuptas. Serena przyłożyła dłoń do czoła, przełykając łzy. Maty głuptas. Już dawno uświadomiła sobie, jak by­ ła naiwna, pakując się w małżeństwo i myśląc jedynie o sukniach, związanym z weselem radosnym zamie­ szaniu i chwale, jako że pierwsza z grupki dziewcząt znalazła sobie narzeczonego. Lecz zostać sprzedaną... Trzydzieści tysięcy funtów. Nie, gwinei. Nic dziwne­ go, że Matthew wpadał w furię, gdy nie godziła się ro­ bić tego, co jej kazał. Gdy próbowała się nie godzić... - Pogódź się z rzeczywistością, Serry i łap Seala - powiedział Tom. - Toniemy w długach, a z ciebie nie taki znów łakomy kąsek. Zachowałaś co prawda uro­ dę, muszę ci to przyznać, ale nie jesteś już dziewicą. Większość mężczyzn pragnie poślubić dziewczynę z posagiem, do tego taką, która mogłaby dać im dzie­ ci. Ty nie posiadasz żadnej z tych zalet. - Miałam trzy tysiące funtów - stwierdziła gorzko Serena, jednak to drugi zarzut naprawdę ją zabolał. Bezpłodna. Była bezpłodna. Jakby zdarzyło się to zaledwie wczoraj, wspomniała słowa doktora, które zabrzmiały niczym wyrok śmierci. Pamiętała także gniew Matthew. 9

- Bezpłodna! Po co komu bezpłodna żoną, zwłaszcza jeśli zabawa w łóżku nie sprawia jej przy­ jemności? Od tamtej chwili zaczął traktować ją inaczej. Przez kilka pierwszych lat małżeństwa był po prostu szorst­ ki i nie dbał o jej uczucia. Po orzeczeniu lekarza za­ czął domagać się rzeczy, wykraczających daleko po­ za małżeńskie obowiązki. Gdyby Serena była w stanie urodzić dzieci, mo­ głaby wyjść za mąż choćby po to, by zaznać przy­ jemności macierzyństwa. Skoro było to niemożli­ we, nie pozwoli zrobić z siebie niewolnicy. Nigdy więcej. Lecz jeśli została bez grosza, co innego mogłaby uczynić? I co uczyni? Na razie musi opuścić jadalnię, nie dając braciom satysfakcji ujrzenia jej we łzach. Odwróciła się i ruszyła niepewnie ku drzwiom. - Odpowiedź nadal brzmi „nie", możesz więc od­ wołać aukcję niewolników, Tomie - wykrztusiła. Tom, chociaż tęgawy, potrafił błyskawicznie się poruszać. Wyprzedził siostrę i zatrzasnąwszy jej przed nosem drzwi, powiedział z pogardą: - Nie pytaliśmy cię o zdanie, Serry. Zrobisz, co ci każemy. Jego tonące w tłuszczu oczy wpatrywały się w nią złośliwie. Serena miała ochotę go uderzyć, wydrapać mu te świńskie oczka, była jednak drobna, a bracia silni i brutalni. - Nie możecie tego zrobić! - zaprotestowała. - Nie mam już piętnastu lat, Tomie, tylko dwadzieścia trzy. Sama podejmuję decyzje. - Nie bądź głupia. 10

- To ty jesteś głupi! Minęły czasy, gdy pannę mło­ dą można było zawlec do ołtarza siłą, a dobrowolnie tam nie pójdę! - Nie bądź głupia - powtórzył Tom obojętnie. - Je­ śli przysporzysz mi kłopotów, sprzedam cię do bur­ delu. Przynajmniej będą z tego jakieś pieniądze. Serena zachwiała się, wiedząc, że nie są to czcze pogróżki. Tom otworzył z przesadną uprzejmością drzwi. - Zawiadomię cię, gdy któraś z ofert zostanie przyjęta. Serena minęła, oszołomiona, próg. Ciężkie dębo­ we drzwi zamknęły się za nią. Pobiegła do swego po­ koju, ścigana śmiechem braci. Głupia, głupia, głupia, rozbrzmiewało jej w głowie. Sądziła, że osiem lat małżeństwa - a raczej niewoli i nieustannego horroru - czegoś ją nauczyło, uczyniło mądrzejszą. I oto, proszę, znów okazała się głuptasem. Kiedy Tom powiadomił ją, że Matthew nie żyje, z ulgi aż zakręciło jej się w głowie. Przepełniona ra­ dością i poczuciem swobody, nie była w stanie my­ śleć o niczym innym. Pospiesznie spakowała się i wróciła z Tomem do domu rodzinnego. Nie zaprzą­ tała sobie głowy kwestiami prawnymi. Nie przejęła się nawet tym, że Matthew przepuścił niemal cały, pokaźny przecież, majątek. Co tam pieniądze. Była wolna. Matthew nie przyjedzie więcej do Stokeley Manor i nie zażąda, by odgrywała dla niego dziwkę. Nigdy więcej nie ukarze jej za to, że odmówiła poddania się kolejnemu upokorzeniu. Była wolna. Tylko co jej to dało? Przemierzała zimny pokój, wykręcając sobie dłonie i gorączkowo zastanawiając się. co robić. Nie zrezygnuje z wolności. 11

