mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Brengos Anna M - Scenariusz z życia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Brengos Anna M - Scenariusz z życia.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 113 stron)

Anna M. Brengos Scenariusz z życia Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA

W serii Małgorzata Gutowska-Adamczyk Serenada, czyli moje życie niecodzienne Romuald Pawlak Póki pies nas nie rozłączy Romuald Pawlak Związek do remontu Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Niebieskie migdały Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Przebudzenie Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Ucieczka znad rozlewiska Karolina Święcicka Lalki Małgorzata Maciejewska Zemsta Kasia Bulicz-Kasprzak Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna Kasia Bulicz-Kasprzak Nalewka zapomnienia, czyli bajka dla nieco starszych dziewczynek Izabela Sowa Zielone jabłuszko Magdalena Witkiewicz Ballada o ciotce Matyldzie Iwona Banach Szczęśliwy pech Małgorzata Thiele Trzy panie w samochodzie, czyli sekta olimpijska Anna M. Brengos Scenariusz z życia Liliana Fabisińska Z jednej gliny W przygotowaniu

Iwona Banach Lokator do wynajęcia

Nie byłam pewna, czy to pierwsze objawy klimakterium, czy też moje ciało tak zareagowało na widok, który się przede mną objawił. Najpierw zrobiło mi się gorąco, potem cała krew spłynęła mi do pięt, a na koniec poczułam zawroty głowy i ujrzałam mroczki przed oczami. Musiałam się oprzeć o latarnię. Sama byś tak zareagowała, gdyby to Ciebie dotyczyło. W biały dzień, w ostrych barwach i prawie na wyciągnięcie ręki – a na pewno w odległości celnego rzutu kamieniem! – miałam przed oczami mojego Bogusia, który właśnie zajechał moim samochodem przed obcą klatkę schodową. Wyszła stamtąd obca kobieta... No, może nie do końca kobieta, bo prawie dziecko, w każdym razie na pewno poniżej trzydziestki. I nic by nie było w tym zdarzeniu szokującego, gdyby nie to, że mój mąż wyskoczył w lansadach z samochodu, żeby wylewnie (zbyt wylewnie!) powitać to coś płci niewątpliwie żeńskiej. Ona wdzięcznym ruchem zarzuciła mu ręce na szyję, zadarła nóżkę obutą w niebotyczną szpilkę i na oczach całego miasta zaczęli się całować. Okej, niechby na oczach całego miasta, ale dlaczego na moich? Ja stałam po jednej stronie ulicy, nomen omen Poznańskiej[*] , oparta o latarnię, a po drugiej stronie jezdni jakaś niezawodowa, za przeproszeniem, migdaliła się z moim mężem. „Byłym – stwierdziłam – od teraz na pewno byłym...”. Nie zemdleć. Tylko nie zemdleć. Gdybym zemdlała, przyniosłabym sobie wstyd, a im satysfakcję. Oddychać głęboko... Latarnio, podporo ty moja, dzięki za pomoc w ciężkiej chwili. Skończyli się obściskiwać i wsiedli do samochodu, a bez ich gruchania stolica znowu zaczęła przypominać cywilizowane europejskie miasto. Nieco się uspokoiłam. Już bez obawy, że skończę jak fortepian Szopena, oderwałam się od latarni i zebrałam najpierw rozsypane zakupy, które wypadły mi z rąk, a potem myśli. Mordercze myśli. Znów poczułam uderzenie gorąca, tym razem ze złości. Tylko skończony głupiec wysyła żonę w miejsce, w którym się umówił z kochanką. Wyobraź sobie, że zeszłego wieczoru Boguś poprosił mnie o odebranie biletów w teatrze Roma. Czyżby zapomniał, że mogę go tam przyłapać? Ale czegóż tu się spodziewać po Bogusiu, przecież to standard, że ciągle zapomina, gdzie jestem i co robię, a później ma pretensje, że byłam albo nie byłam. Teraz już wiedziałam, dlaczego o mnie zapominał. Jego pamięć została odświeżona, a właściwie odmłodzona o jakieś dwadzieścia lat. Może wzrok też mu się poprawi i dojrzy niestosowność sytuacji? Jednak na to bym nie liczyła. Przyda mu się raczej okulista albo biała laska (laskę już, jak widać, miał), bo to zaślepienie wyglądało na długotrwałe. „Czyli co teraz? Co ze mną? Czy on sobie wyobraża, że będzie miał i żonę, i kochankę? A może on już nie chce żony?”. Doszłam do wniosku, że muszę go o to zapytać. Dobrze, zapytam, tylko najpierw oboje musimy się znaleźć w domu. „Otrząśnij się, Martusia, z szoku – powiedziałam sobie – bo jeśli za chwilę się nie ogarniesz, to też zrobisz z siebie widowisko”. Nie płakać, nie płakać, tylko nie płakać... * W domu można już było dać upust łzom. Zaopatrzona w dużą paczkę chusteczek higienicznych (dwieście sztuk) usiadłam na ulubionej sofie i roztarłam tusz spływający po policzkach. Płacząca kobieta, a zwłaszcza ja, stanowi mało estetyczny widok. Zapuchnięta, zasmarkana, z rozmazanym makijażem. Ale niby komu miałam się teraz podobać? Bogusiowi? Dla niego nie warto zadawać sobie tego trudu, ponieważ on moim wyglądem nie był zainteresowany. Ani wyglądem, ani niczym innym. Telefon. – Kochanie, wrócę dziś późno. Mam konferencję, zostaw mi obiadek. O, jednak znalazło się coś, czym mogłam go jeszcze zainteresować. Obiadek zawsze zwabiał go do domu. Choćby ziemia się trzęsła i nadciągało tsunami, Boguś nie zrezygnuje

z domowego obiadku. Nawet na konferencji o nim pomyślał. „Zaraz. Jakiej konferencji? – zreflektowałam się. – Chyba że ona się Konferencja nazywa. Chwileczkę... Boguś właśnie jest z inną kobietą i myśli o domowym obiadku? Czas umierać! Już ja mu dam obiad! Cykuta i arszenik. Niech się zwija w boleściach. Niech się pomarszczy i zzielenieje. Chociaż właściwie to może lepiej niech ona się pomarszczy. O, nie! Dla kogo jak dla kogo, ale dla niej obiadków, nawet z cykutą, szykować nie będę. Niech się sama żywi. Sądząc z tego, co widziałam, to właśnie powinna zacząć się żywić, bo chuda strasznie. No cóż, widocznie takie bardziej się Bogusiowi podobają”. Spojrzałam w lustro. Fakt, do najszczuplejszych nie należałam. Chociaż gruba przecież też nie byłam. Stanęłam bokiem, wciągnęłam brzuch, znów obejrzałam się od przodu, przysunęłam się do lustra i przyjrzałam rozmazanej twarzy. No, gdyby mnie teraz zobaczył, do końca dni swoich nie wróciłby z żadnej konferencji. Poślinionym palcem wytarłam smugi tuszu spod oczu. Obraz nędzy i rozpaczy. I co z tego, że obraz nędzy i rozpaczy? A niby jak ma wyglądać kobieta, która właśnie się dowiedziała, że jej mąż ma Konferencję? Głośno wytarłam nos w mokrą chusteczkę, wyrzuciłam ją, wzięłam drugą. Pudełko z chusteczkami stało przy telefonie, więc odruchowo sięgnęłam też po słuchawkę. Czułam, że jeśli zaraz komuś nie powiem, co mnie właśnie spotkało, to coś mnie zadusi. Powiedziałabym Tobie, ale jeszcze się nie znałyśmy. A swoją drogą, ciekawa jestem, co byś mi odpowiedziała. Wybrałam numer Kasi. Długo nie podnosiła słuchawki. Nic dziwnego. Ma jeden aparat telefoniczny i do tego na sznurku, więc nie chodzi za nią po mieszkaniu. A mieszkanie ma takie, że zadyszałby się, gdyby spróbował za nią chodzić. Kiedy w końcu odebrała, sama była zadyszana. – Halo. – Boguś ma kochankę – wyrzuciłam z siebie bez żadnego wstępu. – Marta? – Albo moje truchło, bo chyba już nie żyję. – Co ty gadasz? – zdziwiła się. – Co ja gadam? Gadam, że mój ślubny właśnie łamie śluby małżeńskie. Z Konferencją – mruknęłam i gwałtownie wydmuchałam nos. – Piłaś? – spytała Kasia podejrzliwie. – Jestem trzeźwa jak kijanka, tylko zdradzona przez własnego męża. Z Konferencją. – Boguś cię zdradza? – Z Konferencją. – Jeśli ty nie piłaś, to ja muszę się napić – stanowczo oświadczyła moja przyjaciółka. – Zaraz u ciebie będę. Mam tylko nadzieję, że go nie zastanę. Gdzie on teraz jest? – Z Konferencją – powtórzyłam jak echo. Jednocześnie odłożyłyśmy słuchawki, po czym natychmiast wybuchnęłam niepohamowanym szlochem. „Okej – stwierdziłam – popłaczę sobie, bo mi wolno, ale tak naprawdę ten wiarołomca ani tym bardziej jego wychudzona flama nie są godni moich łez”. Umówiłam się więc sama ze sobą: płaczę, bo mi smutno, a nie z ich powodu. „Ogarnij się, Martusiu, bo nie możesz dać im nawet cienia satysfakcji” – powiedziałam sobie. Niedoczekanie, żebym miała wylać choćby jedną łezkę z powodu złajdaczonego męża. To on powinien płakać nad swoim upadkiem. A panienka to już w ogóle na nic nie zasługiwała, ani na łzy, ani na żadne inne płyny fizjologiczne... „Na ten jeden też nie, ale widać tego niektórzy jej nie żałują – zauważyłam ze smutkiem. – A niech się nim udławi. Tfu! O czym ja myślę?!”. Całe szczęście, że w tej chwili rozległ się dzwonek do drzwi, bo nie wiem, na jakie

