mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 797
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 882

Booth Martin - Syn Alchemika 1 - Doktor Illuminatus

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Booth Martin - Syn Alchemika 1 - Doktor Illuminatus.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 188 stron)

Martin Boofch , DOKKBR ILLUMINATUS J A G U A R

Wprowadzenie: Jak zapewnia Autor, elementy magii w „Doktorze Illuminatusie" — zaklęcia, zioła, mikstury czy przy­ bory — są prawdziwe. Pojawiający się w powieści znak [«§*] to starodawny symbol oznaczający w alchemii powtórne narodzenie czy odrodzenie. Był on także znany jako c n a dissimulata — pod taką nazwą służył za tajny sym­ bol pierwszym chrześcijanom. Z kolei znak [COf-] jest jed­ nym z wielu, które stosowano w alchemii na określenie złota. Alchemia — osobliwe połączenie magii oraz wiedzy naukowej — była chemią czasów średniowiecza. Ludzie, którzy ją praktykowali, nazywani byli alchemikami. Dążyli oni do tego, by uzyskać „eliksir życia", a także odkryć metodę przemiany zwykłego metalu, takiego jak żelazo, w złoto. Trzecim marzeniem alchemików był homunkulus — człowiek sztucznie stworzony z martwych organów.

Ro^cfei^ł pierwszy VoY7ĄópaY kawałek hi$torii o ciężkich dębowych drzwi przyklejona była fos­ foryzująca zielona karteczka, na której m a m a Fili Ł y grubym mazakiem napisała „Pokój córki". Fila zauważyła, że na innych drzwiach też wiszą podobne karteczki: „Pokój syna", „Sypialnia", „Pokój gościnny 1" i „Ubikacja". W panującym półmroku karteczki wyglądały jak błyszczące zielonkawe oczy. Fila otworzyła drzwi i weszła do swojej nowej sypialni. W porównaniu z jej poprzednim pokojem, ten był olbrzy­ mi, oparty na planie kwadratu o boku co najmniej cztero­ metrowej długości. Starodawne okna dzieliły wyciosane z brył piaskowca kolumienki. Dwie ściany pokrywała ciem­ na dębowa boazeria, a sufit podtrzymywały masywne dre­ wniane belki, tak czarne, jakby osmalone w pożarze. Deski podłogowe miały różną szerokość, w zależności od tego, z jakiej części drzewa je wycięto. Fila przeszła w stronę ściany okiennej. Podłoga zaskrzypiała. — No i co, jak tam pierwsze wrażenia? Odwróciła się. W drzwiach stał tata. — To jest... — Fila nie mogła znaleźć odpowiednich słów. — D o m jest po prostu rewelacyjny, prawda? — wyrę­ czył ją w odpowiedzi tata. — A ten pokój — rozejrzał się po pustej sypialni — jest naprawdę przeogromny.

Fila się uśmiechnęła. „Rewelacyjny" należał do kilku ulubionych przymiotników taty. „Przeogromny" też zali­ czał się do tej kategorii. — Twoja poprzednia sypialnia w porównaniu z obecną przypominała klatkę dla królika — powiedział tata, pod­ chodząc do Fili i wyglądając przez okno. — I pomyśleć, że ten krajobraz prawie w ogóle nie zmieniał się przez ostat­ nich pięćset lat — dodał. — Wszystkie drzewa, co do jed­ nego, objęte są ochroną konserwatorską. Bez zezwolenia miejscowych władz gminnych nie można przyciąć choćby jednej gałązki. Podobnie jak tata, Fila napawała się widokiem starannie utrzymanego ogrodu z zadbanymi kwietnikami, równo przyciętą trawą i rosnącą pośrodku, bardzo starą morwą. Z okna rozciągał się widok na zakręcający wokół trawias­ tego klombu żwirowy podjazd, a także łąkę, po której tu i ówdzie rozrzucone były potężne dęby, wiązy i buki. Dalej płynęła rzeka, której brzegi porastały ogłowione wierzby. — Niegdyś dom otaczała fosa — powiedział tata. — Wi­ dzisz tę linię, gdzie kończy się ogród i teren się obniża? Przebiegała właśnie tam. Ale w osiemnastym wieku zo­ stała prawie całkowicie zasypana. Chodziło o to, żeby od­ grodzić się od zwierząt. Fila, która nigdy nie była do końca pewna, kiedy tata żartuje, a kiedy mówi serio, rzuciła mu jedno ze swoich teatralnie pogardliwych spojrzeń. — Cha, cha! Bardzo śmieszne! — zawołała z sarkazmem. — Naprawdę! — obruszył się tata, przez chwilę udając oburzonego. — Był to charakterystyczny dla dawnych cza­ sów element architektury krajobrazu. Naokoło d o m u po­ zostawiano porośnięty trawą rów, z lekkim spadkiem w kierunku budynku. Od strony domu brzeg fosy wzmac-