Samuel Seale. Z przerażenia aż zamknęła oczy. Niemal dokładna kopia jej zmarłego męża: potężny, nieokrzesany mężczyzna po pięćdziesiątce, pogrążo­ ny w nieprawości. Podejrzewała także, iż cierpi na sy­ filis. Matthew nie miał przynajmniej syfilisu. Chwyciła się słupka przy łóżku, by powstrzymać bezcelowy marsz. Trzeba coś wymyślić. Tylko co? Nie ma rady, pozostaje jedynie ucieczka. Tak, musi odejść. Dokądś. Tylko dokąd? Rozpaczliwie szukała w pamięci miejsca, w którym mogłaby się schronić, lecz nie znalazła żadnego. Nieliczni krewni nie obroniliby jej przed braćmi. Przez osiem ostatnich lat była praktycznie więźniem swego męża i nie wychylała nosa poza Stokeley w Lincolnshire. Zabroniono jej kontaktów z przyja­ ciółmi oraz miejscowym ziemiaństwem. Choć Bo­ giem a prawdą, żadna z tych osób nie życzyłaby sobie zadawać się z kimkolwiek ze Stokeley Manor. Nie, tam próżno byłoby szukać pomocy. Cofnęła się pamięcią w poszukiwaniu przyjaznej duszy. Z powrotem do czasów niewinności. Do szkol­ nych lat. Panna Mallory. Serena uczęszczała przed ślubem do szkoły panny Mallory w Cheltenham. Do ołtarza zabrano ją nie­ mal wprost ze szkolnej ławki. Ta niewielka szkółka była ostatnim miejscem, gdzie czuła się bezpiecz­ na i mogła oddawać niewinnym przyjemnościom młodości. Zapamiętała pannę Emmę Mallory jako osobę uprzejmą, acz stanowczą, gorącą zwolennicz­ kę przyznania kobietom praw. Z pewnością pan­ na Mallory jej pomoże. Jeśli tylko zdoła jakoś się do niej dostać. 12

Gloucestershire leżało jednak daleko od Sussex, a ona nie miała pieniędzy. Musi zdobyć trochę go­ tówki. Przeszukała sypialnię i znalazła dwa banknoty funtowe, gwineę i nieco drobnych. Nie wystarczy. Gdzie jeszcze mogłaby znaleźć pieniądze? Choć bracia tonęli w długach, i tak zwykli obcho­ dzić się z pieniędzmi beztrosko. Na pewno znajdzie trochę monet. Ubrania. Zaczęła pakować walizkę, lecz zaraz uświadomiła sobie, że nie zdoła opuścić domu z bagażem nie wzbu­ dzając podejrzeń. Schowała ubrania z powrotem do szaf. To okropne opuszczać dom jedynie w tym, co ma na sobie, choć z drugiej strony, chętnie pozbędzie się garderoby. Każda jej sztuka została wybrana przez Matthew, wykonana w Londynie i przysłana do Sto- keley. Chociaż ubrania były doskonałej jakości, zosta­ ły uszyte tak, by jak najbardziej uwydatnić jej figurę. Podeszła do lustra i opuściła szal. Czy to możliwe, by rdzawa suknia z samodziału wyglądała nazbyt wy­ zywająco? Lecz tak właśnie było. Stanik uwydatniał bujny biust Sereny, a wąska spódnica opinała ciasno jej biodra. Najgorsze jednak były perfumy. Wszystkie jej rzeczy przesączano ohydnym pachni- dłem zanim je dostała, a pokojówka, pełniąca właści­ wie rolę dozorcy więziennego, powtarzała co rusz ten zabieg. Serena nie wiedziała, co to za kompozy­ cja, nie miała ona jednak nic wspólnego z kwiatami. To były perfumy odpowiednie dla dziwki, a Matthew bawiło zmuszanie wstydliwej żony, by nosiła tak pachnące ubrania. Po śmierci męża Serenie udało się sprać niena­ wistny zapach z bielizny i letnich sukien, nie mogła jednak zrobić tego z cięższymi sztukami garderoby, 13