manowce sprowadziłyby mnie dalsze dywagacje na ten temat. – Wzięłam taksówkę, żeby przyjechać do ciebie jak najszybciej, bo samochód oddałam do warsztatu – oznajmiła Kasia. – I dobrze, bo inaczej z winka nici. Daj kieliszki. – Widzę, że naprawdę potrzebujesz czegoś mocniejszego. Może najpierw zdejmiesz płaszcz? Usiądziesz? Herbatka? – Kawa. A ty tak na trzeźwo? – Zdecydowanie – zapewniłam. – Żadnych znieczulaczy. Muszę ogarnąć wszystko chłodnym umysłem. Odebrałam od Kasi płaszcz, zostawiłam go na wieszaku i poszłam wstawić wodę na kawę. Kiedy otworzyłam lodówkę, żeby wyciągnąć mleko, stwierdziłam, że oprócz nadwiędniętej sałaty i napoczętej zgrzewki jajek jest w niej tylko światło. Z tego wszystkiego zapomniałam o zakupach. No proszę, pierwszy raz w ciągu mojego małżeństwa zapomniałam napełnić lodówkę. Widocznie zadziałała podświadomość, która uznała, że nie ma dla kogo szykować frykasów. „Jak to? A ja? Przecież się nie odchudzam, a już na pewno nie zamierzam się umartwiać z tego powodu, że zdradza mnie mąż” – zbuntowałam się. Trudno, zapasy spożywcze trzeba będzie uzupełnić jutro. Na szczęście w domu oprócz lodówki miałam jeszcze barek i zaraz go przenicowałam – ciasteczka, czekoladki, batoniki, cukierki... Jak najbardziej nadawały się do wina, które przyniosła Kasia. Rozłożyłam łakocie na eleganckich talerzykach, z których od lat nie korzystałam. Uznałam, że nie ma sensu zostawiać ich na lepsze czasy, bo jak tak dalej pójdzie, lepsze czasy mogą już nie nadejść. Poza tym, jeśli mnie szlag trafi ze złości, to niedoczekanie, żeby z mojej porcelany jadła i piła Konferencja. Wyciągnęłam również najlepsze filiżanki, które kupiłam sobie (a jakże, sama sobie kupiłam) na trzydzieste urodziny. No proszę, już wtedy nie mogłam liczyć na prezenty od męża, które byłyby adekwatne do moich zasług dla naszego związku. Co oznacza, że nie doceniał mnie od jakichś... mniejsza o to, od jak dawna. Może już wtedy mnie zdradzał? A porcelana była tak cieniutka, że kiedy patrzyłam pod światło, widziałam przez nią palce. – Czego szukasz w tej filiżance? – Straconych lat – westchnęłam. – Ale nie martw się, odnajdę. A kiedy już odnajdę, to je tak zlustruję, że niektórym w pięty pójdzie. – Daj korkociąg – zażądała Kasia. Otwarcie butelki, jak się okazało, nie jest takie proste. Zazwyczaj zajmował się tym Boguś i dobrze mu szło. Ale oto nie było już Bogusia. Trzeba zacząć się przyzwyczajać do tego, że nie tylko wino przyjdzie mi otwierać bez jego pomocy. Wkręciłam korkociąg głęboko i pokonując opór krnąbrnego korka, wreszcie uwolniłam cenny płyn z butelki. Wzniosłyśmy kieliszki w toaście. – Za co właściwie pijemy? – zapytała Kasia. Chwilę się zastanawiałam, czego w tej sytuacji powinnam sobie życzyć. – Po pierwsze za rozsądne rozwiązania. Po drugie za mądre wybory, po trzecie... Na pohybel! Wychyliłyśmy kieliszki do dna i jednocześnie sięgnęłyśmy po ten sam kawałek czekolady. Wybuchnęłyśmy śmiechem. Okej, może nie był to radosny śmiech dwóch przyjaciółek, które spotkały się na pogaduchy, tylko nerwowy chichot, ale rozładował napięcie nagromadzone od początku spotkania. W końcu, na zimno i bez zbędnych dygresji, zaczęłam opowiadać, jak doszło do przykrego odkrycia. – I co teraz zrobisz? – spytała z niepokojem moja przyjaciółka. – Tylko błagam cię, żadnych gwałtownych ruchów. – A niby jak? Łagodnymi ruchami? – obruszyłam się. – Mnie to można brutalnie,

obuchem po łbie, w biały dzień w centrum miasta, a ja mam łagodnie i bez wstrząsów? Potrząsnę nimi, i to porządnie... Tylko jeszcze nie wiem jak. Wiesz, człowiek myśli, że wypadki samochodowe, rak i zdrada małżeńska przytrafiają się wyłącznie innym. A tu niespodzianka. I to kto? Mój platfusowaty Boguś. Przecież on jest zbyt leniwy. Jemu się nie chce nawet gazety sobie kupić. No patrz, jednak potrafi się postarać, kiedy mu na czymś zależy. Szkoda tylko, że zależy mu na czymś, na czym nie powinno. Kasia milczała, i dobrze, bo gdyby wtrąciła jakąś złotą myśl, mogłaby zakłócić tok mojego rozumowania. Przyznaję, miałam pewne problemy z rozumowaniem, ale czy Ty byś jasno myślała w podobnych okolicznościach? Kontynuowałam wywód: – I czego on nie miał w domu, że musiał tego szukać u tej kokoty? Wszystko podsunięte pod nos. Koszula codziennie świeża, uprasowana tak jak lubi – bez kantów na rękawach. Wiesz, strasznie ciężko się tak prasuje, żeby nie zrobić rękawów w kancik. Obiadek z dwóch dań, czasami z trzech... – Sądzisz, że tamta codziennie szykuje mu deser? – Obawiam się, że TAMTA sama jest na deser. Ale mniejsza o tamtą. Co ze mną jest nie tak, że znalazł sobie inną? – Rozum ci odjęło, kobieto?! – zaprotestowała Kasia. – Twój mąż uprawia seksualną partyzantkę, a ty szukasz winy w sobie? Porąbało cię?! – Chyba faktycznie z głupim się na rozum zamieniłam – westchnęłam. – Zaczekaj... Albo zmienię sposób myślenia o sprawie, albo bezsensownym gadaniem sama siebie wpędzę w kompleksy. Ustalmy fakty: mój mąż dopuścił się karygodnego czynu... Wykonał skok w bok i ja teraz muszę na trzeźwo i bez emocji pomyśleć, co z tym fantem zrobić. Cholera, jak to na trzeźwo i bez emocji? On grzeszy, a ja mam z tego powodu zadaną pokutę. Nie uważasz, że to raczej on powinien się teraz zastanowić? Właśnie! Rzucę w niego tematem i niech sam kombinuje, co dalej. Zawsze to ja rozwiązywałam jego problemy. Koniec z tym! – oświadczyłam. – Polej. Kasia posłusznie polała, a trunek był przedni. – Wiesz co? Jak ciebie słucham i patrzę z boku na wasze stadło, myślę, że ty przez całe życie, a przynajmniej małżeńskie, byłaś skupiona wyłącznie na Bogusiu – zauważyła, nadgryzając herbatnika. – Może nadszedł czas, by poświęcić się wyłącznie sobie? Córka dorosła, Boguś zorientowany na inny cel... Zamiast przejmować się jego zdradami, zrób wreszcie to, o czym od dawna marzyłaś, albo to, co zawsze odkładałaś na bliżej nieokreślone później. – Taaak, łatwo ci mówić – mruknęłam. – Niby co mam zrobić? – Coś wymyślisz. Tylko w żadnym razie nie możesz mu pokazać, że cię zranił. – Ale i tak mu powiem – zdecydowałam. – Niech wie, że ja wiem. Niech się nie czuje bezkarny i uprzytomni sobie, że nie ma do czynienia z idiotką. – Czy jesteś pewna, że potrafisz tak pokierować rozmową, żeby nie stanęło na tym, że jednak tę idiotkę z siebie zrobiłaś? – powątpiewała Kasia. – Nie jestem pewna, ale się upewnię. A jak już się upewnię, to pierwsza się dowiesz. * Nie powiem, żeby rozmowa z przyjaciółką wybitnie pomogła mi w uporządkowaniu myśli i żebym zyskała jasną wizję przyszłości, w małżeństwie czy też poza nim. Jednak wcale nie zamierzałam zostawiać decyzji w tej kwestii Bogusiowi. On już jedną podjął. Po prostu chciałam pozwolić mu się nad sobą zastanowić, ale tylko zastanowić. I koniec. Decyzja należała do mnie. Wyłącznie do mnie.

Przez dwie godziny spędzone z Kasią i dłuższy czas po jej wyjściu mogłam nieco ochłonąć i zracjonalizować przedpołudniowe przeżycia. Na tyle, że kiedy wiarołomny mąż wreszcie stanął w drzwiach, moja twarz nie przypominała już kotleta schabowego bez panierki, nos – pomidora w majonezie, a rzęsy były świeżo pociągnięte tuszem i ocieniały suche, suchutkie, suchuteńkie oczy. – Strasznie długo nas dziś zatrzymali – oświadczył Boguś, zdejmując płaszcz i rozluźniając krawat. – Któż cię trzymał? I za co? – Konferencja mnie zatrzymała. Zresztą, ty i tak się na tym nie znasz. – Aha, KONFERENCJA... – powtórzyłam za nim. – Może gdybyś mnie oświecił, tobym się na tym poznała. – Zmęczony jestem – odburknął i zajrzał do lodówki. – Nic dziwnego. Na twoim miejscu bym uważała – powiedziałam ostrzegawczo. – Przy twoim nadciśnieniu takie KONFERENCJE mogą cię wykończyć. Jestem ciekawa, czy tej twojej Konferencji powiedziałeś, że musisz zażywać leki, żeby nie dostawać zadyszki, czy bierzesz je po kryjomu? – O co ci chodzi? – Wyjął głowę z lodówki i popatrzył na mnie zdziwiony. – Konferencja może się wystraszyć, kiedy przy niej dostaniesz ataku częstoskurczu. – Jaka konferencja?! – Chuda. Blondynka. Pewnie tleniona. Kurduplowata – wyjaśniłam z lodowatą uprzejmością. – W czerwonym płaszczu, a właściwie tylko górnej połowie płaszcza. Na cały jej nie stać? I w szpilkach. Nic dziwnego, że w szpilkach, w końcu czymś brak wzrostu trzeba nadrabiać. – O co ci chodzi? – powtórzył, ale przy tym nie patrzył mi w oczy. Za to udawał, że bardzo go zajmuje odkręcanie butelki z wodą mineralną. – Dobre pytanie. O co mi chodzi? Może o to, że zawracasz w głowie młodej dziewczynie, która powinna mieć tyle rozumu, by sobie poszukać kogoś w bardziej odpowiednim wieku. – Chcesz przez to powiedzieć, że jestem stary? – obruszył się i zauważyłam, że poczerwieniał. Wzruszyłam ramionami. – Cóż, dość pokrętne rozumowanie, ale... W sumie... Owszem. Policz sobie: ile ty masz lat? Pięćdziesiąt dwa. A ona? Dwadzieścia pięć? Taki „świński remis”. To znaczy, że kiedy ona będzie w twoim wieku, ty skończysz... zaraz, zaraz... siedemdziesiąt dziewięć. Wyobrażasz sobie siebie przy boku osiemdziesięciolatki? A zamierzasz skazać na taki los atrakcyjną dziewczynę? Boguś postanowił iść w zaparte. – Co ci przyszło do głowy? Jaką dziewczynę? – Na własne oczy widziałam, jak się do siebie bezwstydnie przyssaliście na środku ulicy. A wraz ze mną widziało was pół miasta. – Jasne... Nie mogłaś nic zobaczyć, bo mnie tam w ogóle nie było. – Tam, to znaczy gdzie? – podchwyciłam. – No tam, gdzie mnie niby widziałaś – odpowiedział wymijająco. – Scenariusze powinnaś pisać, zamiast wymyślać jakieś głupoty. Scenariusze? Też coś! Miałam już dość jego pokrętnych wymówek. – Boguś! Zachowujesz się, jak nie przymierzając, moi chłopcy w zawodówce, bo dorośli zwykle wiedzą, że kłamstwo ma krótkie nóżki. Nie będę się teraz z tobą handryczyć, bo zrobiło się późno – zakomunikowałam zmęczona. – Powiedz swojej Konferencji, żeby się lepiej zastanowiła. A teraz dobranoc... Aha, i napraw zlew w kuchni, bo przecieka.

