A KOCHAŁ JĄ, ŻE STRACH
Z Wilżyńskiej Doliny wszędzie było daleko. Gościniec omijał ją szerokim łukiem, tak że do
cywilizacji wiodły jedynie dwie kręte, porosłe trawą dróżki. Wysoka ścieżka wspinała się
pomiędzy trzema zawieszonymi nad doliną szczytami, Palem, Maczugą i Mnichem, aż do
kupieckiego traktu. Niska ścieżka opadała łagodnie wzdłuż Wilżyńskiego Potoku i przez
ziemie starosty prowadziła ku odległym posiadłościom opactwa. Co prawda, była jeszcze
trzecia ścieżka, ale ona bynajmniej nie zmierzała w stronę cywilizacji. Raczej w kierunku
zupełnie przeciwnym.
Szymek jednak nigdy nie powędrował gdzieś hen przed siebie ani wysoką, ani niską
ścieżką - a w każdym razie nie dalej niźli na skraj pastwisk, gdzie zgodnie wypasano owce ze
wszystkich trzech wiosek Wilżyńskiej Doliny. Raz tylko, nasłuchawszy się nieopatrznie gadek
wędrownego kapłana, postanowił, że zostanie starościńskim pachołkiem. Zamarzyły mu się
wojenna sława, gorzałka w karczmach przy trakcie i chętne wojakom dziewuchy. Z tego
rozmarzenia wykradł się z wioski głęboką nocą i pognał w dół brzegiem Wilżyńskiego
Potoku. Jednakże jeszcze nie zaczęło dnieć, kiedy dopadł go władyka, dopadł, po czym
wymłócił chłopakowi grzbiet i gwoli przestrogi wsadził w gąsior.
Gdyby szło o kogo innego, pewnie by władyka, człek bardzo nieprzychylny zbiegostwu, nie
poprzestał na gąsiorze, ale Szymek naprawdę był personą w Wilżyńskiej Dolinie. Jego opiece
powierzono dworską trzodę, którą wybornie przyuczył do wyszukiwania trufli. Wkrótce
jednak okazało się, że upartej nierogaciźnie wyrosły rogi - bez Szymka nie sposób ją było
skłonić do współpracy. Nadąsane świnie nie chciały odstąpić gąsiora, a wielki ryży wieprz,
który przewodził stadu, z czystej złośliwości poharatał ulubionego pańskiego ogara. Wreszcie
zniechęcony władyka musiał chłopaka wypuścić.
I tak się skończyło Szymkowe wędrowanie. Czas mijał mu spokojnie, nie tyle biegł, ile
pełznął niespiesznie i z godnością. Nowiny nie docierały, kupcy ani zbójcy do Wilżyńskiej
Doliny nie zaglądali zbyt często. Zresztą i jedni, i drudzy nie mieli tu czego szukać. Okolica
była nieurodzajna, a ludek ubogi, spokojny i tak płochliwy, że gdy tylko konie na trakcie
usłyszał, chwytał na gwałt dobytek i zmykał w góry. Zwłaszcza jesienią, kiedy poborcy
podatkowi ciągnęli.
Szymek był równie lękliwy, jak sąsiedzi i przeważnie siedział pospołu ze swymi świniami
głęboko w lasach. Aż do przeszłego tygodnia. Gdyż ostatniej niedzieli, kiedy wedle zwyczaju
zamiast słuchać kazania stał w gromadzie znajomych pod starą lipą i siarczyście spluwał na
placyk przed kapliczką, zakochał się w Jarosławnie, córce Betki młynarza. I to zakochał się,
że strach.
Było to uczucie wielkie, obejmujące Jarosławnę razem z jej cudnymi niebieskimi oczami
(szczególnie kochał lewe - zdawało mu się, że nieustannie zezuje w jego kierunku), czterema
krowami posagu, puchową pierzyną, trzema haftowanymi poduchami, wypatrzonymi przez
Szymka w komorze, i z czternastoma morgami gruntu, które Jarosławnie kiedyś przypadną
w spadku. Ojca wybranki, Betkę młynarza, ogarniał swą miłością nader niepewnie, nie bez
słuszności bowiem żywił obawę, iż jego głębokie uczucie może pozostać nieodwzajemnione.
Dlatego chyłkiem przekradał się właśnie trzecią ścieżką do chatki Babuni Jagódki,
nazywanej przez miejscowych starą, parszywą wiedźmą. Jednakże w owej chwili Szymek
starał się usilnie zapomnieć o jej przezwisku. Miał nadzieję, że Babunia będzie w sielskim,
przyjaznym ludziom nastroju. Pociągnął nosem. A jak nie będzie, to i tak zdążę uciec,
pomyślał. Szczęście, że na wiosnę Babunię strasznie pokręciła podagra.
Chatka Babuni, ginekologicznej znakomitości dwóch powiatów, sprawiała wrażenie
stosowne do profesji właścicielki: była zaniedbana, brudna i cuchnęła kozimi odchodami.
Jednakże sława gospodyni niosła się znacznie dalej niźli odór inwentarza. Wieśniacy
powtarzali szeptem, że Babunia pokątnie kuruje poszczerbionych zbójców z Przełęczy
Zdechłej Krowy, a podobno zdarzało się również, że posyłano po nią z dworu władyki. Co to
się na świecie porobiło, sarkali, kiedy w samo południe Babunia Jagódka kroczyła hardo
przez wioskowy plac. Kiedyś wiedźmy znały swoje miejsce, ledwie nocką śmiały na świat
wychodzić, a i wtedy pokornie u wrót stały, wedle szubienicy. A teraz?
Krzywym okiem spoglądano też na hołubionego przez Babunię capa, gdyż, jak
powszechnie wiadomo, wiedźmy mają zwyczaj trzymać w obejściu rozmaite potwory i któż
mógł wiedzieć, co się pod tą koźlą skórą kryło? Wieśniacy nieraz się na niego zasadzali, ale
bydlę było sprytne i szybko uciekało. Nie gonili go, bo się po prostu bali - jak na wiedźmę,
Babunia Jagódka była nad podziw rozumna i chyba nie do końca sprzyjała mieszkańcom
Wilżyńskiej Doliny. Plotki o jej knowaniach ożywały szczególnie w czas nieurodzaju, że zaś
ostatnio lata były suche i pomór owce straszliwie trzebił, miejscowy władyka coraz bardziej
się niepokoił.
Po prawdzie to przemyśliwał, jak tu cichutko Babunię Jagódkę ogniem umorzyć. Przez
ostrożność odbył najpierw rozmowę z miejscowym proboszczem, który jednakowoż dał
stanowczy odpór jego zamysłom, rozumiejąc, że jak świat światem, każda okolica miała, ma i
mieć będzie swoją wiedźmę. Ponadto Babunia Jagódka kręciła niezwykle skuteczne czopki
na hemoroidy, a przypadłość ta od dawna nękała czcigodnego pasterza. Myśl, że
zdumiewająca tajemnica owego remedium miałaby spłonąć wraz z babą, napełniła
proboszcza śmiertelnym przerażeniem.
Wkrótce też wyszło na jaw, że zdrada zalęgła się w samym domostwie władyki. Spostrzegł
bowiem, że nawet jego własna żona, Wisenka, spiskuje z Babunią. Władyka podejrzewał, że
ma to coś wspólnego z napitkiem, który spragniona przychówka połowica wlewała w niego
każdej niedzieli; cały dzień odbijało mu się potem czymś obrzydliwym. Ponieważ jednak bał
się Wisenki, a jeszcze bardziej jej ojca, osławionego starosty Wężyka, pana na
Pomieszczenicy, postanowił trzymać się od Babuni z daleka - na razie, bo podglądając
okoliczne niewiasty, władyka wykoncypował sobie, że najpóźniej przy czwartym bachorze
Wisenka pożegna się z tym padołem i wówczas wiedźma odpowie za wszystko, włączywszy
niedzielny kordiał.
Na razie jednak praktyka Babuni rozwijała się znakomicie. Szymek dostrzegł, jak z
wiedźmiej chatki wymyka się młoda żona sołtysa i przyciskając coś do podołka, pędzi co tchu
w las. Zza niedomkniętych drzwi dobiegał szyderczy rechot. Stropiony Szymek nerwowo
potarł nogą o nogę, ale wizja jasnej przyszłości u boku Jarosławny przeważyła nad strachem.
- Yhm, yhm - chrząknął uprzejmie.
Babunia otwarła drzwi energicznym pchnięciem kosturka. Przez chwilę wpatrywała się w
świniopasa, żując pożółkły paznokieć kciuka, po czym wyskrzeczała:
- Olala!
Chłopak spłonął rumieńcem.
- Olala! - powtórzyła z cieniem podziwu i niedowierzania w głosie. - Aleś wyrósł, Szymek.
Kto by się spodziewał. - Zachichotała.
Zebrał się w sobie i nieśmiało zagaił rozmowę:
- Wódeczki, Babuniu? - Słyszał, że wiedźma lubi sobie czasami popić i zaopatrzył się u
karczmarza w porcję okowity.
- Wódeczki? - spytała z politowaniem. - Nie pijam już wódeczki. Odkąd Wisenka
zapewniła stały zbyt na wyciąg z miłostki, pijam tylko skalmierskie wina z piwnicy jej męża.
Ty mnie nie zagaduj, Szymek, tylko wykrztuś, czego chcesz. Która to?
- Jarosławna - wypalił i uśmiechnął się głupawo.
Babunia z dezaprobatą pokręciła głową.
- I czternaście mórg - burknęła pod nosem. - Czy wy się nigdy niczego nie nauczycie? Czy
ty nie wiesz, że miłostka rośnie na bagnach? Czy ty myślisz, że ja lubię ganiać goło w pełnię
księżyca? Czy ty nie możesz sobie znaleźć jakiejś miłej, roztropnej dziewuchy?
- Nie! - Szymek był pewny swojego uczucia. - Jarosławna albo żadna.
Babunia coś znowu zamruczała.
- A masz czym zapłacić? - spytała podejrzliwie.
Całkiem zbiła go z tropu. Kilka lat temu władyka poswarzył się z dzierżawcą sąsiedniej
doliny i w trakcie forsowania wrażego dworca ojciec Szymka padł na polu chwały (faktycznie
w fosie chwały, skąd wyłowiono jego cuchnące jeszcze gorzałką ścierwo, ale władyka miał
zacięcie krasomówcze). Odtąd nie powodziło im się z matką najlepiej. Zagon za chałupą nie
rodził dość fasoli na zimę, chatynka z każdym rokiem pochylała się coraz niżej i nawet
ocieniająca podwórko jabłonka obdarowywała ich jedynie maleńkimi parszywkami.
Wprawdzie Szymek miał dwa świniaki, podarowane przez władykę w chwili słabości, ale
prędzej rozstałby się z własnym życiem niż z nimi.
- No... widzicie - zaczął z ociąganiem.
- Co mam widzieć?! - zaperzyła się starowinka. - Czyś ty myślał, że ja tak z dobrego serca
będę się po rosie włóczyć? Ja już nie młódka jestem, podagra mnie łamie, zda mi się raczej
na zapiecku grzać i miód popijać, nie goło pod księżycem ganiać! Nie zapłacisz, nie
dostaniesz! I basta!
- A może by tak... w naturze, Babuniu?
Wiedźma łypnęła ciekawie, bez ceremonii obmacując go wzrokiem.
- No, no! - cmoknęła z zadowoleniem.
Szymek znowu spiekł raka (chociaż właściwie nie wiedział, dlaczego).
- Myślałem, że posprzątam, drew narąbię - sprostował szybko (chociaż właściwie nie
wiedział, co). - Dach załatam... Toż widzicie, że strasznie dziurawy... Gnój rozrzucę -
dokończył w ostatnim, rozpaczliwym porywie.
Babunia Jagódka milczała wystarczająco długo, by łzy stanęły mu w oczach.
- Siedem dni służby - zadecydowała wreszcie sucho. - I ani dnia krócej.
- Jacy wy dobrzy jesteście - rozpromienił się Szymek. - To ja tu wpadnę jutro, jak tylko
słonko zajdzie, i zrobię, co trzeba.
- Miałam na myśli służbę stacjonarną - skrzywiła się Babunia. - Znaczy się, ty i twoje
świnie sprowadzicie się na tydzień do mnie. Wóz albo przewóz.
Przez pokryty słomianą strzechą kudłów łeb Szymka przemknęło tragiczne przeczucie
drwin, jakich nie pożałują mu prześmiewcy. Wybąkał podziękowanie i markotny powlókł się,
by oznajmić świniom wieść o przeprowadzce.
Wbrew jego obawom Babunia Jagódka nie nalegała, by zamieszkał w chacie i
zakwaterowała go całkiem przyzwoicie, w obórce.
- Idę do dworu - oświadczyła. - Wisenka ostatnio zalega z zapłatą, wino już na
wyczerpaniu. Wrócę wieczorkiem, a ty chwyć się za robotę i załataj daszek. Ale do studni nie
zaglądaj. To bardzo szczególna studnia.
- Nic się, Babuniu, nie martwcie - zapewnił ją skwapliwie. - Ja nie z tych.
Starucha uśmiechnęła się pod nosem (a nos miała wielki jak czerwona bulwa, z
nieodzowną kapką zawieszoną na końcu) i żwawo oddaliła się ścieżynką. Skoro tylko
zniknęła, Szymek odetchnął swobodniej. Koło wychodka znalazł pokaźną stertę trzciny do
krycia dachu i bez zwłoki wdrapał się na drabinę. Myśl o Jarosławnie dodawała mu skrzydeł.
Bo też kochał ją, że strach.
Kiedy w południe słońce przygrzało mocniej, uznał, że najwyższy czas odpocząć. Upewnił
się, że świnie spokojnie ryją u podnóża trzech dębów ocieniających polankę, pogroził pięścią
ulubionemu capowi Babuni, splunął na płot, łyknął kwaśnego mleka - ale wciąż coś go
dręczyło. Wreszcie powoli, ostrożnie, zbliżył się do studni. Cembrowina wydała mu się
całkiem zwyczajna. Czujnie rozejrzał się wokół, jednak nic nie zwiastowało rychłego
nadejścia wiedźmy.
Co mi szkodzi, pomyślał, i usprawiedliwił się w duchu. Tylko rzucę okiem. W końcu, niby
dlaczego mam nie zajrzeć? A może złoto tam Babunia chowa wyłudzone od Wisenki? No, raz
kozie śmierć. Zaglądam.
I zajrzał. Zobaczył wybałuszone ze strachu swoje niebieskie ślepia i rozdziawioną
zdumieniem gębę. Ale kiedy się tak gapił, w głębi studni coś zabulgotało, zaszumiało rzewnie
i dobiegł go ukochany, słodki głosik Jarosławny.
- Co tak stoisz, leniu ty śmierdzący. - przemówiła młynarzówna, a za plecami Szymka - W
studni pojawiło się jej wdzięczne ramię i zdzieliło go w łeb tłuczkiem do kartofli. - Znowu się
obijasz? Ze zbożem przyjechali, migiem gnaj wóz rozładować, bo ojcu poskarżę! - zagroziła, a
na powierzchni wody z bulgotem poczęła formować się postać Betki młynarza.
Szymek przezornie nie czekał, co zrobi Betka, który był znany z ciężkiej ręki i plugawego
charakteru. Odskoczył od studni, nim zdążył sobie przypomnieć, że to tylko obrazek na
wodzie, i do wieczora nie zlazł z dachu. Wszakże wizerunek Jarosławny wywołał burzę w jego
sercu. Byli razem! Przemówiła do niego! Przekomarzała się z nim!
Robota wprost paliła mu się w rękach. Babunia Jagódka wróciła o zmierzchu.
- Aleś się uwinął, Szymek! - rzekła z podziwem, po czym poczęstowała go skalmierskim
winem.
Napitek rozrzewnił chłopaka i jeszcze bardziej wzmógł tęsknotę za Jarosławną. W połowie
drugiej flaszki gospodyni też najwidoczniej wpadła w dobry nastrój, bo zaczęła nachalnie
zwoływać do flaszki nietopyrki; nieszczęsne stworzenia, które dotychczas spokojnie zwisały z
belek i bynajmniej nie miały ochoty na dworski rarytas, w popłochu furkotały po izbie.
Zachęcony swojską atmosferą biesiady chłopak zadał dręczące go od południa pytanie:
- A co takiego dziwnego z waszą studnią, Babuniu?
- Widzisz, Szymek - wiedźma czknęła i przyjaźnie klepnęła go po ramieniu - ta studnia
czarowna jest i podstępna. Taka już tradycja w naszej profesji, że każda wiedźma musi mieć
coś czarownego i podstępnego, czy to wrednego demona we flaszce po porzeczkowej
nalewce, czy kije - samobije, czy to osła, co raz sra złotem, a raz czystym gównem i nigdy nie
wiadomo, na co mu ochota przyjdzie. Ja mam studnię. Znaczy się, jak ona kogoś polubi, to
ładnie śpiewa i pokazuje mu przyszłość. Jeśli kogoś nie polubi, to starczy, żeby taki zajrzał do
niej czy wody się napił, a stanie się coś strasznego.
- A coo... strasznego? - wyjąkał Szymek.
- No, różnie to bywa - wyjaśniła pogodnie Babunia. - Jedni się zmieniają w żaby, inni
zasypiają na sto lat, a był też jeden taki, co tylko raz się przejrzał i z rykiem popędził w las.
Wydawało mu się, że jest jeleniem. Podobno później naprawdę się w niego zmienił. Wisenka
powiada, że ten wieniec przy palenisku w starościńskim dworcu jest po nim, ale czy to
prawda, nie wiadomo. Wiesz, jak jest z Wisenką.
Szymek nie wiedział, ale zimny dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie aż do lędźwi i z
powrotem. Pożegnał się pośpiesznie, życzył Babuni dobrej nocy i pognał do swojej obórki.
Nietopyrki skorzystały z okazji i wypadły za nim przez niedomknięte drzwi, a zaczajony za
rogiem chaty cap mocno tryknął go w zadek.
- Czarcie nasienie! - rozdarł się chłopak. - Rychło ty skończysz w kotle!
Spał źle. Śniło mu się, że znowu zajrzał do studni i zmienił się w kozła.
O poranku Babunia Jagódka obudziła go waleniem kostura w ścianę obórki i zagnała do
wybierania szamba. Smród był taki, że nawet świnie uciekły, ale Szymek pracował wytrwale i
marzył o ukochanej.
Marzył tak intensywnie, że pod wieczór znów zajrzał do studni.
Wprawdzie w nic się nie zmienił, lecz trochę zdziwiło go to, co ujrzał. Była tam jego
Jarosławna. Dostojna i obfita, niczym pękata dzieżka do ciasta, z dwoma zasmarkanymi
dzieciakami uczepionymi spódnicy, wypędzała świnie z warzywnika. Chłopak popatrzył na
nią podejrzliwie: nie, żeby mu się przestała podobać, ale była jakaś odmieniona, minę miała
kwaśną i nie szczędziła nierogaciźnie kopniaków. Cóż, i tak kochał ją okrutnie, że strach. Ale
najgorsze było to, że cudne lewe oko Jarosławny zezowało na niego jakoś złośliwie, zimno i
nieprzychylnie.