nie niszcząc ich. A póki bracia nie przekażą jej spad­ ku, nie ma za co kupić nowych... Nie będzie żadnego spadku, uświadomiła to sobie i zrobiło jej się niedobrze. Przez chwilę poważnie się zastanawiała, czy nie założyć cienkiej muślinowej sukni, o tej porze roku byłoby to jednak szaleństwem. Zwinęła ciasno kilka sztuk bielizny i wepchnęła je do torebki. Z pewno­ ścią nie zaalarmuje w ten sposób braci ani służby. Biżuteria! Matthew podarował jej sporo kosztowno­ ści, choć nawet z tego potrafił uczynić część swej poni­ żającej gry. Wzdrygnęła się na myśl o tych ozdobach, lecz należały do niej i mogła je spieniężyć. Zacisnęła, sfrustrowana, dłonie, uświadomiła sobie bowiem, iż nie wie, gdzie znajdują się klejnoty. Nie chciała tego wiedzieć, a teraz była to kwestia życia lub śmierci. W pokoju Toma? Nagle poczuła, że musi się pospieszyć, inaczej bra­ cia siłą zaciągną ją do ołtarza albo przynajmniej zo­ rientują się, że zamierza uciec. Chwyciła luksusową pelerynę - kamlot obszyty sobolim futrem - zadowo­ lona, że strój jest tak ciepły. Kolejne wspomnienie: Matthew uwielbiał zabie­ rać ją na spacer po ogrodzie nagą pod peleryną. Miękkie futro łaskotało jej skórę, gdy stała, płonąc rumieńcem, podczas gdy mąż gawędził z niczego nie- podejrzewającym sługą. A była to jedna z bardziej niewinnych perwersji... Odpędziła od siebie wspomnienia. Najgrubsze rękawiczki. Najmocniejsze buty. Kilka monet w kieszeni. Miała tylko jeden kapelusz, gdyż Matthew nie uważał tej części garderoby za niezbęd­ ną. Kapelusz był bardzo wysoki, z dużym rondem. Zamierzała osłonić twarz kapturem, by jej nie rozpo­ znano, kaptur nie zakryłby jednak kapelusza. 14

Zostawiła go więc. Gdy odkładała kapelusz, jej uwagę przyciągnęły pierścionki na lewej dłoni. Uśmiechnęła się ponuro na widok olbrzymiego szmaragdu i złotej obrączki. Tak bardzo przywykła do widoku ozdób, że całkiem o nich zapomniała. Cóż, z pewnością pomogą jej przetrwać, przynajmniej przez jakiś czas. Rozejrzała się po pokoju, sprawdzając, czy zabra­ ła wszystko, co mogłoby okazać się potrzebne. Kiedy wróciła tu z Tomem, obskurny pokoik, w którym spę­ dziła dziewczęce lata, wydał jej się rajem. Bezpiecz­ ną przystanią, gdzie będzie mogła odzyskać utraconą niewinność. Teraz złudzenia prysły. Najwyższy czas, pomyślała. Pora stawić czoło rzeczywistości. Z bijącym mocno sercem wyjrzała na zimny i mroczny korytarz. Nikogo. Przemknęła do sypialni Toma i wśliznęła się do środka, zostawiając drzwi szeroko otwarte. Tom nie miał zwyczaju zachowywać się cicho. Z pewnością go usłyszy. Staranne przeszukanie pokoju zaowocowało zna­ lezieniem jeszcze kilku gwinei, nie zawahała się też wziąć złotego łańcuszka od zegarka, który znalazła za toaletką. Nigdzie nie było jednak klejnotów. Gdzie też mogły się podziać? Nie sądziła, aby brat posiadał sejf. Przesunęła rozpaczliwie spojrzeniem po pokoju, szukając ewentualnego schowka, lecz nic takiego nie znalazła. Wyszła, nie mogąc dłużej ryzy­ kować. Następny był pokój Willa. Tu także znalazło się kilka zagubionych gwinei. Teraz miała ich już prawie dziesięć. Stłumiła jęk rozpaczy. Dziesięć gwinei to spora su­ ma, nie dość jednak duża, aby uchronić ją przed gło­ dem. Śmierć lepsza jest od hańby. 15