* Źle spałam, więc kiedy się obudziłam, raczej nie byłam w radosnym nastroju i nie dałam rady wykrzesać z siebie zbyt wiele optymizmu. Tym bardziej że zobaczyłam, jak mój mąż miotał się między sypialnią a łazienką, po drodze przetrząsając wszystkie półki oraz szuflady i trzaskając nimi z teatralną furią. – Nie widziałaś moich czarnych skarpetek? – spytał z głową w szafie. – Przecież ty masz same czarne skarpetki. – Ale dziś potrzebuję czarnych z brązowym paskiem – odparł kapryśnie. – Gdzie są? – Zakopane za stodołą. – Czy ty musisz być taka wulgarna? – Zrobił kwaśną minę. – Widzisz, że się spieszę. Ja? Wulgarna? Wulgarne to jest demonstrowanie seksualnych zachowań w miejscach publicznych. Ja byłam subtelna. Tylko po tym, co zobaczyłam, zrobiłam się asertywna, ale to dla mojego męża (byłego) za trudne słowo. Zresztą szkoda czasu i energii na tłumaczenie mu tego. – Okej, będę wulgarna tylko wtedy, kiedy będziesz miał dużo czasu, a kulturalna wtedy, kiedy będziesz się spieszył – ustaliłam, zachowując powagę. – Więc ci teraz kulturalnie mówię, że jeśli twoich skarpet nie ma w szufladzie, to znaczy, że są w koszu na brudy. – Jak to? Nie uprałaś? – oburzył się. Ten facet naprawdę ma tupet. – Uprałam – wycedziłam, tracąc cierpliwość. – Jakieś trzydzieści par. Tej, której szukasz, widocznie nie. A jeśli wiedziałeś, że koniecznie potrzebujesz ich na dzisiaj, trzeba było wczoraj pomyśleć i uprać samemu. Boguś zamanifestował święte oburzenie, ale byłam na to dziwnie i zaskakująco dla samej siebie odporna. Gdzie się podziało moje poczucie winy z powodu niedopatrzenia obowiązków małżeńskich? Ooo, zaraz... Jeśli o obowiązkach małżeńskich mowa, to dopatrzyłam się, że Boguś ze swoich nie wywiązywał się od... U la la! Tylko ja, naiwna, uznałam, że mojemu mężowi spadło libido. Ha! Libido! IQ mu spadło! I to na tyle, że powinni mu odebrać prawa wyborcze, ponieważ nie był w stanie podejmować racjonalnych decyzji. Hmm... A co z moimi decyzjami? Miałam jeszcze czas na zastanowienie. Byle nie przy śniadaniu, bo to grozi niestrawnością. Boguś zjadł, zostawił na stole brudne naczynia i pognał do biura... a może na konferencję. A pod zlewem nadal kapało. Trudno, podstawiłam miskę. * Szczerze mówiąc, ucieszyłam się, że idę do pracy. Przynajmniej przez jakiś czas musiałam myśleć o czymś innym niż mój upadek. Jak to – mój? Bogusia upadek. A moje powstanie, bo wszak powstać po jego upadku muszę, i to jak najszybciej. Niby leżącego się nie bije, ale ja już wolę bijatykę niż leżenie w poniżeniu. Leżenie w poniżeniu to domena tamtej pani. Wyprasowałam więc swoją ulubioną bluzkę, z premedytacją omijając przy tym wzrokiem i żelazkiem mężowskie koszule (niedoczekanie!). Zrobiłam staranny makijaż, włożyłam rajstopki... później drugie (dobrze, że mam zapas), bo rajstopki lubią robić niespodzianki. Przetarłam buty szmatką i byłam gotowa do wyjścia na ulicę. Na jaką ulicę? Na ulicy to skończy tamta pani. Ja byłam gotowa do wyjścia do pracy. Na przystanku nigdy nie trafiam na czas. Albo ucieka autobus, który za wcześnie przyjechał, albo ucieka ten, który jest spóźniony, albo nie ucieka żaden, bo go nie widać. W każdym razie nie ma żadnego, który mi pasuje, bo wszystkie inne podjeżdżają całymi stadami. To jest reguła życiowa – właściwy autobus przyjeżdża ostatni. Najdłużej czekasz na coś, co

nigdy nie nastąpi – prawo Murphy’ego. Wolałabym się nie spóźnić, więc mam nadzieję, że autobus jednak nastąpi. * W tej pracy człowiek jest wszystkim. Od portiera do menedżera. Tego dnia zostałam dekoratorem wnętrz, gdyż właśnie odebrałam od kuriera przesyłkę z materiałami informacyjnymi dotyczącymi Niebieskiej Linii (nie mylić z Błękitną) i zaczęłam rozwieszać je w miejscach strategicznie słusznych – to znaczy we wszystkich gablotach informacyjnych w szkole i przed budynkiem. Stwierdziłam w duchu, że plakat promujący Niebieską Linię raczej nie zmniejszy poziomu agresji w rodzinach patologicznych, ale może zwiększyć świadomość ofiar co do możliwości obrony i egzekwowania swoich praw. „Czy ja jestem ofiarą?” – zastanowiłam się. W każdym razie nie przemocy. Jeszcze by tego brakowało! Jeśli byłam ofiarą, to własnego zaślepienia i reżimu, który narzuciłam sobie w małżeństwie z Bogusiem. Zostałam swoim prywatnym dyktatorem. Takim domowym Fidelem Castro, jego mać. Jak długo Kuba żyła pod jego rządami? U mnie też czas najwyższy na rewolucję. Ewolucyjne zmiany raczej nie wchodziły w rachubę, bo nawet gdybym się bardzo starała małymi kroczkami wprowadzić modyfikacje zmierzające do samowyzwolenia, to i tak zostałyby odebrane jako zarzewie buntu niewolników. Mój feudał (sama go nim mianowałam) nawet nie zauważył, że stał się wyzyskiwaczem. „A ponoć jestem wyzwoloną kobietą... No... chyba jednak jeszcze nie. Ale będę – postanowiłam. – Od dziś. Tylko co to znaczy? Przekonam się, jeśli spróbuję”. Stałam na krześle ze szpilkami do przypinania plakatów w ustach, na głowie miałam oparte drzwiczki gabloty (co za kretyn wymyślił, żeby gabloty otwierały się jak klapa do śmietnika?), kiedy podszedł do mnie uradowany szef. Jak miło, że ktoś się cieszy na mój widok. Założysz się, że nie jest to radość bezinteresowna? – Pani Marto, dzień dobry. – Dzdybry. – Jak miałam odpowiedzieć ze szpilkami w zębach? – Słuchaj, Marta, gardłowa sprawa. Wyjęłam szpilki z ust, bo chyba jednak zanosiło się na dłuższą dyskusję. – A mamy jakieś inne? – Nie wygłupiaj się. Jutro zwala nam się wizytator, wiesz, ten, z którym ostatnio się ścięłaś. – Mój faworyt od płatnego uczestnictwa w zajęciach sportowych? – Nie lubię faceta. Wymyślił, że miasto ma inne priorytety niż zajęcia sportowe i młodzież powinna za udział w nich płacić. A kto wtedy zapłaci za powybijane szyby, zamalowywanie graffiti i zdewastowane przystanki? Chyba lepiej mieć ich na oku w salach gimnastycznych? Najbardziej kryminogenna w tym wieku jest nuda. Ale widocznie pan wizytator o tym nie wie. Chyba że chodziło o innego. – O tego samego – rozwiał moje wątpliwości szef. – Tylko nie mów o nim dzieciakom, bo mu rozbiorą samochód na części. – Nie chodzi o zajęcia pozalekcyjne, ale o dokumentację. – Więc nie ma powodu do obaw. Dzienniki są w idealnym porządku. – Mój szef przykłada dużą wagę do właściwego prowadzenia dokumentacji. Nieważne, co człowiek robi, ważne, aby było mądrze napisane. Ale to nie jego wina. System tak działa. Nikt nie sprawdza, co się robi, za to wszyscy sprawdzają, co się pisze. – Wizytator będzie chciał zobaczyć plan wychowawczy. – To mu go daj – poradziłam uprzejmie. – My NIE MAMY planu wychowawczego. A jest potrzebny. Na jutro.

– Już to mówiłeś. – No, to napiszesz? – Ja? Niby dlaczego ja? Przecież od tego jest tak zwany zespół wychowawczy, który funkcjonuje w każdej szkole. Widocznie w każdej, tylko nie w naszej. „Co nie znaczy, że ja mam robić za cały zespół – przypomniałam sobie twardo. – Ja jestem singiel, nie zespół. Właśnie... jestem singlem! Nigdy nie przypuszczałam, że mogę nim być...”. – Znasz w tej szkole kogoś, kto to zrobi do jutra? Co ja gadam, kto w ogóle jest w stanie to napisać? – Szef próbował mnie wziąć pod włos, ale ja znam te jego metody. – Faktycznie, nie ma nikogo. NIKOGO, rozumiesz? Nikogo, bo ja też tego na jutro nie zrobię. – No dobra. Wiem, że się wygłupiasz. Tylko żeby gdzieś do dziesiątej był u mnie na biurku. I tyle go widzieli. Na wszelki wypadek omijał mnie potem przez cały dzień. Coś mówiłam o dyktatorstwie? Wyzwolonych kobietach? Rewolucji? Jego mać! Asertywność się to nazywa! Jak mam się wyzwalać z samoucisku, skoro nie potrafię odmówić prośbie szefa? I co z tego, że szefa? Szef też człowiek, może raz na jakiś czas (byle nieczęsto) usłyszeć „nie”. No i nocka z głowy. Zresztą nawet lepiej, że będę miała się na czym skupić, bo inaczej rozmyślania o ostatnich wypadkach chyba wypaliłyby mi dziurę w głowie. W drodze do domu postanowiłam zrobić zakupy. W końcu ktoś musiał zapełnić przestrzeń w lodówce, inaczej zajęłyby ją formy życia zupełnie tam niepożądane. Dlaczego, skoro mamy wielu mądrych wynalazców, żaden jeszcze nie wymyślił samoprzynoszących się zakupów? Nie myślę o sprzedaży wysyłkowej, zostawmy sobie przyjemność krążenia między półkami i wybierania towarów. Chodzi o to, żeby koszyk, który własnoręcznie wypełniłaś, własnonożnie przyszedł za tobą do domu. Wiem, dlaczego tego nie wymyślą. Bo to faceci. I pewnie tacy sami jak mój (raczej już nie mój) Boguś. Tu zróbmy dygresję. Pozwól, że przedstawię Ci Bogusia. Może to nie jest najlepszy moment, ponieważ ręce mam zajęte, a Bogusia akurat tu brak, ale i tak przybliżę Ci jego postać. Otóż Boguś ma jedną zaletę – jest przystojny. W związku z tym wszystkie moje koleżanki uważają, że Pana Boga za nogi złapałam. W oczy mi tego nie powiedzą, ale zapewne przynajmniej kilka rozpowiada za moimi plecami, że na niego nie zasługuję, bo jestem... Dobra, o mnie później. Poza tym moje koleżanki (nie mylić z przyjaciółkami) uważają Bogusia za duszę towarzystwa. Ja natomiast odnoszę wrażenie, że (jak śpiewała Prońko) „robi małpę i mam w domu cyrk”, ale nic nie mówię, bo towarzystwo jest zachwycone. Przez długie lata naszego pożycia nieustająco musiałam wysłuchiwać tych samych dowcipów, notabene ściąganych przed każdą imprezką z internetu i ćwiczonych przed lustrem. Oprócz tego Boguś świetnie tańczy, lecz ja z tej zalety nie miałam okazji skorzystać. Już na własnym weselu pląsał z co atrakcyjniejszymi kuzynkami, a ja wyłącznie z podpitymi wujkami. Mój mąż od zawsze obtańcowywał wszystkie wpatrzone w niego jak w obrazek kobitki – oprócz mnie. Też byłam wpatrzona, ale widać on już wtedy zerkał w inną stronę. W zeszłym roku całego sylwestra przesiedziałam przy stoliku, bo zajmował się uprzyjemnianiem wieczoru paniom, które przyszły na bal z nietańczącymi partnerami. A ja pół nocy wysłuchiwałam pijackich wynurzeń niedowartościowanego wynalazcy z pracowni mojego męża. Bo mój mąż też jest wynalazcą. Niczego wprawdzie jeszcze nie wynalazł, ale jest wynalazcą. Na wynalazki, których świat nie miał okazji oglądać, zmarnował

