mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Bradford Taylor Barbara - List do nieznajomej

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Bradford Taylor Barbara - List do nieznajomej.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 382 stron)

Spis treści Dedykacja Stambuł – kwiecień 2004 List Poszukiwanie Ponowne spotkanie Miłość od pierwszego wejrzenia Tajemnica Litchfield Hills, Connecticut – lipiec 2004 PODZIĘKOWANIA BIBLIOGRAFIA

Znowu mojemu mężowi Bobowi i jak zawsze z miłością

PROLOG Stambuł – kwiecień 2004 List, nad którym z niepokojem zastanawiała się tak długo, został w końcu napisany. Ale nie wysłany. Włożyła go do szuflady biurka, żeby jeszcze o nim pomyśleć, żeby starannie rozważyć każde słowo, zanim podejmie ostatni, nieodwracalny krok. Następnego dnia rano przeczytała go ponownie, poprawiła i odłożyła do szuflady. Trzeciego dnia przebiegła treść wzrokiem i naniosła świeże poprawki. Usatysfakcjonowana, że wszystko zostało powiedziane jasno i zwięźle, przepisała tekst na czystą kartkę, którą złożyła i umieściła w zaadresowanej i opatrzonej odpowiednimi znaczkami kopercie. W lewym górnym rogu koperty przykleiła etykietkę AIR MAIL i oparła list o stojący na biurku antyczny fran-cuski zegar. Chwilę później do salonu na piętrze wezwała syna kucharki. Wręczyła mu kopertę, udzieliła koniecznych instrukcji i poleciła od razu zanieść list na pocztę. Chłopiec truchcikiem wybiegł z willi i minął żelazną bramę utrzymanej w dawnym stylu tureckiej rezydencji, yali, po drodze machając do ogrodnika. Willa znajdowała się w azjatyckiej części Stambułu, na brzegu Bosforu, w Üskudar, największej i najstarszej dzielnicy miasta. Zmierzając w kierunku poczty, chłopiec mocno trzymał list w ręce, dumny, że pracodawczyni ojca powierzyła mu tak ważne zadanie. Miał dopiero dziesięć lat, ale wszyscy chwalili go za dojrzałość i poczucie odpowiedzialności, co bardzo go cieszyło. Od morza ciągnęła lekka, balsamiczna bryza, niosąc ulotny zapach soli oraz regularnie powtarzające się pojękiwanie syreny z jednego z wielkich rejsowych statków powoli płynącego przez Bosfor

w kierunku Morza Czarnego i portów, do których miał zawinąć. Chłopiec szybkim krokiem szedł dalej, starając się zapamiętać, że list polecono mu wrzucić do skrzynki oznaczonej napisem „International”, przeznaczonej dla poczty zagranicznej. List miał dotrzeć do Ameryki, chłopiec musiał więc uniknąć błędu, jakim byłoby wrzucenie go do skrzynki na pocztę krajową. Szybko oddalał się od linii brzegu, idąc długą ulicą Halk Caddesi. Poczta znajdowała się w jej górnej części. Chłopiec bez trudu znalazł skrzynkę na pocztę zagraniczną, wrzucił do niej list i zawrócił. Kiedy znowu zobaczył Bosfor, biegiem puścił się do domu. Parę chwil później pchnął bramę yali i pognał do kuchni. Ojca zastał przy kuchennym blacie, zajętego przygotowywaniem lunchu, i natychmiast poinformował go, że list został wysłany. Ojciec chłopca sięgnął po słuchawkę, przekazał wiadomość swojej pracodawczyni, pieszczotliwie wzburzył synowi włosy nad czołem i z uśmiechem nagrodził go kilkoma kawałkami słodkiego tureckiego przysmaku na spodeczku. Chłopiec wyszedł na zewnątrz i usadowił się na skąpanych w słońcu schodach, z rozkoszą przeżuwając przepyszne słodycze. Pogrążył się w marzeniach, nie mając pojęcia, że wysłany przez niego list nieodwracalnie odmieni życie wielu osób. I uczyni to w sposób tak drastyczny, że ci ludzie już nigdy nie będą tacy sami jak wcześniej… Autorka listu miała tego pełną świadomość, lecz konsekwencje uznała za niewarte uwagi. Dawno temu wyrządzono komuś straszliwą krzywdę. Prawdę o tym fakcie ukrywano zdecydowanie za długo, a teraz, gdy ją ujawniono, liczyło się przede wszystkim wynagrodzenie krzywdy.

CZĘŚĆ 1 List Przeczytasz go kilkaset razy, a mimo to zachowa świeżość tak samo, jak płatek kwiatu zachowuje zapach. Nigdy nie straci znaczenia, które wcześniej sprawiło niespodziankę. Robert Frost, Znaczenie wiersza (The Figure a Poem Makes)