Tylko czy małżeństwo to rzeczywiście los gorszy od śmierci? Ponieważ to właśnie śmierci będzie mu­ siała stawić czoło, jeśli zdecyduje się na tę szaloną eskapadę. Uświadomiła sobie, że zbyt długo przeby­ wa w pokoju brata, rozmyślając o tym, jak powin­ na postąpić i mając nadzieję, że pojawi się jakaś al­ ternatywa. Nic takiego się jednak nie stało. Zmusiła się, by zejść po schodach i opuścić na zawsze dom ro­ dzinny. Kierując się ku bocznym drzwiom, weszła na chwi­ lę do biblioteki. Bracia mieli zwyczaj spędzać tu czas, kiedy nie przebywali akurat w mieście. Oczywiście, nie czytali wówczas książek, lecz grali w karty. Uśmiechnęła się z posępnym triumfem, znalazłszy na podłodze kolejną gwineę, a potem jeszcze koronę. Obecność monet świadczyła o rym, że leniwa służ­ ba nieczęsto sprząta dom, lecz to już nie jej sprawa. Pora ruszać. Odwróciła się ku drzwiom, gdy nagle usłyszała ciężkie kroki. Ogarnięta paniką, rzuciła się ku półkom i chwyci­ ła pierwszą z brzegu książkę, jaka wpadła jej w ręce. - Znów z nosem w książkach? - zapytał Tom, wchodząc. - Nie wiem, dlaczego Matthew na to po­ zwalał. Stracisz przez to urodę. Serena zamknęła książkę, wsuwając palec pomię­ dzy kartki. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe. On zgadnie. Domyśli się, co zamierzam. - Matthew nie obchodziło, co robię, kiedy go nie ma, a ja chętnie zrezygnowałabym z urody. - Nie bądź tak cholernie głupia, Serry. Gdybyś nie była uderzająco piękna, kazałbym ci szorować pod­ łogi. Szybko przekonałabyś się, że małżeństwo to jednak lepsze rozwiązanie. Widzę, że stary Riverton cię rozpuścił. Podszedł i wyrwał jej z rąk książkę. 16

- I cóż to znowu takiego? Byron? Keats? - Książ­ ka otwarła się i Tom ryknął śmiechem. - Och, Serry, jesteś doprawdy niezrównana! Lubisz to, prawda? Nie rozumiem tylko, dlaczego tak bardzo nie chcesz wyjść za mąż. Serena uświadomiła sobie ze zgrozą, iż książka, którą bezmyślnie wyciągnęła z półki, to jeden z ero­ tycznych albumów jej braci. Domyśliła się tego, gdy Tom zaczął wymachiwać jej przed nosem jedną z ilu­ stracji. - Podoba ci się, prawda? - powtarzał, spoglądając na obrazek. Serena nie mogła zaprzeczyć, gdyż bala się wzbu­ dzić podejrzenia, nie była też jednak w stanie się zmusić, aby powiedzieć „tak". Brat spojrzał na jej spłonioną twarz i potrząsnął głową. -I nadal potrafisz się rumienić. Jesteś dziwną oso­ bą, Serry, bez wątpienia. Rozumiem jednak, dlacze­ go mężczyźni tak za tobą szaleją. Panna Skromnisia w oczami i ciałem dziwki. A także, jak widzę, jej umysłem. To twoja życiowa rola, wiesz o tym, praw­ da? Jesteś urodzoną dziwką. Z twoją figurą, sposo­ bem poruszania się i spojrzeniem, jakbyś dopiero co wstała z łóżka po miłosnej nocy... Może powinniśmy rozszerzyć ofertę - powiedział z namysłem, szacując ją spojrzeniem. - Niewielu chciałoby cię za żonę, ale kochanka to coś zupełnie innego. Jako metresa mogłabyś sięgnąć szczytu - znaleźć sobie lorda, może nawet księcia. W takiej sy­ tuacji nawet twoja bezpłodność mogłaby okazać się zaletą. Serena po prostu stała, pozwalając, by słowa brata po niej spływały. Odchodzi. Nic z tego, co planował, już jej nie spotka. Tom wsunął z powrotem książkę 17

w dłonie siostry i poklepawszy ją z udaną serdeczno­ ścią po ramieniu, powiedział: - Dalej, Serry, poznawaj reguły swego zawodu. Wyszła z biblioteki, ściskając mocno książkę, ści­ gana prostackim śmiechem brata. Znalazłszy się za drzwiami, z trudem zmusiła się, by iść spokojnie przez opustoszały listopadowy ogród. Musi wyglą­ dać, jakby wybrała się na spacer. W jej duszy nie by­ ło jednak spokoju. Zrozumiała, że musi uciec i to za wszelką cenę. Zastanawiała się, jakie ma możli­ wości i co mogłaby zrobić, aby je zwiększyć. Nie musiała przesadnie się spieszyć. Zarówno ona jak bracia rzadko jadali w południe, a służba z pewnością będzie ich unikać, obawiając się, by nie przydzielono im jakiejś pracy. Możliwe, że nie za­ czną jej szukać aż do wieczora. Wtedy powinna już być daleko. Nie wątpiła, że bracia będą ją ścigać. Była dla nich warta przynajmniej pięćset funtów, jakie dostaliby od właściciela burdelu. A prawdę mówiąc, raczej dziesięć tysięcy, gdyż poślubiłaby nawet Seale'a, byle uniknąć takiego losu. Trzydzieści tysięcy. Ojciec sprzedał ją za trzydzie­ ści tysięcy... Na samą myśl o tak okropnej zdradzie omal nie straciła odwagi. Zebrała się jednak w sobie i skupiła na teraźniejszości. Ucieczka. Weszła do sadu i przyspieszyła kroku. Uświado­ miwszy sobie, że nadal trzyma tę okropną książkę, cisnęła ją między pokrzywy, po czym wdrapała się na przełaz i wydostała na otwarte pole. Do najbliż­ szego postoju dyliżansów było stąd dobre trzy mile. Pozostawało mieć jedynie nadzieję, że kiedy tam do­ trze, przejeżdżający dyliżans ją zabierze. Kursowały 18