masę pieniędzy z grantów naukowych, krajowych i unijnych, plus wszystko, co sam zarobił. Zdaje się, że naukowo nazywa się to nieudowodnieniem założonej wstępnie hipotezy. Za każdym razem nie mógł jej udowodnić. Że też nikt tego nie zweryfikował! Na niedoszłe wynalazki mojego męża poszły również oszczędności przeznaczone na wesele naszej córki. Te z puli na nowy samochód ocalały, na szczęście, ponieważ kasę z moich wypłat ściskałam jak Lenin czapkę, więc tak naprawdę auto kupiłam za własne oszczędności. Zresztą Boguś w życiu nie jeździłby starym modelem. Kłóciłoby się to z jego image’em. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że to image podstarzałego lowelasa. Boże, jaka ja byłam ślepa! Teraz zaczekaj na dalszy ciąg opowieści o Bogusiu, bo muszę się dostać do mieszkania, mając obie ręce zajęte. Technika wchodzenia do domu, kiedy dźwiga się zakupy, polega na odstawieniu obu siatek na ziemię, otwarciu drzwi, przytrzymaniu ich nogą, podniesieniu ciężaru i przekroczeniu progu. O zamykanie nie trzeba się martwić, bo wszystkie, z wyjątkiem wejściowych do mieszkania, mają automatyczne dociągacze. Nie ma również problemu z wyjściem z windy, tu ręce można mieć zajęte, ponieważ drzwi popycha się pupą. W zeszłym tygodniu, korzystając z tej techniki, wpadłam wprost w ramiona sąsiada, który w momencie mojego naporu zdążył windę otworzyć. Straciłam równowagę i tylko dzięki temu, że mnie złapał, nie wylądowałam na tyłeczku. Pewnie gdyby Boguś to czytał zamiast Ciebie, skomentowałby tyłeczek jako eufemizm, ale między nami, kobietami, pozwolę sobie użyć tego określenia. Zauważyłaś, jak trudno ludziom przychodzi nazywanie niektórych części ciała? Na palec nikt nie reaguje rumieńcem. Ucho, nos, okej, ale tyłeczek? Jedno z pism, dla którego opisywałam techniki relaksacyjne, wstrzymało mi artykuł, bo użyłam słowa „krocze”. O prawdziwym powodzie cofnięcia druku dowiedziałam się z plotek. Ponoć redaktor jest wielce święto... Może lepiej nie użyję słowa, które mi się ciśnie, bo znów zabrzmi nazbyt obrazoburczo, ale Ty wiesz, co chciałam napisać. Poproszę o zainstalowanie zamka biometrycznego zamiast takiego na klucze, bo nigdy nie mogę ich znaleźć. Niby są zawsze w tej samej kieszeni torebki, ale torebkę mam albo „tył na przód”, albo z tej kieszeni wyskakują kolejno: smycz z kartą magnetyczną do otwierania pokoju nauczycielskiego, klucze od gabinetu, następna smycz z pendrive’em i słuchawki do iPoda. Klucze na szarym końcu. Nareszcie udało mi się dostać do mieszkania i wnieść zakupy do kuchni. Potem nastąpił moment załadowania lodówki. Szybko poszło, bo poszczególne produkty od lat lądują na tych samych miejscach, więc mogłabym dalej opisywać Ci zalety mojego męża... gdyby ich więcej miał. Jednak już wyczerpałam temat. Czyli nie ma o czym gadać. Czas zrobić sobie jakiś obiad i wziąć się do pisania programu wychowawczego, który stał się kolejnym symbolem upadku mojej niepodległości... Może naleśniki? * Obiad obiadem, ale potem trzeba pozmywać, a zlew nadal ciekł. Metodę uników stosowaną przez Bogusia dobrze znałam, wiedziałam, że będzie tak długo zwlekał z naprawą, aż się zdenerwuję i wezwę hydraulika. Może od razu się zdenerwować i wezwać? Ciekawe, ile hydraulik by wziął za likwidację przecieku? Na pewno za dużo. Więc zamiast płacić na utrzymanie jego rodziny, postanowiłam zaoszczędzić na utrzymanie własnej. Wcisnęłam się pod zlewozmywak, co nie było prostym zadaniem, ale nie dlatego, że mnie jest za dużo, tylko za dużo trzymam rupieci w szafce. Miska, zmiotka, śmietniczka, doniczka, butelka ludwika, zapasowy pędzel mopa, kosz na śmiecie, zestaw ścierek... Całą kuchnię zawaliłam tym wszystkim, co wiele mówi nie tyle o pojemności szafki, ile o wielkości mojej kuchni. Fakt, nie jest gigantyczna. Powiedziałabym, że jest wybitnie jednoosobowa. I dobrze, niech nikt się po niej nie pęta,

szczególnie kiedy wzięłam się do naprawy zlewozmywaka. Nie mogłam znaleźć usterki. Przede wszystkim dlatego że z głową w ciemnej szafce nic nie widziałam. Latarka? Gdzieś była... Ale latarka wymaga ręki, a obu potrzebowałam do pracy. „Żeby chleb leżał na stole, a pracom lampa świeciła...”. Lampa! Wymontowałam tę przy moim biurku. Żeby tego dokonać, musiałam wejść na czworakach pod blat, wypiąć nie tylko pupę, lecz także wtyczkę z listwy elektrycznej, poszukać na pawlaczu przedłużacza, odłączyć czajnik elektryczny i wykorzystać gniazdko jako jedyne dostępne źródło energii. Jedyne źródło, bo poziom mojej energii po tej gimnastyce znacznie zmalał. Dobrze, że nie musiałam sięgać do drugiego źródła za lodówką – gdybym miała ją przestawić, skończyłoby się to tragicznie. Jeśli nie padłabym trupem ze zmachania, to niewątpliwie zabiłabym Bogusia za to, że mi nie pomógł. A kiedy mi pomagał? Już dawno powinnam była go zabić. Jaśnie oświecona podłączoną wreszcie lampką dałam nura do szafki. Po pierwsze, badanie organoleptyczne. Oglądałam i macałam ustrojstwo dłuższą chwilę. Wąchać i smakować nie musiałam, i bez tego powinnam znaleźć źródło przecieku. Próbowałam odkręcić syfon, ale ręce ślizgały mi się na mokrej powierzchni. Zaparłam się wreszcie i oburącz przez ścierkę, mocno, ale z wyczuciem kręciłam zawzięcie tymi wszystkimi skomplikowanymi rurkami. Z wyczuciem, bo gdybym użyła nadmiernej siły, to nie odkręciłabym, tylko ukręciłabym cały odpływ. W końcu udało mi się go zdemontować. Oczywiście, nie podstawiłam miski, więc miałam zajęcie na resztę wieczoru, jako że zafundowałam sobie pranie zalanych spodni i mycie podłogi. Cała cuchnąca zawartość syfonu spłynęła na mnie i terakotę. Cholera jasna! Ale przynajmniej już coś osiągnęłam. Przeanalizowałam sytuację i uznałam, że sprawa jest z jednej strony prosta, bo tylko uszczelka sparciała, z drugiej zaś skomplikowana, bo zapasowej uszczelki nie miałam. Najbliższy sklep gumowy, zwany od lat żelaznym, właśnie zamknęli. Czyli na razie nici z naprawy. Trudno. Musiałam jeszcze ogarnąć kuchnię, bo przypominała pobojowisko, ale nie zamierzałam niczego skręcać, by następnego dnia nie bawić się w rozkręcanie, więc tylko zabrałam lampkę i zatkałam odpływ korkiem. Potem wytarłam podłogę i namoczyłam spodnie. Nadszedł czas pracy koncepcyjnej. * Może i nadszedł ten czas, ale jakoś niczego nie mogłam wymyślić. Byłam wręcz antykoncepcyjna. Zdecydowanie nie pomógł mi też powrót Bogusia. Z pracy czy z Konferencji? W gruncie rzeczy wcale mnie to nie ciekawiło. Owszem, to strusia metoda, ale musiała wystarczyć, dopóki nie uporam się z emocjami, bo te jednak mną miotały. Nie chciałam wiedzieć i już. Skoro Boguś mógł iść w zaparte, to ja też mogłam. – Obiad jest? Bo głodny jestem. Zazgrzytałam zębami. Żadnego: „Dzień dobry, jak minął dzień?”, „Co słychać?”. Prawdziwy macho. Nie zdołałam się powstrzymać od złośliwości, mimo że obiecałam sobie trzymać poziom. – To nie jadłeś na konferencji? – O co ci, kobieto, chodzi? – odburknął. – Chciałabym, żebyś mnie uprzedzał, kiedy zamierzasz pojawić się na obiedzie – powiedziałam lodowato. – Wczorajszy wyrzuciłam, bo nie było komu jeść. Są naleśniki. – Naleśniki to nie obiad. – Mogę ci usmażyć jajecznicę. – Może być. – Może też nie być. Kurczę, nie dość, że zaproponowałam zrobienie mu jedzenia (przyznaję,