Rozdział 1 Panoramiczny widok z tarasu dosłownie zapierał dech w piersiach. I choć Justine Nolan doskonale go znała, zawsze budził jej zachwyt. Nie inaczej było dzisiejszego ranka, kiedy pojawiła się tu po krótkiej nieobecności. Oparła się o pomalowaną na biało drewnianą balustradę i popatrzyła na łagodne linie wzgórz Litchfield Hills, płynące w stronę dalekiego horyzontu. Ich gęsto porośnięte zbocza schodziły ku zielonym łąkom; dalej lśniło w słońcu osadzone w dolinie jezioro Waramaug, podobne do dużego kawałka srebrzystej tkaniny. Justine wstrzymała oddech, jak zwykle przepełniona intensywną radością, że znowu jest w Indian Ridge, w domu, w którym dorastała i spędziła prawie całe życie. Dzień był jasny i pogodny, niebo błękitne i usiane pierzastymi chmurkami, lecz chociaż to już kwiecień, wiatr wciąż nosił w sobie zimowy chłód. Justine zadrżała i ciaśniej otuliła się robionym na drutach grubym czerwonym swetrem, nie odrywając wzroku od roztaczającego się przed nią widoku. Białe drewniane domy, typowe dla Connecticut, stały tu i ówdzie na łąkach, a po prawej, na tle kępy ciemnozielonych drzew, rozpierały się trzy pękate silosy i dwie czerwone szopy. Były tam od zawsze, a w każdym razie od tak dawna, jak daleko Justine sięgała pamięcią, i stanowiły miły, znajomy element krajobrazu. Nieoczekiwanie tuż obok Justine, bardzo blisko balustrady, przemknęło stado ptaków. Zamrugała, zaskoczona ich nagłym pojawieniem się. Zwarta formacja w kształcie litery V pofrunęła w górę, radosna i rozświergotana. Młoda kobieta długą chwilę odprowadzała ptaki wzrokiem, a gdy znikły wysoko, w błękitnawej mgiełce, odwróciła się i weszła do domu. Chwyciła podręczną torbę, którą kilka minut wcześniej zostawiła na półpiętrze, zaniosła do swojej sypialni i od razu rozpakowała swetry, spodnie, buty oraz kosmetyczkę. Od dziecka była doskonale zorganizowana; nie znosiła bałaganu i nieładu i za wszelką cenę starała się zachowywać porządek.

Z lekkim uśmiechem rozejrzała się po pokoju, ogarnięta poczuciem nagłej radości. Uwielbiała swoją sypialnię i cały dom. Najszczęśliwsze chwile w życiu spędziła właśnie w Indian Ridge, głównie za życia ojca. Ona i jej brat bliźniak kochali go ponad wszystko. Justine cieszyła się, że matka zatrzymała dom i że ona i jej brat Richard mogą nadal korzystać z niego w czasie weekendów, a także latem. Indian Ridge było ich schronieniem, bezpiecznym portem i miejscem, gdzie zawsze mogli złapać oddech po ciężkiej pracy w Nowym Jorku. Przez ostatni miesiąc Justine tkwiła na Manhattanie, pracując nad swoim najnowszym filmem dokumentalnym o Jean-Marcu Bretonie, najwybitniejszym współczesnym malarzu. Ostatni etap przygotowań, podczas którego razem z reżyserem i montażystą nadzorowała cięcie materiału filmowego, ciągnął się bez końca; – długie godziny pracy wypełnione były napięciem, stresem, niepokojem, miłymi i przykrymi niespodziankami, tarciami między twórcami dokumentu oraz rozczarowaniami. Kiedy jednak wreszcie obejrzeli film w ostatecznym kształcie, ogarnęła ich prawdziwa radość. Dokument, który od pierwszego dnia zdjęć uważali za problematyczny z powodu wybuchowego temperamentu i autorytarnych skłonności głównego bohatera, ku ich wielkiej uldze okazał się po prostu znakomity. Teraz Justine modliła się, aby szefostwo sieci telewizyjnej zareagowało w podobny sposób po pokazie filmu, który miał odbyć się w następnym tygodniu. Miranda Evans, dyrektorka wydziału programów dokumentalnych Cable News International, niewątpliwie wykaże się obiektywizmem i dystansem, co zawsze szczerze cieszyło Justine i jej zespół. Miranda zasiadała przed ekranem wolna od uprzedzeń i oczekiwań i właśnie dlatego Justine miała absolutne zaufanie do jej opinii. Taka bezstronność była rzadką cechą. Miranda od początku wierzyła w Justine i wyłożyła większość funduszy na dokumentalny film Krwawe diamenty, który także nie był łatwą produkcją. Nagle Justine ogarnęły wątpliwości, szybko jednak zepchnęła je w głąb podświadomości. Film był świetny i prace nad nim dobiegły już końca. I tyle!

Potrząsnęła głową i skrzywiła się lekko, niezadowolona, że nie umie przestać myśleć o ukończonym projekcie. Zawsze zabierało jej to sporo czasu; a potem automatycznie wpadała w zupełnie inny nastrój, poddając się przygnębieniu, zaniepokojeniu i poczuciu straty. Poprzedniego wieczoru wspomniała o tym Richardowi, który zaczął się śmiać, ponieważ doskonale rozumiał, co miała na myśli. Jako bliźnięta byli do siebie bardzo podobni. Richard zdawał sobie sprawę z tego, że Justine wybiera się do Indian Ridge, aby wypocząć psychicznie i fizycznie. Wiedział też, że kiedy dojdzie już do siebie, w jej głowie szybko pojawią się świeże, ekscytujące pomysły. W ten sposób, starając się uspokoić siostrę, a jednocześnie lekko się z nią drażniąc, zakończył rozmowę. Justine doszła do wniosku, że oczywiście miał rację. Nikt nie zna mnie tak jak on, pomyślała, zbiegając po schodach. To samo działa w drugą stronę… Ze smutkiem przywołała z pamięci twarz żony Richarda, Pameli, która zmarła na raka przed dwoma laty. Richard był pozornie spokojny, silny i opanowany, lecz Justine dobrze wiedziała, że serce pękało mu z bólu. Cierpliwie znosił swój los ze względu na córkę, pięcioletnią Daisy. Justine zamierzała zająć się nimi w ten weekend – bratanicy zapewnić czułą opiekę, a bratu towarzystwo kochającej siostry. U stóp schodów Justine skręciła w prawo, w kierunku małego salonu z wyjściem prosto na trawnik. W salonie często zajmowała się domowymi rachunkami. Pół godziny wcześniej, zaraz po przyjeździe z Nowego Jorku, zainstalowała tam Daisy i dziewczynka nadal siedziała przy biurku z pudełkiem kredek oraz rozłożoną książeczką do kolorowania. Kim, opiekunka Daisy, miała wolny weekend i nad małą czuwała Tita, jedna z pracujących w Indian Ridge gospodyń. Tita właśnie zachęcała dziewczynkę, aby nie bała się używać kredek. – We wszystkich kolorach tęczy – instruowała z czułością. Popołudniowe słońce szerokim strumieniem wpadało do pokoju i jasne loki Daisy połyskiwały w jego promieniach. Śliczne z niej dziecko, pomyślała Justine. Jest zresztą zachwycająca pod każdym