ni ano kamiennym m u r e m . Dzięki temu do ogrodu nie mo­ gły się dostać zwierzęta, a ponad ziemię nie wystawał ża­ den płot, który mógłby zakłócać harmonię krajobrazu. Tata odwrócił się od okna i ruszył w stronę drzwi. — Mama już wstawiła wodę w czajniku. Za dziesięć m i n u t będzie herbata z ciastem. Kiedy tata wyszedł, Fila wyjęła z kieszeni folder, który dał im pośrednik z agencji nieruchomości. Rozłożyła i — nie po raz pierwszy tego dnia — przeczytała notkę reklamową, widniejącą na pierwszej stronie pod koloro­ wym zdjęciem przedstawiającym fronton domu. Rawne Barton — przepięknie położona posiadłość, odległa o niespełna pięć kilometrów od uroczego miasteczka Brampton. Ta oferta to rzadka okazja, by kupić zachowany w nienaruszonym stanie majątek ziemski z 1422 roku, obiekt zabytkowy pierwszej klasy, składający się z zabudowań dworskich oraz otaczających je łąk o powierzchni 32 arów (niegdyś tworzących park leśny). W skład rozbudowywanej na przestrzeni kilkuset lat posiadłości wchodzi przestronny i luksusowo wyposażony dom z sześcioma sypialniami oraz wieloma stylowymi elementami, takimi jak lniane obicia ścian, belkowane sufity ozdobione sztukaterią czy wspaniałe kominki. Niedawną kompleksową modernizację przeprowadzono zgodnie z najwyższymi standardami w tej dziedzinie, dbając o za­ chowanie szczegółów architektonicznych oraz historycznych. Na zabudowania gospodarcze składają się: stajnia (po remoncie; może służyć jako garaż), powozownia oraz słodownia (oba budyn­ ki wymagają remontu, uzyskano pozwolenie na rozbudowę). Zdjęcie przedstawiało budynek wzniesiony częściowo z plecionki pokrytej gliną, a częściowo z cegły. Ze ścian wystawały czarne belki stropowe. Ponad krytym dachówką dachem wyrastały dwa kominy, dobudowane w szesnas­ tym wieku z tego samego piaskowca, którego użyto do

obramowania okien. Oba kominy były spiralnie skręcone niczym cukierki, jakie czasem sprzedaje się na odpustach. — Wiesz, co znaczyło kiedyś po angielsku słowo „bar- ton"? Fila obejrzała się. Jej brat-bliźniak, Tim, miał wybrudzo- ne na kolanach dżinsy i wysmarowany czymś T-shirt, a je­ go brązowe włosy sprawiały wrażenie, jakby ktoś delikat­ nie przyprószył je mąką. — Mógłbyś pukać! — zwróciła mu uwagę Fila. — Drzwi były otwarte — odparł Tim. — A poza tym wcale nie wchodzę do środka — dodał, zsuwając się na podłogę i opierając się plecami o framugę. — Kiedyś „bar- t o n " znaczyło „obora" — wrócił do tematu. — Właśnie że nie — poprawiła go Fila. — To było okre­ ślenie farmy, która nie jest nikomu dzierżawiona, a nadzór nad nią sprawuje sam właściciel. Specjalnie sprawdzałam. — Fila przyjrzała się dokładnie swemu bratu. — Dlaczego jesteś taki brudny? Tim zignorował jej pytanie. — No i pewnie wiesz, co to znaczy „obiekt zabytkowy pierwszej klasy"? — ciągnął. — To znaczy, że nie można założyć anteny satelitarnej. A więc żegnajcie MTV i Carto- on Channel! — Możemy zainstalować sobie na strychu taką w kształcie kwadratu. „Obiekt zabytkowy pierwszej klasy" znaczy tylko tyle, że nie można zmieniać wyglądu budynku ani usuwać jakichkolwiek elementów związanych z jego historią. — Anteny, o których mówisz, dają gorszy odbiór — rzu­ cił w odpowiedzi Tim. — Poza tym byłem już na strychu i marnie to widzę. Resztę domu może i zmodernizowano, ale nie strych. Są tam pajęczyny, które wyglądają jak siatki do tenisa.

— A jak wszedłeś na górę? — Na końcu korytarza są drzwi — wyjaśnił Tim. Myślałem, że to szarka do przesuszania bielizny, bo w środku są półki i miedziany bojler, ale z tyłu odkryłem .starą ścianę, wyłożoną panelami. Jeden z tych paneli ma zamocowaną rączkę i można go odsunąć na bok. Przejś­ cie jest bardzo ciasne, więc pewnie dlatego robotnikom z ekipy remontowej nie chciało się tam pchać. Za ścianą znalazłem schodki. Podłoga na strychu jest wyłożona deskami, ale nie ma tam żadnych pokoi — duża otwarta przestrzeń z jednym okienkiem na końcu, mnóstwo be­ lek pod dachem, brud i pajęczyny. No i zasuszony zdech­ ły nietoperz. W drzwiach pojawił się jeden z pracowników firmy prze- prowadzkowej. Dźwigał olbrzymie kartonowe pudło, do którego przyklejona była kolejna zielona karteczka. — Ty jesteś córką? Czy to twój pokój? — zapytał tra­ garz. Nie czekając na odpowiedź, sam zerknął, czy napis na pudle zgadza się z tym na drzwiach, wkroczył do po­ koju, przechodząc nad siedzącym w drzwiach Timem, i ro­ zejrzał się dookoła. — Mmm, ładnie! Bardzo ładnie. Całkiem niezły dom kupili ci wasi rodzice — ocenił, po czym postawił pudło na podłodze i wyjrzał przez okno. — Mam nadzieję, że wiecie, co tu macie. Porządny ka­ wałek historii. * Ogród po obu stronach odgradzał prawie dwumetrowy, kamienny mur, po którym pięły się róże i kapryfolium. Na klombach dość gęsto rosły drzewka i niskie krzewy