Posmutniały powrócił do wybierania szamba.
- Coś ty taki markotny, Szymek? - spytała Babunia.
- Śmierdzi strasznie - burknął.
- Przez ciernie dąży się do miłości - orzekła filozoficznie. - Tylko przez ciernie.
Potem znów urządzili sobie popijawę. Wiedźma opowiadała zamkowe plotki, ciągnęła
gorzałę jak chłop i podtykała Szymkowi pod nos marynowane śledzie z cebulą. Uznał więc, że
naprawdę niezła z niej babina. Wygrał w karty dwa sznury prawdziwych korali, a Babunia na
koniec tak się spiła, że w kółko bełkotała:
- Przez ciernie, przez ciernie...
Jej stan zaniepokoił trochę Szymka, więc wyniósł się cichcem - nigdy nie wiadomo, czy po
pijaku wiedźma nie rzuci jakimś paskudnym zaklęciem. Nim usnął, w jego głowie zakołatała
myśl, że ze zmęczenia chyba coś mu się przywidziało. Niepodobna przecież, żeby Jarosławna
krzywo na niego patrzyła. Postanowił sumiennie to nazajutrz sprawdzić.
Co też uczynił. Dziewczyna nie tylko krzywo na niego patrzyła, ale też głośno i soczyście
klęła, ku uciesze sąsiadów. Z desperacji Szymek - W - Studni poszedł na gorzałkę do
karczmy, a Jarosławna mściwie nie wpuściła go na noc do komory. Ułożył się więc w
krzakach za młynem, z daleka od drogi, żeby się wieść o jego mężowskim pohańbieniu nie
rozniosła po całej wsi. W krzyżu go łamało od targania worów z mąką, w brzuchu burczało z
głodu, nawet studnia bulgotała jakoś... szyderczo.
Tak się zasmucił, że pocieszyła go dopiero dokładka pierogów z jagodami. A Babunia
Jagódka robiła wyśmienite pierogi.
Tego wieczoru nie powąchał wina, bo w zapale porządków uprzątnął był górę koziego
łajna zalegającego pod płotem na tyłach chatki. Niestety, okazało się, że Babunia ma jakąś
teorię na temat użyteczności kozich odchodów. Wrzeszczała strasznie i wygrażała mu
kosturkiem, Szymek zaś, choć nie rozumiał słowa „destylacja”, pojął, że Babunia jest bardzo
zła i lepiej nie wchodzić jej w drogę. Na wszelki wypadek przespał się przy świniach. Jakoś
mu bydlątka dodawały odwagi.
Jeszcze przed świtem pognał do studni, jednak nie czekała go żadna przyjemna
niespodzianka. Jarosławna wybiła warząchwią ząb Szymkowi - W - Studni, a kiedy chciał jej
mężowskim prawem złoić skórę, zagroziła, że niech tylko zakrzywi na nią palec, a tatuś
wywali go z domu na zbity pysk. Wykrzyczała też, że musiała całkiem zgłupieć, poślubiając
świniopasa, spotwarzyła go od gołodupców, a na koniec skrupulatnie wyliczyła cztery krowy
posagu, pierzynę, poduchy oraz morgi, które ma odziedziczyć. Potem pojawił się Betka i
zagnał go do roboty w młynie. Kątem oka Szymek - W - Studni dostrzegł, że jego ukochana
śmieje się w kułak, a młynarczycy wtórują jej z zapałem.
Zacisnął zęby i postanowił, że nie będzie więcej zaglądać za cembrowinę. Wiedźma miała
rację. Studnia naprawdę była szczególna. Niebezpieczna, złośliwa i wredna.
Naprawił płot, Babunia zaś najpewniej mu wybaczyła, bo w południe nakazała odpocząć.
Słoneczko przygrzewało, muchy bzyczały sennie i resztę dnia chłopak spokojnie przedrzemał
pod dębem.
Na kolację była potrawka z zająca. Szymek nażarł się jak świnia.
- Skąd to macie, Babuniu? - zapytał z respektem.
- Ot, przypałętało się. - Wiedźma otarła z brody tłusty sos. - Chcesz jeszcze?
- Po was, Babuniu - odparł uprzejmie, podstawiając talerz. - A wy tak możecie? Znaczy
się, w dworskim lesie na zwierza możecie kłusować?
- Kłusować? - obruszyła się Babunia Jagódka. - Ja mam na to przywileje. Jeszcze przez
dziada Wisenki pieczętowane, jak ta wielka wojna w Górach Żmijowych nastała. Starosta na
południe pociągnął. Wojaczki mu się zachciało, grzybowi staremu. A jak z tej wojaczki wrócił,
to i bez konia, i bez siodła paradnego, nawet szubę z niego zdarli, a łeb miał tak
poszczerbiony, że mu rozum szczerbami wyciekał. No, to akurat nieduża była strata -
zachichotała - bo rozumu w czerepie nigdy za dużo nie miał. Tyle że bez mała przez dwie
niedziele musiałam go kurować...
Szymek stropił się. Właściwie nie miał wcale ochoty wysłuchiwać Babcinych historii.
Uważał, że od władyki i jego rodziny najlepiej trzymać się z daleka - z nieszczęściem jak z
robactwem, starczy blisko podejść, a oblezie ze szczętem. Babcin brak szacunku dla porządku
świata napełniał go niepokojem.
- A ty, Szymek, co chciałbyś robić? - zagadnęła z chytrą miną.
- Może chatę pobielę? - zaryzykował, nie czekając, aż wymyśli coś gorszego od wybierania
szamba.
- Oj, Szymek - jęknęła Babunia. - Jutro piątek, żadna, szanująca się wiedźma w obejściu
palcem nie ruszy. Co w życiu chciałbyś robić, pytałam.
- No... - Z namysłem podrapał się po głowie. - Chciałbym mieć spokój. Zupę na mięsie i
słodki placek ze śliwkami co niedzielę. Parobka...
Babunia dostrzegła, że wysiłek intelektualny staje się dla Szymka zbyt bolesny i
oznajmiła:
- Dobrze, placek będzie jutro. Weźmiesz kawałek i zaniesiesz matce, lepiej, żebyś mi się tu
nie pałętał. O świnie się nie martw, zadbam należycie.
Nazajutrz zwolniony ze służby i radosny Szymek zaczaił się w krzakach, by popatrzeć na
krzątającą się w obejściu Jarosławnę. Jednakże ze zdziwieniem poczuł, że jego miłości jakby
zaczęło ubywać. Mnóstwo jej ubyło zwłaszcza wtedy, kiedy młynarczycy go wypatrzyli i
zaczęli pokpiwać, że Jarosławna ma nowego zalotnika. Dziewczyna zaperzyła się, krzyknęła:
- Wynoś się stąd, świniopasie jeden! Przestań za mną łazić! Przestań się na mnie gapić!
Wynocha! - I uciekła z płaczem, przy wtórze szyderczego śmiechu młynarczyków.
Zdesperowany jej nieczułością powlókł się z powrotem do wiedźmiej chatki.
Och, Jarosławna!, myślał z wyrzutem, Jarosławna, moja słodka Jarosławna! I czternaście
mórg, dopowiadał jakiś uparty głos w jego czaszce. Cztery krowy. Puchowa pierzyna... Ale to
się zmieni, przekonywał się stanowczo. Jeszcze dwa dni, wywar z miłostki i wszystko się
zmieni.
Tak się rozmarzył, że dopiero solidne bodnięcie ściągnęło go z powrotem na ziemię. Cap
Babuni zabeczał bezczelnie i uciekł. Czemuś ten cap strasznie go nie cierpiał i trykał przy
każdej okazji. Zeźlony chłopak ruszył za kozłem, który przemyślnie umknął do chaty. Jednak
popychany słusznym gniewem Szymek nie zawahał się.
- Już jesteś? - zdziwiła się Babunia Jagódka, a gęba Szymka sama rozdziawiła się ze
zdumienia.
W izbie bowiem siedziały trzy dorodne, młode dziewuchy, a jedna z nich właśnie
przemówiła głosem Babuni (tylko młodszym i mniej piskliwym). Miały na sobie
rozchełstane, głęboko wycięte kiecki, jakie zwykła przywdziewać wioskowa ladacznica. Tylko
gdzież było owej ladacznicy o wdzięcznym mianie Gronostaj do zaczarowanej wiedźmy!
- Ja tak... za capem... przepraszam - wybąkał przejęty Szymek i uciekł.
Z wnętrza chaty dobiegł go zgodny rechot trzech wiedźm. Pokładały się ze śmiechu.
Przezornie zrezygnował więc z kolacji i wrócił do swoich świń.
Rano Babunia wyglądała całkiem zwyczajnie.
- Ty się mnie boisz, Szymek? - zagadnęła.
- No, nie... - skłamał niezdarnie. - Nie bardzo.
- Bo nie ma się co bać. - Pokiwała głową. - Rację mają dziewuchy, strasznie się ostatnimi
czasy rozleniwiłam. Zepsułam miotłę, przestałam się odmieniać zaklęciem „młoda - i -
piękna”, nawet z nietopyrkami od dawna się nie włóczę. Ech, prowincja, stagnacja. Nie to, co
kiedyś... - Zamyśliła się nad czymś posępnie. - Ale póki tu jesteś, nie będę czarować. Żebyś
się zanadto nie spłoszył.
- E, mnie tam wszystko jedno - mruknął. - Zmieniajcie się, jako chcecie.
- Tak? - rzuciła zalotnie Babunia. Zamachała chudziutkimi ramionami, odwinęła się
żwawo i znów przed Szymkiem stała czarnowłosa dziewoja, którą onegdaj widział w chacie. -
Dzisiaj jarmark w Zielonkach. Wrócę wieczorem. - Wyrwała sztachetę z płotu, podkasała
wysoko kieckę, usiadła okrakiem i odleciała.
Szymek pobielił chatę, pozamiatał klepisko, wyczyścił piec, pożarł resztki pieczystego z
wczorajszej wiedźmiej uczty, i kiedy już zupełnie nie wiedział co robić, poszedł gapić się w
studnię.
Jarosławna kazała mężowi wynosić się do młyna, a potem zamknęła się w komorze i
strasznie z kimś chichotała. Szymek - W - Studni przytknął ucho do ściany i prawie był
pewien, że rozpoznaje głos proboszcza. Jak dźgnięty ostrogą dokonał starannych oględzin
potomstwa (Jarosławna ciągle chichotała w komorze) i doszedł do wniosku, że jego
najmłodszy syn wielce przypomina z gęby czcigodnego duszpasterza.
Ze złości Szymek skopał cembrowinę. Żal rozdzierał mu serce. Studnia zabulgotała z
oburzeniem i nic więcej nie zobaczył.
Słyszał, że Babunia wołała go po powrocie, ale się nie odezwał. Leżał skulony pomiędzy
świniami i rozpaczał, rozpaczał tak straszliwie, że usnął dopiero przed świtem. A rano
oświadczył, że w niedzielę robił nie będzie.
- Szanuję twoje uczucia religijne - zgodziła się Babunia. - Możemy wpaść do wioski, jak
wszyscy pójdą na sumę.
Właściwie Szymek też miał ochotę pójść na sumę, ale uznał, że nie należy prowokować
wiedźmy. Nadrabiając miną, usiadł za nią na sztachecie.
- Przytrzymaj się - poradziła Babunia.
Niepewnie objął ją w pasie. Dziewuchy zawsze się z Szymka wyśmiewały. Nawet
wioskowa ladacznica szydziła, że powinien siedzieć ze świniami w chlewie, a nie w karczmie.
Jednak Babunia tylko otarła się o niego lubieżnie i wierciła nęcąco, póki nie znalazł sposobu,
by ją chwycić naprawdę wygodnie.
Wylądowali na rynku, przed karczmą. Zza drzwi kaplicy po drugiej stronie placu dobiegał
chrapliwy głos organisty, a żółty wioskowy kundelek, ujadając, wczepił się w kieckę Babuni.
Kopnęła psinę w wystające żebra i zamaszyście zebrała spódnicę.
- Sennie tu - powiedziała znudzona, rozglądając się dookoła. - Coś mi się zdaje, Szymek,
że trzeba ich trochę rozruszać.
Najpierw śmignęli do młyna i wyczarowali robaki w całej mące. Potem zwarzyli piwo w
karczmie, ochwacili konia proboszcza, złamali oś w powozie władyki i napuścili wszy do
odświętnej peruki Wisenki. Szymek nie pamiętał, kiedy ostatnio tak dobrze się bawił. Wpadli
też na obiad do pobliskiego miasteczka, gdzie w domu o złej reputacji kazali sobie podać
sałatę, dzika w sosie myśliwskim, pasztet z truflami, a na deser pianki malinowe. Babunia
zapłaciła za wszystko bez zmrużenia oka srebrnymi groszami i kazała jeszcze dodać trzy
butelki czerwonego wina na drogę. O północy przemknęli nad osadą, zataczając się na
sztachecie i strzelając błyskawicami. Na koniec Babunia wznieciła nad sadem władyki grad
sztucznych ogni, a Szymek rżał z ukontentowania i obłapiał ją coraz mocniej.
Ranem obudził się w łóżku Babuni Jagódki. Miał mgliste odczucie, że spędził niedzielę
niezupełnie po bożemu, jednak mimo wszystko uśmiechał się głupawo i z zadowoleniem.
Wstał, wciągnął portki, przekąsił owsianym plackiem i twarogiem, który Babunia
zostawiła przy łóżku, zapił piwkiem. Z podwórka dobiegło go przeraźliwe meczenie
wiedźmiego capa.
- A, Szymek! - ucieszyła się na jego widok Babunia, wciąż w swej młodzieńczej postaci. -
Strasznie już mi się znudził ten stary śmierdziel. Widziałeś gdzieś nóż do uboju?
- Leży w szopce. Zaraz naostrzę - zaofiarował się mściwie.
Kozioł najwyraźniej zrozumiał, co się święci, gdyż podjął ostatni, rozpaczliwy wysiłek. Ale
Babunia trzymała mocno.
- Przykro mi, Kierełko - powiedziała nieco melancholijnie. - Strasznie zdziadziałeś, a ja
przy tobie. Nawet jako kozioł jesteś do niczego, poza tym potrzebuję skóry na nowy bębenek.
- I bardzo zgrabnie poddawszy gardło zwierzaka, zabrała się do sprawiania tuszy. - Jak to się
można do gadziny przywiązać. - Pociągnęła nosem. - Tyle lat przeżyliśmy razem.
- Na każdego przychodzi koniec - podsumował sentencjonalnie Szymek.
- Aha - przytaknęła Babunia. - Twoja służba też się skończyła, chłopcze. Mam w chacie
gotowy wywar z miłostki. Zadasz jej pięć kropli w napoju i młynarzówna twoja.
Podziękował uprzejmie, ale na myśl o powrocie do osady i funkcji dworskiego świniopasa
ogarnęła go czemuś straszliwa melancholia. Dla pociechy pomyślał o Jarosławnie, jednakże
nie pamiętał nic prócz tego, jak na niego wrzeszczała w studni i zabawiała się z proboszczem.
I było mu coraz bardziej markotno.
- No to łyknijmy strzemiennego - rzekła Babunia, zapraszając go na pożegnalną szklanicę.
Z jednej zrobiły się dwie i trzy, potem cała butelka, i jeszcze jedna. Nie wiedzieć jak
zaplątał się pod pierzynę Babuni. W przebłysku stanowczości wlał do jej szklanki wywar z
miłostki - i to nie pięć kropli, ale całą flaszeczkę.
- Oj, głupotoż ty moja! - zagruchała czule Babunia Jagódka i pogładziła go po splątanych
płowych kudłach.
Jak można się domyślić, Szymek nie poślubił Jarosławny młynarzówny. Przeprowadził się
za to na dobre do chatki Babuni Jagódki (strasznie zżymała się, kiedy ją tak nazywał i kazała
się wołać zwyczajnie, Jagna) oraz, ku nieskrywanej wrogości władyki, zrezygnował z posady
dworskiego świniopasa.
Babunia skrupulatnie dbała, by nigdy nie brakowało mu świeżego mięsa na obiad,
ulubionej podpalanki i innych rozrywek. Na początku władyka nieco bruździł, ale uspokoił
się po interwencji Babuni. Szymek był pewien, że żona Wisenka znacznie przyczyniła się do
pokonania jego oporów: ostatecznie, dziedzic Wilżyńskiej Doliny zaczynał ją coraz mocniej
kopać i chyba wszystkim zależało na szczęśliwym rozwiązaniu, prawda?
Nie obyło się jednakże bez walki z oszczerczymi jęzorami. Szymek nie rozumiał co prawda
znaczenia słowa „przydupas”, ale po pierwszej samotnej wyprawie do karczmy był naprawdę
przybity. Na szczęście Babunia obdarowała go wywarem o sile dziewięciu chłopa i swobodnie
zdołał połamać żebra Strugale i odbić nerki Myszy. Odtąd ludzie darzyli go należnym
szacunkiem i omijali z daleka.
Babunia Jagódka hojnie obdzielała go szczęściem we dnie i w nocy. Niemal nie widywał
jej pod inną postacią, jak hożej i pięknej dziewoi. Jedynie nocami, gdy była pogrążona w
szczególnie głębokim śnie, na powrót stawała się obmierzłą, zgrzybiałą staruchą. Czuł się
wówczas trochę nieswojo, ale wystarczyło dźgnąć ją łokciem pod żebro i Babunia
natychmiast zmieniała się w kwitnącą młódkę.
Na początku martwił się odrobinę, że wiedźma zmusza go do biegania w skórze kozła, lecz
powoli przywykł. Zresztą ona też zmieniała się w kozę i czasami aż żal było wracać do
ludzkiej postaci. Pasowali do siebie, jak ulał. Babunia popijała nawet herbatkę „zrób to bez
obaw”, choć zważywszy na jej wiek, Szymek uważał, że stanowczo przesadza. Jednakże z
wiedźmami nigdy nic nie wiadomo, i kto wie, o czym plotkowała z przyjaciółkami. Miały
zwyczaj zmieniać się w nietopyrki i dołączać do stadka u powały. Szymek zgadywał, że
zabawiają się tak z czystej, babskiej złośliwości - cieszyło je, kiedy stał na dole, nic nie
rozumiał i rozdziawiwszy gębę, patrzył, jak wirują pod sufitem.
Ale i tak był szczęśliwy. Wiedział, że nie mógł trafić lepiej.
Zamyślał, żeby wreszcie powiedzieć jej, jak ją kocha. A kochał ją, że strach.