względem i tak trudno jej nie rozpieszczać… Justine uśmiechnęła się, obserwując, jak Tita pomaga Daisy i poświęca jej całą swoją uwagę. Tita i jej siostra Pearl kochały dziewczynkę jak własną córkę i w zasadzie nie było w tym nic dziwnego. Obie od lat mieszkały i pracowały w Indian Ridge i już dawno temu stały się częścią rodziny. Justine i Richard dorastali razem z Titą i Pearl i szczerze doceniali wszystkie ich działania i zabiegi, mające na celu utrzymanie w idealnym porządku domu, galerii oraz pracowni ich obojga. Uważali, że powinni dziękować opatrzności za to, że mają Titę i Pearl, które Richard nazywał „solą ziemi”. – Co kolorujesz, Daisy? – zapytała Justine, wchodząc do salonu. Daisy i Tita odwróciły się na dźwięk jej głosu. – Bukiet kwiatów, ciociu Juju – wyjaśniła dziewczynka. – Odziedziczyła talent po ojcu! – uśmiechnęła się Tita. – On także od dziecka zdradzał zdolności artystyczne! Przez twarz Justine również przemknął lekki uśmiech. – W przeciwieństwie do nas obu! – zaśmiała się. – My nigdy nie byłyśmy dobrymi malarkami, co? Moje „dzieła” przypominały kompozycje złożone z wielkich kleksów! – Moje także! – zawtórowała jej Tita. – Na dodatek zawsze więcej farby miałam na sobie niż na płótnie! – Ile kosztuje bilet? – odezwała się nagle Daisy, badawczym wzrokiem wpatrując się w ciotkę. – Bilet dokąd, kochanie? – Do Nieba! Chcę pokazać ten obrazek mamie, namalowałam go dla niej. Mam dużo ćwierćdolarówek w mojej śwince skarbonce, razem jest tam może nawet dziesięć dolarów… To duża świnka… Wzruszenie na moment odebrało Justine głos. Zanim w końcu udało jej się pokonać skurcz mięśni gardła, musiała kilka razy przełknąć ślinę. – Chyba kosztuje to trochę więcej – powiedziała. – Ach, tak… – Daisy skinęła głową i lekko wydęła wargi. – W takim razie będę musiała jeszcze pooszczędzać… Schowam ten obrazek i pokażę go mamusi później, kiedy już będę miała dosyć

pieniędzy na bilet… – No, właśnie… – Justine odchrząknęła, próbując zapanować nad drżeniem głosu. Ku jej wielkiej uldze Daisy wróciła do kolorowania książeczki, w skupieniu pochylając głowę nad obrazkami. Obie kobiety wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Tita także z trudem powstrzymywała łzy, a w jej ciemnych oczach malował się wielki smutek. Przygryzła dolną wargę, aby się nie rozpłakać. – Chodź, zaplanujemy jutrzejszy piknik! – zawołała Justine, pragnąc skupić uwagę bratanicy na czymś innym. – Piknik! – Pięciolatka odwróciła głowę w stronę ciotki, a jej błękitne oczy zabłysły. – W alitance? – W altance, skarbie – łagodnie poprawiła ją Justine. – Tak, jeśli tylko pogoda pozwoli. I wiesz co? Przyjedzie do nas ciocia Jo z Simonem! – Och, cudnie! Simon jest moim najlepsiejszym przyjacielem! – Będziemy w kuchni, gdybyś czegoś potrzebowała, kochanie – powiedziała Justine z uśmiechem. Gestem ponagliła Titę, która prawie wybiegła przed nią z pokoju. Justine poszła za nią, smutna i zaniepokojona. Tita stała pochylona nad zlewozmywakiem, skulona, nadal zmagająca się ze łzami. Justine szybkim krokiem przeszła przez kuchnię, otoczyła ją ramionami i mocno przytuliła. – Wiem, wiem, nie jest łatwo! – odezwała się cicho. – Czasami Daisy nagle powie coś takiego, że aż dech zapiera mi w piersiach i serce pęka z bólu, Richardowi także… Ale potem szybko odzyskuje dobry nastrój, przecież wiesz, że tak jest… Wystarczy odwrócić jej uwagę, no a poza tym jednak powoli zapomina… – Tak, ale mnie to tak boli! Nic nie mogę na to poradzić! – Musimy dbać, żeby zawsze była czymś zajęta. Popatrz tylko, jak zareagowała, gdy wspomniałam o pikniku i Simonie… Wiesz, dużo nauczyłam się od Kim, która zapełnia jej dni rozmaitymi zajęciami, szczególnie wtedy, gdy Daisy nie jest w szkole. Trzeba zorganizować jej dużo zajęć w ten weekend, tak jak robiłyśmy to przez ostatnie dwa