— w większości rośliny wieloletnie. Część z nich miała grube pnie — b y ł o oczywiste, że są bardzo stare i że musiano je starannie przycinać przez wiele lat. Sporo roślin właśnie rozkwitało, a jedna z nich, jaśmin o niewielkich białych kwiatkach w kształcie gwiazdek, roztaczała oszałamiającą, boską wręcz woń. Porastająca ogród trawa sięgała do kostek. Nawet teraz, wczesnym popołudniem, była lekko wilgotna. Fila przeszła przez trawnik w stronę samotnej morwy. Zapewne rosła ona w tym miejscu od wielu, wielu lat. Była lekko pochylona, tak jakby zmęczyło ją ciągłe stawianie oporu wiatrom historii. Drzewo zabezpieczono przed upad­ kiem, podpierając pień solidną dębową kłodą. Morwa wy­ glądała trochę niczym zielona parasolka w cętki: liściaste gałęzie odchodziły od sękatych i powykręcanych konarów, pokrytych twardą, spękaną i starą korą. Ten widok skoja­ rzył się Fili z artretycznymi palcami jej dziadka. Wychodząc z przyjemnego cienia, jaki dawała morwa, Fila powędrowała na skraj dawnej fosy. Wszystko wyglą­ dało dokładnie tak, jak opisał tata. Rów porastała trawa, pośród której pobłyskiwały wysokie margerytki oraz jask­ ry. W miejscu, gdzie teren wyglądał na bardziej podmokły i lekko podchodził pod obruszony kamienny m u r okalający ogród, wyrastała kępa bylic. Fila znała się na roślinach. Kiedyś nawet wpadła na po­ mysł, by studiować ogrodnictwo i zostać sławną projektan­ tką, pracującą na zlecenie gwiazd filmowych, arystokratów i milionerów. Marzyła o tym, by objąć kiedyś stanowisko pierwszego ogrodnika w jakimś pałacu albo wytwornej ary­ stokratycznej rezydencji. Jednak nigdy, nawet w najśmiel­ szych snach, nie przypuszczała, że pewnego dnia zamiesz­ ka w domu, który jest co prawda mniejszą, ale jednak rezydencją.

Kierując się ku ciężkim dębowym drzwiom wychodzą­ cym z holu na ogród, Fila zauważyła nagle pewną dziw­ ną roślinę. Czegoś takiego nie widziała nigdy dotąd. Mniej więcej dwumetrowej wysokości krzak o wielkich ciemnych liściach, które wyglądały, jakby były z aksami­ tu, rósł tuż przy murze, schowany za innymi krzewami. Jednak nie liście przyciągnęły uwagę Fili, ale kwiaty. W kolorze kości słoniowej, miały długość około piętnas­ tu centymetrów i uginały się pod własnym ciężarem. Kształtem przypominały trąbkę — płatki tworzyły coś w rodzaju falbanki na jej brzegu. Na krzaku pozostały trzy takie kwiaty, chociaż na ziemi leżały gnijące resztki kilku innych. Pięć albo sześć pąków wkrótce miało się otworzyć. Fila nachyliła się nad kremowym kielichem i delikatnie go uniosła. Był zadziwiająco ciężki. Najwyraźniej posilały się na nim owady, gdyż pręciki pokrywał jeszcze zielon­ kawy pyłek. Fila powąchała roślinę. Momentalnie poczuła, że kręci jej się w głowie — wypuściła kwiat z ręki i zato­ czyła się do tyłu o kilka kroków. Dziwne uczucie szybko przeminęło, okazało się jednak bardzo intrygujące. Prze­ cież ten zapach z pewnością nie mógł tak na mnie po­ działać — pomyślała Fila. I powąchała kwiat po raz drugi, tym razem z nieco większą ostrożnością. W o ń była osob­ liwa — coś jakby kwaśne mleko zmieszane z sokiem jabł­ kowym. Ledwo Fila zdążyła wciągnąć powietrze w nozd­ rza, a znowu zakręciło się jej w głowie. Z twardym postanowieniem, że musi ustalić, cóż to za botaniczny dziwoląg, skierowała się w stronę domu. W po­ bliżu drzwi rosła kwitnąca budleja. Jej ciasno zakręcone, spiralne kwiaty o głębokiej, fioletoworóżowej barwie, zwa­ biły kilka motyli. Pośród nich krążyło parę pszczół i trzmieli

— przelatywały z kwiatka na kwiatek w poszukiwaniu re­ sztek nektaru, pozostawionych przez motyle. Kiedy Fila przechodziła obok budlei, jeden z motyli usiadł jej na ręce. Był niewielki, niepozorny, a m i m o to, gdy wylądował, wydał się jej dość ciężki. Miał nijaki brą­ zowy kolor, a przy brzegach skrzydełek kilka białawych plamek. Jedyny mocniejszy akcent kolorystyczny tworzyły pojedyncze żółtawe kropki na każdym z tylnych skrzyde­ łek, w pobliżu odwłoka. Gdy tylko motyl dotknął jej skóry, zanurzył łebek we włoski na ręce Fili i wściekle ją ukłuł. To było gorsze niż użądlenie osy — Fila poczuła ból tak ostry, jak przy wbijaniu igły do zastrzyków podskórnych. Chciała go pacnąć, ale owad okazał się szybszy. Zanim zdążyła rozkwasić go na ręku, wystartował i wzniósł się w górę z prędkością, o jaką Fila nigdy nie podejrzewałaby tak delikatnego stworzenia. Po chwili napastnik zniknął nad dachem domu. W miejscu ukąszenia powstało okrągłe zaczerwienienie o rozmiarach niewielkiej monety. Pośrodku widniała plam­ ka krwi. — Musiało ci się coś pomylić, kochanie — powiedziała m a m a Fili, przecierając ślad po ukłuciu spirytusem i ciepłą wodą. — To pewnie była jakaś osa, szerszeń albo coś tym rodzaju. — To był motyl — nie ustępowała Fila. Czuła nieodpar­ tą chęć, żeby podrapać się w ramię, które strasznie ją swę­ działo. — Być może — zgodziła się mama, sięgając do łazien­ kowej szafki po tubkę z maścią odkażającą. — Czasami jakiś egzotyczny gatunek motyla, który faktycznie potrafi ukłuć, pojawia się przywiany wiatrem. Zdarzają się takie historie. W zeszłym roku w hrabstwie Kent ktoś zaobser-