z przyzwyczajenia, a nie z dobroci serca), to jeszcze wybrzydza! Czekałam więc na decyzję – zje jajecznicę czy nie. – Dobra, dobra, niech już będzie. Tylko bez glutów – zastrzegł. Nawymyślałam sobie od naiwnych kur domowych, ale usmażyłam mu tę jajecznicę. Podałam ją Bogusiowi, który spojrzał w talerz i się skrzywił. – Dlaczego taka ścięta? – Miała być bez glutów. Nie odpowiada ci? Chyba się zdenerwował. – Toż ty nie umiesz gotować! Co to jest? – Jajecznica bez glutów. Wiesz co? Nie męcz się, skoro niedobre. Zabrałam talerz i wyrzuciłam razem z jajecznicą do kosza. Takiego obrotu sprawy Boguś się nie spodziewał, więc popatrzył na mnie zdziwiony. Pierwszy raz się zachowałam w ten sposób. Inna sprawa, że do tej pory nie miałam powodu do zachowań, delikatnie mówiąc, niekonwencjonalnych. Utrzymując się zatem w tej konwencji (czy braku konwencji), postawiłam przed zdziwionym Bogusiem brudną patelnię (szkoda blatu, ale niech tam). – Usmaż sobie taką, jaką lubisz. Ja mam co innego do roboty. Nie wdając się w dalsze dyskusje, zabrałam się do pisania programu wychowawczego. Mieszkanie do dużych nie należy, więc z mojego miejsca przy biurku widziałam, jak Boguś próbuje wrócić do siebie po doznanym szoku. Chyba daleko odszedł, bo długo wracał. Zaniepokoiłam się trochę, że faktycznie go wykończę samym tylko zdumiewającym zachowaniem. Brudną patelnię postawił na odkręconym do oporu gazie i wziął się do smażenia jajek. Ogień sięgnął okapu, a na patelni nie było tłuszczu, za to były resztki po poprzednim smażeniu. Wbił w nie następne jajka, jednocześnie wysyłając esemesa i drugą ręką mieszając drewnianą szpatułką. Niezbyt energicznie to robił, bo pochłonęła go obsługa telefonu. Resztki zaczęły się przypalać. Nie widziałam tego, ale zgadłam, że jajka, które świeżo wbił, nie zdążyły się jeszcze ściąć. By ocalić danie przed zwęgleniem, zdjął patelnię z gazu, spojrzał na nią z niesmakiem i zaczął jeść. Jakoś nadal nie miałam weny, więc poszłam do kuchni po herbatę. Mimochodem zajrzałam Bogusiowi w talerz i zobaczyłam tam surowo-spaloną breję. – Właśnie taką jajecznicę lubisz? Okej, będę pamiętała. Zabrałam kubek z herbatą i znowu poszłam popracować. Albo udawać, że pracuję, bo ciągle nic konstruktywnego nie przychodziło mi do głowy. Na dobry początek bezmyślnie zrobiłam sobie w komputerze tabelę – zawsze to jakiś postęp. W tym czasie Boguś rozprawił się z obiadokolacją, wrzucił patelnię do zlewu, puścił wodę i wyciągnął korek. Domyślasz się, co się stało? No proszę, taki kulturalny, wykształcony, obyty człowiek, a zna tyle brzydkich wyrazów! – Jeśli myślisz, że posprzątam, to jesteś w błędzie – oświadczyłam, odrywając wzrok od monitora. – Jak widzisz, mam tu pilną pracę, więc niestety musisz poradzić sobie sam. Mop znajdziesz w łazience. – Jeszcze go połamię... – Nie szkodzi, kupisz nowy. Wróciłam do mojej tabeli i nagle spłynęło na mnie olśnienie. Już wiedziałam, co napisać. Przestało mnie obchodzić, co się dzieje za moimi plecami, bo spod palców wręcz leciał dym z klawiatury. Gasiłam ten ogień, popijając herbatę, ale nawet wtedy stukałam z zapamiętaniem, choćby tylko jedną ręką. Tekstu przybywało, dokument się wypełniał, za to zniknął mi z oczu Boguś, który zadowolony, że uniknął poważnej rozmowy, ukrył się w sypialni. Kiedy i ja się tam pojawiłam, spał snem sprawiedliwego. Jak sumienie pozwoliło mu zasnąć? Ja miałam czyste i nie

mogłam. * Wieczorem nie mogłam zasnąć, ale rano spałam jak kamień. Poczułam, że Boguś szarpie mnie za ramię. – Wstawaj, już wpół do ósmej! – Dżizys, dlaczego mnie wcześniej nie obudziłeś?! – jęknęłam półprzytomnie. Wzruszył ramionami. – A bo ja wiem, na którą ty idziesz do pracy? – Od trzydziestu lat zawsze na dziewiątą. Cholera jasna! Czasami Boguś jednak na coś się przydaje. Ciekawe, o której sama bym się obudziła... Wbiegając do szkoły, potknęłam się na schodach. Jedynie opatrzności zawdzięczam, że nie wylądowałam twarzą w drzwiach. O ile drzwi wejściowych do gmachu udało mi się uniknąć, o tyle pod tymi do mojego pokoju (jakoś nie przechodzi mi przez gardło słowo „gabinet”) zastałam dwie osoby, których uniknąć nie mogłam na pewno. To mój szef i ulubiony anarchista wywrotowiec, który nazywa siebie Odmieńcem. Pisownia wielką literą jest tu uzasadniona, bo to miano stało się drugim imieniem Pawła. Panowie czekali w szeregu – dwa skrajne przeciwieństwa. Szef w nienagannym garniturze. Tak na marginesie, garnitury zaczął nosić dopiero wtedy, kiedy został szefem. Nie powiem, nieźle w nich wygląda. Odmieniec, jak to odmieniec, we wszystkim najbardziej kolorowym, co znalazł na pchlim targu. Tabor cygański i zespół cyrkowy to przy Odmieńcu szaraki w mundurach lotniczych bez dystynkcji. Kiedy trzęsącymi się z pośpiechu rękami usiłowałam trafić kluczem w zamek, obaj jednocześnie zaczęli bombardować mnie słowotokiem: – Mówiłem, że z matką się nie dogadam! Nie ma mowy, żeby mnie zrozumiała! – wykrzykiwał poirytowany Paweł. – Masz coś dla mnie? Bo lepiej, żebym to przejrzał wcześniej i chociaż w przybliżeniu wiedział, co planuję... To znaczy, co ty planujesz w moim imieniu – zreflektował się szef. – Dzień dobry – powiedziałam, czym zawstydziłam obu. Wręczyłam szefowi plik papierów, który w nieładzie szeleścił mi pod pachą. – To dla pana, dyrektorze. Wersję elektroniczną masz w mejlu. Później przyjdę, żeby to omówić. – Zawróciłam szefa w stronę sekretariatu i odprawiłam lekkim popchnięciem. Nie dziw się, że tak bezceremonialnie obchodzę się z przełożonym, ale jesteśmy na stopie koleżeńskiej i on jest młodszy, a mnie w ogóle wiele się wybacza. Udało mi się w końcu uporać z zamkiem, więc otworzyłam drzwi i gestem zaprosiłam Pawła do gabinetu. – Chodź, młodzieńcze. Spróbujemy coś zaradzić na twoje problemy. Nas, artystów, społeczeństwo nigdy nie zrozumie, a własne matki to już z całą pewnością. I córki, chciałoby się dodać, bo ja, artystka, nie mogłam ostatnio się dogadać z moją córką Ewą. Wymyśliła sobie, że moim obowiązkiem jest stawianie się na każde jej wezwanie z wszelką możliwą pomocą. Kiedy udało mi się wytłumaczyć Pawłowi, na czym polegają kompromisy między poszczególnymi członkami rodziny (bo okazało się, że nie tylko matka i ojciec, lecz także siostra i dziadkowie nie rozumieją jego artystycznej duszy), zastanowiłam się, czy w mojej relacji z córką jest miejsce na kompromis. Ewa jest osobą bardzo zajętą, jednak nie na tyle, żeby nie znaleźć czasu na wymyślanie rozrywek sobie i swojej rodzinie. Niestety, jej rozrywki to moje obowiązki. Zostałam poinformowana, że ponieważ ona ma jogę, ja po pracy powinnam odebrać wnuczka z przedszkola i zaprowadzić go na basen, a później przechować u siebie do wieczora. Zapewne

do późnego wieczora, bo Ewunia po zajęciach wybiera się na zakupy. Zazgrzytałam zębami. „Żeby chociaż pamiętała o zgrzewce wody, bo na dźwiganie mineralnej, którą Boguś pochłania bez umiaru, nie mam siły. I tak ręce wyciągają mi się do samej ziemi od siatek” – pomyślałam z nadzieją i zaraz dokonałam wiekopomnego odkrycia, że ani sama nie muszę się już wysilać, ani prosić dziecka o dźwiganie ciężarów. W obecnej sytuacji Boguś mógł sam się zatroszczyć o wodopój albo... Ha! Właśnie! Chciał usychać z miłości? Niech usycha... À propos! Morderca kwiatków to ja! Rzuciłam się po konewkę. Niestety, mam w pokoju tyle roślin, że jedna konewka nie wystarczy do podlania wszystkich. Właśnie szłam do łazienki po wodę, kiedy w drzwiach wpadłam na szefa. – Ups! – Udało mi się uniknąć zderzenia. – Co cię znowu sprowadza w moje skromne progi? – Brakuje ewaluacji – oznajmił szef, nerwowo strosząc sobie włosy. – Gdzie? – No, w twoim planie. – A ma być? – Powinna – westchnął. – Teraz mi mówisz? – Poczułam przypływ paniki, ale zaraz wzięłam się w garść. – Dobra... Na kiedy? – Powinnam też dodać: „i dlaczego tak szybko?”, ale nie dodałam, bo wiedziałam, że się pali. Tu zawsze się pali. – Dziś? Wczoraj? – Szef popatrzył na mnie wzrokiem żebrzącego cocker-spaniela. Zwietrzyłam okazję do ubicia interesu. – Okej. Zrobię to na dzisiaj, ale pod jednym warunkiem... Chcę nowy monitor – zażądałam. – Dobrze. W przyszłym semestrze. Niech się wypcha. Do przyszłego semestru to ja będę miała spodki zamiast okularów. – Ewaluację robię na nowym monitorze. Od tego już oślepłam. – Nie mam nowego monitora – jęknął, kontynuując dewastację swojej fryzury. Sralis-mazgalis. – Masz. A ja za ciebie pracuję – zwróciłam mu uwagę. – Dobra, przeniosę jeden z biblioteki. No! I o to chodziło! Do biblioteki dzieciaki wpadają na chwilę, żeby pościągać pocztę i zajrzeć na Facebooka, a do tego mój monitor im zupełnie wystarczy. Zresztą komputerów jest w bibliotece tyle, że ze wszystkich naraz rzadko się korzysta. Nieczęsto też się zdarza, żeby jakiś uczeń musiał posiedzieć dłużej z nosem w ekranie. Większość ma lepszy sprzęt w domu i te szkolne służą im głównie do niecnych celów, ukrywanych przed rodzicami. Całkiem niecne to te cele nie są, bo mamy pozakładane filtry na zakazane strony, więc zbytnio nie fikną. Za to ja po swoim fiknięciu poczułam się dowartościowana. Jednak można wyegzekwować swoje prawa, jeśli człowiek wykaże odrobinę odwagi! Właściwie to odwaga nawet nie była potrzebna. Proś, a będzie ci dane... Stwierdziłam, że muszę częściej prosić. * Mój wnuczek Piotruś przywitał mnie z daleka, otwierając ramiona do przytulenia. – Kupisz mi resoraka, takiego jak ma Kamil? I tyle, jeśli chodzi o bezinteresowną miłość dziecka. Chcesz być bezwarunkowo kochana, kup sobie psa. – Nie, kochanie, nie kupię ci resoraka. Gdybym mu kupiła jeszcze jeden samochodzik, musiałby chyba spać w wannie. W jego