co kilka godzin, sądziła jednak, iż powinna kupić wpierw bilet. Aż nadto dobrze zdawała sobie sprawę, że nie ma pojęcia o życiu w realnym świecie. Została zabra­ na ze szkoły, gdy miała zaledwie piętnaście lat, i praktycznie uwięziona w Stokeley Manor. Od tego dnia nie zrobiła niczego samodzielnie, wyjąwszy ostatnie trzy miesiące, gdy próbowała zaprowadzić jako taki ład w domu braci. Wątpliwe, czy zdoła przetrwać bez niczyjej opieki. Nie miała jednak wyboru. Pokonała kolejny przełaz i znalazła się na wiej­ skiej drodze. Upewniwszy się, że kaptur dobrze za­ krywa jej twarz, ruszyła dziarsko przed siebie.

Rozdział II Nie chciałbyś przejechać się ze mną do Can- holm, Middlethorpe? Francis, lord Middlethorpe, podniósł wzrok znad talerza przysmażonych apetycznie nereczek i spoj­ rzał na syna swego gospodarza, lorda Uffhama. - Czemu nie? - odparł. - Zapowiada się ładny dzień. Wybierzesz się z nami, lady Anne? - zapytał, zwracając się do siedzącej z nimi przy stole młodej damy. Dziewczyna była ładna, smukła i bardzo spokojna, choć nie nieśmiała. Uśmiechnęła się do niego prze­ lotnie. - Z ochotą, milordzie. Nic nie zostało dotąd ustalone. Nie rozmawiał jeszcze z ojcem Anne, księciem Arranem, który sie­ dział teraz przy stole, zatopiony w egzemplarzu Monthly Magazine. Wszyscy wiedzieli jednak, na co się zanosi. Zanim wyjedzie z Lea Park, oświadczy się i zostanie przyjęty. Będzie to doskonały mariaż. An­ ne należała do jednej z najbardziej liczących się ro­ dzin w kraju, miała też duży posag. Obie rodziny do­ brze się znały i z entuzjazmem odnosiły do pomysłu, by młodzi się pobrali. Anna miała miły charakter 20

i była mądra, nie będąc jednocześnie molem książ­ kowym. No i ładna na swój spokojny, nierzucający się w oczy sposób. To, iż nieco utyka, w ogóle Fran­ cisowi nie przeszkadzało. Już bardziej irytowała go pewna nieuchronność oraz poprawność takiego związku, odrzucił jednak te uczucia jako niemądre. Nie musi angażować się w pełne namiętności awantury, jak zdarzało się to je­ go przyjaciołom. Od zawsze zdawał sobie sprawę, że nie tego pragnie. Odziedziczył tytuł oraz majątek, mając lat zaled­ wie dwanaście. Od tego czasu był jedynym mężczy­ zną w rodzinie i opiekunem matki oraz trzech sióstr. W dzieciństwie matka sprawowała niepodzielną władzę na jego życiem, a i teraz zarządzała Thorpe Priory z wprawą i zamiłowaniem. Jej byt zależał jed­ nak od niego. Siostry, chwała Bogu, były już szczę­ śliwymi mężatkami i nie musiał więcej się o nie troszczyć. Od dziecka wiedział, że jego obowiąz­ kiem jest dbać o zdrowie, mądrze posługiwać się bo­ gactwem, pomnażać rodzinny majątek, odpowied­ nio się ożenić i spłodzić dziedziców. I tak już zbyt długo zwlekał z ożenkiem. Gdyby zmarł bezpotom­ nie, majątek i tytuł dostałby się dalekiemu kuzyno­ wi, posiadającemu liczną rodzinę, zaś matka straci­ łaby dom, który zbudowała wraz ojcem i o który przez tyle lat się troszczyła. Byłoby jednak miło przeżyć parę przygód, pomyślał z tęsknotą. Jego przyjaciel Nicholas Delaney objechał świat i dwa ra­ zy znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, za­ nim się ustatkował... Nagle zdał sobie sprawę, że lady Anne coś do nie­ go mówi. Odwrócił się do niej z uśmiechem. - Czy miałby pan coś przeciwko temu, byśmy zbo­ czyli trochę z drogi, milordzie? Obiecałam szkolnej 21