CÓRKI GRABARZA
Grabarz Rękawka był człowiekiem krewkim i pochopnym w gniewie, szczególnie wobec
własnych córek. Złośliwa połowica rodziła je bowiem w ilości niezmiernej i, wokół
grabarskiej sadyby, na skraju wilżyńskiego smyntarza, nieustannie kręciło się całe
świergoczące stadko niewieściego drobiazgu. Syna za to nie miał ni jednego. Ze zgryzoty całe
dnie siedział w gospodzie, pijąc na umór i na pohybel przewrotnej kobiecie, która uparła się
pozbawić go przyrodzonego dziedzica. Gdy zaś zamroczył się należycie, wlókł się na powrót
do chałupy, gdzie, rozebrany gorzałką i rozgoryczony losem, prał babę trzonkiem grabarskiej
łopaty i z desperacją brał się do płodzenia upragnionego dzieciaka. Niecały rok później, w
zawieszonej u powały kołysce darła się kolejna dziewucha. Grabarz Rękawka zaś, ku uciesze
karczmarza, powracał do wcześniejszych obyczajów.
Aż pewnego zimowego zmierzchu, wilżyński grabarz, znużony wielce biesiadowaniem w
gospodzie, przysiadł sobie na pieńku tuż obok mogiłki piwowara. I tam go następnego
poranka znalazło potomstwo, które z upodobaniem zwykło harcować pomiędzy kopczykami,
skrywającymi ziemskie szczątki wilżyńskich obywateli. Siedział wsparty wygodnie o
nagrobny kamień, z głową nakrytą peleryną z grubej skóry, twarzą, zsiniałą czy to od mrozu,
czy pijaństwa i z grabarską łopatą w poprzek kolan. Łopatę ktoś ukradł jeszcze tego samego
ranka.
Gronostaj nie przejęła się właściwie śmiercią rodziciela. Ponieważ nigdy wcześniej do ich
niskiej, okopconej chałupki nie zawitała podobna ciżba sąsiadów, w cichej fascynacji
obserwowała z kąta zażywne wieśniaczki w odświętnych spódnicach i sztywno
wykrochmalonych bluzkach. Baby ściągnęły z całej wioski, by użalić się nad wdową i
rozwieść obszernie nad zaletami nieboszczyka, który spoczywał tuż za ścianą, w komorze,
skąd na tę okoliczność przegnano kury nioski. Matka zawodziła, zasłaniając połatanym
fartuchem twarz, której koloru dodawały fioletowe ślady mężowskich razów. Co chwila też z
przeraźliwym skowytem rzucała się ku drzwiom komórki. Kumoszki przytrzymywały ją w
ostatniej chwili, nieomal odrywając jej palce od ościeżnicy, i wśród rozdzierających
lamentów usadzały na powrót przy stole. Jednak ich pobrużdżone, wyschnięte od słońca
oblicza wydawały się w jakiś sposób zadowolone. Bez względu na wszelkie przywary
małżonka, w Wilżyńskiej Dolinie oczekiwano, by wdowa sumiennie wypełniała obowiązki
płaczki.
Rozpacz matki jednak wydawała się szczera, choć Gronostaj zupełnie nie umiała pojąć jej
powodów. Dopiero dwie niedziele później, kiedy pod zmierzch pachołkowie władyki
załomotali w okiennice, z lekka rozjaśniło się jej w głowie.
Pachołków było czterech, wszyscy z berdyszami w dłoniach i wyraźnie podchmieleni, co
wskazywało, że po drodze nie ominęli gospody. Wiedli jakiegoś postawnego, czarnobrodego
człeka. Gronostaj nigdy wcześniej nie spotkała go w Wilżyńskiej Dolinie i aż cofnęła się na
widok jego gęby, był bowiem szpetnie naznaczony na czole żelazem, a prawe oko, widać
wyłupione w bójce, czy może ręką kata, przysłonił brudną, czarną szmatą. Na szyi miał
żelazną obrożę, ale szedł swobodnie, bez postronka nawet. I to on pierwszy wlazł do chałupy
i bezczelnie przepatrywał kąty.
Jednak naprawdę Gronostaj przeraziła się dopiero wówczas, kiedy matka z głośnym
szlochem padła na klepisko i wczepiła się w buty jednego z pachołków.
- Wstawaj, kobieto! - Chłopak niecierpliwie cofnął nogę. - Graty zbierajcie, a duchem, bo
chałupa potrzebna.
- A dokąd ja pójdę, jaśnie panie? - wyłkała matka. - No, dokąd?
Gronostaj aż buzię otwarła ze zdumienia, bo nie był to żaden jaśnie pan, tylko kostropaty
Gruda, który jeszcze parę lat temu zakradał się z koleżkami nocą do ich sadu i kradł gruszki,
najsłodsze w całej okolicy. I nieraz się zdarzało, że jej tatko zaczaił się chytrze w bzowych
zaroślach popod samym płotem i nieźle przetrzepał rabusiowi skórę.
Gruda zhardział bezmiernie, odkąd poszedł na służbę do dworu, i rzadko kiedy zachodził
do osady bez kubraka w barwach władyki, z głową niedźwiedzia wyhaftowaną czarną nicią na
piersi. Ale dziewczynka spotykała go w gospodzie, dokąd matka posyłała ją wraz z siostrami
po pochówku co zasobniejszego kmiecia, żeby wyżebrały od ojca kilka miedziaków.
Najczęściej bez skutku. Bo jeśli ojciec był jeszcze trzeźwy i miał grosz w sakiewce, to pędził je
precz, wymyślając im przy tym okrutnie od bękarciąt, małych chytrych dziwek i świńskiego
nasienia, czym zresztą wywoływał ogólną a szumną wesołość. Jeśli zaś spił się już
doszczętnie, to chętnie sadzał je sobie na kolanach i głaskał po płowych główkach,
wyrzekając na nieszczęsny los grabarskich córek, ale wówczas nie miał już w trzosie ani
złamanego szeląga. Bywało też, że karczmarz darł się na nie od proga, by natychmiast
zabierały z gospody to zarzygane ścierwo. I właśnie Gruda czasami pomagał im dźwignąć
ojca z ławy i wyprowadzić na dziedziniec. Gronostaj szczerze go lubiła. Zwłaszcza odkąd
przydybał pijanego grabarza przy studni za gospodą, jak okładał pięściami najstarszą z córek,
i przykładnie otłukł mu grzbiet trzonkiem jego własnej grabarskiej łopaty.
Teraz jednak Gruda ani spojrzał na skulone w kącie dziewuszki.
- A pod kościół, babo, albo do lasu - rzucił obojętnie. - Mnie tam za jedno. Byle prędko,
nim się jaśnie pan do reszty zeźli. Tak bogami a prawdą, dość żeście mu już kłopotów
przyczynili, z waszego chłopa też od dawna pożytku nie było. Więc pan nowego grabarza
naznaczył, bo taka jego wola i prawo. I to już teraz od mości Rufiana - kiwnął na
czarnobrodego - zależy, czyli mu się na niewiastę nadacie.
- Ani nawet na posługaczkę się nie nada - ocenił nowo mianowany grabarz, widząc
klepisko pokryte na wpół przegniłą słomą, koślawy stół obok paleniska, skrzynię z wiekiem
rozrąbanym siekierą i barłóg w kącie chaty. - Toż świnie w pańskim chlewie lepsze mają
oporządzenie niźli człek w tej chałupie.
- Albo mnisi więźniowie w cuchthauzie - syknął przez zęby drugi z pachołków. - Nie
podoba się, to droga wolna!
Przybysz rzucił mu posępne spojrzenie. Gronostaj nie wiedziała jeszcze, że bynajmniej nie
z dobrej woli najął się na wilżyńskiego grabarza, a żelazny kołnierz na jego szyi był więcej niż
ozdobą. Dopiero znacznie później, z przebąkiwań pachołków, poskładała sobie w jedno
paskudną historię Rufiana, niegdyś grasanta w górskiej bandzie, a jeszcze wcześniej
wywołańca, przepędzonego ze Spichrzy książęcym rozkazem. Nigdy nie doszła, za co go
dokładnie braciszkowie w tiurmie zamknęli, ani jakim sposobem im w ręce wpadł. Musiał
mieć jednak znaczny rejestrzyk grzechów, kiedy go bowiem władyka spostrzegł zakutego w
dyby pod murem opactwa i wystawionego na uciechę gawiedzi, dwa dni tylko pozostały mu
do kaźni na wielkim placu przed świątynią.
Nie wiedzieć też, co tknęło władykę, człeka ostrożnego i nieskłonnego do szaleństw, że na
widok czarnobrodego zbira, nie zwlekając, ruszył do opata i wymógł na nim ułaskawienie.
Nie poszło łatwo, bo braciszkowie zrazu za nic nie chcieli ulec namowom władyki, podnosząc
krzywdy uczynione przez Rufiana świątobliwym pielgrzymom pod samym opactwem.
Dopiero sakiewka srebra, rzucona na stół przez zeźlonego władykę, bezpowrotnie ucięła
płomienną dysputę o praworządności i pokucie za grzechy. Opat Ciecierka pochwycił trzosik,
mamrocząc podziękowania za szczodrobliwość i nabożną troskę. Władyka tymczasem
rozkazał nałożyć żelazną obrożę na szyję uratowanemu spod topora złoczyńcy, a następnie,
przytroczywszy do niej solidny żelazny łańcuch, uwiązał go u końskiego łęgu i ruszył do dom.
Co myślał podczas tej wędrówki górskimi ścieżkami sam Rufian, trudno dociekać. Dość,
że władyka ostro popędzał konia, gdyż nadojadła mu postna mnisia strawa, zapijana
źródlaną wodą. Wiedział też doskonale, że pozostawiona nazbyt długo Wisenka niepokoi się
nadmiernie, a z niepokoju i troski różności jej do głowiny przychodzą. Na ten przykład
takowe, że się jej małżonek złajdaczył, zabradziażywszy nędznie w gospodzie przy trakcie ze
spichrzańskimi ladacznicami, co się istotnie zeszłej wiosny przydarzyło, raz jeden i ku
szczerej rozpaczy władyki. Kiedy bowiem do dom powrócił, wnet się okazało, że
przedłużająca się nieobecność małżonka odwiodła cokolwiek Wisenkę od cnót domowych.
Zamiast przykładnie siedzieć przy krośnie, pani najpierw zawodziła na pół wsi, wyzywając
władykę takimi wyrazy, że aż wieśniaków podziw brał. Później zaś konie kazała przyprzęgać
do karocy, a chyżo. Forysia biczyskiem przez pysk zdzieliła, bo jej głośno przedkładał, że
jaśnie pan nie przyjmie mile podobnej samowoli. Chwyciła lejce i z rozwianymi włosami,
jedynie w spodniej sukni, popędziła gościńcem ku siedzibie ojca, sławetnego starosty
Wężyka. Cud boski, że jej gdzie po drodze wilcy nie zdybali, ani że karku od pośpiechu nie
skręciła, bo na oślep gnała. A jeszcze większy cud, że starosta Wężyk władyce czerepu nie
rozszczepił, kiedy ten popod dworcem stanął, by upomnieć się o krewką małżonkę.
Wisenka jeszcze ze dwie niedziele nie chciała z nim gadać po tym, jak ją wreszcie wybłagał
od urażonego teścia. Na koniec, dla zadośćuczynienia zażądała dworskiej małpki, którą
musiał dla niej sprowadzić aż ze Szczeżupin, nowego karła i czterech łokci szkarłatnego
jedwabiu. Władyka zagryzł zęby i wykonał zamówienie, Wężyk bowiem był człekiem
pamiętliwym i nader czułym na prawdziwe i domniemane zniewagi. Na przyszłość zaś dbał
wielce, aby nigdy nie dawać małżonce powodów do obaw - zaniepokojona Wisenka bywała
nazbyt kosztowna.
A do ladacznic po staremu chadzał. Tyle że trzymał je w gospodzie w najbliższym
targowym mieście, co było nader wygodne, bo przecież jako dobry gospodarz raz po raz
musiał barany na sprzedaż popędzić, albo własnym okiem doglądnąć, czy pachołkowie nie
pokumali się z handlarzami i nie kontraktują najmarniejszego obroku. Wisenka mile
przyjmowała podobną dbałość o folwarczne interesa, władyka zaś pamiętał, by zawsze jej z
miasteczka przywieźć nowe wstążki do czepca lub inny drobiazg. A pachołkowie, których
hojnie dopuszczał do komitywy z ladacznicami, ani słówkiem nie pisnęli o jego targowych
rozrywkach.
Z dalszych podróży zwykł jednak władyka wracać skrupulatnie na czas, więc Rufian spocił
się tamtego dnia niezmiernie i osłabł, bo solidna żelazna obroża i łańcuch zmuszały go do
żywego kłusu po wilżyńskich pagórkach. Tuż za ogonem pańskiego siwka wpadł na dworski
podwórzec i, wyczerpany, przewrócił się obok koryta do pojenia bydła. Wisenka już od progu
przewiercała go wzrokiem. Jej oczy bacznie lustrowały przybyłych, szukając w obliczu i
przyodziewku małżonka śladów łajdactwa. Na darmo.
- Grabarzam nowego przywiódł. - Władyka udał, że nie widzi wykrzywionych
niezadowoleniem ust połowicy.
- Grabarza? - prychnął od poidła Rufian, który pomimo biegu na krótkim postronku nie
nawykł jeszcze do wilżyńskich obyczajów. - A to was paskudnie musieli mnisi okpić...
- A właśnie grabarza. - Władyka bez śladu zniecierpliwienia w głosie smagnął go
bykowcem po grzbiecie, ale tak, że grasant zatchnął się w pół słowa i począł gwałtownie
chwytać powietrze. - Takem postanowił.
- Tyle że grabarz coś nie bardzo chętny - zauważyła zgryźliwie Wisenka.
- Droczy się tylko. - Władyka uśmiechnął się pod wąsem i widząc, że Rufian znów
rozwiera gębę, przezornie walnął go przez plecy kańczugiem. - Wolno ciągnęlim, tedy zebrało
mu się na zbytki. Ale wedle woli. Jak mu grabarka niezbyt miła, to jeszcze przed zmierzchem
będzie miał kat zajęcie. A kat młody, w rzemiośle nieobyty, na trzy razy człeka wieszać
potrafi, więc przyda mu się ćwiczenie... - znacząco zawiesił głos.
Rufian pobielał na twarzy.
- Z podziękowaniem jaśnie wielmożnemu panu - powiedział nieco drżącym głosem. -
Zawszem chciał jakiej spokojniejszej profesji, jeno się okazja nie trafiła. Z miłą chęcią będę
grabarzował, toż ja z dawien dawna do trupów nawykły.
- Ot i widzisz, moja duszko! - Władyka rzucił Wisence triumfujące spojrzenie. - Żal
robotnego pachołka z wioski na ścierwograbka marnować. A jakem to bydlę popod
opactwem w dybach ujrzał, zrazu wiedziałem, że się nam nada. Trzeba je tylko do
obowiązków wdrożyć i pokory nauczyć. Na początek - przymrużył ślepia, szacując
przygarbioną nagle sylwetkę Rufiana - wyliczy się mu przy pręgierzu ze dwa tuziny. Ale tak
od serca. Niech wie, że w Wilżyńskiej Dolinie nie skąpim na nauce.
Grasant nie wzbraniał się, kiedy słudzy władyki powlekli go przed dworską bramę i
przywiązali do słupka. Pachołkowie też nie szturchali go mocno, nie chcąc sobie zawczasu
czynić nieprzyjaciela z tego, kto im kiedyś udzieli ostatniej ziemskiej posługi. Poradzili mu
nawet ukradkiem, by darł się ile tchu w płucach i zawodził żałośnie, władyka bowiem wielce
cenił podobne objawy skruchy. Na koniec stary Lusztyk, który miał pieczę nad stajennymi,
poklepał Rufiana po plecach, dał mu dla pokrzepienia kilka łyków siwuchy, potem zaś bez
złości i zniecierpliwienia począł czynić swoją powinność. A Lusztyk, choć biały jak gołąbek i
wiekiem nieźle do ziemi przygięty, rękę wciąż miał tak krzepką, że nawet się Rufian nie
musiał zanadto do wrzasków zmuszać.
Darł się donośnie. Aż gawrony podrywały się w popłochu z dworskiego sadu, a
zadowolony władyka wyszedł na ganek.
- No, już dobrze, dobrze, nie trzeba - odął wargi, kiedy pachołkowie, obeznani z
kaprysami jaśnie pana, pośpiesznie przygięli grasanta do ziemi. Potem cofnął się o krok, ale
nie omieszkał podetknąć Rufianowi pod gębę ręki ozdobionej rodowym sygnetem w oprawie
z poczerniałego srebra. - Godne pochwały - zwrócił się do przyszłego grabarza - że umiesz
miłosierdzie docenić i za łaskawość pokornie podziękować, ale czas ci się do chałupy zbierać.
Szafarz wyliczy ci - spod nastroszonej brwi popatrzał uważnie na okrwawionego rzezimieszka
- ze cztery chleby i połeć słoniny. Żeby ci się na nowym gospodarstwie szczęściło.
Rufian nie zrozumiał od razu, dlaczego oblicza pachołków rozjaśniły się na takie dictum,
ale prędko przywdział koszulę, którą Lusztyk rozumnie kazał mu zwlec przed biczowaniem, i
w asyście czterech parobczaków ruszył ku wiosce. Wlókł się ociężale, odburkując na
uprzejme zagadywania, ale na widok karczmy rozpogodził się nieco. Ledwo przysiedli w
piątkę pod lipą, ocieniającą wejście do wilżyńskiego przybytku rozpusty i wszelakich
bezeceństw, oberżysta w wielkim skórzanych fartuchu przybiegł ku nim z dzbanem ciemnego
piwa, i jeśli nawet zauważył żelazną obrożę na szyi Rufiana, to nie zdradził się ani jednym
gestem. Gdy zaś pokrzepiony nieco trunkiem i oddaleniem od dworu władyki Rufian zaczął
przepytywać ogródkiem pachołków na okoliczność owej niecodziennej ozdoby, ci objaśnili
go, że jaśnie pan bynajmniej nie zamierza go rozkuwać. A w każdym razie nie pierwej, nim
Rufian należycie udowodni swą przydatność i porzuci myśl o ucieczce.
Co gorsza, przy onych objaśnieniach ani się chłop obejrzał, jak niebo pociemniało od
zmierzchu, a głowie przyjemnie mu zaszumiało. Kiedy podnosili się z ławy, oberżysta przy
dreptał szybciutko, nachalnie potrząsając wyciągniętą po należność prawicą. Z pachołków
żaden nie miał ani miedziaka, zresztą bezczelnie gadali, że to Rufian ich zwołał na
poczęstunek, dla uczczenia nowej profesji. Koniec końców musiał zostawić w oberży nie
tylko cały gościniec władyki, ale i własne buty, których mu miłosierni mnisi nie odebrali,
choć były z dobrej, świńskiej skóry.