w i »wal dudka, a zdaje się, że ten ptak występuje wyłącznie w Afryce*. Podobno na skutek globalnego ocieplenia kli- niłilu już niedługo w Anglii pojawią się moskity przeno- •./.|( c m a l a r i ę . Dziękuję ci, m a m o ! — wypaliła w odpowiedzi Fila. - To, co mówisz, jest bardzo pocieszające. — Nie drap się w tym miejscu — nakazała mama. Godzinę później po użądleniu nie pozostał nawet naj­ mniejszy ślad. Nim zapadł zmierzch, Fila zdążyła zaprowadzić w swo­ im pokoju jako taki ład. Miała już podłączony telewizor i odtwarzacz płyt CD, meble stały na swoich miejscach, książki były poukładane na półkach w porządku alfabety­ cznym, a łóżko Fili przykrywała jej własna kołdra. Chociaż czuła się bardzo zmęczona, nie położyła się od razu. Otworzyła okno, by popatrzeć, jak nad łąkami i drze­ wami zapada noc. To dziwne — pomyślała — wszystkie barwy przygasły, nie jest możliwe, bym mogła rozróżnić kontury drzew, a mimo to nadal je widzę, zupełnie jakby ich kształty odcisnęły się na trwałe w mojej pamięci. Ale odkryła coś znacznie bardziej dziwnego. W okolicy zdawała się panować niemal doskonała cisza. Przed prze­ prowadzką mieszkali całą rodziną w dużej wsi i nocą do ich domu zawsze docierały jakieś hałasy — słychać było odległy szmer rozmów i śmiechów dobiegający z miejs­ cowego pubu, stłumiony łoskot toczących się drewnianych * Mama Fili jest w błędzie. Dudek występuje w lasach euro­ pejskich. W Polsce rzadki, pod ścisłą ochroną (przyp. red.).

kul z położonej na tyłach pubu kręgielni, przejeżdżające samochody albo czyjeś kroki. Ten dom natomiast zdawał się istnieć w świecie pozbawionym dźwięków. Jednak im dłużej Fila stała w oknie i nasłuchiwała, tym więcej niewyraźnych odgłosów docierało do jej uszu. Naj­ pierw był to nieokreślony, subtelny szelest, tak jakby ktoś pocierał ręką o jedwab. Od strony łąki wyłapywała coś, co przypominało chrząkanie starszej osoby, która nie może dobrze odkaszlnąć. Trzeci dźwięk, całkiem bliski, brzmiał jak odgłos palących się liści. Fila spojrzała w górę i zauważyła, że na wysokości okapu dachu, tuż nad jej głową, coś się poruszyło. To coś było małe i czarne. Znikło w mgnieniu oka, ale zaraz zastąpiła je kolejna zjawa, a potem jeszcze jedna i jeszcze jedna. Za każdym razem Fila czuła na policzku ciepły powiew, tak jakby duch chciał ją pocałować. Z wrażenia włosy zjeżyły jej się na karku. Raptem przypomniała sobie, co Tim zna­ lazł na strychu. Nie były to żadne duchy, tylko nietoperze, które wylatywały ze swojego schronienia pod dachem, by udać się na nadrzeczne łąki i zapolować na muszki. Właś­ nie ich skrzydła, jak uświadomiła sobie Fila, wydawały szeleszczący odgłos, kojarzący się z pocieraniem ręką o je­ dwab. Chwilę później Fila zauważyła, że coś pojawiło się na skraju dawnej fosy. Nie miało określonego kształtu i — gdy znalazło się w zasięgu jej wzroku — nie wykonywało prak­ tycznie żadnych ruchów. A kiedy Fila miała już skierować swoją uwagę w inną stronę, wydało dźwięk, przypominają­ cy chrząkanie, i chyłkiem się wycofało. Sądząc po ruchach zwierzęcia, był to lis, który wybrał się na nocne łowy. Dziewczynka zamknęła okno, przeszła przez cały pokój w stronę łóżka i wśliznęła się pod kołdrę. Ułożyła się na

plecach i obserwowała podpierające sufit belki. Były tak ciemne, że nawet w nocy wyraźnie odcinały się od białego tynku. Tak jak przyzwyczajała się do nocnych odgłosów zza okna, Fila zaczęła stopniowo wsłuchiwać się w dźwięki, docierające z wnętrza domu. Ponieważ do jego budowy użyto dużej ilości drewna, spracowane belki i deski trzesz­ czały i skrzypiały w miarę, jak ochładzały się ściany, wcześ­ niej przez wiele godzin nagrzewane przez słońce. Fila po­ myślała, że dom przypomina człowieka, który przed pójściem spać rozluźnia mięśnie i rozprostowuje kości po całodziennym wysiłku. Bardzo wcześnie, tuż przed świtem, przebudziła się ze snu, w którym krążyła po jakimś dziwnym domostwie, stale gubiąc się w labiryncie długich, krętych korytarzy oraz mrocznych pomieszczeń z poustawianymi bezładnie meblami. Gdy otworzyła oczy, w pierwszej chwili ogarnął ją strach, bo nie poznała swojego pokoju. Przemknęło jej przez myśl, że może wcale nie śniła, tylko naprawdę prze­ niosła się do dziwnego labiryntu. Po chwili lęk zaczął ustę­ pować — Fila dostrzegła małą, świecącą na czerwono dio­ dę odtwarzacza płyt CD, dotarło do niej, co to takiego i przypomniała sobie, że po wielu miesiącach, kiedy rodzi­ ce ciągali ją wraz z bratem na oglądanie różnych domów, w końcu wprowadzili się do jednego z nich. Fila szybko zorientowała się, że obudził ją nie koszmar­ ny sen o wędrówce przez labirynt, ale odgłosy dochodzące zza ściany przy łóżku. Z początku słyszała delikatne i nie­ regularne skrobanie, które skłonna była przypisać nietope­ rzom powracającym do swoich kryjówek przed nastaniem