bibliotece w Kings Lea parę książek i chciałabym osobiście je dostarczyć. - Oczywiście, że nie. Cóż to za książki? Pouczają­ ce tomiszcza? Biblie? - zapytał żartobliwie, lecz An­ na potraktowała jego słowa poważnie. - Tych mają pod dostatkiem. Jakże mogłoby być inaczej? Nie, zawiozę im trochę rymowanek dla młodszych dzieci, kilka książek o geografii i temu podobne. Nasze podręczniki nieprędko się komuś przydadzą, zważywszy, że Uffham odmawia spełnie­ nia rodzinnego obowiązku - wyjaśniła, spoglądając z naganą na brata. - Na litość Boską, Annie, nie skończyłem jeszcze dwudziestu pięciu lat! Daj człowiekowi szanse, by nieco się wyszumiał, nim zakujesz go w kajdany na resztę życia. Parsknęli zgodnym śmiechem, lecz Francis uświado­ mił sobie, że choć dopiero co skończył dwadzieścia pięć lat, nikt jakoś nie uważa, by był za młody na ożenek... - Małżeństwo to nie kajdany - odparowała lady Anne łagodnie, acz stanowczo, zerkając ze zdra­ dzieckim błyskiem w oku na Francisa. Szczęściarz z tego Uffhama, pomyślał ten ostatni. Jego przyszłość też była jasno określona - małżeń­ stwo, potem tytuł - ale przynajmniej nie musiał zbyt­ nio się spieszyć. Miał dwóch młodszych braci, zdol­ nych w razie nieszczęścia go zastąpić. Służba usunęła dyskretnie brudne talerze. Podano kawę i rodzina zajęła się ustalaniem planów na nad­ chodzący dzień. Sekretarz księcia przyniósł kilka prywatnych listów. Francis ze zdziwieniem przekonał się, że był pomiędzy nimi jeden, adresowany właśnie do niego. Zaskoczyło go to, gdyż przed wyjazdem oddał władzę w domu matce, udzielił jej też zgody, by otwierała jego korespondencję. 22

Ten list nie został wysłany z Thorpe Priory, cho­ ciaż zaadresowany był na Lea Park. Zaniepokojony, złamał pośpiesznie pieczęć i rozłożył list. Milordzie, Podejrzewam, że jest pan utrzymywany w nie­ świadomości, a oszustwo nikomu nie służy. Dla dobra nas wszystkich radzę panu, aby wypytał pan o mnie matkę. Jeśli panu nie odpowie, ja to uczy­ nię. Zatrzymałem się Pod Koroną i Kotwicą w Weymouth i pozostanę tu jeszcze przez tydzień Charles Ferncliff To, co przeczytał, tak zaskoczyło Francisa, że nim zdołał się powstrzymać, wymamrotał: - Co, u diaska? - a potem pośpiesznie przeprosił. - Złe nowiny, milordzie? - spytała lady Anne. - Trudno powiedzieć. Nie mógł zdradzić gospodarzom treści listu. Jedy­ ne, co mu pozostawało, to pokazać go matce i spraw­ dzić, co będzie miała do powiedzenia. - Obawiam się, iż muszę wrócić do Priory, dopil­ nować spraw rodzinnych. Jeśli wybaczycie mi tak niegodne gościa zachowanie, wrócę tu wieczorem. - Oczywiście - powiedział książę. - Nie przejmuj się, chłopcze. Sprawy rodzinne zawsze powinny mieć pierwszeństwo. Mam tylko nadzieję, że to nic poważ­ nego. - Tak sądzę, książę - odparł Francis, wstając. Kim u licha był Charles Ferncliff i co łączyło go z matką? Poprosił, by podstawiono jego powóz. Zabrał płaszcz, rękawiczki i kapelusz, lecz nic poza tym. Spodziewał się, że wkrótce tu wróci. Za milczącą zgodą ojca i brata Anne odprowadziła go do drzwi. 23