Wszystko to nie wzmogło bynajmniej przychylności Rufiana względem grabarzowej i jej
potomstwa. Stał w progu chaty, potężny i groźny, choć w łapciach wyplatanych z łyka,
przypatrując się wychudłej niewieście i gromadce jasnowłosych dziewuszek w kącie izby.
Przyświecając sobie kagankiem, uczynił kilka kroków i wyciągnął na środek izby Bitunkę,
najstarszą siostrę Gronostaj. Dziewczyna nie opierała się. Przywykła do ojcowskich razów,
wcisnęła więc tylko głowę w ramiona i jeszcze bardziej skuliła się w sobie, kiedy Rufian
począł obmacywać jej chude piersi, zaglądać w zęby i szczypać po tyłku.
- Ta mi się na niewiastę nada - oznajmił wreszcie pachołkom. - A reszta, won do chlewa!
Nie chcę, żeby mi się bachory wedle posłania kręciły.
- Jakże tak? - zapytał niepewnie któryś ze sług władyki. - Proboszcza we wsi akuratnie nie
ma, a przecie was z ambony wywoła, jak bez błogosławieństwa dziewkę weźmiecie.
- Błogosławieństwem później będziem się kłopotać. - Rufian wyszczerzył zęby. - Dzisiaj
nam jeno do pokładzin pilno. A z braku księdza mości dobrodzieja, niech nas pani matka
pięknie pobłogosławi. Co z woli szczerej zaraz uczyni. Prawda, dobra kobieto? - Ujął
grabarzową za łokieć i jednym szarpnięciem poderwał z polepy.
Kobieta zatoczyła się, oparła o pustą chlebową dzieżę i wymamrotała coś pod nosem, ale
tak cicho, że nawet Gronostaj nie dosłyszała. Rufian jednak pokłonił się z nieskrywaną kpiną
aż do ziemi, po czym bez ceremonii wypchnął ją za próg.
- No, dość tych jasełek! - powiedział. - Poszła won, pani matko, pókim dobry, a może na
weselisko poproszę!
Jednak weseliska nie wyprawiono ani tego dnia, ani następnego, ani nawet kiedy
proboszcz powrócił wreszcie do wilżyńskiego kościółka z objazdu pasterskich szałasów, które
nawiedzał każdej wiosny, by poświęcić młode owce. Wprawdzie w pierwszą niedzielę
napomknął coś groźnie o jawnogrzesznicy, bez nijakiego wstydu pokładającej się z
mężczyzną. Ale potomstwo Rękawki nie bywało zbyt często na nabożeństwach, nie potrafił
więc sobie przypomnieć jej imienia i ciskał gromy całkiem bez zapału. Rychło też przestał
czynić wstręty nowemu grabarzowi, bo Rufian, chłop wielki i bezczelny, głośno w karczmie
gadał, że jak się coś proboszczowi nie widzi, to może sam za łopatę wedle pochówku chwytać.
W obejściu grabarzu nie było chlewika, więc Gronostaj spędziła tamtą pierwszą nockę w
szopie na siano razem z siwą kozą i stadkiem królików, wielce zafrapowanych nowym
towarzystwem. Nakryła się starą derką, którą rezolutnie zdążyła pochwycić w izbie, nie spała
jednak, bacznie nasłuchując odgłosów z chaty. Pachołkowie bawili się hucznie, z każdą
godziną głośniej wyśpiewując pijackie piosenki, ale raz tylko, nad ranem, wydało się jej, że
słyszy głos Bitunki. Później usnęła, boleśnie świadoma płytkiego, świszczącego oddechu
matki, która nie chciała wpełznąć pod derkę i aż po świt tkwiła na progu szopki.
I to właśnie ona nastręczyła Rufianowi pierwszej okazji do wypróbowania nowej profesji,
tuż przed świtem bowiem powiesiła się na jabłonce przy studni, używając w tym bezbożnym
celu wodzy jednego z pachołków. Co zresztą mieli oni nieboszczce za złe i głośno wypominali.
Gronostaj nie było dane zbyt długo dumać nad śmiercią rodzicielki, gdyż Rufian bardzo
prędko zapędził dziewczynki do roboty, nie wyłączając też najmłodszych, które zostały
posłane na wzgórza paść gęsi zasobniejszych wieśniaków. Gronostaj nawet sobie chwaliła tę
odmianę. Chałupa została wyszorowana i obmyta ługiem, podwórko zamieciono i wysypano
rzecznym piaskiem, a dach Rufian własnoręcznie załatał. Ale z tego ostatniego udogodnienia
Gronostaj nie korzystała przesadnie, bo wciąż sypiała pospołu z inwentarzem w szopie.
Nowy grabarz nie wydawał się jej gorszy od ojca. Przeciwnie. Nawet do karczmy nie
chadzał co wieczór. Przeważnie siedział na ławeczce u progu, wygrzewając się na słonku i
patrzył spod przymrużonych powiek, jak dziewczątka krzątają się w obejściu. Nie zagadywał
do nich, ale też nimi nie poniewierał i nie bił ich jak ojciec, i pozwalał, by pod wieczór
Bitunka obdzielała je pajdami ciemnego chleba i jaglaną polewką. Właściwie Gronostaj
polubiła to nowe życie i szybko nauczyła się ukrywać przed gospodarzem rzadkie chwile
lenistwa. Ze wszystkich bowiem rzeczy próżniactwo najbardziej rozjuszało Rufiana.
O świcie budził dziewczynki donośnym waleniem w starą patelnię, zawieszoną na ganku.
Duchem kazał wodę ze studni ciągnąć i żywiznę oporządzać, później ogród pielić i grządki
podlewać, podwórko sprzątać i chrust z lasu nosić. Jak się trafiła okazja, bardzo chętnie
posyłał je innym kmieciom albo nawet do dworu dla wyręki przy żniwach czy w zwykłych
domowych robotach. Jednak Gronostaj, która była mała i chuda jak szczapa, nie zaprzęgano
do najcięższych robót. Owszem, czasem grzbiet ją bolał okrutnie od pielenia warzywnika, a
oczy piekły od dymu, w którym wędzono liny, wyławiane ze stawu tuż poniżej Belkowego
młyna. Ale wciąż chodziła do lasu na grzyby czy jagody, przesiadywała nad stawem, albo
biegała po okolicznych pagórkach pod pozorem pasania gęsi. Chyba nawet była szczęśliwa.
A potem nadeszła jesień.
Po strzyży Gronostaj z rzadka wychodziła z mrocznej izby, gdzie czesano i gręplowano
owczą wełnę. Tamtego wieczoru wymknęła się na chwilę, rozciągnęła wygodnie na wyschłej
jesiennej trawie pomiędzy kępami dziewanny i ostu. Zza chaty dochodziły jękliwe dźwięki
piły i stukanie młotka. Gospodarz pracował pilnie, ciosając deski na wieczorny pogrzeb, i nie
sądziła, by rychło spostrzegł jej rejteradę. Tymczasem patrzyła w niebo, okrwawione od
zachodzącego słońca, a smukłe, czarne wrzeciona jaskółek wirowały nad nią tak szybko, że aż
się jej zawracało w głowie.
Może dlatego nie od razu posłyszała stukot drewnianych chodaków na ścieżce. Dopiero
ostra woń gorzałki migiem poderwała ją z murawy. Przez chwilę znów wydawało się jej, że
widzi w przyżołkłych ościstych badylach obszyty muszelkami kapelusz ojca, gdy wsparty na
łopacie mozolnie pokonuje kolejne wzgórki. I że osikowy trzonek łopaty zaraz spadnie na jej
grzbiet, a żylaste ramię powlecze ją aż do chaty na skraju cmentarza. Dopiero później
przypomniała sobie, że przecież widziała go, jak leżał w sosnowej trumience, odziany w
najlepszą lnianą koszulę i skórzane portki, i że przysypali go ziemią pod jednym z jałowców
przy cmentarnym płocie.
Podpełzła ostrożnie na skraj wybujałych krzaków dziewanny i aż zamarła ze zdumienia.
Środkiem wyschniętej, piaszczystej dróżki szła Bitunka. Kompletnie pijana, macała przed
sobą na oślep rękoma i zataczała się, przydeptując sute fałdy zbyt długiej spódnicy. Na głowie
nie miała małżeńskiego czepka, tylko wianek spleciony z na wpół zwiędłych rumianków,
spod którego wymykały się długie pasma pszenicznych włosów. Sznurówki rozchełstanego
gorsetu zwisały smętnie, a koszula była podarta i pokryta świeżymi plamami. Najgorsze
jednak, że na widok Gronostaj uśmiechnęła się głupawo i nawet nie próbowała zebrać na
piersi poszarpanego przyodziewku.
- Kupce we wsi stoją, siostruchna - oznajmiła pogodnie. - Jeden w drugiego kupce,
spopod samej Spichrzy. Naszyjnik mi dali, prawdziwy. - Rozchyliła jeszcze szerzej koszulę,
pokazując kilka czerwonych paciorków, nanizanych na miedziany łańcuszek. - A chcesz
chustkę nową, siostra? To wraz jutro z gospody przyniesę, szafranną albo siwą, wedle
wyboru.
- Z gospody? - wytrzeszczyła oczy Gronostaj. - A Rufian? Toż on cię żywcem ze skóry
obedrze!
- A sam mnie posłał. Rok już cały, gada, w izbie śpisz, a brzuch masz wciąż pusty. Pożytku
z ciebie żadnego, tylko gęba do wykarmienia. To idź na strawę zarabiać, jak najlepiej umiesz.
Do gospody.
Gronostaj cofnęła się dwa kroki, nie czując nawet, jak ostowe kolce kaleczą jej skórę.
- A coś ty myślała? - skrzywiła się cierpko Bitunka. - Że ten dach nad głową i strawa to za
darmo? Że was z dobrego serca będzie przez zimę w obejściu chował? Pięcioro drobiazgu,
wciąż niezdatnego do roboty w polu? Cudzego drobiazgu? Toś durna! - Zaniosła się pijackim
śmiechem.
Zmierzwiła włosy Gronostaj, która mimowolnie wzdrygnęła się pod jej dotykiem.
- No, nie strachaj się, siostra - wybełkotała Bitunka i przyklękła chwiejnie na piaszczystej
ścieżce.
Z bliska jej twarz była wymięta i przyszarzała, oczy nabiegły krwią. Rumieńce
wymalowane buraczanym sokiem rozlały się i przemieszały z potem, a ciemne smugi węgla
na brwiach i w kącikach oczu nadawały obliczu wygląd jarmarcznej maski, aż Gronostaj
zlękła się tej dziwnej, odmienionej siostry.
- Głodnaś może? - Bitunka spytała chropawym od wódki głosem i sięgnęła do zawieszonej
u pasa płóciennej torby, dobywając pajdę chleba i nadgryzioną gomółkę sera. - Naści, jedz na
zdrowie, siostra. I to jeszcze masz. - Wygrzebała zza pazuchy kawałek cukru i wepchnęła
dziewczynce prosto do ust.
Gronostaj przełknęła posłusznie, ale nie poczuła smaku. Siostra jednak nie patrzyła na
nią. Kołysała się na piętach, przyciskając poły gorsetu do chudej piersi i mamrocząc pod
nosem:
- A ja do miasta nie pójdę, jeszcze nie teraz. A co? Bo przecież inną sobie weźmie i na
zarobek do gospody pośle. Młodszą ode mnie. Przecie widzę, jakim wzrokiem patrzy.
Ukradkiem, zza węgła, bo wie, że go, starego capa, pilnuję. A niedoczekanie! Pierwej mu
ślipia wypalę. Niech no zima przejdzie, a uciekniem precz z Wilżyńskiej Doliny. Powędrujem
gościńcem daleko, hen, aż do wielkiego miasta. Wszystkie pospołu. I poradzimy se bez niego.
Obaczysz, siostra. Poradzimy se.
Jednak nie poradziły sobie. Pośrodku zimy na Wilżyńską Dolinę spadła krwawa gorączka
i w jeden wieczór wymiotła z króliczej komórki trzy najmłodsze siostry Gronostaj. Rufian
wyniósł je za chatkę i położył obok szopki, w której zwykł zbijać trumienki. Ale że ziąb był
okrutny, nie kwapił się nadmiernie do grabarskiej roboty. Leżały więc sobie sztywne od
mrozu i owinięte w derkę pomiędzy deskami. Kiedy kochanica jęła mu czynić wyrzuty,
przegnał ją z chałupy prosto w zawieruchę i kazał nie wracać, póki nie nabierze rozumu.
Bitunka bez słowa owinęła się wełnianą chustą i powlokła w dół ścieżką do wioski.
Jako się rzekło, proboszcz nie przepadał za progeniturą grabarza Rękawki, szczególnie
odkąd najstarsza córka jęła się działalności zarobkowej w karczmie, nęcąc pachołków do
grzechu i pozbawiając grosiwa statecznych ojców rodzin. Jednak był nader czuły na punkcie
należytego pochówku, i wieść o trzech dziecięcych trupkach na tyłach grabarskiej chałupy
rozjuszyła go tak dalece, że jeszcze tego samego wieczoru podreptał do władyki. Ten z kolei
lekce sobie ważył przyzwoitość względem zmarłych, natomiast żywotnie interesowało go
okiełznanie zarazy, nim poczyni spustoszenie wśród okolicznego chłopstwa. Niedbałość
Rufiana poczytał za osobistą obelgę i bez namysłu pchnął ku chacie czterech pachołków. Nie
byli przesadnie szczęśliwi, że posłano ich w siedzibę pomorku. Na powitanie otłukli
grabarzowi pysk, by go do obowiązków zachęcić. Później zaś siedzieli popod studnią, sowicie
racząc się gorzałką dla przemożenia zarazy i z daleka spoglądali, jak Rufian kopie płytki
dołek na skraju cmentarza.
Bitunka jednak nie miała sposobności nacieszyć się zwycięstwem, bo gorączka dopadła ją
w sionce gospody, gdzie przycupnęła dla nabrania sił przed powrotną wędrówką. I tam już
została, ku rozpaczy karczmarza, który znalazł ją rankiem na poły przysypaną śniegiem i
wedle rozkazania władyki musiał własnym sumptem pogrzebać. O tym zresztą Gronostaj
dowiedziała się dopiero po pierwszej odwilży.
W króliczej szopce zrobiło się nagle przestronnie i cicho, gdyż jeszcze tej samej zimy
Rufian zabrał starszą z dwóch ocalałych sióstr do chałupy. Gronostaj przebiedowała jakoś
zimę, choć grabarz nie zajmował się nią nadmiernie i nie pielęgnował w chorobie. Z wiosną
wieśniacy znów widywali ją na wzgórzach, jak pasała gęsi albo zbierała chrust w zagajnikach
na skraju pól, chuda, obdarta i poznaczona na twarzy czerwonymi dziobami, śladem
przebytej zarazy. Że zaś niejeden właśnie grabarzówny winił za ową dziwną zarazę, nie
zagadywano do niej i nie trwożono się jej losem, licząc zapewne w duchu, że sczeźnie w
obejściu Rufiana.
Gronostaj z rzadka tylko wspominała słowa Bitunki o wyprawie do wielkiego miasta.
Robota przychodziła jej trudniej tego lata, słaba była, wyglądała jak szczur z mąki i długo
jeszcze zanosiła się uporczywym, suchym kaszlem. Trzymała się więc na uboczu i nie pchała
ludziom w oczy. Może dlatego nie spostrzegła z początku, że gdzieś około żniw jej siostra,
Skrzeszka, zaczęła chodzić z brzuchem odętym płodem. Zresztą z czasem Gronostaj
przywykła do wielu rzeczy - obojętności Rufiana, siostrzanych wypraw do gospody, a także
sprośnych zaczepek wędrownych parobków, którzy nieomylnie rozpoznawali w niej młodsze,
bliźniacze odbicie wioskowej ladacznicy.
Trawa zżółkła już i spłowiała od wczesnych przymrozków, kiedy dziecko zapragnęło
przyjść na świat. Rufian poszedł do karczmy na gorzałkę, co była u niego rzecz nieczęsta, bo
zwykle skąpił grosiwa i popijał jedynie cienkie wino, które sam pędził z porzeczek. Jednak
Skrzeszka darła się przeraźliwie cały wieczór, ku ledwie skrywanej wzgardzie babek,
wystarczająco obeznanych w połogach, by ją wspierać w miejsce akuszerki. Na razie roboty
jednak nie było wiele. Siedziały więc tylko na niskiej ławie u paleniska, kiwając głowami w
niemym potępieniu, gdyż w Wilżyńskiej Dolinie nieprzychylnie spoglądano, gdy położnica
nadmiernie się nad sobą roztkliwiała. Szczególnie zaś na taką, która nie potrafiła podać
imienia ojca bękarta.
Babunię Jagódkę Rufian z całą mocą zabronił sprowadzać do obejścia, pokrzykiwał coś
przy tym o bezbożnych gusłach i wiedźmich naparach, które zdrowego chłopa w mig zmamią
i owałaszą. Gdy jednak z każdą godziną krwi na prześcieradłach przybywało, Gronostaj
przestała wierzyć, by jej siostra miała pożytek z milczącej odrazy wiejskich babek. Staruchy
zresztą takoż męczyły się od wrzasków i jęków, więc dla poprawienia humoru jęły się raczyć
sowicie grzanym winem z berberysu. Pociągały trunek tak ochoczo, że niewiele po zmierzchu
legły na twardej kuchennej ławie i pospały się niczym susły.
Gronostaj jeszcze czas jakiś siedziała przy palenisku, rozkoszując się błogim ciepłem
nagrzanych kamieni, gdyż w króliczej szopce nie przywykła do podobnych luksusów. Nie
mogła zasnąć. Nawet nie za przyczyną jęków Skrzeszki, bo ta z każdą godziną odzywała się
słabszym głosem, ale ze strachu przed Rufianem, który kazał jej bacznie przyglądać się
siostrze i po pierwszym krzyku noworodka duchem gnać do karczmy. Jednak dziecko nie
rodziło się, a w każdym razie tak wywnioskowała z krwawego kłębowiska szmat na posłaniu.
Nie sądziła, aby Rufian okazał się pomocą: ostatecznie w króliczej szopce pozostała ostatnia z
grabarzówien. Równie drobna, chuda i płowowłosa jak dziewczyna, która wykrwawiała się w
kuchennej izbie. I właśnie ta myśl wypchnęła Gronostaj w chłodny mrok lasu. Bo bardzo
dobrze wiedziała, co Rufian uczyni następnego ranka.
Drzwi od chatki wiedźmy były uchylone, a Babunia Jagódka powitała ją nieprzyjaźnie.
Stała przed kominkiem, ciemna na tle płomieni i skurczona pod grubą wełnianą chustą. Nie
prosiła do środka. Nietopyrki trzepotały niespokojnie na belce u powały, wiedźma zaś po
prostu tkwiła nieruchomo pośrodku izby, wsparta na kosturku i odpychająca. A Babunia
Jagódka potrafiła być odpychająca, jak mało kto.
- Czego? - burknęła.