całe wieki zdążyły wygryźć lub wydrążyć całe mnóstwo dziur i korytarzy. Jednak po chwili skrobanie ustało, a za­ stąpił je miarowy stukot, jakby grzeczne pukanie. Fila stwierdziła, że jest mało prawdopodobne, aby myszy nosi­ ły ciężkie kamasze albo drążyły nowy tunel w ścianie przy pomocy miniaturowych toporków. Uznała, że musi to być odgłos wydawany przez nagrzewające się rury centralnego ogrzewania. Kiedy zerknęła na budzik, zdała sobie sprawę, że do świtu pozostało niecałe pół godziny. Wiedziała też, że rodzice zawsze lubili, aby w domu rano było ciepło. Miarowy stukot wkrótce przeszedł w nieregularne pu­ kanie, a po jakichś dziesięciu minutach całkowicie ustał. Nie zastanawiając się dłużej nad tym, co jest jego przy­ czyną, Fila naciągnęła kołdrę pod brodę, przekręciła się na łóżku i ponownie zapadła w sen. * Szkolna sekretarka, dość sztywna kobieta o włosach cia­ sno zebranych w kok, która — jak głosił przypięty na jej wydatnej piersi identyfikator — nosiła nazwisko Rigg, ot­ worzyła drzwi gabinetu. — Panie dyrektorze, przyszli państwo Ledger z dziećmi, Filipa i Timothym. Fila uśmiechnęła się w duchu, słysząc swoje imię w peł­ nym brzmieniu. Tim porozumiewawczo wyszczerzył zęby i szturchnął siostrę łokciem. Gdy już zostali wprowadzeni do gabinetu, dyrektor wstał na powitanie zza wielkiego biurka o pokrytym skórą blacie, na którym piętrzyły się różne dokumenty i formu­ larze. Pomiędzy nie wciśnięty był telefon i przenośny kom­ puter.

— Doktor Singall, miło mi — przedstawił się dyrektor. — Proszę bardzo, proszę usiąść — zachęcił, wskazując iiNiawione koliście wygodne fotele i bezceremonialnie przysiadając na rogu biurka. Fila i Tim wymienili spojrzenia i rozejrzeli się po gabi- nrc k\ Na jednej ze ścian wisiały fotografie przedstawiające kolejne szkolne roczniki wraz z nauczycielami, a także pi /.nożne zespoły sportowe w chwilach triumfu. Było tam i < >wnież zdjęcie mężczyzny w szarym garniturze, który wy- n umiał z dyrektorem uścisk dłoni. W rogu zdjęcia widniał zamaszysty autograf, a podpis umieszczony na ramce gło- Nił: „Wizyta Jego Królewskiej Wysokości księcia Walii w państwowej szkole średniej Bourne End, lipiec 2 0 0 0 " . Tuż obok wisiała mapa miasteczka i okolic. Czerwonym llamastrem obrysowano na niej różne obszary obsługiwa­ ne przez szkolne autobusy, natomiast trasy przejazdu i numery poszczególnych linii zaznaczono flamastrem nie­ bieskim. Na innej ścianie stały regały z książkami i seg­ regatorami, a także przeszklona gablota. — Jak przekazał mi pan Bradley — zaczął dyrektor — który jest odpowiedzialny za nabór uczniów, zwiedzili już państwo szkołę, zapoznali się z naszym folderem, w którym są zawarte wszelkie podstawowe informacje. Wiem też, że wypełnili państwo niezbędne formularze. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko was powitać. — Pan Singalł uśmiechnął się szeroko. — W nawiązaniu do naszej rozmowy telefonicznej, panie Ledger, sądzę, że nie ma większego sensu, aby Filipa i Timothy rozpoczynali naukę teraz, na dziesięć dni przed wakacjami. Będzie zna­ cznie lepiej — dyrektor przeniósł spojrzenie z Fili na Tima i z powrotem — jeżeli zaczniecie od nowego roku szkol­ nego. — Pan Singall przebiegł jeszcze wzrokiem formula-