lata… – Tak, tak… – Tita wypuściła powietrze z płuc i wyprostowała się. – Nastawię wodę! Napijemy się herbaty, co? – Dobry pomysł. – Justine uśmiechnęła się i lekko ścisnęła Titę za ramię. – Będzie dobrze, zobaczysz! Tita kiwnęła głową i poszła dolać wody do czajnika. Justine stanęła przy piecu i ogarnęła wzrokiem ciepłą, przytulną kuchnię, jedno z jej ulubionych pomieszczeń w domu. Z przybitego pod sufitem stelaża zwisały lśniące, wyczyszczone do połysku miedziane rondle i garnki, pomiędzy którymi umocowano warkocze cebuli i czosnku, pęki suszonej lawendy i tymianku, długie kiełbasy i salami; wszystko to nadawało kuchennemu wnętrzu aurę prowansalskiej wsi. Kuchnia zawsze stanowiła serce domu w Indian Ridge i wszyscy domownicy oraz goście chętnie się tu gromadzili, ponieważ umeblowana była jak pokój dzienny. W pobliżu pieca stała sofa i fotele, telewizor oraz duży walijski kredens, a przestrzeń tę oddzielał od samej kuchni drewniany stół na dziesięć osób, za którym znajdował się szeroki blat i inne jadalniane udogodnienia. Wykładana kafelkami podłoga, jasnobrzoskwiniowe ściany i kwieciste obicia mebli oraz zasłonki czyniły z kuchni niezwykle miłe, przyjazne miejsce. Zadzwonił telefon i Justine podeszła do stojącego w kącie biureczka, aby podnieść słuchawkę. – Indian Ridge – odezwała się i zaraz usiadła na krześle, słysząc głos swojej asystentki. – Witaj, Ellen! – Cześć, Justine. Widzę, że dojechałaś na miejsce w rekordowym tempie… – Tak jest. Coś się dzieje? – Nie, wszystko w porządku, odebrałam tylko przed chwilą telefon od Mirandy, która chce obejrzeć film we wtorek po południu o szesnastej zamiast w czwartek rano. Powiedziałam jej, że pewnie nie zrobi ci to różnicy, ale jeszcze sprawdzę. W terminarzu nie masz żadnych zapisanych na wtorek spotkań… – W ogóle mam raczej pusty tydzień, więc tak, oczywiście, wyświetlimy film wtedy, kiedy odpowiada to Mirandzie. – W takim razie zaraz zadzwonię do Angie i potwierdzę spotkanie.

U ciebie wszystko dobrze? – Tak. Jestem tu z Titą, a Daisy właśnie koloruje obrazki w książeczce. Nie widziałam jeszcze Pearl, która pojechała na targ, ani Carlosa i Ricardo, bo oni są zajęci pracą nad obecnym projektem Richarda… – Czyli budową domu dla gości… – Który w tej chwili wcale nie jest nam potrzebny. Z drugiej strony Richard może tam pracować i nie myśleć o swojej sytu-acji… – Richard nadal ma w sobie dużo smutku – cicho powiedziała Ellen. – Żałuję, że nie znam jakiejś miłej dziewczyny, której mogłabym go przedstawić… – Obawiam się, że i tak nie byłby zainteresowany – odparła Ju-stine. – No cóż, tak czy inaczej ja wracam we wtorek rano zamiast w środę… Przyjemnego weekendu, Ellen! – I wzajemnie! Odkładając słuchawkę, Justine nawet nie podejrzewała, że świat jej i Richarda miał zmienić się na zawsze.

Rozdział 2 Nieco później, kiedy Daisy poszła się zdrzemnąć, Justine udała się do małego salonu i usiadła przy biurku. Szybko otworzyła pocztę, która nagromadziła się tu w ciągu miesiąca nieobecności jej i Richarda. Większość listów stanowiły reklamy, które od razu wyrzucała. Przejrzała rachunki, złączyła je spinaczem, pobieżnie przeczytała kilka zaproszeń na lokalne imprezy i również odłożyła je na bok. Na samym spodzie stosu listów znalazła kwadratową białą kopertę z obco wyglądającego papieru. List z Europy, pomyślała, biorąc go do ręki. Zaadresowany był do matki Justine, Deborah Nolan, i opatrzony pieczątką urzędu pocztowego w Stambule. Kogo jej matka mogła znać akurat w Stambule, na miłość boską? Z drugiej strony, skąd Justine mogła cokolwiek o tym wiedzieć… Deborah miała znajomych na całym świecie. Justine odwróciła kopertę i zobaczyła, że nie podano adresu zwrotnego. Przyszło jej do głowy, że może to być jakieś zaproszenie, sądząc po nietypowym kształcie i wielkości. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy otworzyć kopertę. Osiem lat wcześniej, kiedy matka przeprowadziła się do Kalifornii, przekazała im klucze do domu i powiedziała, aby korzystali z niego zgodnie ze swoimi pragnieniami i potrzebami. Jej instrukcje były zwięzłe – Justine i Richard mieli dbać o utrzymanie domu w dobrym stanie, regulować miesięczne rachunki i przekazywać jej korespondencję dotyczącą kwestii prawnych. Ten układ doskonale się sprawdził. Deborah płaciła roczny podatek od nieruchomości na rzecz stanu, a oni dbali o dom i wypłacali pensje pochodzącej z Chile rodzinie, która razem z nimi prowadziła Indian Ridge, czyli Ticie, jej siostrze Pearl, mężowi Pearl, Carlosowi, oraz Ricardo, ojcu Carlosa. I właśnie teraz, po ośmiu latach, do Indian Ridge trafił pierwszy prywatny list do Deborah… Justine wzruszyła ramionami, sięgnęła po nóż do papieru, otworzyła kopertę i wyjęła list. Zauważyła imię i nazwisko u góry kartki, nigdy jednak nie słyszała o tej osobie. Zaczęła czytać. ANITA LOWE