- Bardzo mi przykro, lady Anne - skłamał. - Chodzi o sprawę, której matka nie jest w stanie podołać sama. - Zatem to coś poważnego - zauważyła Anne z uśmiechem. - Lady Middlethorpe wydaje się tak cudownie kompetentna. - Rzeczywiście. To oczywiście wspaniale, że jego matka i Anne lu­ biły się i szanowały. Zresztą miały przecież podobny charakter i gust. Obie odznaczały się doskonałymi manierami, były nieskazitelnie schludne, opanowane i nigdy nie popełniały gaf. Podejrzewał, że kiedy An­ ne zostanie panią domu, bez trudu dorów­ na pod względem kompetencji jego matce. Odczuwał silną pokusę, aby już teraz wyjawić An­ ne swoje zamiary i przypieczętować sprawę, opano­ wał się jednak. Nie wypadało oświadczać się po­ śpiesznie w holu, na oczach kamerdynera i dwóch lo­ kajów. Czas jednak załatwić sprawę raz na zawsze. Wieczorem porozmawia z księciem. Uzyska zgodę Anne, dokona koniecznych ustaleń i zwiąże się z dziewczyną na resztę życia. Ujął jej dłoń i serdecznie ucałował. - Wrócę najszybciej, jak się da. Wiesz o tym. Anne spuściła wzrok, a na jej policzkach wykwitł delikatny rumieniec. Nie starała się udawać, że nie ma pojęcia, o co naprawdę chodzi. Nagle usłyszeli dobiegający z podjazdu turkot. Francisowi podano płaszcz, rękawiczki i kapelusz. Pożegnał się zatem i wyszedł. Po dwóch godzinach jazdy ujrzał olbrzymie, kute w żelazie wrota rodzinnej posiadłości, Thorpe Prio­ ry. Lokaj zadął w róg. Z domku wybiegł odźwierny 24

i otworzył bramę. Jego rodzina stłoczyła się z tyłu, by pokłonić się paniczowi lub przed nim dygnąć. Francis odpowiedział na pozdrowienie salutując pejczem, ale nie zwolnił. Z niecierpliwością pokonał długi, prosty podjazd. Minione godziny jeszcze zwiększyły jego niepokój. Działo się coś wysoce oso­ bliwego. Zatrzymał przed frontowymi drzwiami parujące z wysiłku konie, rzucił wodze stajennemu i wszedł pośpiesznie do holu, oddając po drodze płaszcz cze­ kającemu lokajowi. - Moja matka? - Jest w buduarze, milordzie. Wbiegł szybko po schodach, zapukał i - nie czeka­ jąc - wszedł. Lady Middlethorpe, przystojna kobieta, po której syn odziedziczył ciemne włosy i dobry kościec, za­ trzymała się w pół kroku przed kominkiem. - Francis! Co ty, u licha, tu robisz? Ze zdziwieniem zauważył, iż matka wydaje się bar­ dzo poruszona. Do tego stopnia, że zaczęła nawet bawić się frędzlami szala - nawyk, który zazwyczaj stanowczo potępiała. Podszedł bliżej i podał jej list. - Właśnie go otrzymałem - powiedział. Lady Middlethorpe spojrzała na list i zbladła. Czy­ tała go o wiele dłużej, niż było to konieczne, po czym usiadła na szezlongu i uśmiechnęła się do syna cza­ rująco. - Dopiero co przyjechałeś? Musisz być spragnio­ ny, chłopcze. Napijesz się herbaty? Francis ledwie mógł uwierzyć w to, co słyszy. - Nie. Przestań kręcić, mamo, i powiedz, o co chodzi. - Nie używaj przy mnie tego żargonu, Francisie! - Jeśli zaraz mi nie wyjaśnisz, co się dzieje, zacznę wyrażać się o wiele gorzej! 25

Nie miał zwyczaju rozmawiać w ten sposób z mat­ ką, ale, o dziwo, nie tylko go nie zganiła, ale zerk­ nąwszy na syna nerwowo, utkwiła wzrok w ogniu na kominku i zaczęła bezwiednie miąć szal. - Nie rozumiem, dlaczego wyjechałeś w takim po­ śpiechu z Lea Park, synu. Arranowie musieli być zdziwieni. - Mamo - powiedział prosząco, czując, że jego cierpliwość zaraz się skończy - kim jest Charles Ferncliff i o czym jest mowa w tym liście? Lady Middlethorpe westchnęła. - To młody człowiek, który był nauczycielem chłopców Shipleya. Co niczego nie wyjaśniało. - Lecz o czym jest mowa w tym liście? Co chcesz mi powiedzieć? Sądził, że nie odpowie, ale spojrzała na niego i po­ wiedziała: - Prawdopodobnie to, że mnie szantażuje. - Szantażuje? Na jakiej podstawie, u licha? - Grożąc ujawnieniem mego... niestosownego za­ chowania - odparła lady Middlethorpe, zarumieniw- szy się z zażenowania. - Niestosownego... - Francis stłumił śmiech. - I wobec kogóż to miałabyś, do diabła, zachować się niestosownie? - Francisie! Ten język! Choć najwidoczniej ty właśnie tak uważasz, w wieku czterdziestu siedmiu lat nie je­ stem jeszcze zgrzybiałą staruszką! Spojrzał na matkę i dopiero teraz uświadomił so­ bie, że jest na swój sposób przystojna. Była smukła i ładnie zbudowana, jej niebieskie oczy nadal były pełne blasku, a włosy ciemne, bez śladu siwizny. - Oczywiście że nie, mamo. Przecież sam cię na­ mawiałem, byś zastanowiła się nad powtórnym wyj- 26