rze przyjęć, leżące na biurku. — Och! — zawołał. — Wi­ dzę, że jesteście Państwo nowymi właścicielami Rawne Barton! — Właśnie wczoraj się wprowadziliśmy — potwierdził pan Ledger. — Zna pan to miejsce? — Owszem, znam — odparł dyrektor. — Świętej pa­ mięci pan Rawne był dobroczyńcą naszej szkoły. Przeja­ wiał duże zainteresowanie edukacją młodzieży i co roku organizował zwiedzanie swego d o m u dla tych uczniów dziewiątej klasy, którzy jako swoją specjalizację wybierali historię. Niedługo przed śmiercią pozwolił nam przepro­ wadzić badania archeologiczne na jednej z łąk, należących do posiadłości. Nie były to żadne poważne wykopaliska, sami Państwo rozumieją... ale dzięki nim historia stała się dla uczniów czymś namacalnym. Prace, które napisali w ramach dokumentacji projektu, stały na wyjątkowo dob­ rym poziomie, a oceny na egzaminach końcowych z histo­ rii były również rekordowo wysokie. Z kolei uczniowie wybierający przedmioty ścisłe mieli wstęp do Edenu, gdzie mogli prowadzić własne projekty związane z przyrodozna­ wstwem. — Do Edenu? — powtórzyła zaciekawiona Fila. — Na terenach wiejskich, Filipo, wszystkie grunty rol­ ne — a dotyczy to także wielu obszarów leśnych — są ponumerowane i urzędowo ewidencjonowane — wyjaśnił pan Singall. — Jednak wiele zachowało też swoje zwycza­ jowe, stosowane od wieków nazwy. Nasza szkoła nazywa się „Bourne End", ponieważ wzniesiono ją na polu o takiej nazwie. W języku staroangielskim słowo „bourne" ozna­ czało strumień. Niegdyś tędy przepływał. Na terenie Raw­ ne Barton, tuż nad rzeką, wznosi się pagórek, z niewielką kępą drzew — to właśnie jest Eden. Rzeka często wystę-

puje z brzegów, ale nigdy, nawet przy najwyższym stanie wody, nie został on zalany. Pani Hall, nasza nauczycielka biologii, mówi, że pomiędzy drzewami znajduje się okrągła polanka, na której rosną egzotyczne gatunki roślin. — Kiedy zmarł pan Rawne? — zainteresowała się m a m a Fili. — Dziesięć albo jedenaście lat temu — odpowiedział pan Singall. — O ile dobrze pamiętam, dobiegał już dzie- więćdziesiątki, a po śmierci żony przez ostatnich sześć lat mieszkał zupełnie sam. Pod koniec zajmował jedynie kilka pokoi, cała reszta domu nie była ogrzewana i nikt o nią nie dbał. Nic więc dziwnego, że niszczała w dość szybkim tempie. — A kto odziedziczył posiadłość? — zapytał pan Led­ ger. — W zasadzie nikt — odparł dyrektor. — Państwo Raw­ ne nie mieli dzieci, chociaż gdy kiedyś wybrałem się na wycieczkę w tamte okolice, widziałem starszego pana z ja­ kimś chłopcem. Chyba powiedział mi wtedy, że to jego bratanek. Chłopak był blady, niepozorny, nie wyglądał zbyt dobrze. Można było sądzić, że cały majątek przypadnie w spadku właśnie jemu albo jego rodzicom, ale jednak nie — okazało się, że ustanowiono zarząd powierniczy. Spra­ wowała go jakaś kancelaria prawna z Londynu, aż w końcu dwa lata temu zarząd został zniesiony. A przynajmniej tak słyszałem. Posiadłość przeszła na własność firmy dewelo­ perskiej, od której — jak rozumiem — Państwo ją kupili. Dyrektor zeskoczył z biurka, otworzył szklaną gablotę pod ścianą i wyjął z niej wypolerowaną drewnianą skrzy­ neczkę zamykaną na dwa mosiężne zamki. — Podczas wykopalisk, prowadzonych na łące położo­ nej na północ od domu pana Rawne, udało się odkryć wiele

interesujących przedmiotów. — Pan Singall otworzył skrzynkę i zaczął wyciągać różne eksponaty. — Na przy­ kład te piętnastowieczne nożyce oraz klucz, niestety, dość przerdzewiały — powiedział, umieszczając wymienione przedmioty na kartonowej podkładce na biurku. — Mamy tu też zepsuty moździerz z tłuczkiem, kilka fragmentów czegoś, co mogło służyć jako retorta, parę glinianych cy­ buchów od fajek, no i ten drobiazg... — pan Singall za­ prezentował trzymany w palcach niewielki, błyszczący sre­ brny krążek — ...czyli angielską jednopensówkę wybitą za panowania Henryka V. Jednak najbardziej intrygującym znaleziskiem jest to... Dyrektor ostrożnie wyjął ze skrzynki wysoką, smukłą buteleczkę, wykonaną z intensywnie niebieskiego szkła. Buteleczka zamknięta była ołowianą zatyczką. Kiedy pan Singall uniósł flakon i oświetliły go promienie słońca, wpadające przez biurowe okno, Fila zauważyła, że w środ­ ku znajduje się jakaś przejrzysta ciecz. — Co tam jest? — zapytał Tim. — Tego nie wiemy, Timothy — odpowiedział pan Sin­ gall, odwracając buteleczkę do góry dnem i przyglądając się, jak pęcherzyk powietrza przeciska się z wolna przez gęsty, kleisty płyn. — Ale ponieważ w ołowiu wytłoczony jest ten oto osobliwy symbol, zakładamy, że może to być jakiegoś rodzaju medykament. Przechylił butelkę tak, żeby widzieli pieczęć. W szaro­ burym ołowiu odciśnięty był przedziwny znak: — I nie chcecie się dowiedzieć, co to za ciecz? — do­ pytywał się Tim.