Droga Deborah, już od dłuższego czasu nosiłam się z zamiarem napisania do Ciebie, lecz niestety ciągle nie mogłam zdobyć się na odwagę. Teraz nie mogę już tego odkładać. Nie znasz mnie. Widziałam Cię w Londynie, kiedy byłaś malutka, ale naturalnie nie możesz tego pamiętać. Jestem najbliższą i najdawniejszą przyjaciółką Twojej matki i piszę do Ciebie, ponieważ bardzo się o nią martwię. Od lat ogromnie cierpi z powodu nieporozumień, które Was rozdzieliły, lecz ostatnio stała się jeszcze bardziej przygnębiona i udręczona, a mnie przykro jest na to patrzeć. Całym sercem pragnie zobaczyć Ciebie, Justine i Richarda. Ogromnie kocha ich oboje, tak samo jak Ciebie. Jesteście jej najbliższą rodziną. Muszę zadać Ci to pytanie, Deborah: dlaczego trzymasz się od niej z daleka? Nie rozumiem Twojego zachowania wobec matki. Nie ma chyba tak fatalnej sytuacji, aby nie dało się jej naprawić. Niezależnie od przyczyny Waszego nieporozumienia musisz coś z tym zrobić, teraz, natychmiast, zanim będzie za późno, zanim Twoja matka umrze. Ma już przecież prawie osiemdziesiąt lat, jak dobrze wiesz. Dlatego błagam Cię, abyś wyciągnęła rękę do matki, skontaktowała się z nią i przywróciła jej miejsce w życiu swoim oraz jej wnuków. Ty i tylko Ty, nikt inny, jesteś w stanie zakończyć jej cierpienia i ukoić ból jej serca. Ze szczerego serca Anita Lowe Justine zamarła. Siedziała wpatrzona w przeczytane przed chwilą słowa i czuła się tak, jakby płyty tektoniczne właśnie zadygotały pod jej stopami. Była w szoku. Zauważyła, że ręka, w której trzymała list, wyraźnie drży, a po paru sekundach uświadomiła sobie, że cała dygocze jak w ataku gorączki. Nie mogła uwierzyć w to, czego się dowiedziała. Więc jej babka żyła? Jak to możliwe? O co tu chodziło? Odetchnęła głęboko, położyła list na biurku i spróbowała opanować wzburzenie. Po chwili uspokoiła się na tyle, że mogła powtórnie przeczytać list i postarać się zrozumieć zawarte w nim słowa,

odsłaniające prawdę tak porażającą, że Justine znowu zabrakło tchu. Jej babka żyła. A to oznaczało, że matka dziesięć lat temu okłamała ich w potworny, szokujący sposób… Powiedziała im wtedy, że ich babka, matka Deborah, Gabriele Hardwicke, zginęła w katastrofie prywatnego samolotu. W głowie Justine natychmiast zaroiło się od pytań. Czy ta wiadomość była prawdziwa? A może było to kłamstwo? Ale czemu ktoś miałby zrobić coś takiego? Chyba tylko po to, żeby wywołać burzę! Ale dlaczego? Z jakiego powodu? List był zaadresowany do matki Justine i Richarda i sprawiał wrażenie napisanego ze szczerego serca, zgodnie z deklaracją autorki… Tak, wiadomość była prawdziwa, nie miała co do tego żadnych wątpliwości… Nagle Justine poczuła, jak zalewa ją fala wielkiej radości. Babcia żyje! Zamrugała, aby oczyścić oczy z łez, po czym uważnie przyjrzała się pieczątce. List został nadany na początku kwietnia, teraz miesiąc ten dobiegał już końca. Leżał więc na tej tacy z laki przez całe trzy tygodnie… Nikt nie odpisał Anicie Lowe. Ale jak tu odpisać, skoro na kopercie nie ma adresu nadawcy? Gdzie przebywa teraz babcia? W Londynie? Czy raczej w Stambule? Czy była z Anitą Lowe? W przeszłości często podróżowała między tymi dwoma miastami. Dlaczego ta kobieta nie napisała nic o sytuacji babki i nie podała miejsca jej pobytu? Bo była pewna, że Deborah doskonale wie, gdzie mieszka jej matka. Taka bez wątpienia jest odpowiedź na to pytanie. Przed dziesięciu laty, w dzień po ukończeniu przez Justine i Richarda college’u, matka wyjaśniła im, dlaczego babci zabrakło na ceremonii rozdania dyplomów. Podczas gdy oni zdawali ostatnie egzaminy, babcia Gabriele wsiadła na pokład prywatnego samolotu, który rozbił się w Grecji. Nikt z pasażerów ani załogi nie przeżył, a ciał ofiar nie odnaleziono. Justine zamknęła oczy i wróciła myślami do przeszłości. Dokładnie pamiętała słowa matki. „Nie powiedziałam wam o śmierci babci, bo nie chciałam narażać was na ciężkie przeżycia w tak pełnej napięcia sytuacji…”. Ale list ujawnił, że wszystko to było nieprawdą… Ich ukochana

babcia żyła i mieszkała gdzieś w Europie, ta pełna miłości do nich osoba, która tak często do nich przyjeżdżała i stanowiła tak ważną część ich życia. Zgodnie ze słowami Anity Lowe ich matkę i babkę rozdzieliły jakieś nieporozumienia. Czego dotyczyły? Czy rzeczywiście czegoś bardzo istotnego? Pewnie tak, skoro nie widziały się przez całe dziesięć lat. Wszystkie te godziny, dni, tygodnie, miesiące i lata przepadły, zostały nieodwołalnie stracone… Dlaczego, na miłość boską?! Justine nie znała odpowiedzi. Ogarnęła ją wściekłość na matkę i automatycznie sięgnęła po telefon, pragnąc powiedzieć jej, co odkryła, zaraz jednak jej ręka opadła. Deborah nie było w Los Angeles. Trzy dni wcześniej poleciała do Chin, aby dokonać zakupów dla swojej firmy, zajmującej się dekoracją wnętrz, a stamtąd wybierała się jeszcze do Hongkongu i zamierzała wrócić dopiero za sześć tygodni. Nie był to odpowiedni moment, żeby do niej telefonować. Spojrzała na zegarek. Dochodziła piętnasta trzydzieści. Richard miał przyjechać z Nowego Jorku mniej więcej za godzinę. Powinni wspólnie ułożyć jakiś plan… Ale przede wszystkim musieli odnaleźć babkę. Zanim będzie za późno. W małym holu na tyłach domu Justine zdjęła z wieszaka starą pelerynę babki z zielonego lodenu, narzuciła ją na ramiona i wyszła na zewnątrz. Potrzebowała spokoju, aby pomyśleć i odzyskać równowagę przed przyjazdem brata. Już miała wybrać numer komórki Richarda, ale się powstrzymała. Zdecydowała, że poczeka z tą wstrząsającą wiadomością na powrót brata. Byli bliźniętami i ten fakt być może stanowił fundament niezwykle mocnej więzi, jaka ich łączyła, wyjątkowego porozumienia na poziomie emocjonalnym. Jednak tego popołudnia Justine czuła, że po prostu musi poczekać i dopiero po przyjeździe Richarda pokazać mu list i omówić z nim tę sprawę w cztery oczy. Była przekonana, że razem obmyślą plan działania. Przez całe życie stanowili przecież najlepszy na świecie zespół… Przeszła przez podwórko za domem i wspięła się na wbudowane