- Napar mi jaki dajcie, żeby mi było łatwiej! - wyrzuciła z siebie Gronostaj.
Własny głos wydał się jej dziwnie chrapliwy i niezdarny, ale też nie nawykła przesadnie do
rozmów.
Wiedźma obróciła się bez słowa, wyjęła z kredensu flaszkę wódki i postawiła ją na stole
przed Gronostaj.
- Ja nie... - Dziewczyna aż cofnęła się o krok. - Nie po to. Magicznego dekoktu chcę na
Rufiana, na parobków spod młyna, na siostrę, co w chacie od bachora zdycha. Żeby...
- Chyba ci się, dziecko, wiedźma z gospodą pomyliła - przerwała cierpko Babunia
Jagódka. - A w gospodzie taniej, nawet jeśli cię potem karczmarz na sianie obmaca i
wykotłuje. Ja żalów nieciekawa, łez ocierać nie umiem. A za dekokty słono sobie liczę, i to w
takiej monecie, co jej, dziecko, w życiu na oczy nie oglądałaś.
- Zapłacę! - wykrzyknęła piskliwie Gronostaj. - Wszystko wam zapłacę, co do szeląga,
przysięgam! Byleście moją siostrę wyratowali, a jemu... - zatchnęła się. - A temu kurwiemu
synowi...
Wiedźma postąpiła ku niej trzy szybkie kroki, uchwyciła ręką za brodę i uniosła twarz ku
światłu. Palce miała zimne i mocne jak imadło.
- Twoja siostra właśnie zdycha i cała magia Gór Żmijowych nie zdoła jej wyratować -
powiedziała, zaglądając jej w twarz miodowymi oczami plugastwa. - A z ciebie też,
dziewczyno, nic nie będzie. Nic, prócz wioskowej dziwki.
Gronostaj nigdy później nie potrafiła pojąć, skąd wzięło się w niej dość śmiałości, żeby
strącić rękę Babuni i odepchnąć wiedźmę tak mocno, że stojąca na stole flaszka przewróciła
się z głuchym łoskotem. Wódka chlusnęła na grubą warstwę sitowia, obierek, zeschłych ziół,
skrawków pergaminu i co tam jeszcze pokrywało podłogę wiedźmiej chatki. Rudy kocur,
miauknąwszy przeraźliwie, dał susa z zydla pod paleniskiem i z zadartym ogonem wyprysnął
z izby. Dziewczyna najchętniej zrobiłaby to samo, ale z przerażenia nogi jej wrosły w ziemię.
Wiedźma uniosła brew i pierwszy raz spojrzała na nią z pobłażliwym zainteresowaniem.
ANNA BRZEZIŃSKA OPOWIEŚCI Z WILŻYŃSKIEJ DOLINY
A KOCHAŁ JĄ, ŻE STRACH Z Wilżyńskiej Doliny wszędzie było daleko. Gościniec omijał ją szerokim łukiem, tak że do cywilizacji wiodły jedynie dwie kręte, porosłe trawą dróżki. Wysoka ścieżka wspinała się pomiędzy trzema zawieszonymi nad doliną szczytami, Palem, Maczugą i Mnichem, aż do kupieckiego traktu. Niska ścieżka opadała łagodnie wzdłuż Wilżyńskiego Potoku i przez ziemie starosty prowadziła ku odległym posiadłościom opactwa. Co prawda, była jeszcze trzecia ścieżka, ale ona bynajmniej nie zmierzała w stronę cywilizacji. Raczej w kierunku zupełnie przeciwnym. Szymek jednak nigdy nie powędrował gdzieś hen przed siebie ani wysoką, ani niską ścieżką - a w każdym razie nie dalej niźli na skraj pastwisk, gdzie zgodnie wypasano owce ze wszystkich trzech wiosek Wilżyńskiej Doliny. Raz tylko, nasłuchawszy się nieopatrznie gadek wędrownego kapłana, postanowił, że zostanie starościńskim pachołkiem. Zamarzyły mu się wojenna sława, gorzałka w karczmach przy trakcie i chętne wojakom dziewuchy. Z tego rozmarzenia wykradł się z wioski głęboką nocą i pognał w dół brzegiem Wilżyńskiego Potoku. Jednakże jeszcze nie zaczęło dnieć, kiedy dopadł go władyka, dopadł, po czym wymłócił chłopakowi grzbiet i gwoli przestrogi wsadził w gąsior. Gdyby szło o kogo innego, pewnie by władyka, człek bardzo nieprzychylny zbiegostwu, nie poprzestał na gąsiorze, ale Szymek naprawdę był personą w Wilżyńskiej Dolinie. Jego opiece powierzono dworską trzodę, którą wybornie przyuczył do wyszukiwania trufli. Wkrótce jednak okazało się, że upartej nierogaciźnie wyrosły rogi - bez Szymka nie sposób ją było skłonić do współpracy. Nadąsane świnie nie chciały odstąpić gąsiora, a wielki ryży wieprz, który przewodził stadu, z czystej złośliwości poharatał ulubionego pańskiego ogara. Wreszcie zniechęcony władyka musiał chłopaka wypuścić. I tak się skończyło Szymkowe wędrowanie. Czas mijał mu spokojnie, nie tyle biegł, ile pełznął niespiesznie i z godnością. Nowiny nie docierały, kupcy ani zbójcy do Wilżyńskiej Doliny nie zaglądali zbyt często. Zresztą i jedni, i drudzy nie mieli tu czego szukać. Okolica była nieurodzajna, a ludek ubogi, spokojny i tak płochliwy, że gdy tylko konie na trakcie usłyszał, chwytał na gwałt dobytek i zmykał w góry. Zwłaszcza jesienią, kiedy poborcy podatkowi ciągnęli. Szymek był równie lękliwy, jak sąsiedzi i przeważnie siedział pospołu ze swymi świniami głęboko w lasach. Aż do przeszłego tygodnia. Gdyż ostatniej niedzieli, kiedy wedle zwyczaju zamiast słuchać kazania stał w gromadzie znajomych pod starą lipą i siarczyście spluwał na placyk przed kapliczką, zakochał się w Jarosławnie, córce Betki młynarza. I to zakochał się,
że strach. Było to uczucie wielkie, obejmujące Jarosławnę razem z jej cudnymi niebieskimi oczami (szczególnie kochał lewe - zdawało mu się, że nieustannie zezuje w jego kierunku), czterema krowami posagu, puchową pierzyną, trzema haftowanymi poduchami, wypatrzonymi przez Szymka w komorze, i z czternastoma morgami gruntu, które Jarosławnie kiedyś przypadną w spadku. Ojca wybranki, Betkę młynarza, ogarniał swą miłością nader niepewnie, nie bez słuszności bowiem żywił obawę, iż jego głębokie uczucie może pozostać nieodwzajemnione. Dlatego chyłkiem przekradał się właśnie trzecią ścieżką do chatki Babuni Jagódki, nazywanej przez miejscowych starą, parszywą wiedźmą. Jednakże w owej chwili Szymek starał się usilnie zapomnieć o jej przezwisku. Miał nadzieję, że Babunia będzie w sielskim, przyjaznym ludziom nastroju. Pociągnął nosem. A jak nie będzie, to i tak zdążę uciec, pomyślał. Szczęście, że na wiosnę Babunię strasznie pokręciła podagra. Chatka Babuni, ginekologicznej znakomitości dwóch powiatów, sprawiała wrażenie stosowne do profesji właścicielki: była zaniedbana, brudna i cuchnęła kozimi odchodami. Jednakże sława gospodyni niosła się znacznie dalej niźli odór inwentarza. Wieśniacy powtarzali szeptem, że Babunia pokątnie kuruje poszczerbionych zbójców z Przełęczy Zdechłej Krowy, a podobno zdarzało się również, że posyłano po nią z dworu władyki. Co to się na świecie porobiło, sarkali, kiedy w samo południe Babunia Jagódka kroczyła hardo przez wioskowy plac. Kiedyś wiedźmy znały swoje miejsce, ledwie nocką śmiały na świat wychodzić, a i wtedy pokornie u wrót stały, wedle szubienicy. A teraz? Krzywym okiem spoglądano też na hołubionego przez Babunię capa, gdyż, jak powszechnie wiadomo, wiedźmy mają zwyczaj trzymać w obejściu rozmaite potwory i któż mógł wiedzieć, co się pod tą koźlą skórą kryło? Wieśniacy nieraz się na niego zasadzali, ale bydlę było sprytne i szybko uciekało. Nie gonili go, bo się po prostu bali - jak na wiedźmę, Babunia Jagódka była nad podziw rozumna i chyba nie do końca sprzyjała mieszkańcom Wilżyńskiej Doliny. Plotki o jej knowaniach ożywały szczególnie w czas nieurodzaju, że zaś ostatnio lata były suche i pomór owce straszliwie trzebił, miejscowy władyka coraz bardziej się niepokoił. Po prawdzie to przemyśliwał, jak tu cichutko Babunię Jagódkę ogniem umorzyć. Przez ostrożność odbył najpierw rozmowę z miejscowym proboszczem, który jednakowoż dał stanowczy odpór jego zamysłom, rozumiejąc, że jak świat światem, każda okolica miała, ma i mieć będzie swoją wiedźmę. Ponadto Babunia Jagódka kręciła niezwykle skuteczne czopki na hemoroidy, a przypadłość ta od dawna nękała czcigodnego pasterza. Myśl, że zdumiewająca tajemnica owego remedium miałaby spłonąć wraz z babą, napełniła
proboszcza śmiertelnym przerażeniem. Wkrótce też wyszło na jaw, że zdrada zalęgła się w samym domostwie władyki. Spostrzegł bowiem, że nawet jego własna żona, Wisenka, spiskuje z Babunią. Władyka podejrzewał, że ma to coś wspólnego z napitkiem, który spragniona przychówka połowica wlewała w niego każdej niedzieli; cały dzień odbijało mu się potem czymś obrzydliwym. Ponieważ jednak bał się Wisenki, a jeszcze bardziej jej ojca, osławionego starosty Wężyka, pana na Pomieszczenicy, postanowił trzymać się od Babuni z daleka - na razie, bo podglądając okoliczne niewiasty, władyka wykoncypował sobie, że najpóźniej przy czwartym bachorze Wisenka pożegna się z tym padołem i wówczas wiedźma odpowie za wszystko, włączywszy niedzielny kordiał. Na razie jednak praktyka Babuni rozwijała się znakomicie. Szymek dostrzegł, jak z wiedźmiej chatki wymyka się młoda żona sołtysa i przyciskając coś do podołka, pędzi co tchu w las. Zza niedomkniętych drzwi dobiegał szyderczy rechot. Stropiony Szymek nerwowo potarł nogą o nogę, ale wizja jasnej przyszłości u boku Jarosławny przeważyła nad strachem. - Yhm, yhm - chrząknął uprzejmie. Babunia otwarła drzwi energicznym pchnięciem kosturka. Przez chwilę wpatrywała się w świniopasa, żując pożółkły paznokieć kciuka, po czym wyskrzeczała: - Olala! Chłopak spłonął rumieńcem. - Olala! - powtórzyła z cieniem podziwu i niedowierzania w głosie. - Aleś wyrósł, Szymek. Kto by się spodziewał. - Zachichotała. Zebrał się w sobie i nieśmiało zagaił rozmowę: - Wódeczki, Babuniu? - Słyszał, że wiedźma lubi sobie czasami popić i zaopatrzył się u karczmarza w porcję okowity. - Wódeczki? - spytała z politowaniem. - Nie pijam już wódeczki. Odkąd Wisenka zapewniła stały zbyt na wyciąg z miłostki, pijam tylko skalmierskie wina z piwnicy jej męża. Ty mnie nie zagaduj, Szymek, tylko wykrztuś, czego chcesz. Która to? - Jarosławna - wypalił i uśmiechnął się głupawo. Babunia z dezaprobatą pokręciła głową. - I czternaście mórg - burknęła pod nosem. - Czy wy się nigdy niczego nie nauczycie? Czy ty nie wiesz, że miłostka rośnie na bagnach? Czy ty myślisz, że ja lubię ganiać goło w pełnię księżyca? Czy ty nie możesz sobie znaleźć jakiejś miłej, roztropnej dziewuchy? - Nie! - Szymek był pewny swojego uczucia. - Jarosławna albo żadna. Babunia coś znowu zamruczała.
- A masz czym zapłacić? - spytała podejrzliwie. Całkiem zbiła go z tropu. Kilka lat temu władyka poswarzył się z dzierżawcą sąsiedniej doliny i w trakcie forsowania wrażego dworca ojciec Szymka padł na polu chwały (faktycznie w fosie chwały, skąd wyłowiono jego cuchnące jeszcze gorzałką ścierwo, ale władyka miał zacięcie krasomówcze). Odtąd nie powodziło im się z matką najlepiej. Zagon za chałupą nie rodził dość fasoli na zimę, chatynka z każdym rokiem pochylała się coraz niżej i nawet ocieniająca podwórko jabłonka obdarowywała ich jedynie maleńkimi parszywkami. Wprawdzie Szymek miał dwa świniaki, podarowane przez władykę w chwili słabości, ale prędzej rozstałby się z własnym życiem niż z nimi. - No... widzicie - zaczął z ociąganiem. - Co mam widzieć?! - zaperzyła się starowinka. - Czyś ty myślał, że ja tak z dobrego serca będę się po rosie włóczyć? Ja już nie młódka jestem, podagra mnie łamie, zda mi się raczej na zapiecku grzać i miód popijać, nie goło pod księżycem ganiać! Nie zapłacisz, nie dostaniesz! I basta! - A może by tak... w naturze, Babuniu? Wiedźma łypnęła ciekawie, bez ceremonii obmacując go wzrokiem. - No, no! - cmoknęła z zadowoleniem. Szymek znowu spiekł raka (chociaż właściwie nie wiedział, dlaczego). - Myślałem, że posprzątam, drew narąbię - sprostował szybko (chociaż właściwie nie wiedział, co). - Dach załatam... Toż widzicie, że strasznie dziurawy... Gnój rozrzucę - dokończył w ostatnim, rozpaczliwym porywie. Babunia Jagódka milczała wystarczająco długo, by łzy stanęły mu w oczach. - Siedem dni służby - zadecydowała wreszcie sucho. - I ani dnia krócej. - Jacy wy dobrzy jesteście - rozpromienił się Szymek. - To ja tu wpadnę jutro, jak tylko słonko zajdzie, i zrobię, co trzeba. - Miałam na myśli służbę stacjonarną - skrzywiła się Babunia. - Znaczy się, ty i twoje świnie sprowadzicie się na tydzień do mnie. Wóz albo przewóz. Przez pokryty słomianą strzechą kudłów łeb Szymka przemknęło tragiczne przeczucie drwin, jakich nie pożałują mu prześmiewcy. Wybąkał podziękowanie i markotny powlókł się, by oznajmić świniom wieść o przeprowadzce. Wbrew jego obawom Babunia Jagódka nie nalegała, by zamieszkał w chacie i zakwaterowała go całkiem przyzwoicie, w obórce. - Idę do dworu - oświadczyła. - Wisenka ostatnio zalega z zapłatą, wino już na wyczerpaniu. Wrócę wieczorkiem, a ty chwyć się za robotę i załataj daszek. Ale do studni nie
zaglądaj. To bardzo szczególna studnia. - Nic się, Babuniu, nie martwcie - zapewnił ją skwapliwie. - Ja nie z tych. Starucha uśmiechnęła się pod nosem (a nos miała wielki jak czerwona bulwa, z nieodzowną kapką zawieszoną na końcu) i żwawo oddaliła się ścieżynką. Skoro tylko zniknęła, Szymek odetchnął swobodniej. Koło wychodka znalazł pokaźną stertę trzciny do krycia dachu i bez zwłoki wdrapał się na drabinę. Myśl o Jarosławnie dodawała mu skrzydeł. Bo też kochał ją, że strach. Kiedy w południe słońce przygrzało mocniej, uznał, że najwyższy czas odpocząć. Upewnił się, że świnie spokojnie ryją u podnóża trzech dębów ocieniających polankę, pogroził pięścią ulubionemu capowi Babuni, splunął na płot, łyknął kwaśnego mleka - ale wciąż coś go dręczyło. Wreszcie powoli, ostrożnie, zbliżył się do studni. Cembrowina wydała mu się całkiem zwyczajna. Czujnie rozejrzał się wokół, jednak nic nie zwiastowało rychłego nadejścia wiedźmy. Co mi szkodzi, pomyślał, i usprawiedliwił się w duchu. Tylko rzucę okiem. W końcu, niby dlaczego mam nie zajrzeć? A może złoto tam Babunia chowa wyłudzone od Wisenki? No, raz kozie śmierć. Zaglądam. I zajrzał. Zobaczył wybałuszone ze strachu swoje niebieskie ślepia i rozdziawioną zdumieniem gębę. Ale kiedy się tak gapił, w głębi studni coś zabulgotało, zaszumiało rzewnie i dobiegł go ukochany, słodki głosik Jarosławny. - Co tak stoisz, leniu ty śmierdzący. - przemówiła młynarzówna, a za plecami Szymka - W studni pojawiło się jej wdzięczne ramię i zdzieliło go w łeb tłuczkiem do kartofli. - Znowu się obijasz? Ze zbożem przyjechali, migiem gnaj wóz rozładować, bo ojcu poskarżę! - zagroziła, a na powierzchni wody z bulgotem poczęła formować się postać Betki młynarza. Szymek przezornie nie czekał, co zrobi Betka, który był znany z ciężkiej ręki i plugawego charakteru. Odskoczył od studni, nim zdążył sobie przypomnieć, że to tylko obrazek na wodzie, i do wieczora nie zlazł z dachu. Wszakże wizerunek Jarosławny wywołał burzę w jego sercu. Byli razem! Przemówiła do niego! Przekomarzała się z nim! Robota wprost paliła mu się w rękach. Babunia Jagódka wróciła o zmierzchu. - Aleś się uwinął, Szymek! - rzekła z podziwem, po czym poczęstowała go skalmierskim winem. Napitek rozrzewnił chłopaka i jeszcze bardziej wzmógł tęsknotę za Jarosławną. W połowie drugiej flaszki gospodyni też najwidoczniej wpadła w dobry nastrój, bo zaczęła nachalnie zwoływać do flaszki nietopyrki; nieszczęsne stworzenia, które dotychczas spokojnie zwisały z belek i bynajmniej nie miały ochoty na dworski rarytas, w popłochu furkotały po izbie.