ściem za mąż. Chodziło mi jedynie o to, że kogo jak kogo, ale ciebie nikt z pewnością nie posądziłby o niestosowne zachowanie. - Dziękuję - odparła sztywno, najwidoczniej nie doceniając komplementu. - Co się zaś tyczy małżeń­ stwa, jakże mogłabym okazać taki brak szacunku wo­ bec pamięci twego ojca? Francis nie wierzył jakoś, by jego łagodny, kocha­ jący ojciec uważał powtórne zamązpójście wdowy za uchybiające mu w czymkolwiek, lecz nie zamierzał dyskutować o tym z matką teraz. - Jak sobie życzysz, mamo - powiedział. - A jeśli chodzi o tego nauczyciela, musi być szalony. Tylko dlaczego wybrał ciebie? Lady Middlethorpe wzruszyła ramionami, ale ru­ mieniec z jej policzków nie znikał. - Być może dlatego, mój drogi, że rozmawiałam o nim z Shipleyami. Chociaż jest bardzo mądry i wy­ kształcony, to raczej mało zorganizowany. Zachęcał też chłopców do ryzykownych wyczynów. Uznałam, że wywiera na młode umysły nie najlepszy wpływ i powiedziałam o tym Shipleyom. Moja opinia nie­ wątpliwie przyczyniła się do tego, że nie zdecydowa­ li się powierzyć mu opieki nad młodszymi synami i kiedy Gresham wyjechał do szkoły, zrezygnowali z jego usług. Typowe, pomyślał Francis. Matka wtrąca się, w co nie powinna, sądząc, że wie, co jest dla kogoś najlep­ sze. Sądząc z opisu, biedny nauczyciel musiał być człowiekiem interesującym i zabawnym, nie tak jak nudny i szacowny pan Morstock, który przygotowy­ wał go do nauki w Harrow. Lecz w tym przypadku, uświadomił sobie, matka dobrze oceniła młodzieńca. Był najwidoczniej szu­ brawcem, i prawdopodobnie szaleńcem. 27

- A teraz cię prześladuje. Powinnaś była powie­ dzieć mi wcześniej. Zajmę się tym. Ile żąda? Lady Middlethorpe parsknęła krótkim śmiechem. - Och, Francisie, to taka głupia sprawa. Nie wie­ rzę, że ten człowiek traktuje ją poważnie. - Poważnie czy nie, i tak nie będę tego tolerował. Czego żąda? Sztuczny uśmiech znikł z twarzy damy. - Nalegam, abyś poniechał tej sprawy, Francisie. - Przykro mi, mamo, nie mogę. Ile zażądał za nie- rozpowszechnianie tych kłamstw? Wpatrywała się w niego gniewnie, lecz Francis nie spuścił wzroku, jasno dając do zrozumienia, że tę sprawę zamierza załatwić po swojemu. - Dziesięć tysięcy funtów - powiedziała w końcu, odwracając wzrok. - Dziesięć tysięcy? Ten człowiek powinien znaleźć się w domu wariatów. - Nie zapłacisz, prawda? - spytała niespokojnie. - Oczywiście, że nie. Pomijając już fakt, że trudno byłoby mi zdobyć taką sumę w gotówce, nie zamie­ rzam ulec żądaniom chorego umysłowo szantażysty. W końcu jego groźby są bezprzedmiotowe. Nie mo­ że uczynić wielkiej szkody, rozpowszechniając stek kłamstw. - Jeszcze jeden powód, aby go zignorować. - Nic podobnego. Trzeba mu pokazać, iż nie może bezkarnie zakłócać ci spokoju. - Co więc zamierzasz? - spytała, spoglądając na syna szeroko otwartymi oczami. - Odpowiedzieć na zaproszenie. Wybiorę się do Weymouth i dam temu nauczycielowi niezłą lek­ cję. - Nie, Francisie! Zabraniam! - wykrzyknęła lady Middlethorpe, zrywając się z krzesła. 28