w zbocze wzgórza białe drewniane schody. Carlos, mąż Pearl, najwyraźniej ostatnio je odmalował, bo lśniły w słońcu świeżą bielą. Dziesięć stopni prowadziło na szeroką platformę, na której z lewej strony znajdowała się duża altana, również niedawno odmalowana w oczekiwaniu na wiosenną pogodę. Altana babci, pomyślała Justine. Przystanęła na moment i weszła do środka. Mocno zacisnęła powieki, wspominając szczęśliwe chwile, które spędzili tu jako dzieci. Otworzyła oczy i rozejrzała się dookoła. Teraz, gdy już wiedziała, że babcia żyje, myślała tylko o tym, co się z nią dzieje i jak się czuje. Wyszła z altany i udała się na sam szczyt schodów, które otwierały się na szeroki zielony trawnik. Dalej znajdowała się galeria, wzniesiona przez babkę, efektownie przebudowana przez ojca, a wreszcie przed czterema laty wyremontowana i unowocześniona przez Richarda. Galeria była piękna, zbudowana z piaskowca, jednopiętrowa, długa, prosta i elegancka, z dwiema pracowniami po bokach. Każda z pracowni miała ogromne okna od połowy wysokości piaskowych ścian. Obie połączone były z galerią, a całość wieńczył spadzisty, zielony dach, nowy, zaprojektowany przez Richarda uważanego obecnie za jednego z najlepszych amerykańskich architektów. Zdaniem Justine dach był po prostu fenomenalny, zdawał się unosić nad głównym budynkiem i szklanymi „pudełkami” pracowni. Cała konstrukcja emanowała harmonijnym pięknem, które budziło skojarzenia z najwybitniejszymi projektami europejskich twórców. Justine weszła do środka, włączyła światło, zdjęła pelerynę i położyła ją na małej drewnianej ławie zaraz za drzwiami. Ponieważ w galerii wisiało wiele obrazów, z których część była dość cenna, wilgotność i temperatura powietrza były tu przez cały rok skrupulatnie regulowane i kontrolowane. Przestronne wnętrze było przyjemnie chłodne; Justine lubiła panującą tu atmosferę spokoju i ciszy. Powoli przeszła przez salę, nie skupiając wzroku na żadnym z obrazów, co czasami robiła. Richard zaprojektował duże, wolno stojące przepierzenie na kółkach, które nazwał dryfującą ścianą, ponieważ można było bez trudu przesuwać ją z miejsca na miejsce. Kilka takich ścian ustawił na środku galerii i powiesił na nich obrazy swoje i innych malarzy. Justine

przeszła między ściankami, delikatnie przesuwając je na bok. Dotarła do końca galerii, do kąta, w którym wyeksponowano obrazy jej babki. Podeszła bliżej i utkwiła wzrok w jednym z płócien, tym, które podziwiała od wielu lat. Obraz przedstawiał dwie nastoletnie dziewczyny stojące na usianej kwiatami łące, na tle ciemnozielonych wzgórz i lazurowego nieba. Obie ubrane były w leciutkie sukienki, wiatr falował ich szerokimi spódnicami i podrywał do góry włosy. Justine od zawsze wiedziała, że wyższa z nich, błękitnooka blondynka, to jej babka, Gabriele, lecz o drugiej z dziewcząt nic nie wiedziała. Czy możliwe, że była to Anita Lowe? Justine pochyliła się i przeczytała napis na drewnianej plakietce na ścianie obok obrazu. Przyjaciółki na łące. Pod tytułem umieszczono imię i nazwisko autorki – Gabriele Hardwicke, i rok powstania obrazu – 1969. Nieoczekiwanie przypomniała sobie niezwykłą dbałość o szczegóły, jaką zawsze zdradzała jej babka, oraz fakt, że Gabriele starannie przechowywała zapis prawie wszystkich wydarzeń ze swego życia. Ostrożnie zdjęła niewielkie płótno ze ściany, zaniosła je do studia Richarda, które połączone było z tym krańcem galerii, położyła obraz licem do dołu na pustym stole i uważnie obejrzała odwrotną stronę. Od razu zauważyła małą karteczkę tuż przy ramie, zupełnie pożółkłą ze starości, ze zwięzłym napisem: „A & G: 1938”. Etykietkę zabezpieczono kawałkiem przezroczystej taśmy klejącej. Justine nie miała cienia wątpliwości, że Gabriele namalowała obraz z pamięci. Czyżby „A” było inicjałem imienia „Anita”? Możliwe. Były podstawy do takich przypuszczeń, bo w liście Anita Lowe przedstawiła się jako najdawniejsza i najbliższa przyjaciółka Gabriele. Mogło to świadczyć o tym, że Gabriele umieściła obok siebie właśnie ją. Jednak w gruncie rzeczy to, czy Gabriele sportretowała Anitę, czy nie, nie miało żadnego znaczenia, ponieważ prawdziwa Anita przemówiła własnym głosem przed trzema tygodniami, kiedy w końcu postanowiła sięgnąć po pióro. Zdecydowała się pomóc przyjaciółce i chwała Bogu… Pamięć podsunęła Justine niewyraźne wspomnienie słów babki, która kiedyś opowiadała jej o swojej najlepszej przyjaciółce, Anicie.