— Ależ oczywiście! — odparł dyrektor, uśmiechając się protekcjonalnie do Tima. — Ach, ta naukowa pasja badaw­ cza... Mimo wszystko uznaliśmy, że szkoda byłoby nisz­ czyć pieczęć tylko dlatego, żeby poddać analizie zawartość butelki, która zapewne nie jest niczym innym, jak tylko pospolitym lekarstwem w rodzaju oleju rycynowego. — A czy wiadomo, co oznacza ten symbol? — zapytała Fila. — Nie, tego nie wiemy — odparł pan Singall. — Cho­ ciaż pan Carson, który uczy geografii, wspominał mi, że obecnie bywa on wykorzystywany przez meteorologów i wskazuje, że w danym dniu powietrze jest wyjątkowo przejrzyste. Ostrożnie powkładał wszystkie eksponaty z powrotem do skrzyneczki, a następnie odstawił ją do gabloty. — A zatem — dyrektor zwrócił się do Fili i Tima — ni­ gdy nie wiadomo, co może się w a m trafić, kiedy będziecie kopać we własnym ogrodzie. Naszym uczniom zawsze po­ wtarzamy, żeby z łopatą obchodzili się delikatnie. Aha... panie Ledger, o ile nie miałby pan nic przeciwko temu, bardzo chciałbym wskrzesić tradycję zapoczątkowaną za czasów pana Rawne i w przyszłym roku przysłać do pań­ stwa na zwiedzanie klasę historyczną. — Proszę, będzie nam bardzo miło — zgodził się tata Fili i Tima, wstając z fotela. — No cóż, w takim razie widzimy się we wrześniu! — powiedział dyrektor na odchodnym do dzieci. — Bawcie się dobrze w czasie wakacji i wracajcie tu wypoczęci i pełni zapału do nauki!

Fila przyglądała się, jak samochód rodziców odjeżdża spod domu, a potem wróciła do poprzedniego zajęcia. Ostrożnie odpakowywała swoje bibeloty, w skupieniu ustawiając je na regale. Nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wkroczył Tim. — Czy już nigdy nie nauczysz się pukać? — fuknęła Fila z wyrzutem. — Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać — od­ parł brat. Fila rzuciła mu wymowne spojrzenie. Tim wręcz lu­ bował się w udzielaniu odpowiedzi nie wprost. Gdyby go spytać, która godzina, odpowiedziałby, że za dwa­ dzieścia minut będzie kolacja, że w telewizji właśnie nadają wiadomości albo że kiedy ostatnio spoglądał na zegar, a było to godzinę temu, dochodziło wpół do czwa­ rtej. — Zobacz tylko — zachęcił. Tim stanął przy drzwiach do pokoju Fili i zaczął odmie­ rzać stopami odległość pomiędzy framugą drzwi a oddzie­ lającą ich sypialnie ścianą. — Ano widzisz! — zawołał. — Pięć razy osiemnaście centymetrów, bo taką m a m długość stopy, daje nam jakieś dziewięćdziesiąt centymetrów. A teraz chodź ze mną! Fila poszła za Timem do jego pokoju, gdzie zrobił to samo, mierząc odległość między ścianą a drzwiami. — Cztery razy osiemnaście... czyli siedemdziesiąt dwa centymetry. Dobrze liczę? W takim razie dziewięćdziesiąt plus siedemdziesiąt dwa... — Tim — przerwała mu Fila. — Co ty wyrabiasz? — ...równa się sto sześćdziesiąt dwa. — Tim! — Zaraz ci wszystko wytłumaczę.

Tim wyszedł na korytarz i znów zaczął mierzyć odleg­ łość. Tym razem pomiędzy drzwiami do jednego i drugiego pokoju. — Już kumasz? — zapytał, gdy zakończył pomiar. — Ale co?! — rzuciła Fila, powoli tracąc cierpliwość. — Od środka wyszło sto sześćdziesiąt dwa centymetry, a od strony korytarza dwieście dziewięćdziesiąt. Oznacza to, że ściana ma sto dwadzieścia osiem centymetrów gru­ bości. Prawie półtora metra! — No i co z tego? Ten d o m jest bardzo stary. Kiedyś budowano takie grube mury. Fila wróciła do swojego pokoju, poirytowana gorliwoś­ cią Tima w dziedzinie badań nad konstrukcją budynku, i po raz kolejny zajęła się odpakowywaniem swoich dro­ biazgów. Tim jednak nie dawał za wygraną. — Czy ostatniej nocy słyszałaś stukanie dochodzące zza ściany? — rzucił znienacka. — Tak — przyznała nieco zaskoczona tym pytaniem Fila. — I jak sądzisz, co tak stukało? — Może rury od centralnego ogrzewania. — W środku lata? — odezwał się Tim lekko drwiącym tonem. — W takim razie rury od ciepłej wody — powiedziała lekko urażona Fila. — A ty jakie masz wytłumaczenie? — Wiesz, czym było penetralium? — zapytał we właś­ ciwy sobie, irytujący sposób. Fila musiała przyznać, że nie ma pojęcia, co ma na myśli jej brat. Kolejny już raz wziął nad nią górę. Zdawał się nigdy nie czytać żadnych książek, a jednak wielokrotnie zadziwiał ją swoją wiedzą o mało znanych zjawiskach. — Była to taka specjalna kryjówka dla księży — wyjaśnił Tim. — Za czasów Tudorów, kiedy zakazano wyznawania