pokoju zabawki już się nie mieszczą. Nie pochwalam rozpieszczania, ale dziecko od tego ma rodziców, żeby decydowali, na co przeznaczają przestrzeń w mieszkaniu – na dzieci czy na zabawki. – Nie masz pieniążków? – domyślił się wnuk i sam sobie udzielił odpowiedzi. – Pewnie nie masz, bo jakbyś miała, tobyś mi kupiła... To wiesz co? Napadnij na bank. Stanął uradowany swoim pomysłem i czekał, co powiem. – Na banki, kochanie, napadało się w starych westernach. Teraz pieniążki trzeba zarabiać – pouczyłam. – A jak zarobisz, to kupisz mi resoraka? – Raczej nie – westchnęłam. – Wiedziałem. Jakoś wcale nie wyglądał na zawiedzionego. Po prostu stwierdził fakt. To dojrzałość czy rezygnacja z potrzeb? – Lepiej pokaż, co tam masz – powiedziałam. Piotruś ściskał bowiem w garści kartkę zwiniętą w rulon. – To jest stacja kosmiczna i wahadłowiec, jak ląduje. Stacja kosmiczna? Nie garaż, nie samochód, nawet nie samolot, tylko wahadłowiec. Poczułam, że nie nadążam za rozwojem transportu. – Ubieraj się szybko, bo nie zdążymy na basen – poprosiłam. – A kąpielówki do pływania? – Mam. Wymownym gestem uniosłam torbę z majdanem. Już dawno powinnam dorobić się dwóch garbów, a dopiero rośnie mi pierwszy. Powoli, ale systematycznie. Stwierdziłam, że niedługo będą mnie pokazywać w zoo albo w cyrku. Może przynajmniej na tym zarobię? Wyszliśmy z przedszkola i niespiesznie ruszyliśmy w kierunku basenu. To niedaleko, więc z przyjemnością zrobiłam sobie spacer. Z przyjemnością pomniejszoną o ciężar torby. Czy zauważyłaś, że dzieci nie potrafią chodzić? Biegają albo skaczą. A jak przestają biegać albo skakać, to już nie mają siły na chodzenie i trzeba je brać na barana. „Sorry, Piotruś – pomyślałam. – Lepiej mniej skacz, bo ja cię na barana na pewno nie wezmę”. Kiedy wnuczek pływał z instruktorem (już całkiem nieźle sobie radził), ja miałam czas na przejrzenie gazety i filiżankę herbaty. A w gazecie same horrory. Szukałam jakiejś dobrej wiadomości i nie znalazłam. Ulice zamknięte z powodu awarii sieci ciepłowniczej, zderzenie tramwaju z cysterną, jacyś ranni, podwyżka cen paliw płynnych, spadki na giełdzie, żona zabiła kochankę męża... Kochankę? Dlaczego kochankę? Przecież to nie kochanka ją zdradziła. „No właśnie, kto mnie zdradził i kogo mam zabić? Nikogo. Już mi przeszło. Nie jestem żądna krwi” – stwierdziłam z pewnym smutkiem. Może jakaś mała zemsta by się przydała, ale o tym musiałam pomyśleć później, bo uśmiechnięty wnuczek właśnie pomachał mi przez szybę. Boże, jak w tej szatni gorąco! Ociekając potem, wytarłam Piotrusia wielkim ręcznikiem, który zostawiła mi Ewa. Za wielkim. Po co taki ręcznik dla takiego małego człowieka? A, zapomniałam: żebym mogła zarabiać w cyrku jako zwierzę dwugarbne. Sięgnęłam po suszarkę do włosów. No, przynajmniej ta miała wymiary proporcjonalne do potrzeb. – Babciu, patrz! Dziadek! W rzeczy samej. A dokładniej w nowym płaszczu, którego jeszcze u niego nie widziałam. Za to widziała go uczepiona rękawa Konferencja. Byli tak sobą zajęci, że świata nie widzieli. – Dziadek ma sklerozę. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że wypowiedziałam to zdanie na głos. Boguś oczadziały afektem zapomniał, że dziś jest dzień basenowy jego wnuczka. Nie musiał właśnie

o tej porze wymaczać odcisków swojej flamy. Stanęłam tyłem do wejścia, żeby zasłonić sobą Piotrusia i uniknąć żenującej konfrontacji. Nie przy dziecku... Moje obawy jednak okazały się nieuzasadnione, bo zaraz zniknęli każde w swojej szatni, pocałowawszy się jeszcze na do widzenia. – Brzydka ta skreroza. Ty jesteś ładniejsza – podsumował wnuk. Nie powiem, żeby mi to nie pochlebiło, ale na wszelki wypadek postarałam się odwrócić jego uwagę od zajścia i obiecałam, że po powrocie do domu upieczemy sobie pizzę. * Obiecałaś coś kiedyś dziecku? Spróbowałaś się z tego wycofać? Mowy nie ma. Jeśli chcesz być wiarygodna, musisz dotrzymywać słowa. Dorosły wybaczy. Od dziecka nigdy nie dostaniesz rozgrzeszenia. Ponieważ w naszej rodzinie słowo droższe od pieniędzy (jak u kogo...? pogadaj o tym z Bogusiem), krajobraz w kuchni po wspólnym pieczeniu pizzy przedstawiał się malowniczo. Właściwie to żadna rewelacja takie pieczenie, bo mąka w domu zwykle jest, a na wierzch rzucasz wszystko z lodówki. Jednak kiedy Piotruś wyrobi ciasto, trzeba myć naczynia, blat, podłogę i Piotrusia – całego, razem z włosami. Ale zabawa przy tym jest przednia. A przy okazji mamy kolację. Właśnie usiłowałam uchronić nos mojego wnuczka przed poparzeniem trzeciego stopnia, jakie mu groziło od wąchania brytfanki, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Boguś miał klucze, więc to nie on. Rękoma w kuchennych rękawicach otworzyłam drzwi, za którymi stała Ewa. – Dobrze trafiłaś. – Przywitałam ją buziakiem i zostawiłam na jej twarzy mąkę z mojego policzka. – Właśnie wyjęliśmy pizzę z piekarnika. – To świetnie, bo nic nie jadłam. Jestem strasznie głodna. – Strasznie? Potwornie? Horrorowo? Cmentarnie? – Piotruś ćwiczył synonimy albo po prostu popisywał się przed matką. – Może nie aż tak, ale bardzo. Idź, umyj ręce – zakończyła dyskusję Ewa. – Kupiłaś mi wodę? – zapytałam, jakbym nie zauważyła, że przyszła bez zakupów; jeszcze miałam nadzieję, że nie zabrała zgrzewki z samochodu. – Zapomniałam. Gdzie ta pizza? Przyznam, że zrobiło mi się przykro. Ale wiedziałam, że gadanie nic nie da, bo wody jak nie miałam, tak nie mam, a następnym razem znów zapomni, choćbym jej nie wiem ile razy przypominała. Przyzwyczaiłam się. – A, póki pamiętam. Zapisałam Piotrusia na plastykę. W środy. Możesz go od przyszłego tygodnia zaprowadzać? – Ja? – zapytałam zdziwiona. – A co, ja? – Ty go zapisałaś, to ty go zaprowadź. – Przecież ja pracuję. – A ja? – Co ty? – A ja nie pracuję? – Oj tam, co to za praca! – prychnęła Ewa. – Z tej pracy, o której tak bez szacunku się wyrażasz, utrzymuję się ja, twój ojciec, a czasami także ty. – Podałam jej talerz z jedzeniem. – Proszę. – Mogłabyś mi nie wypominać kawałka pizzy? – Nie wypominam ci pizzy, tylko proszę, żebyś się nie wyrażała lekceważąco o mojej pracy i zaczęła szanować mnie oraz mój czas.

– Ale ty masz dużo czasu! – Miałam – zaznaczyłam. – Dopóki mi go nie zajęłaś korektywą, modelarstwem i basenem Piotrusia. – A na basenie był dziadek ze skrerozą – obwieścił Piotruś z buzią pełną ciasta. Ewa spojrzała na mnie pytająco. O nie, nie zamierzałam jej o wszystkim opowiadać. Nie czułam się na siłach, żeby roztrząsać zdradę Bogusia, szczególnie z córką. – Co dziś sobie kupiłaś ładnego? – zmieniłam temat, udając, że nie zauważyłam znaków zapytania w jej oczach. Ewa chwyciła przynętę i zaczęła się rozwodzić nad fatałaszkami, na które wydała równowartość mojego czynszu. I to by było tyle, jeśli chodzi o wsparcie rodziny. Myślę, że przykładów znajdziesz tu jeszcze sporo. * Jeśli sądzisz, że zaczęłam dbać o siebie, dlatego że mąż mnie zdradził, to jesteś w błędzie. Chociaż nie do końca. Po prostu fakt ten stał się okazją, a nie przyczyną, dla której więcej czasu poświęcałam SOBIE. Do krytycznego dnia, w którym zobaczyłam, jak mój mąż migdali się na ulicy z obcą babą, byłam przykładną żoną i panią domu. Z pracy spieszyłam na łono rodziny, po drodze robiłam zakupy, by z nich uwarzyć strawę ku błogiemu zadowoleniu męża i pana. Po prawdzie, to choćby dostał przepiórki z kawiorem, i tak zawsze kręcił nosem. „Dlaczego kompocik wiśniowy? Wolę truskawkowy”, „Dlaczego truskawkowy? Wiśniowy był lepszy”, „Schabowe są twarde, muszę się namordować, zanim je pokroję”, „Mielone? Co to, ja zębów nie mam, żeby mi mięso mleć?”... A teraz? No cóż, znajdzie na kuchence resztkę warzyw na patelnię, które przyrządziłam dla siebie. Chce, to zje, nie chce, niech nie je. Nie mam czasu zawracać sobie głowy jego marudzeniem, bo właśnie rozpoczęłyśmy z Kasią trening nordic walking. Wczoraj kupiłam sobie profesjonalne kije. Zapłaciłam tyle, ile kosztują dwa miesiące jeżdżenia samochodem. Ale stwierdziłam, że jeśli polatam na kijach, to z samochodu będę korzystała mniej. Czyli za benzynę wreszcie zapłaci ten, kto jeździ. Do tej pory wyglądało to tak, że kiedy wybierałam się gdzieś dalej niż do kiosku z gazetami, mąż łaskawie proponował, żebym wzięła samochód. Okazywało się zwykle, że jeździł na oparach. Każda moja przejażdżka zaczynała się od wizyty na stacji benzynowej. Wczoraj też tak było w drodze do sklepu. Tyle że tym razem zatankowałam dla siebie – za dziesięć złotych – żeby dojechać i wrócić, o resztę niech się martwi supersamiec alfa. Jeśli chce wozić swoje laski, to nie na mój koszt. Z nowymi kijami w spoconych dłoniach przemierzałam park u boku Kasi. Słonko świeciło, ptaszki śpiewały, wkoło inni spacerowicze: mamy z wózkami, staruszki karmiące gołębie, paniusie z pieskami i, niestety, zakochane parki. Trudno, jakoś zniosłam ten widok, który obecnie nie najlepiej mi się kojarzył. „A niby dlaczego? – spytałam się nagle. – Nie mogę dać się zwariować. Mój małżonek (wkrótce były) stracił głowę, ale przecież nie wszyscy zakochani są wiarołomcami. Daj im, Panie, jak najwięcej szczęścia, i przywróć rozum Bogusiowi...”. – O czym tak dumasz? – Kasia, wymachująca obok mnie kijami, od dawna się nie odzywała. – Jeśli równie intensywnie myślisz, jak chodzisz, to za chwilę padniesz z wycieńczenia. Ja już padłam. Faktycznie, Kasieńka cała zlana potem dorobiła się potężnej zadyszki. Stanęła przy parkowej ławeczce, trzymając się za bok i z trudem łapiąc oddech. Chyba przesadziłam. – Sorry, chyba złość mnie nakręca – pokajałam się. – Mam wyrzuty sumienia. – W związku z Bogusiem?