Odniosła obraz do galerii, powiesiła go na poprzednim miejscu, cofnęła się i jeszcze raz mu się przyjrzała… Druga dziewczyna miała brązowe włosy, błyszczące ciemne oczy i nieco egzotyczne rysy. Justine nie miała pojęcia, dlaczego wcześniej nie zwróciła na to uwagi. Może dlatego, że wpatrywała się tylko w uroczą blondynkę, która była jej babką, w olśniewającą Gabriele… Nagle pozbyła się wszelkich wątpliwości i zrozumiała, że ma przed sobą Anitę. Wróciła na środek galerii, gdzie wysokie, godne katedry sklepienie osiągało zwieńczenie, i usiadła na jedynym krześle w tej sali, reżyserskim krześle z białego płótna. Chłodna biała przestrzeń, panująca wokół cisza i spokój dokonały cudu – rozluźniona Justine przymknęła powieki i przywołała z pamięci obraz babki oraz ich ostatniego spotkania. Z głębokiego zamyślenia wyrwał ją ostry dzwonek telefonu. Szybko sięgnęła do kieszeni żakietu i wyjęła komórkę. – Halo? – Jestem już prawie na miejscu – odezwał się Richard. – Cieszę się. Gdzie jesteś? – Co się stało? Masz jakiś dziwny głos… – Nic, wszystko w porządku. Gdzie jesteś? – Właśnie wyjeżdżam z New Preston. Czemu pytasz? – Zrób coś dla mnie, dobrze? – Oczywiście! Co takiego? – Chciałabym, żebyś podjechał pod galerię. Będę tu na ciebie czekała. – Przyjadę, tylko najpierw przywitam się z Daisy. – Nie rób tego, bardzo proszę! Musisz przyjechać tu jak najszybciej! Coś się zdarzyło i… – Co się zdarzyło? – przerwał jej. – Powiedz mi, o co chodzi! – Nie przez telefon. Po prostu przyjedź tutaj, proszę! Proszę… – Dobrze. Do zobaczenia za chwilę. Niecierpliwie czekając na przyjazd brata, Justine wstała i ruszyła w kierunku jego pracowni. Postanowiła poczekać właśnie tam. Była już prawie w progu przeszklonego pomieszczenia, kiedy inny obraz przyciągnął jej wzrok. Zbliżyła się i utkwiła w nim uważne spojrzenie.

Płótno przedstawiało ją i jej brata i zostało namalowane przez znaną portrecistkę w Nowym Jorku, gdy mieli mniej więcej cztery lata. Malarka świetnie ich uchwyciła. Naprawdę byli do siebie bardzo podobni, oboje jasnowłosi, z dołeczkami w policzkach i jasnoniebieskimi oczami. Tak, typowe bliźnięta, silnie związane emocjonalnie… Ich ojciec zamówił ten portret i zawsze ogromnie go lubił. Ale nie matka… Deborah nigdy nie ukrywała, że od samego początku była przeciwna pomysłowi portretowania dzieci. Dopiero teraz Ju-stine uderzyła myśl, że reakcja matki była zagadkowa… Dlaczego tak krytykowała decyzję męża? Bóg raczy wiedzieć. Cóż, Deborah Nolan była dziwną osobą i wtedy, i teraz… Roztargniona, lekkomyślna, czasami wręcz nieodpowiedzialna. I na dodatek kłamała jak z nut, pomyślała Justine. Z westchnieniem odwróciła się od portretu, weszła do pracowni Richarda i rozejrzała się. Jak zwykle panował tu nienaganny porządek, dzięki Ticie i Pearl oraz ich poświęceniu dla Indian Ridge. Usłyszała zgrzyt żwiru pod oponami i nie chcąc dłużej czekać na brata, szybkim krokiem wyszła z pracowni i prawie biegiem pokonała całą długość galerii. Chwilę później zobaczyła, jak Richard wysiada z samochodu i idzie w jej stronę z napiętą ze zdenerwowania twarzą. – Wiem, że coś jest nie tak – rzekł, wbiegając po schodach. – Więc lepiej od razu powiedz mi, o co chodzi! Stało się coś złego? Justine rzuciła mu się w ramiona i mocno go uściskała. – Bardzo, bardzo złego – odparła, kiedy już weszli do środka. – Ale po części i dobrego, a nawet więcej, cudownego… Zamknęła za nimi drzwi, chwyciła go za ramię i pociągnęła dalej w głąb galerii. – Chodźmy do twojej pracowni – powiedziała. – Chcę, żebyś przeczytał list, który dzisiaj znalazłam, ale muszę cię ostrzec, przeżyjesz szok…

Rozdział 3 Gdy weszli do przeszklonego studia Richarda, Justine usiadła na jednym z nowoczesnych małych krzeseł i wskazała bratu drugie. Richard potrząsnął głową. Podszedł do deski kreślarskiej i oparł się o nią, swobodną pozycją podkreślając długie linie swojej wysokiej, szczupłej sylwetki. Justine uświadomiła sobie, że sporo schudł. – Nie chcę siadać – wyjaśnił, nie spuszczając wzroku z twarzy siostry. – Najlepiej myśli mi się na stojąco… – Czułam, że to powiesz! – Zawsze wiesz, co zamierzam powiedzieć, tak samo jak ja wiem, co zaraz usłyszę od ciebie, chociaż chyba dzisiaj jest inaczej… – Pytająco uniósł jedną brew. Justine kiwnęła głową, wsunęła rękę do kieszeni żakietu, wyjęła kopertę i podała ją Richardowi. – Najlepiej po prostu dam ci to… Richard spojrzał na kopertę i lekko zmarszczył brwi. – Jest zaadresowany do mamy… – Więc ciesz się, że jej tu nie ma i że nie otworzyła go pierwsza! – przerwała mu Justine. – Gdyby tu była, nigdy nie poznalibyśmy prawdy! Richard zmrużył błękitne oczy. – O czym ty mówisz, Juju? O co chodzi? – O babcię! Muszę ci coś powiedzieć… – Zamilkła na moment i głęboko zaczerpnęła powietrze. – Z tego listu jasno wynika, że babcia żyje… – Co takiego?! – Richard, wyraźnie oszołomiony, gwałtownie potrząsnął głową. – To niemożliwe… Zająknął się, tak poruszony, że nie był w stanie dokończyć zdania. – Ale to prawda – oznajmiła Justine, starając się zachować spokój. Richard wyszarpnął list z koperty i zaczął czytać. Kiedy dotarł do końca, podszedł do krzesła i ciężko usiadł. Wyglądał tak, jakby ktoś wymierzył mu mocny cios w brzuch. Justine zorientowała się, że jest tak samo wstrząśnięty jak wcześniej ona. Krew odpłynęła mu z twarzy i nie był w stanie się poruszyć. Zresztą nic w tym dziwnego. Wiadomość, jaką otrzymali, była