wiary katolickiej, bogaci katolicy — nie chcąc trafić za kra­ tki — ukrywali swoich duchownych, aby nikt nie dowie­ dział się, że nadal praktykują. Sądzę, że ta ściana jest pusta w środku, a dźwięki dobiegają... — ...z jakiejś ukrytej komnaty? — wpadła mu w słowo Fila. — No, cóż, Tim, gratuluję ci bujnej wyobraźni! — skomentowała szyderczo. — ...A skoro jest tam pusta przestrzeń — ciągnął Tim, zupełnie niezrażony sarkazmem siostry — musi też gdzieś tu być jakieś przejście. Sprawdziłem już boazerię w moim pokoju. Bez rezultatów. Mogę popatrzeć u ciebie? Fila wzruszyła ramionami i sięgnęła do pudła z bibelo­ tami po porcelanową figurkę konia. Malutkie naelektryzo- wane kulki styropianu przyczepiły się do jej ręki niczym płatki sztucznego śniegu. — Jak sobie chcesz — rzuciła. Tim ukląkł przy ścianie i zaczął opukiwać palcami poje­ dyncze deski boazerii, przysuwając do nich ucho, by wychwycić głuchy odgłos. Kiedy doszedł do panela za sto­ likiem nocnym Fili, zastukał dwa razy i usłyszał w odpo­ wiedzi dwa powtórzone dźwięki. — Mówiłem ci! — zakrzyknął triumfująco. — Tu jest echo. Ponownie zastukał dwa razy. Tym razem w odpowiedzi usłyszeli trzy stuknięcia. — O, jakie echo! — zawołał Tim. — Zrób tak jeszcze raz, ale wystukaj jakiś rytm — za­ proponowała Fila. Nagle poczuła jakiś niewytłumaczalny lęk. Tim zastukał dwa razy, odczekał chwilę, a potem zastu­ kał jeszcze trzykrotnie. Odpowiedź brzmiała: stuk-stuk, stuk-stuk-stuk.

i i!< .1/ /.mroziło — poczuła, jakby ktoś przyłożył jej do i !• i ńw zimne ostrze noża. Na pewno tata postanowił nam zrobić jakiś głupi i i 11 — mruknęła. Przecież oboje z mamą pojechali po zakupy do super- nnu ketu, nie pamiętasz? — szepnął w odpowiedzi Tim. Stuk-stuk-stuk. W< ześniejsze odgłosy dochodziły jakby z poziomu piw­ nicy A te były już bliższe. Stuk. Stuk. Stuk. Ki dojne dźwięki brzmiały coraz wyraźniej, jakby coś wzras- i, 111 (wewnątrz ściany, zmierzało w ich stronę. Fila wyobraziła II 'I iic, że już za chwilę do pokoju wtargnie jakiś prehistorycz- i iv potwór rodem z horroru, który przebije się przez boazerię, WMiinie do środka gigantyczną mackę, nawlecze Filę na jeden c swoich oślizłych pazurów, przeciągnie przez wybitą w ścianie dziurę, a następnie rozszarpie zębami jej wnętrzno­ ści i posili się walącym jeszcze w oszalałym tempie sercem. Tim zerwał się na równe nogi i szybko odskoczył od ściany. Stuk-puk. Cokolwiek to było, znajdowało się teraz za boazerią tuż przy łóżku Fili. Dzieci spojrzały po sobie z przerażeniem. — Już nigdy tu nie zasnę — szepnęła Fila. - Ani ja — zawtórował jej Tim, zwilżając językiem wa- rgł. Ze strachu zaschło mu w gardle, dłonie zwilgotniały od potu. — Co robimy? — Znikamy stąd — zaproponowała półgłosem Fila. - Po cichu. A kiedy dojdziemy do schodów... — dodała szeptem — ...dajemy w długą. Ruszyli na paluszkach w stronę drzwi. Klepki na pod­ łodze skrzypiały przy każdym kroku, zdradzając ich poło­ żenie. Fila czuła, że serce wali jej jak młotem.

Kiedy doszli do drzwi i już mieli rzucić się pędem do ucieczki, Tim przystanął. — Posłuchaj! Pojedyncze stuknięcia ustały. Zamiast nich słychać było teraz delikatniejsze, natarczywe pukanie. — No co, stukanie trochę przycichło — powiedziała Fila. — Nie, nie o to chodzi! — żachnął się Tim. Odczekał chwilę, nadstawiając uszu. — O to! Zza boazerii dochodził czyjś przytłumiony głos. Tim wrócił do pokoju. Fila złapała go za rękę. — Co ty wyrabiasz?! — syknęła. — Posłuchaj! — powtórzył Tim, ale już normalnym to­ nem. — Pomocy! — wołał stłumiony głos spoza ściany. — Pomocy, proszę! — Ten głos dochodzi zza twojego łóżka! — stwierdził Tim. — Chodź, przesuniemy je. Wbrew temu, co podpowiadał rozsądek, Fila pomogła bratu odsunąć łóżko od ściany. Przyszło jej do głowy, że pakują się w pułapkę, przyjmują rolę bezwolnych wyko­ nawców, którzy za chwilę wypuszczą na wolność demona uwięzionego na całe wieki w ścianach domu. Być może czyha na nich duch jakiegoś księdza, który dawno temu poniósł męczeńską śmierć za wiarę — został powieszony, rozpłatano mu brzuch, a następnie poćwiartowano tylko za to, że koncelebrował mszę. Kiedy się pojawi, z brzucha — niczym zwoje przegniłych, brunatnozielonych lin — bę­ dą mu zwisały jelita, a wydłubane z oczodołu oko będzie dyndało, obijając się o policzek, utrzymywane jedynie przez wiązkę nerwu wzrokowego. Odsunęli łóżko na środek pokoju. Przez chwilę nic się nie działo. A potem coś cicho szczęknęło i fragment boa-

zerii przy podłodze odchylił się powoli na ciężkich metalo­ wych zawiasach. Z otworu wychynęła blada chłopięca (warz, pełna niepewności i obawy — podobne uczucia ma­ lowały się na twarzach Fili i Tima. — Za pozwoleniem, czy mogę prosić o szklankę wody? — zapytał grzecznie chłopiec. OOP