Zachęcony swojską atmosferą biesiady chłopak zadał dręczące go od południa pytanie: - A co takiego dziwnego z waszą studnią, Babuniu? - Widzisz, Szymek - wiedźma czknęła i przyjaźnie klepnęła go po ramieniu - ta studnia czarowna jest i podstępna. Taka już tradycja w naszej profesji, że każda wiedźma musi mieć coś czarownego i podstępnego, czy to wrednego demona we flaszce po porzeczkowej nalewce, czy kije - samobije, czy to osła, co raz sra złotem, a raz czystym gównem i nigdy nie wiadomo, na co mu ochota przyjdzie. Ja mam studnię. Znaczy się, jak ona kogoś polubi, to ładnie śpiewa i pokazuje mu przyszłość. Jeśli kogoś nie polubi, to starczy, żeby taki zajrzał do niej czy wody się napił, a stanie się coś strasznego. - A coo... strasznego? - wyjąkał Szymek. - No, różnie to bywa - wyjaśniła pogodnie Babunia. - Jedni się zmieniają w żaby, inni zasypiają na sto lat, a był też jeden taki, co tylko raz się przejrzał i z rykiem popędził w las. Wydawało mu się, że jest jeleniem. Podobno później naprawdę się w niego zmienił. Wisenka powiada, że ten wieniec przy palenisku w starościńskim dworcu jest po nim, ale czy to prawda, nie wiadomo. Wiesz, jak jest z Wisenką. Szymek nie wiedział, ale zimny dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie aż do lędźwi i z powrotem. Pożegnał się pośpiesznie, życzył Babuni dobrej nocy i pognał do swojej obórki. Nietopyrki skorzystały z okazji i wypadły za nim przez niedomknięte drzwi, a zaczajony za rogiem chaty cap mocno tryknął go w zadek. - Czarcie nasienie! - rozdarł się chłopak. - Rychło ty skończysz w kotle! Spał źle. Śniło mu się, że znowu zajrzał do studni i zmienił się w kozła. O poranku Babunia Jagódka obudziła go waleniem kostura w ścianę obórki i zagnała do wybierania szamba. Smród był taki, że nawet świnie uciekły, ale Szymek pracował wytrwale i marzył o ukochanej. Marzył tak intensywnie, że pod wieczór znów zajrzał do studni. Wprawdzie w nic się nie zmienił, lecz trochę zdziwiło go to, co ujrzał. Była tam jego Jarosławna. Dostojna i obfita, niczym pękata dzieżka do ciasta, z dwoma zasmarkanymi dzieciakami uczepionymi spódnicy, wypędzała świnie z warzywnika. Chłopak popatrzył na nią podejrzliwie: nie, żeby mu się przestała podobać, ale była jakaś odmieniona, minę miała kwaśną i nie szczędziła nierogaciźnie kopniaków. Cóż, i tak kochał ją okrutnie, że strach. Ale najgorsze było to, że cudne lewe oko Jarosławny zezowało na niego jakoś złośliwie, zimno i nieprzychylnie. Posmutniały powrócił do wybierania szamba. - Coś ty taki markotny, Szymek? - spytała Babunia.
- Śmierdzi strasznie - burknął. - Przez ciernie dąży się do miłości - orzekła filozoficznie. - Tylko przez ciernie. Potem znów urządzili sobie popijawę. Wiedźma opowiadała zamkowe plotki, ciągnęła gorzałę jak chłop i podtykała Szymkowi pod nos marynowane śledzie z cebulą. Uznał więc, że naprawdę niezła z niej babina. Wygrał w karty dwa sznury prawdziwych korali, a Babunia na koniec tak się spiła, że w kółko bełkotała: - Przez ciernie, przez ciernie... Jej stan zaniepokoił trochę Szymka, więc wyniósł się cichcem - nigdy nie wiadomo, czy po pijaku wiedźma nie rzuci jakimś paskudnym zaklęciem. Nim usnął, w jego głowie zakołatała myśl, że ze zmęczenia chyba coś mu się przywidziało. Niepodobna przecież, żeby Jarosławna krzywo na niego patrzyła. Postanowił sumiennie to nazajutrz sprawdzić. Co też uczynił. Dziewczyna nie tylko krzywo na niego patrzyła, ale też głośno i soczyście klęła, ku uciesze sąsiadów. Z desperacji Szymek - W - Studni poszedł na gorzałkę do karczmy, a Jarosławna mściwie nie wpuściła go na noc do komory. Ułożył się więc w krzakach za młynem, z daleka od drogi, żeby się wieść o jego mężowskim pohańbieniu nie rozniosła po całej wsi. W krzyżu go łamało od targania worów z mąką, w brzuchu burczało z głodu, nawet studnia bulgotała jakoś... szyderczo. Tak się zasmucił, że pocieszyła go dopiero dokładka pierogów z jagodami. A Babunia Jagódka robiła wyśmienite pierogi. Tego wieczoru nie powąchał wina, bo w zapale porządków uprzątnął był górę koziego łajna zalegającego pod płotem na tyłach chatki. Niestety, okazało się, że Babunia ma jakąś teorię na temat użyteczności kozich odchodów. Wrzeszczała strasznie i wygrażała mu kosturkiem, Szymek zaś, choć nie rozumiał słowa „destylacja”, pojął, że Babunia jest bardzo zła i lepiej nie wchodzić jej w drogę. Na wszelki wypadek przespał się przy świniach. Jakoś mu bydlątka dodawały odwagi. Jeszcze przed świtem pognał do studni, jednak nie czekała go żadna przyjemna niespodzianka. Jarosławna wybiła warząchwią ząb Szymkowi - W - Studni, a kiedy chciał jej mężowskim prawem złoić skórę, zagroziła, że niech tylko zakrzywi na nią palec, a tatuś wywali go z domu na zbity pysk. Wykrzyczała też, że musiała całkiem zgłupieć, poślubiając świniopasa, spotwarzyła go od gołodupców, a na koniec skrupulatnie wyliczyła cztery krowy posagu, pierzynę, poduchy oraz morgi, które ma odziedziczyć. Potem pojawił się Betka i zagnał go do roboty w młynie. Kątem oka Szymek - W - Studni dostrzegł, że jego ukochana śmieje się w kułak, a młynarczycy wtórują jej z zapałem. Zacisnął zęby i postanowił, że nie będzie więcej zaglądać za cembrowinę. Wiedźma miała
rację. Studnia naprawdę była szczególna. Niebezpieczna, złośliwa i wredna. Naprawił płot, Babunia zaś najpewniej mu wybaczyła, bo w południe nakazała odpocząć. Słoneczko przygrzewało, muchy bzyczały sennie i resztę dnia chłopak spokojnie przedrzemał pod dębem. Na kolację była potrawka z zająca. Szymek nażarł się jak świnia. - Skąd to macie, Babuniu? - zapytał z respektem. - Ot, przypałętało się. - Wiedźma otarła z brody tłusty sos. - Chcesz jeszcze? - Po was, Babuniu - odparł uprzejmie, podstawiając talerz. - A wy tak możecie? Znaczy się, w dworskim lesie na zwierza możecie kłusować? - Kłusować? - obruszyła się Babunia Jagódka. - Ja mam na to przywileje. Jeszcze przez dziada Wisenki pieczętowane, jak ta wielka wojna w Górach Żmijowych nastała. Starosta na południe pociągnął. Wojaczki mu się zachciało, grzybowi staremu. A jak z tej wojaczki wrócił, to i bez konia, i bez siodła paradnego, nawet szubę z niego zdarli, a łeb miał tak poszczerbiony, że mu rozum szczerbami wyciekał. No, to akurat nieduża była strata - zachichotała - bo rozumu w czerepie nigdy za dużo nie miał. Tyle że bez mała przez dwie niedziele musiałam go kurować... Szymek stropił się. Właściwie nie miał wcale ochoty wysłuchiwać Babcinych historii. Uważał, że od władyki i jego rodziny najlepiej trzymać się z daleka - z nieszczęściem jak z robactwem, starczy blisko podejść, a oblezie ze szczętem. Babcin brak szacunku dla porządku świata napełniał go niepokojem. - A ty, Szymek, co chciałbyś robić? - zagadnęła z chytrą miną. - Może chatę pobielę? - zaryzykował, nie czekając, aż wymyśli coś gorszego od wybierania szamba. - Oj, Szymek - jęknęła Babunia. - Jutro piątek, żadna, szanująca się wiedźma w obejściu palcem nie ruszy. Co w życiu chciałbyś robić, pytałam. - No... - Z namysłem podrapał się po głowie. - Chciałbym mieć spokój. Zupę na mięsie i słodki placek ze śliwkami co niedzielę. Parobka... Babunia dostrzegła, że wysiłek intelektualny staje się dla Szymka zbyt bolesny i oznajmiła: - Dobrze, placek będzie jutro. Weźmiesz kawałek i zaniesiesz matce, lepiej, żebyś mi się tu nie pałętał. O świnie się nie martw, zadbam należycie. Nazajutrz zwolniony ze służby i radosny Szymek zaczaił się w krzakach, by popatrzeć na krzątającą się w obejściu Jarosławnę. Jednakże ze zdziwieniem poczuł, że jego miłości jakby zaczęło ubywać. Mnóstwo jej ubyło zwłaszcza wtedy, kiedy młynarczycy go wypatrzyli i
zaczęli pokpiwać, że Jarosławna ma nowego zalotnika. Dziewczyna zaperzyła się, krzyknęła: - Wynoś się stąd, świniopasie jeden! Przestań za mną łazić! Przestań się na mnie gapić! Wynocha! - I uciekła z płaczem, przy wtórze szyderczego śmiechu młynarczyków. Zdesperowany jej nieczułością powlókł się z powrotem do wiedźmiej chatki. Och, Jarosławna!, myślał z wyrzutem, Jarosławna, moja słodka Jarosławna! I czternaście mórg, dopowiadał jakiś uparty głos w jego czaszce. Cztery krowy. Puchowa pierzyna... Ale to się zmieni, przekonywał się stanowczo. Jeszcze dwa dni, wywar z miłostki i wszystko się zmieni. Tak się rozmarzył, że dopiero solidne bodnięcie ściągnęło go z powrotem na ziemię. Cap Babuni zabeczał bezczelnie i uciekł. Czemuś ten cap strasznie go nie cierpiał i trykał przy każdej okazji. Zeźlony chłopak ruszył za kozłem, który przemyślnie umknął do chaty. Jednak popychany słusznym gniewem Szymek nie zawahał się. - Już jesteś? - zdziwiła się Babunia Jagódka, a gęba Szymka sama rozdziawiła się ze zdumienia. W izbie bowiem siedziały trzy dorodne, młode dziewuchy, a jedna z nich właśnie przemówiła głosem Babuni (tylko młodszym i mniej piskliwym). Miały na sobie rozchełstane, głęboko wycięte kiecki, jakie zwykła przywdziewać wioskowa ladacznica. Tylko gdzież było owej ladacznicy o wdzięcznym mianie Gronostaj do zaczarowanej wiedźmy! - Ja tak... za capem... przepraszam - wybąkał przejęty Szymek i uciekł. Z wnętrza chaty dobiegł go zgodny rechot trzech wiedźm. Pokładały się ze śmiechu. Przezornie zrezygnował więc z kolacji i wrócił do swoich świń. Rano Babunia wyglądała całkiem zwyczajnie. - Ty się mnie boisz, Szymek? - zagadnęła. - No, nie... - skłamał niezdarnie. - Nie bardzo. - Bo nie ma się co bać. - Pokiwała głową. - Rację mają dziewuchy, strasznie się ostatnimi czasy rozleniwiłam. Zepsułam miotłę, przestałam się odmieniać zaklęciem „młoda - i - piękna”, nawet z nietopyrkami od dawna się nie włóczę. Ech, prowincja, stagnacja. Nie to, co kiedyś... - Zamyśliła się nad czymś posępnie. - Ale póki tu jesteś, nie będę czarować. Żebyś się zanadto nie spłoszył. - E, mnie tam wszystko jedno - mruknął. - Zmieniajcie się, jako chcecie. - Tak? - rzuciła zalotnie Babunia. Zamachała chudziutkimi ramionami, odwinęła się żwawo i znów przed Szymkiem stała czarnowłosa dziewoja, którą onegdaj widział w chacie. - Dzisiaj jarmark w Zielonkach. Wrócę wieczorem. - Wyrwała sztachetę z płotu, podkasała wysoko kieckę, usiadła okrakiem i odleciała.
Szymek pobielił chatę, pozamiatał klepisko, wyczyścił piec, pożarł resztki pieczystego z wczorajszej wiedźmiej uczty, i kiedy już zupełnie nie wiedział co robić, poszedł gapić się w studnię. Jarosławna kazała mężowi wynosić się do młyna, a potem zamknęła się w komorze i strasznie z kimś chichotała. Szymek - W - Studni przytknął ucho do ściany i prawie był pewien, że rozpoznaje głos proboszcza. Jak dźgnięty ostrogą dokonał starannych oględzin potomstwa (Jarosławna ciągle chichotała w komorze) i doszedł do wniosku, że jego najmłodszy syn wielce przypomina z gęby czcigodnego duszpasterza. Ze złości Szymek skopał cembrowinę. Żal rozdzierał mu serce. Studnia zabulgotała z oburzeniem i nic więcej nie zobaczył. Słyszał, że Babunia wołała go po powrocie, ale się nie odezwał. Leżał skulony pomiędzy świniami i rozpaczał, rozpaczał tak straszliwie, że usnął dopiero przed świtem. A rano oświadczył, że w niedzielę robił nie będzie. - Szanuję twoje uczucia religijne - zgodziła się Babunia. - Możemy wpaść do wioski, jak wszyscy pójdą na sumę. Właściwie Szymek też miał ochotę pójść na sumę, ale uznał, że nie należy prowokować wiedźmy. Nadrabiając miną, usiadł za nią na sztachecie. - Przytrzymaj się - poradziła Babunia. Niepewnie objął ją w pasie. Dziewuchy zawsze się z Szymka wyśmiewały. Nawet wioskowa ladacznica szydziła, że powinien siedzieć ze świniami w chlewie, a nie w karczmie. Jednak Babunia tylko otarła się o niego lubieżnie i wierciła nęcąco, póki nie znalazł sposobu, by ją chwycić naprawdę wygodnie. Wylądowali na rynku, przed karczmą. Zza drzwi kaplicy po drugiej stronie placu dobiegał chrapliwy głos organisty, a żółty wioskowy kundelek, ujadając, wczepił się w kieckę Babuni. Kopnęła psinę w wystające żebra i zamaszyście zebrała spódnicę. - Sennie tu - powiedziała znudzona, rozglądając się dookoła. - Coś mi się zdaje, Szymek, że trzeba ich trochę rozruszać. Najpierw śmignęli do młyna i wyczarowali robaki w całej mące. Potem zwarzyli piwo w karczmie, ochwacili konia proboszcza, złamali oś w powozie władyki i napuścili wszy do odświętnej peruki Wisenki. Szymek nie pamiętał, kiedy ostatnio tak dobrze się bawił. Wpadli też na obiad do pobliskiego miasteczka, gdzie w domu o złej reputacji kazali sobie podać sałatę, dzika w sosie myśliwskim, pasztet z truflami, a na deser pianki malinowe. Babunia zapłaciła za wszystko bez zmrużenia oka srebrnymi groszami i kazała jeszcze dodać trzy butelki czerwonego wina na drogę. O północy przemknęli nad osadą, zataczając się na
sztachecie i strzelając błyskawicami. Na koniec Babunia wznieciła nad sadem władyki grad sztucznych ogni, a Szymek rżał z ukontentowania i obłapiał ją coraz mocniej. Ranem obudził się w łóżku Babuni Jagódki. Miał mgliste odczucie, że spędził niedzielę niezupełnie po bożemu, jednak mimo wszystko uśmiechał się głupawo i z zadowoleniem. Wstał, wciągnął portki, przekąsił owsianym plackiem i twarogiem, który Babunia zostawiła przy łóżku, zapił piwkiem. Z podwórka dobiegło go przeraźliwe meczenie wiedźmiego capa. - A, Szymek! - ucieszyła się na jego widok Babunia, wciąż w swej młodzieńczej postaci. - Strasznie już mi się znudził ten stary śmierdziel. Widziałeś gdzieś nóż do uboju? - Leży w szopce. Zaraz naostrzę - zaofiarował się mściwie. Kozioł najwyraźniej zrozumiał, co się święci, gdyż podjął ostatni, rozpaczliwy wysiłek. Ale Babunia trzymała mocno. - Przykro mi, Kierełko - powiedziała nieco melancholijnie. - Strasznie zdziadziałeś, a ja przy tobie. Nawet jako kozioł jesteś do niczego, poza tym potrzebuję skóry na nowy bębenek. - I bardzo zgrabnie poddawszy gardło zwierzaka, zabrała się do sprawiania tuszy. - Jak to się można do gadziny przywiązać. - Pociągnęła nosem. - Tyle lat przeżyliśmy razem. - Na każdego przychodzi koniec - podsumował sentencjonalnie Szymek. - Aha - przytaknęła Babunia. - Twoja służba też się skończyła, chłopcze. Mam w chacie gotowy wywar z miłostki. Zadasz jej pięć kropli w napoju i młynarzówna twoja. Podziękował uprzejmie, ale na myśl o powrocie do osady i funkcji dworskiego świniopasa ogarnęła go czemuś straszliwa melancholia. Dla pociechy pomyślał o Jarosławnie, jednakże nie pamiętał nic prócz tego, jak na niego wrzeszczała w studni i zabawiała się z proboszczem. I było mu coraz bardziej markotno. - No to łyknijmy strzemiennego - rzekła Babunia, zapraszając go na pożegnalną szklanicę. Z jednej zrobiły się dwie i trzy, potem cała butelka, i jeszcze jedna. Nie wiedzieć jak zaplątał się pod pierzynę Babuni. W przebłysku stanowczości wlał do jej szklanki wywar z miłostki - i to nie pięć kropli, ale całą flaszeczkę. - Oj, głupotoż ty moja! - zagruchała czule Babunia Jagódka i pogładziła go po splątanych płowych kudłach. Jak można się domyślić, Szymek nie poślubił Jarosławny młynarzówny. Przeprowadził się za to na dobre do chatki Babuni Jagódki (strasznie zżymała się, kiedy ją tak nazywał i kazała się wołać zwyczajnie, Jagna) oraz, ku nieskrywanej wrogości władyki, zrezygnował z posady dworskiego świniopasa. Babunia skrupulatnie dbała, by nigdy nie brakowało mu świeżego mięsa na obiad,
ulubionej podpalanki i innych rozrywek. Na początku władyka nieco bruździł, ale uspokoił się po interwencji Babuni. Szymek był pewien, że żona Wisenka znacznie przyczyniła się do pokonania jego oporów: ostatecznie, dziedzic Wilżyńskiej Doliny zaczynał ją coraz mocniej kopać i chyba wszystkim zależało na szczęśliwym rozwiązaniu, prawda? Nie obyło się jednakże bez walki z oszczerczymi jęzorami. Szymek nie rozumiał co prawda znaczenia słowa „przydupas”, ale po pierwszej samotnej wyprawie do karczmy był naprawdę przybity. Na szczęście Babunia obdarowała go wywarem o sile dziewięciu chłopa i swobodnie zdołał połamać żebra Strugale i odbić nerki Myszy. Odtąd ludzie darzyli go należnym szacunkiem i omijali z daleka. Babunia Jagódka hojnie obdzielała go szczęściem we dnie i w nocy. Niemal nie widywał jej pod inną postacią, jak hożej i pięknej dziewoi. Jedynie nocami, gdy była pogrążona w szczególnie głębokim śnie, na powrót stawała się obmierzłą, zgrzybiałą staruchą. Czuł się wówczas trochę nieswojo, ale wystarczyło dźgnąć ją łokciem pod żebro i Babunia natychmiast zmieniała się w kwitnącą młódkę. Na początku martwił się odrobinę, że wiedźma zmusza go do biegania w skórze kozła, lecz powoli przywykł. Zresztą ona też zmieniała się w kozę i czasami aż żal było wracać do ludzkiej postaci. Pasowali do siebie, jak ulał. Babunia popijała nawet herbatkę „zrób to bez obaw”, choć zważywszy na jej wiek, Szymek uważał, że stanowczo przesadza. Jednakże z wiedźmami nigdy nic nie wiadomo, i kto wie, o czym plotkowała z przyjaciółkami. Miały zwyczaj zmieniać się w nietopyrki i dołączać do stadka u powały. Szymek zgadywał, że zabawiają się tak z czystej, babskiej złośliwości - cieszyło je, kiedy stał na dole, nic nie rozumiał i rozdziawiwszy gębę, patrzył, jak wirują pod sufitem. Ale i tak był szczęśliwy. Wiedział, że nie mógł trafić lepiej. Zamyślał, żeby wreszcie powiedzieć jej, jak ją kocha. A kochał ją, że strach.