– No coś ty! W związku z tobą, że cię tak zgoniłam. Jeśli chodzi o Bogusia, to raczej on powinien mieć wyrzuty sumienia. Wraca coraz później, nie włącza się w żadne obowiązki domowe... Czuję się całkowicie rozgrzeszona, jeśli chodzi o gotowanie obiadów, robienie zakupów czy sprzątanie. Robię tylko to, co muszę, żeby samej coś zjeść i nie zarosnąć brudem. Doszłam do wniosku, że skoro on sobie życie odmienił, to czas najwyższy, żebym i ja coś zmieniła. – Popieram w całej rozciągłości. Od czego zaczniesz? – Wielkiego pola do popisu chyba nie mam. W końcu co ja mogę? – westchnęłam. – Zacznę od tego, że pójdę do fryzjera i zrobię sobie taką fryzurę, jaką ja chcę, a nie taką, jaka się podobała mojemu mężowi... Chyba jednak powinnam o nim mówić „były”. – Według mnie co najmniej od dziesięciu lat powinnaś o nim mówić „były” – oznajmiła bezwzględnie Kasia. – Od tak dawna mnie zdradza? – jęknęłam. W głowie mi się to nie mieściło, ale jak wiadomo, żona dowiaduje się ostatnia. – Mam nadzieję, że nie, ale męża to ty z niego nie masz już od dawna. Kiedy na przykład ostatnio uprawialiście seks? Co prawda, to prawda. – Seks? A co to? – zażartowałam. – Ty nie wiesz, dlaczego chodzę taka sfrustrowana? Mogę być babcią, ale klimakterium jeszcze nie mam. Tylko mojemu mężowi spało libido. – No, chyba już się obudziło... – Sądząc po minie, Kasia miała na myśli Konferencję. – W każdym razie czas najwyższy, żebyś sama też wyszła z domu. – I dokąd pójdę? – W Polskę – doradziła Kasia. Tylko prychnęłam na jej propozycję. – No dobrze, na początek wpadnij do nas w sobotę na le petit banquet. A jakbyś miała czas i przyszła trochę wcześniej, tobyś mi pomogła. Przy robocie sobie pogadamy i może wymyślimy dla ciebie coś sensownego. A teraz chodźmy już z powrotem. Wstąpisz do mnie na piwo? Ponoć jest dobre na odnowę biologiczną po wysiłku fizycznym. – Czego to ludzie nie wymyślą, żeby się napić! – Brak okazji też okazja – przypomniała Kasia i pognała przodem. No więc poszłyśmy do Kasi na piwo, którego nie było. Za to były: cola, woda mineralna i sok grejpfrutowy. A później winko i drineczki. Zrobiło się późno, ale w końcu nie miałam do kogo się spieszyć, prawda? * Lekko rozluźniona „odnową biologiczną”, której sobie nie żałowałyśmy, wróciłam do domu. Mieszkanie zastałam puste. Boguś zapewne na Konferencji. I dobrze. Nie będzie mi się dobijał do łazienki, kiedy wejdę pod prysznic. Czy Twój mąż (jeśli go masz) też koniecznie musi skorzystać z łazienki, kiedy ty się tam relaksujesz? No więc puściłam silny strumień wody, by wymasować sobie sponiewierane treningiem ciało. Rozkoszowałam się masażem, ciepłem i samotnością. Po wyjściu z kabiny wtarłam w skórę wszystkie możliwe mazidła, które dostałam w prezencie na rozmaite okazje i do tej pory miesiącami stały bezużyteczne. Oczywiście mówię o podarunkach od znajomych, nie od męża. Mój mąż robił mi prezenty praktyczne. Kupił na przykład patelnię teflonową, bo sam spalił prawie nową, kiedy miał ochotę na grzanki (jakby tostera w domu nie było), ssawkę do przepychania zlewu, a ostatnio się szarpnął na wiertarkę udarową. Ciekawe, czy pracownikowi marketu budowlanego powiedział, że to dla żony. Zanim skorzystałam z jakiejś tubki, sprawdziłam termin przydatności. Połowa moich

kosmetyków okazała się przeterminowana. Nic dziwnego, zbyt długo czekały na lepsze czasy. Gdybyśmy z tego, co zostawiamy na lepsze czasy, korzystały w gorszych czasach, to od razu te złe stałyby się lepsze. Wypacykowana tym, co jeszcze nie skisło, rozsiadłam się wygodnie na ulubionej sofie z książką w ręku – a jakże, z romansem. Niech sobie chociaż poczytam o tym, jak ludzie się kochają i dochowują sobie wierności aż po grób. Ze świata namiętności i romantycznych uniesień nieuchronnie sprowadził mnie na ziemię powrót Bogusia. – To ty nie śpisz? – zdziwił się niewierny mąż. – Jak widzisz – odparłam znad książki. – A co robisz? – Widzisz przecież. – Wzięłabyś się do czegoś pożytecznego. – Przez całe życie robiłam rzeczy pożyteczne – mruknęłam. – Nie zostało już nic do zrobienia. – A to? Boguś wymownym gestem pokazał powieszoną na krześle swoją wczorajszą koszulę. – A to jest twoja koszula, więc twoja robota. Ja swoją uprałam. A tam, figa z makiem, niczego nie prałam, bo najpierw latałam na kijach, a później się odnawiałam biologicznie, ale Boguś nie musiał o tym wiedzieć. Obrażony poszedł do łazienki. Do łazienki, a nie do kuchni? Czyżby Konferencja go nakarmiła? A gdzież tam, prędzej on Konferencję. I dobrze. Wróciłam do czytania, ale wzruszenie nad losami bohaterów znowu przerwał Boguś, stając mi nad głową. – Wiesz, czym to usunąć? Poprawiłam okulary i zobaczyłam na jego dzisiejszej koszuli plamy, które znam z własnych bluzek, w pośpiechu zakładanych rano po zrobieniu makijażu. Niedoczekanie, żebym mu pomagała w likwidowaniu śladów jego hańby. – Tusz do rzęs zmywa się mleczkiem do demakijażu – oznajmiłam spokojnie i wróciłam do lektury. Boguś, urażony, że nie przybywam mu z odsieczą w walce z prozą życia, ponownie zniknął w łazience. Po chwili usłyszałam wołanie: – Jak wygląda mleczko do demakijażu?! – Jest w różowej plastikowej butelce! – odkrzyknęłam, zanim ugryzłam się w język. Cholera, moim mleczkiem?! – Kosmetyczne? – Tak, kosmetyczne. Po chwili wrócił do pokoju i podstawił mi pod nos wielką tłustą plamę na samym froncie jego najlepszej koszuli. – Rozmazało się – stwierdził. – Zrób z tym coś. No, teraz to chyba przegiął. – Chyba Bóg nie tylko rozumu, ale i taktu cię pozbawił! Uważasz, że ja choćby palcem kiwnę, żeby zacierać ślady po twojej przyjaciółce?! – Przecież to twój tusz – zareplikował twardo. – Boguś – powiedziałam najspokojniej, jak potrafiłam – ja nie używam czarnego tuszu. Odłożyłam książkę, podeszłam do krzesła, na którym zostawiłam torebkę, wyjęłam z niej kosmetyczkę, z kosmetyczki tusz do rzęs. Odkręciłam i pokazałam mężowi umoczoną w tuszu spiralkę. – Mój, kochanie, jest granatowy.