zupełnie niesamowita. – Trudno to pojąć, Rich, wiem, i chciałam… – Wierzysz w to? – przerwał jej ostro, ze zdumieniem patrząc na list, który nadal ściskał w dłoni. – Tak, wierzę. Wyczuwam szczerość tej kobiety. No i przecież nie napisałaby takiego listu, gdyby babcia nie żyła, prawda? To byłoby zupełnie bezsensowne… – Ciekawe, dlaczego nie napisała do mamy wcześniej… – Richard przeniósł zdumiony wzrok na Justine. – Nie mam pojęcia, ale sądzę, że w ostatnim czasie musiało wydarzyć się coś ważnego, co skłoniło Anitę Lowe do sięgnięcia po pióro. W końcu! Pisze tu, że babcia sprawia wrażenie bardziej nieszczęśliwej, „przygnębionej”, jak to ujęła. Kto wie, może babcia zachorowała albo w rozpaczy sama poprosiła Anitę, żeby napisała ten list… Justine wychyliła się do przodu i zajrzała w oczy brata. Jej twarz była bardzo poważna, a spojrzenie niespokojne. – Możliwe, że masz rację – mruknął Richard. – Szczerze mówiąc, jestem tego pewny… – Musimy jak najszybbciej odszukać babcię – oświadczyła Ju-stine. – Tak, oczywiście… Richard podszedł do swojego biurka, grubej szklanej tafli opartej na dwóch stalowych kozłach. Usiadł w fotelu i zamyślił się, patrząc na drzewa za oknem. Po dłuższej chwili utkwił oczy w twarzy Ju-stine. – Okłamała nas – rzekł cicho. – Nasza matka okłamała nas dziesięć lat temu… Co za koszmar! Powiedziała nam, że babcia zginęła… Doskonale pamiętam, jacy byliśmy wstrząśnięci, jak ją opłakiwaliśmy… – Na moment mocno zacisnął powieki. – To chyba najbardziej bezduszny postępek, o jakim słyszałem! – dokończył ostrym tonem. – I niewybaczalny! Justine milczała. Richard wypowiedział jej własne myśli, nie musiała więc nic dodawać… Od dnia swoich narodzin byli jak dwie połówki jednej osoby. Richard przyszedł na świat piętnaście minut przed Justine i zawsze drażnił się z nią, że jest starszy.

– Bóg jeden wie, co wydarzyło się między babcią i naszą matką – odezwała się. – Dlaczego nagle zerwały wszelkie kontakty… Tak czy inaczej, dziesięć lat to koszmarnie długi okres. To oburzające i zarazem żałosne! Jestem przekonana, że to robota matki! – Anita Lowe wyraźnie to sugeruje. – Richard pokiwał głową. – Cóż, nie zapominajmy, że nasza matka zawsze była trochę dziwna… Justine popatrzyła na niego ze zdziwieniem. – Łagodnie mówiąc, nie sądzisz? – prychnęła. – A nawet zbyt łagodnie. Gdy dorastaliśmy, często zachowywała się jak wariatka, co tu dużo mówić… Lekkomyślna, całkowicie nieodpowiedzialna, narwana jak diabli, a na dodatek… No, sama wiesz, o co mi chodzi… Justine ściągnęła brwi. – Wiem, ale nie zagłębiajmy się w to teraz, dobrze? Podejrzenia, że matka nie była wierna ich ojcu, zawsze wprawiały ją w stan głębokiego niepokoju. – Dobrze. Doskonale zdaję sobie sprawę, jakie masz podejście do tej sprawy. Bez słowa skinęła głową. Myślała o matce, ich dziwnym dzieciństwie i niezwykle ważnej roli, jaką odegrał w ich życiu ojciec. To on ich wychował… – To, że zdobyła się na tak okropne kłamstwo wobec nas, swoich dzieci, i to na temat własnej matki… – znowu przerwała, westchnęła i dokończyła tak cicho, że prawie jej nie słyszał. – To wielka niegodziwość, Rich… Nasza matka jest złym człowiekiem… – Tak – odrzekł krótko, w pełni świadomy, że Justine ma rację. – Czy ona jest teraz w Chinach? – zagadnął po chwili. – Tak, i dobrze wiem, o czym myślisz… Chcesz powiedzieć jej o wszystkim przez telefon i przyprzeć ją do muru, ale to niewłaściwy moment. Moim zdaniem powinniśmy z tym zaczekać i rozprawić się z nią osobiście, oko w oko. Chcę widzieć jej twarz, gdy dotrze do niej, że wiemy, jaka z niej suka i co zrobiła babci! – I nam! Nas też bardzo zraniła… Dobrze, rozprawimy się z nią w odpowiednim czasie, ale jak odszukamy babcię? Czy jednak nie powinniśmy zatelefonować do matki i zażądać, aby powiedziała nam,