CÓRKI GRABARZA Grabarz Rękawka był człowiekiem krewkim i pochopnym w gniewie, szczególnie wobec własnych córek. Złośliwa połowica rodziła je bowiem w ilości niezmiernej i, wokół grabarskiej sadyby, na skraju wilżyńskiego smyntarza, nieustannie kręciło się całe świergoczące stadko niewieściego drobiazgu. Syna za to nie miał ni jednego. Ze zgryzoty całe dnie siedział w gospodzie, pijąc na umór i na pohybel przewrotnej kobiecie, która uparła się pozbawić go przyrodzonego dziedzica. Gdy zaś zamroczył się należycie, wlókł się na powrót do chałupy, gdzie, rozebrany gorzałką i rozgoryczony losem, prał babę trzonkiem grabarskiej łopaty i z desperacją brał się do płodzenia upragnionego dzieciaka. Niecały rok później, w zawieszonej u powały kołysce darła się kolejna dziewucha. Grabarz Rękawka zaś, ku uciesze karczmarza, powracał do wcześniejszych obyczajów. Aż pewnego zimowego zmierzchu, wilżyński grabarz, znużony wielce biesiadowaniem w gospodzie, przysiadł sobie na pieńku tuż obok mogiłki piwowara. I tam go następnego poranka znalazło potomstwo, które z upodobaniem zwykło harcować pomiędzy kopczykami, skrywającymi ziemskie szczątki wilżyńskich obywateli. Siedział wsparty wygodnie o nagrobny kamień, z głową nakrytą peleryną z grubej skóry, twarzą, zsiniałą czy to od mrozu, czy pijaństwa i z grabarską łopatą w poprzek kolan. Łopatę ktoś ukradł jeszcze tego samego ranka. Gronostaj nie przejęła się właściwie śmiercią rodziciela. Ponieważ nigdy wcześniej do ich niskiej, okopconej chałupki nie zawitała podobna ciżba sąsiadów, w cichej fascynacji obserwowała z kąta zażywne wieśniaczki w odświętnych spódnicach i sztywno wykrochmalonych bluzkach. Baby ściągnęły z całej wioski, by użalić się nad wdową i rozwieść obszernie nad zaletami nieboszczyka, który spoczywał tuż za ścianą, w komorze, skąd na tę okoliczność przegnano kury nioski. Matka zawodziła, zasłaniając połatanym fartuchem twarz, której koloru dodawały fioletowe ślady mężowskich razów. Co chwila też z przeraźliwym skowytem rzucała się ku drzwiom komórki. Kumoszki przytrzymywały ją w ostatniej chwili, nieomal odrywając jej palce od ościeżnicy, i wśród rozdzierających lamentów usadzały na powrót przy stole. Jednak ich pobrużdżone, wyschnięte od słońca oblicza wydawały się w jakiś sposób zadowolone. Bez względu na wszelkie przywary małżonka, w Wilżyńskiej Dolinie oczekiwano, by wdowa sumiennie wypełniała obowiązki płaczki. Rozpacz matki jednak wydawała się szczera, choć Gronostaj zupełnie nie umiała pojąć jej powodów. Dopiero dwie niedziele później, kiedy pod zmierzch pachołkowie władyki
załomotali w okiennice, z lekka rozjaśniło się jej w głowie. Pachołków było czterech, wszyscy z berdyszami w dłoniach i wyraźnie podchmieleni, co wskazywało, że po drodze nie ominęli gospody. Wiedli jakiegoś postawnego, czarnobrodego człeka. Gronostaj nigdy wcześniej nie spotkała go w Wilżyńskiej Dolinie i aż cofnęła się na widok jego gęby, był bowiem szpetnie naznaczony na czole żelazem, a prawe oko, widać wyłupione w bójce, czy może ręką kata, przysłonił brudną, czarną szmatą. Na szyi miał żelazną obrożę, ale szedł swobodnie, bez postronka nawet. I to on pierwszy wlazł do chałupy i bezczelnie przepatrywał kąty. Jednak naprawdę Gronostaj przeraziła się dopiero wówczas, kiedy matka z głośnym szlochem padła na klepisko i wczepiła się w buty jednego z pachołków. - Wstawaj, kobieto! - Chłopak niecierpliwie cofnął nogę. - Graty zbierajcie, a duchem, bo chałupa potrzebna. - A dokąd ja pójdę, jaśnie panie? - wyłkała matka. - No, dokąd? Gronostaj aż buzię otwarła ze zdumienia, bo nie był to żaden jaśnie pan, tylko kostropaty Gruda, który jeszcze parę lat temu zakradał się z koleżkami nocą do ich sadu i kradł gruszki, najsłodsze w całej okolicy. I nieraz się zdarzało, że jej tatko zaczaił się chytrze w bzowych zaroślach popod samym płotem i nieźle przetrzepał rabusiowi skórę. Gruda zhardział bezmiernie, odkąd poszedł na służbę do dworu, i rzadko kiedy zachodził do osady bez kubraka w barwach władyki, z głową niedźwiedzia wyhaftowaną czarną nicią na piersi. Ale dziewczynka spotykała go w gospodzie, dokąd matka posyłała ją wraz z siostrami po pochówku co zasobniejszego kmiecia, żeby wyżebrały od ojca kilka miedziaków. Najczęściej bez skutku. Bo jeśli ojciec był jeszcze trzeźwy i miał grosz w sakiewce, to pędził je precz, wymyślając im przy tym okrutnie od bękarciąt, małych chytrych dziwek i świńskiego nasienia, czym zresztą wywoływał ogólną a szumną wesołość. Jeśli zaś spił się już doszczętnie, to chętnie sadzał je sobie na kolanach i głaskał po płowych główkach, wyrzekając na nieszczęsny los grabarskich córek, ale wówczas nie miał już w trzosie ani złamanego szeląga. Bywało też, że karczmarz darł się na nie od proga, by natychmiast zabierały z gospody to zarzygane ścierwo. I właśnie Gruda czasami pomagał im dźwignąć ojca z ławy i wyprowadzić na dziedziniec. Gronostaj szczerze go lubiła. Zwłaszcza odkąd przydybał pijanego grabarza przy studni za gospodą, jak okładał pięściami najstarszą z córek, i przykładnie otłukł mu grzbiet trzonkiem jego własnej grabarskiej łopaty. Teraz jednak Gruda ani spojrzał na skulone w kącie dziewuszki. - A pod kościół, babo, albo do lasu - rzucił obojętnie. - Mnie tam za jedno. Byle prędko, nim się jaśnie pan do reszty zeźli. Tak bogami a prawdą, dość żeście mu już kłopotów
przyczynili, z waszego chłopa też od dawna pożytku nie było. Więc pan nowego grabarza naznaczył, bo taka jego wola i prawo. I to już teraz od mości Rufiana - kiwnął na czarnobrodego - zależy, czyli mu się na niewiastę nadacie. - Ani nawet na posługaczkę się nie nada - ocenił nowo mianowany grabarz, widząc klepisko pokryte na wpół przegniłą słomą, koślawy stół obok paleniska, skrzynię z wiekiem rozrąbanym siekierą i barłóg w kącie chaty. - Toż świnie w pańskim chlewie lepsze mają oporządzenie niźli człek w tej chałupie. - Albo mnisi więźniowie w cuchthauzie - syknął przez zęby drugi z pachołków. - Nie podoba się, to droga wolna! Przybysz rzucił mu posępne spojrzenie. Gronostaj nie wiedziała jeszcze, że bynajmniej nie z dobrej woli najął się na wilżyńskiego grabarza, a żelazny kołnierz na jego szyi był więcej niż ozdobą. Dopiero znacznie później, z przebąkiwań pachołków, poskładała sobie w jedno paskudną historię Rufiana, niegdyś grasanta w górskiej bandzie, a jeszcze wcześniej wywołańca, przepędzonego ze Spichrzy książęcym rozkazem. Nigdy nie doszła, za co go dokładnie braciszkowie w tiurmie zamknęli, ani jakim sposobem im w ręce wpadł. Musiał mieć jednak znaczny rejestrzyk grzechów, kiedy go bowiem władyka spostrzegł zakutego w dyby pod murem opactwa i wystawionego na uciechę gawiedzi, dwa dni tylko pozostały mu do kaźni na wielkim placu przed świątynią. Nie wiedzieć też, co tknęło władykę, człeka ostrożnego i nieskłonnego do szaleństw, że na widok czarnobrodego zbira, nie zwlekając, ruszył do opata i wymógł na nim ułaskawienie. Nie poszło łatwo, bo braciszkowie zrazu za nic nie chcieli ulec namowom władyki, podnosząc krzywdy uczynione przez Rufiana świątobliwym pielgrzymom pod samym opactwem. Dopiero sakiewka srebra, rzucona na stół przez zeźlonego władykę, bezpowrotnie ucięła płomienną dysputę o praworządności i pokucie za grzechy. Opat Ciecierka pochwycił trzosik, mamrocząc podziękowania za szczodrobliwość i nabożną troskę. Władyka tymczasem rozkazał nałożyć żelazną obrożę na szyję uratowanemu spod topora złoczyńcy, a następnie, przytroczywszy do niej solidny żelazny łańcuch, uwiązał go u końskiego łęgu i ruszył do dom. Co myślał podczas tej wędrówki górskimi ścieżkami sam Rufian, trudno dociekać. Dość, że władyka ostro popędzał konia, gdyż nadojadła mu postna mnisia strawa, zapijana źródlaną wodą. Wiedział też doskonale, że pozostawiona nazbyt długo Wisenka niepokoi się nadmiernie, a z niepokoju i troski różności jej do głowiny przychodzą. Na ten przykład takowe, że się jej małżonek złajdaczył, zabradziażywszy nędznie w gospodzie przy trakcie ze spichrzańskimi ladacznicami, co się istotnie zeszłej wiosny przydarzyło, raz jeden i ku szczerej rozpaczy władyki. Kiedy bowiem do dom powrócił, wnet się okazało, że
przedłużająca się nieobecność małżonka odwiodła cokolwiek Wisenkę od cnót domowych. Zamiast przykładnie siedzieć przy krośnie, pani najpierw zawodziła na pół wsi, wyzywając władykę takimi wyrazy, że aż wieśniaków podziw brał. Później zaś konie kazała przyprzęgać do karocy, a chyżo. Forysia biczyskiem przez pysk zdzieliła, bo jej głośno przedkładał, że jaśnie pan nie przyjmie mile podobnej samowoli. Chwyciła lejce i z rozwianymi włosami, jedynie w spodniej sukni, popędziła gościńcem ku siedzibie ojca, sławetnego starosty Wężyka. Cud boski, że jej gdzie po drodze wilcy nie zdybali, ani że karku od pośpiechu nie skręciła, bo na oślep gnała. A jeszcze większy cud, że starosta Wężyk władyce czerepu nie rozszczepił, kiedy ten popod dworcem stanął, by upomnieć się o krewką małżonkę. Wisenka jeszcze ze dwie niedziele nie chciała z nim gadać po tym, jak ją wreszcie wybłagał od urażonego teścia. Na koniec, dla zadośćuczynienia zażądała dworskiej małpki, którą musiał dla niej sprowadzić aż ze Szczeżupin, nowego karła i czterech łokci szkarłatnego jedwabiu. Władyka zagryzł zęby i wykonał zamówienie, Wężyk bowiem był człekiem pamiętliwym i nader czułym na prawdziwe i domniemane zniewagi. Na przyszłość zaś dbał wielce, aby nigdy nie dawać małżonce powodów do obaw - zaniepokojona Wisenka bywała nazbyt kosztowna. A do ladacznic po staremu chadzał. Tyle że trzymał je w gospodzie w najbliższym targowym mieście, co było nader wygodne, bo przecież jako dobry gospodarz raz po raz musiał barany na sprzedaż popędzić, albo własnym okiem doglądnąć, czy pachołkowie nie pokumali się z handlarzami i nie kontraktują najmarniejszego obroku. Wisenka mile przyjmowała podobną dbałość o folwarczne interesa, władyka zaś pamiętał, by zawsze jej z miasteczka przywieźć nowe wstążki do czepca lub inny drobiazg. A pachołkowie, których hojnie dopuszczał do komitywy z ladacznicami, ani słówkiem nie pisnęli o jego targowych rozrywkach. Z dalszych podróży zwykł jednak władyka wracać skrupulatnie na czas, więc Rufian spocił się tamtego dnia niezmiernie i osłabł, bo solidna żelazna obroża i łańcuch zmuszały go do żywego kłusu po wilżyńskich pagórkach. Tuż za ogonem pańskiego siwka wpadł na dworski podwórzec i, wyczerpany, przewrócił się obok koryta do pojenia bydła. Wisenka już od progu przewiercała go wzrokiem. Jej oczy bacznie lustrowały przybyłych, szukając w obliczu i przyodziewku małżonka śladów łajdactwa. Na darmo. - Grabarzam nowego przywiódł. - Władyka udał, że nie widzi wykrzywionych niezadowoleniem ust połowicy. - Grabarza? - prychnął od poidła Rufian, który pomimo biegu na krótkim postronku nie nawykł jeszcze do wilżyńskich obyczajów. - A to was paskudnie musieli mnisi okpić...