* Wróciłam z pracy taka nabuzowana, że aż mnie nosiło. Po pierwsze, wkurzyłam się, kiedy głupie baby zaczęły się wykłócać o oceny z zachowania, chociaż do końca semestru zostało mnóstwo czasu. Skakały sobie do oczu, jak to jedna drugiej nie pozwoli wystawić Odmieńcowi pozytywnej oceny, bo to skończony cham! Wychowawczyni Pawła, chociaż do najżyczliwszych nie należy, stwierdziła, że nie taki skończony, i jak najbardziej na pozytywną ocenę zasługuje. Słuchałam tej wymiany zdań w osłupieniu, aż przerodziła się w otwarty konflikt. Naprawdę, stałam z boku i się nie wtrącałam, póki cierpliwości wystarczyło, ale w końcu walnęłam o stół rozporządzeniem ministra w tej sprawie (a dokładniej w sprawie klasyfikowania, promowania i oceniania czy jakoś tak), gdzie jak wół stoi, że ocenę z zachowania wystawia wychowawca klasy, więc Marzenka może co najwyżej poprosić Lidkę o wzięcie pod uwagę jej sugestii. Zdaje się, że mam Marzenkę z głowy na długie lata, bo śmiałam jej nie poprzeć. Trudno, będę musiała z tym jakoś żyć. Po drugie, Boguś znów woził panieneczkę naszym samochodem i zapomniał po niej posprzątać. Nie dość, że zostawiła pomadkę ochronną o smaku truskawkowym (fuj!), to jeszcze garść kłaków na zagłówku. Może jak całkiem wyłysieje, to ją Boguś rzuci? Byłam coraz bardziej wkurzona. Po trzecie, Kasia na trzy dni pojechała z Adamem do Marka do Szwecji, uczcić urodziny męża, który od półtora roku siedzi tam na kontrakcie. Nie miałam więc z kim iść na kije. Co oznaczało niemożność odreagowania punktu pierwszego i drugiego, a musiałam to zrobić, żeby nie wybuchnąć. Stanęłam zatem na środku pokoju i zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu inspiracji. Na czym tu się wyżyć? Padło na okno. Dawno nie poświęciłam mu uwagi, że nie powiem wysiłku, co dało się zauważyć gołym okiem, tym bardziej że właśnie słoneczko obnażyło moje zaniedbania. Zdjęłam firanki, nastawiłam pranie i przygotowałam zestaw ścierek, wycieraczkę i miskę z wodą. Właśnie wlazłam na parapet, kiedy kątem oka zauważyłam, że w pokoju ktoś stoi. Wrzasnęłam wielkim głosem i złapałam się za serce. Mało nie spadłam. Na szczęście zamiast mnie wylądowała na trawniku ściągaczka-wycieraczka, jak ją nazwał Piotruś. – Co ty robisz, do cholery?! – wrzasnął mój mąż, który swoim nagłym pojawieniem się niemal wyprawił mnie na tamten świat. – Jezus Maria, nie strasz mnie. O mało nie zleciałam. – Nadal trzymałam się kurczowo framugi, a nogi trzęsły się pode mną. – Widzisz, że słońce wyszło i trzeba to wykorzystać. Dobrze, że jesteś, to będziesz mi zmieniał wodę. – Myślałem, że chcesz wyskoczyć. Ale skoro wszystko w porządku, to z oknem też sobie poradzisz. Ja jestem zmęczony. I zniknął w łazience. Zlazłam z parapetu, zjechałam windą po ściągaczkę, wróciłam na górę i zabrałam się do roboty. Wtedy dopiero dotarło do mnie, co właściwie miał na myśli Boguś, kiedy na mnie wrzasnął od progu. Sprzątanie, a szczególnie mycie okien, to czynność medytacyjna – ręce masz zajęte, ale głowę całkowicie wolną. Jest wtedy okazja do przemyśleń nad własnym życiem i rodzą się dziwne spostrzeżenia egzystencjalne. Boguś, widząc mnie na parapecie, przestraszył się, że chcę skoczyć? Dlaczego niby miałabym targnąć się na własne życie? Polerując szyby do połysku, rozebrałam ten problem na czynniki pierwsze. Życie to zbyt cenna wartość, żeby nią niefrasobliwie szafować. Jaki musiałabym mieć powód do zrobienia tego kroku? Jak silny musiałby być bodziec, który mógłby

mnie popchnąć do samobójstwa? Czy istnieje potencjalnie tak ogromne cierpienie, które choćby hipotetycznie chciałabym zakończyć w ten sposób? Może tak, nie wiem, nigdy nie cierpiałam aż tak bardzo. A teraz? Oczywiście, że dotkliwie odczuwałam zdradę, ale przecież, na miły Bóg, puszczanie się faceta w fazie andropauzy nie przesądza o moim życiu... No dobrze, przyznaję, o życiu może przesądzać, ale na pewno nie o śmierci. Niby komu miałaby ona przynieść ulgę i ukojenie? Mnie? Nie wiem, czy w zaświatach nie czułabym jeszcze większego bólu w sercu, tym bardziej że z obłoków widziałabym, jak pod moją nieobecność romans rozkwita. Może u Bogusia wypadłoby jakieś pięć dni żałoby, użalania się nad sobą i wyrzekania, jak to okropna żona zostawiła go, biedaka, z całym tym bałaganem, zmuszając do tylu przykrych czynności. Jak śmiała, podła kobieta, nie załatwić wcześniej pogrzebu? A po tym czasie pocieszycielka Konferencja, choć słaba płeć, przejęłaby stery i zajęła moje miejsce. Najpierw w samochodzie – tym razem już oficjalnie rozsiewając kudły po wszystkich fotelach. Później w łóżku. A moja strona łóżka jest wygodniejsza. Niedoczekanie! Choć może kupiliby nowe, takie jak widzieliśmy ostatnio w Ikei, kiedy szukaliśmy kieliszków dla Andrzeja? W każdym razie moja ulubiona zimowa pościel z flaneli musiałaby ustąpić satynowej – na bank! Jakoś sobie nie wyobrażam Konferencji w barchanach. Następny etap to pewnie zajęcie mojego miejsca w szafie. Mam nadzieję, że chociaż ubrania trafiłyby do biednych, a nie na śmietnik. O, na pewno. W końcu Boguś dba o swój PR. Nie dość, że by oddał do Markotu, to jeszcze pochwaliłby się tym na Facebooku. Zapomniałam o półce w łazience. Boguś musiałby dołożyć jeszcze jedną. Ciekawe, czy ograniczyłby ilość używanych kosmetyków, czy też część przeniósłby do sypialni? A Konferencja, czy zaczęłaby używać moich perfum, czy pozostałaby przy swoich odorach? No i biżuteria. O, nie! O ile mogłabym odżałować złote pierścionki rodem z Turcji, to bursztyny babci i granaty mamy po moim trupie zawisną na jej chudej szyi. Żeby temu zapobiec, postanowiłam przy najbliższej okazji, jeszcze za życia, oddać je Ewie. Tfu! Tfu! Na psa urok! Co mi chodzi po głowie? Sama widzisz, że samobójstwo to najgłupszy pomysł z możliwych. Konferencji dobrowolnie ustąpiłabym miejsca nie tylko w samochodzie, łóżku i u boku męża, lecz wręcz w całym życiu, a Bogusiowi zaoszczędziła fatygi w rozwiązaniu problemu. „A guzik! – pomyślałam mściwie. – Niech się pofatyguje, żeby go rozwiązać, bo w końcu sam sobie ten problem stworzył. I nie mają co liczyć na moją kurtuazję. Zamierzam nie tylko żyć nadal, ale uczynić moje życie lepszym. Co prawda jeszcze nie wiem jak. Zaznaczam: MOJE życie. Ich życie, szczególnie wspólne, nic mnie nie obchodzi”. Równo z końcem pucowania szyb skończył się program w pralce, więc mogłam na czyste okna powiesić świeże firanki. Czy zauważyłaś, że kiedy się to zrobi, od razu jakby się lżej oddychało? Po prostu zmienia się powietrze w mieszkaniu, robi się świeżo, czysto i weselej. I żadnych myśli o śmierci. * Ledwie zdążyłam rozwiesić ścierki i wypłukać miskę, kiedy do kuchni ostentacyjnie wkroczył Boguś. Zajrzał do lodówki i stwierdził: – Wiedziałem: pusta. Po czym włożył płaszcz i wyszedł. Otworzyłam lodówkę, żeby sprawdzić, czy mi jej nie okradli. Obrzuciłam wzrokiem pełne półki. Cztery gatunki żółtego sera, serki topione w różnych smakach, almette, twarożek wiejski, danonki – to z nabiału. Poza tym parówki, szynka w plastrach, szynka konserwowa, pasztet, paszteciki kieleckie. Mleko, rzodkiewki, sałata, jajka, garnek ze strogonowem, salaterka

sałatki z tuńczyka, dwie puszki sardynek, trzy czwarte litra finlandii i ledwie napoczęta butelka białego wina (à propos – trzeba je wypić, bo skwaśnieje). Ketchup, chrzan, majonez i musztarda. Kostki rosołowe, smalczyk ze skwarkami, ocet balsamiczny, krem pod oczy. Hmmm. W rzeczy samej – pusta lodówka. Czego w niej Bogusiowi zabrakło? Pretekstu, żeby zostać w domu. Wrócił pół godziny później z paczuszką dyndającą na różowym sznureczku. Pewnie nie zdawał sobie sprawy, jak z nią wygląda. Domyślasz się? Jak z różową torebeczką. Nader męsko, prawda? Oczywiście, nie podzieliłam się z nim tymi spostrzeżeniami, bo obraza majestatu nie wchodziła w rachubę na etapie cichych dni. – O, pomyślałeś o ciastkach. To miłe. Zaraz zrobię herbatę... – Zamiast drażnić jego ego, postanowiłam dla odmiany otwarcie się podlizywać. Wyjęłam z bufetu paterę i wzięłam od Bogusia łakocie. – Przyjdzie do nas dzisiaj Zofia – oznajmił. – Twoja siostra? – A znasz jakąś inną? – No, ze cztery. Boguś wzruszył ramionami, co miało wystarczyć za całą odpowiedź. Nie drążyłam zatem tematu, tylko rozpakowałam ciastka. Szybko przekonałam się, że w paczce są jedynie dwie eklerki. – Mówiłeś, że przyjdzie Zofia. – Patrzyłam w pudełko umazane bitą śmietaną. – Zgadza się – potwierdził Boguś. – Zabraknie dla niej ciastka. – Dla niej jest. Nie kupiłem dla ciebie. Ponoć się odchudzasz. No i jak nie kochać takiego męża? Połknęłam łzy rozczarowania, żalu i upokorzenia. Skoro już nimi się najadłam, to faktycznie, ciasteczko nie przeszłoby mi przez gardło. Spojrzałam na zegar i stwierdziłam, że jeśli Zofia ma do nas przyjść, to zjawi się niebawem, choćby się bowiem waliło i paliło, na swój ulubiony serial koniecznie musi wrócić do domu. Ogarnęłam resztę sprzątania, zmieniłam koszulkę na świeżą, przeczesałam włosy, nałożyłam krem na dłonie i w tym momencie rozległ się dzwonek domofonu. Zofia. Przywitali się z moim mężem wylewnie, jakby się lata nie widzieli, po czym Zofia lekko pochyliła głowę w imitacji ukłonu, co musiało mi wystarczyć za „dzień dobry, droga szwagierko”. Przywykłam do chłodnych powitań z jej strony, więc już mnie przestały żenować i nie czułam się dotknięta, chociaż przyznam, że na początku było mi ciężko. Właściwie spokojnie mogłabym wyjść z domu albo zamknąć się w sypialni z książką (notabene miałam właśnie na tapecie po raz kolejny Browna), gdyż poza nadskakiwaniem Zofii przy stole, do niczego nie byłam im potrzebna. Świetnie sobie radzą beze mnie. Powiem więcej, ja im w rozmowie po prostu przeszkadzam. Naruszenie ich zaklętego kręgu uznaliby za afront. Wyjęłam zatem salaterkę sałatki z tuńczyka, fikuśnie zwinęłam wędlinę w ruloniki, pokroiłam pomidory, przygotowałam pieczywo (na szczęście miałam jeszcze zamrożone kajzerki, bo nie wystarczyłoby na śniadanie) i wreszcie postawiłam na stole paterę z dwoma nieszczęsnymi ciastkami. – Tylko dwa? – zdziwiła się Zofia, jakby niepewna, czy potrafi liczyć. – Ty nie jesz? – zwraca się do mnie. – Skąd przypuszczenie, że właśnie ja? – zapytałam nieco zaczepnie. – No, skoro kupiłaś tak mało... – Boguś kupował – odpowiedziałam. – Twierdzi, że ja się odchudzam. – To chyba dobrze, że o ciebie dba – stwierdziła z zachwytem w głosie.