- A właśnie grabarza. - Władyka bez śladu zniecierpliwienia w głosie smagnął go bykowcem po grzbiecie, ale tak, że grasant zatchnął się w pół słowa i począł gwałtownie chwytać powietrze. - Takem postanowił. - Tyle że grabarz coś nie bardzo chętny - zauważyła zgryźliwie Wisenka. - Droczy się tylko. - Władyka uśmiechnął się pod wąsem i widząc, że Rufian znów rozwiera gębę, przezornie walnął go przez plecy kańczugiem. - Wolno ciągnęlim, tedy zebrało mu się na zbytki. Ale wedle woli. Jak mu grabarka niezbyt miła, to jeszcze przed zmierzchem będzie miał kat zajęcie. A kat młody, w rzemiośle nieobyty, na trzy razy człeka wieszać potrafi, więc przyda mu się ćwiczenie... - znacząco zawiesił głos. Rufian pobielał na twarzy. - Z podziękowaniem jaśnie wielmożnemu panu - powiedział nieco drżącym głosem. - Zawszem chciał jakiej spokojniejszej profesji, jeno się okazja nie trafiła. Z miłą chęcią będę grabarzował, toż ja z dawien dawna do trupów nawykły. - Ot i widzisz, moja duszko! - Władyka rzucił Wisence triumfujące spojrzenie. - Żal robotnego pachołka z wioski na ścierwograbka marnować. A jakem to bydlę popod opactwem w dybach ujrzał, zrazu wiedziałem, że się nam nada. Trzeba je tylko do obowiązków wdrożyć i pokory nauczyć. Na początek - przymrużył ślepia, szacując przygarbioną nagle sylwetkę Rufiana - wyliczy się mu przy pręgierzu ze dwa tuziny. Ale tak od serca. Niech wie, że w Wilżyńskiej Dolinie nie skąpim na nauce. Grasant nie wzbraniał się, kiedy słudzy władyki powlekli go przed dworską bramę i przywiązali do słupka. Pachołkowie też nie szturchali go mocno, nie chcąc sobie zawczasu czynić nieprzyjaciela z tego, kto im kiedyś udzieli ostatniej ziemskiej posługi. Poradzili mu nawet ukradkiem, by darł się ile tchu w płucach i zawodził żałośnie, władyka bowiem wielce cenił podobne objawy skruchy. Na koniec stary Lusztyk, który miał pieczę nad stajennymi, poklepał Rufiana po plecach, dał mu dla pokrzepienia kilka łyków siwuchy, potem zaś bez złości i zniecierpliwienia począł czynić swoją powinność. A Lusztyk, choć biały jak gołąbek i wiekiem nieźle do ziemi przygięty, rękę wciąż miał tak krzepką, że nawet się Rufian nie musiał zanadto do wrzasków zmuszać. Darł się donośnie. Aż gawrony podrywały się w popłochu z dworskiego sadu, a zadowolony władyka wyszedł na ganek. - No, już dobrze, dobrze, nie trzeba - odął wargi, kiedy pachołkowie, obeznani z kaprysami jaśnie pana, pośpiesznie przygięli grasanta do ziemi. Potem cofnął się o krok, ale nie omieszkał podetknąć Rufianowi pod gębę ręki ozdobionej rodowym sygnetem w oprawie z poczerniałego srebra. - Godne pochwały - zwrócił się do przyszłego grabarza - że umiesz
miłosierdzie docenić i za łaskawość pokornie podziękować, ale czas ci się do chałupy zbierać. Szafarz wyliczy ci - spod nastroszonej brwi popatrzał uważnie na okrwawionego rzezimieszka - ze cztery chleby i połeć słoniny. Żeby ci się na nowym gospodarstwie szczęściło. Rufian nie zrozumiał od razu, dlaczego oblicza pachołków rozjaśniły się na takie dictum, ale prędko przywdział koszulę, którą Lusztyk rozumnie kazał mu zwlec przed biczowaniem, i w asyście czterech parobczaków ruszył ku wiosce. Wlókł się ociężale, odburkując na uprzejme zagadywania, ale na widok karczmy rozpogodził się nieco. Ledwo przysiedli w piątkę pod lipą, ocieniającą wejście do wilżyńskiego przybytku rozpusty i wszelakich bezeceństw, oberżysta w wielkim skórzanych fartuchu przybiegł ku nim z dzbanem ciemnego piwa, i jeśli nawet zauważył żelazną obrożę na szyi Rufiana, to nie zdradził się ani jednym gestem. Gdy zaś pokrzepiony nieco trunkiem i oddaleniem od dworu władyki Rufian zaczął przepytywać ogródkiem pachołków na okoliczność owej niecodziennej ozdoby, ci objaśnili go, że jaśnie pan bynajmniej nie zamierza go rozkuwać. A w każdym razie nie pierwej, nim Rufian należycie udowodni swą przydatność i porzuci myśl o ucieczce. Co gorsza, przy onych objaśnieniach ani się chłop obejrzał, jak niebo pociemniało od zmierzchu, a głowie przyjemnie mu zaszumiało. Kiedy podnosili się z ławy, oberżysta przy dreptał szybciutko, nachalnie potrząsając wyciągniętą po należność prawicą. Z pachołków żaden nie miał ani miedziaka, zresztą bezczelnie gadali, że to Rufian ich zwołał na poczęstunek, dla uczczenia nowej profesji. Koniec końców musiał zostawić w oberży nie tylko cały gościniec władyki, ale i własne buty, których mu miłosierni mnisi nie odebrali, choć były z dobrej, świńskiej skóry. Wszystko to nie wzmogło bynajmniej przychylności Rufiana względem grabarzowej i jej potomstwa. Stał w progu chaty, potężny i groźny, choć w łapciach wyplatanych z łyka, przypatrując się wychudłej niewieście i gromadce jasnowłosych dziewuszek w kącie izby. Przyświecając sobie kagankiem, uczynił kilka kroków i wyciągnął na środek izby Bitunkę, najstarszą siostrę Gronostaj. Dziewczyna nie opierała się. Przywykła do ojcowskich razów, wcisnęła więc tylko głowę w ramiona i jeszcze bardziej skuliła się w sobie, kiedy Rufian począł obmacywać jej chude piersi, zaglądać w zęby i szczypać po tyłku. - Ta mi się na niewiastę nada - oznajmił wreszcie pachołkom. - A reszta, won do chlewa! Nie chcę, żeby mi się bachory wedle posłania kręciły. - Jakże tak? - zapytał niepewnie któryś ze sług władyki. - Proboszcza we wsi akuratnie nie ma, a przecie was z ambony wywoła, jak bez błogosławieństwa dziewkę weźmiecie. - Błogosławieństwem później będziem się kłopotać. - Rufian wyszczerzył zęby. - Dzisiaj nam jeno do pokładzin pilno. A z braku księdza mości dobrodzieja, niech nas pani matka
pięknie pobłogosławi. Co z woli szczerej zaraz uczyni. Prawda, dobra kobieto? - Ujął grabarzową za łokieć i jednym szarpnięciem poderwał z polepy. Kobieta zatoczyła się, oparła o pustą chlebową dzieżę i wymamrotała coś pod nosem, ale tak cicho, że nawet Gronostaj nie dosłyszała. Rufian jednak pokłonił się z nieskrywaną kpiną aż do ziemi, po czym bez ceremonii wypchnął ją za próg. - No, dość tych jasełek! - powiedział. - Poszła won, pani matko, pókim dobry, a może na weselisko poproszę! Jednak weseliska nie wyprawiono ani tego dnia, ani następnego, ani nawet kiedy proboszcz powrócił wreszcie do wilżyńskiego kościółka z objazdu pasterskich szałasów, które nawiedzał każdej wiosny, by poświęcić młode owce. Wprawdzie w pierwszą niedzielę napomknął coś groźnie o jawnogrzesznicy, bez nijakiego wstydu pokładającej się z mężczyzną. Ale potomstwo Rękawki nie bywało zbyt często na nabożeństwach, nie potrafił więc sobie przypomnieć jej imienia i ciskał gromy całkiem bez zapału. Rychło też przestał czynić wstręty nowemu grabarzowi, bo Rufian, chłop wielki i bezczelny, głośno w karczmie gadał, że jak się coś proboszczowi nie widzi, to może sam za łopatę wedle pochówku chwytać. W obejściu grabarzu nie było chlewika, więc Gronostaj spędziła tamtą pierwszą nockę w szopie na siano razem z siwą kozą i stadkiem królików, wielce zafrapowanych nowym towarzystwem. Nakryła się starą derką, którą rezolutnie zdążyła pochwycić w izbie, nie spała jednak, bacznie nasłuchując odgłosów z chaty. Pachołkowie bawili się hucznie, z każdą godziną głośniej wyśpiewując pijackie piosenki, ale raz tylko, nad ranem, wydało się jej, że słyszy głos Bitunki. Później usnęła, boleśnie świadoma płytkiego, świszczącego oddechu matki, która nie chciała wpełznąć pod derkę i aż po świt tkwiła na progu szopki. I to właśnie ona nastręczyła Rufianowi pierwszej okazji do wypróbowania nowej profesji, tuż przed świtem bowiem powiesiła się na jabłonce przy studni, używając w tym bezbożnym celu wodzy jednego z pachołków. Co zresztą mieli oni nieboszczce za złe i głośno wypominali. Gronostaj nie było dane zbyt długo dumać nad śmiercią rodzicielki, gdyż Rufian bardzo prędko zapędził dziewczynki do roboty, nie wyłączając też najmłodszych, które zostały posłane na wzgórza paść gęsi zasobniejszych wieśniaków. Gronostaj nawet sobie chwaliła tę odmianę. Chałupa została wyszorowana i obmyta ługiem, podwórko zamieciono i wysypano rzecznym piaskiem, a dach Rufian własnoręcznie załatał. Ale z tego ostatniego udogodnienia Gronostaj nie korzystała przesadnie, bo wciąż sypiała pospołu z inwentarzem w szopie. Nowy grabarz nie wydawał się jej gorszy od ojca. Przeciwnie. Nawet do karczmy nie chadzał co wieczór. Przeważnie siedział na ławeczce u progu, wygrzewając się na słonku i patrzył spod przymrużonych powiek, jak dziewczątka krzątają się w obejściu. Nie zagadywał
do nich, ale też nimi nie poniewierał i nie bił ich jak ojciec, i pozwalał, by pod wieczór Bitunka obdzielała je pajdami ciemnego chleba i jaglaną polewką. Właściwie Gronostaj polubiła to nowe życie i szybko nauczyła się ukrywać przed gospodarzem rzadkie chwile lenistwa. Ze wszystkich bowiem rzeczy próżniactwo najbardziej rozjuszało Rufiana. O świcie budził dziewczynki donośnym waleniem w starą patelnię, zawieszoną na ganku. Duchem kazał wodę ze studni ciągnąć i żywiznę oporządzać, później ogród pielić i grządki podlewać, podwórko sprzątać i chrust z lasu nosić. Jak się trafiła okazja, bardzo chętnie posyłał je innym kmieciom albo nawet do dworu dla wyręki przy żniwach czy w zwykłych domowych robotach. Jednak Gronostaj, która była mała i chuda jak szczapa, nie zaprzęgano do najcięższych robót. Owszem, czasem grzbiet ją bolał okrutnie od pielenia warzywnika, a oczy piekły od dymu, w którym wędzono liny, wyławiane ze stawu tuż poniżej Belkowego młyna. Ale wciąż chodziła do lasu na grzyby czy jagody, przesiadywała nad stawem, albo biegała po okolicznych pagórkach pod pozorem pasania gęsi. Chyba nawet była szczęśliwa. A potem nadeszła jesień. Po strzyży Gronostaj z rzadka wychodziła z mrocznej izby, gdzie czesano i gręplowano owczą wełnę. Tamtego wieczoru wymknęła się na chwilę, rozciągnęła wygodnie na wyschłej jesiennej trawie pomiędzy kępami dziewanny i ostu. Zza chaty dochodziły jękliwe dźwięki piły i stukanie młotka. Gospodarz pracował pilnie, ciosając deski na wieczorny pogrzeb, i nie sądziła, by rychło spostrzegł jej rejteradę. Tymczasem patrzyła w niebo, okrwawione od zachodzącego słońca, a smukłe, czarne wrzeciona jaskółek wirowały nad nią tak szybko, że aż się jej zawracało w głowie. Może dlatego nie od razu posłyszała stukot drewnianych chodaków na ścieżce. Dopiero ostra woń gorzałki migiem poderwała ją z murawy. Przez chwilę znów wydawało się jej, że widzi w przyżołkłych ościstych badylach obszyty muszelkami kapelusz ojca, gdy wsparty na łopacie mozolnie pokonuje kolejne wzgórki. I że osikowy trzonek łopaty zaraz spadnie na jej grzbiet, a żylaste ramię powlecze ją aż do chaty na skraju cmentarza. Dopiero później przypomniała sobie, że przecież widziała go, jak leżał w sosnowej trumience, odziany w najlepszą lnianą koszulę i skórzane portki, i że przysypali go ziemią pod jednym z jałowców przy cmentarnym płocie. Podpełzła ostrożnie na skraj wybujałych krzaków dziewanny i aż zamarła ze zdumienia. Środkiem wyschniętej, piaszczystej dróżki szła Bitunka. Kompletnie pijana, macała przed sobą na oślep rękoma i zataczała się, przydeptując sute fałdy zbyt długiej spódnicy. Na głowie nie miała małżeńskiego czepka, tylko wianek spleciony z na wpół zwiędłych rumianków, spod którego wymykały się długie pasma pszenicznych włosów. Sznurówki rozchełstanego
gorsetu zwisały smętnie, a koszula była podarta i pokryta świeżymi plamami. Najgorsze jednak, że na widok Gronostaj uśmiechnęła się głupawo i nawet nie próbowała zebrać na piersi poszarpanego przyodziewku. - Kupce we wsi stoją, siostruchna - oznajmiła pogodnie. - Jeden w drugiego kupce, spopod samej Spichrzy. Naszyjnik mi dali, prawdziwy. - Rozchyliła jeszcze szerzej koszulę, pokazując kilka czerwonych paciorków, nanizanych na miedziany łańcuszek. - A chcesz chustkę nową, siostra? To wraz jutro z gospody przyniesę, szafranną albo siwą, wedle wyboru. - Z gospody? - wytrzeszczyła oczy Gronostaj. - A Rufian? Toż on cię żywcem ze skóry obedrze! - A sam mnie posłał. Rok już cały, gada, w izbie śpisz, a brzuch masz wciąż pusty. Pożytku z ciebie żadnego, tylko gęba do wykarmienia. To idź na strawę zarabiać, jak najlepiej umiesz. Do gospody. Gronostaj cofnęła się dwa kroki, nie czując nawet, jak ostowe kolce kaleczą jej skórę. - A coś ty myślała? - skrzywiła się cierpko Bitunka. - Że ten dach nad głową i strawa to za darmo? Że was z dobrego serca będzie przez zimę w obejściu chował? Pięcioro drobiazgu, wciąż niezdatnego do roboty w polu? Cudzego drobiazgu? Toś durna! - Zaniosła się pijackim śmiechem. Zmierzwiła włosy Gronostaj, która mimowolnie wzdrygnęła się pod jej dotykiem. - No, nie strachaj się, siostra - wybełkotała Bitunka i przyklękła chwiejnie na piaszczystej ścieżce. Z bliska jej twarz była wymięta i przyszarzała, oczy nabiegły krwią. Rumieńce wymalowane buraczanym sokiem rozlały się i przemieszały z potem, a ciemne smugi węgla na brwiach i w kącikach oczu nadawały obliczu wygląd jarmarcznej maski, aż Gronostaj zlękła się tej dziwnej, odmienionej siostry. - Głodnaś może? - Bitunka spytała chropawym od wódki głosem i sięgnęła do zawieszonej u pasa płóciennej torby, dobywając pajdę chleba i nadgryzioną gomółkę sera. - Naści, jedz na zdrowie, siostra. I to jeszcze masz. - Wygrzebała zza pazuchy kawałek cukru i wepchnęła dziewczynce prosto do ust. Gronostaj przełknęła posłusznie, ale nie poczuła smaku. Siostra jednak nie patrzyła na nią. Kołysała się na piętach, przyciskając poły gorsetu do chudej piersi i mamrocząc pod nosem: - A ja do miasta nie pójdę, jeszcze nie teraz. A co? Bo przecież inną sobie weźmie i na zarobek do gospody pośle. Młodszą ode mnie. Przecie widzę, jakim wzrokiem patrzy.
Ukradkiem, zza węgła, bo wie, że go, starego capa, pilnuję. A niedoczekanie! Pierwej mu ślipia wypalę. Niech no zima przejdzie, a uciekniem precz z Wilżyńskiej Doliny. Powędrujem gościńcem daleko, hen, aż do wielkiego miasta. Wszystkie pospołu. I poradzimy se bez niego. Obaczysz, siostra. Poradzimy se. Jednak nie poradziły sobie. Pośrodku zimy na Wilżyńską Dolinę spadła krwawa gorączka i w jeden wieczór wymiotła z króliczej komórki trzy najmłodsze siostry Gronostaj. Rufian wyniósł je za chatkę i położył obok szopki, w której zwykł zbijać trumienki. Ale że ziąb był okrutny, nie kwapił się nadmiernie do grabarskiej roboty. Leżały więc sobie sztywne od mrozu i owinięte w derkę pomiędzy deskami. Kiedy kochanica jęła mu czynić wyrzuty, przegnał ją z chałupy prosto w zawieruchę i kazał nie wracać, póki nie nabierze rozumu. Bitunka bez słowa owinęła się wełnianą chustą i powlokła w dół ścieżką do wioski. Jako się rzekło, proboszcz nie przepadał za progeniturą grabarza Rękawki, szczególnie odkąd najstarsza córka jęła się działalności zarobkowej w karczmie, nęcąc pachołków do grzechu i pozbawiając grosiwa statecznych ojców rodzin. Jednak był nader czuły na punkcie należytego pochówku, i wieść o trzech dziecięcych trupkach na tyłach grabarskiej chałupy rozjuszyła go tak dalece, że jeszcze tego samego wieczoru podreptał do władyki. Ten z kolei lekce sobie ważył przyzwoitość względem zmarłych, natomiast żywotnie interesowało go okiełznanie zarazy, nim poczyni spustoszenie wśród okolicznego chłopstwa. Niedbałość Rufiana poczytał za osobistą obelgę i bez namysłu pchnął ku chacie czterech pachołków. Nie byli przesadnie szczęśliwi, że posłano ich w siedzibę pomorku. Na powitanie otłukli grabarzowi pysk, by go do obowiązków zachęcić. Później zaś siedzieli popod studnią, sowicie racząc się gorzałką dla przemożenia zarazy i z daleka spoglądali, jak Rufian kopie płytki dołek na skraju cmentarza. Bitunka jednak nie miała sposobności nacieszyć się zwycięstwem, bo gorączka dopadła ją w sionce gospody, gdzie przycupnęła dla nabrania sił przed powrotną wędrówką. I tam już została, ku rozpaczy karczmarza, który znalazł ją rankiem na poły przysypaną śniegiem i wedle rozkazania władyki musiał własnym sumptem pogrzebać. O tym zresztą Gronostaj dowiedziała się dopiero po pierwszej odwilży. W króliczej szopce zrobiło się nagle przestronnie i cicho, gdyż jeszcze tej samej zimy Rufian zabrał starszą z dwóch ocalałych sióstr do chałupy. Gronostaj przebiedowała jakoś zimę, choć grabarz nie zajmował się nią nadmiernie i nie pielęgnował w chorobie. Z wiosną wieśniacy znów widywali ją na wzgórzach, jak pasała gęsi albo zbierała chrust w zagajnikach na skraju pól, chuda, obdarta i poznaczona na twarzy czerwonymi dziobami, śladem przebytej zarazy. Że zaś niejeden właśnie grabarzówny winił za ową dziwną zarazę, nie
zagadywano do niej i nie trwożono się jej losem, licząc zapewne w duchu, że sczeźnie w obejściu Rufiana. Gronostaj z rzadka tylko wspominała słowa Bitunki o wyprawie do wielkiego miasta. Robota przychodziła jej trudniej tego lata, słaba była, wyglądała jak szczur z mąki i długo jeszcze zanosiła się uporczywym, suchym kaszlem. Trzymała się więc na uboczu i nie pchała ludziom w oczy. Może dlatego nie spostrzegła z początku, że gdzieś około żniw jej siostra, Skrzeszka, zaczęła chodzić z brzuchem odętym płodem. Zresztą z czasem Gronostaj przywykła do wielu rzeczy - obojętności Rufiana, siostrzanych wypraw do gospody, a także sprośnych zaczepek wędrownych parobków, którzy nieomylnie rozpoznawali w niej młodsze, bliźniacze odbicie wioskowej ladacznicy. Trawa zżółkła już i spłowiała od wczesnych przymrozków, kiedy dziecko zapragnęło przyjść na świat. Rufian poszedł do karczmy na gorzałkę, co była u niego rzecz nieczęsta, bo zwykle skąpił grosiwa i popijał jedynie cienkie wino, które sam pędził z porzeczek. Jednak Skrzeszka darła się przeraźliwie cały wieczór, ku ledwie skrywanej wzgardzie babek, wystarczająco obeznanych w połogach, by ją wspierać w miejsce akuszerki. Na razie roboty jednak nie było wiele. Siedziały więc tylko na niskiej ławie u paleniska, kiwając głowami w niemym potępieniu, gdyż w Wilżyńskiej Dolinie nieprzychylnie spoglądano, gdy położnica nadmiernie się nad sobą roztkliwiała. Szczególnie zaś na taką, która nie potrafiła podać imienia ojca bękarta. Babunię Jagódkę Rufian z całą mocą zabronił sprowadzać do obejścia, pokrzykiwał coś przy tym o bezbożnych gusłach i wiedźmich naparach, które zdrowego chłopa w mig zmamią i owałaszą. Gdy jednak z każdą godziną krwi na prześcieradłach przybywało, Gronostaj przestała wierzyć, by jej siostra miała pożytek z milczącej odrazy wiejskich babek. Staruchy zresztą takoż męczyły się od wrzasków i jęków, więc dla poprawienia humoru jęły się raczyć sowicie grzanym winem z berberysu. Pociągały trunek tak ochoczo, że niewiele po zmierzchu legły na twardej kuchennej ławie i pospały się niczym susły. Gronostaj jeszcze czas jakiś siedziała przy palenisku, rozkoszując się błogim ciepłem nagrzanych kamieni, gdyż w króliczej szopce nie przywykła do podobnych luksusów. Nie mogła zasnąć. Nawet nie za przyczyną jęków Skrzeszki, bo ta z każdą godziną odzywała się słabszym głosem, ale ze strachu przed Rufianem, który kazał jej bacznie przyglądać się siostrze i po pierwszym krzyku noworodka duchem gnać do karczmy. Jednak dziecko nie rodziło się, a w każdym razie tak wywnioskowała z krwawego kłębowiska szmat na posłaniu. Nie sądziła, aby Rufian okazał się pomocą: ostatecznie w króliczej szopce pozostała ostatnia z grabarzówien. Równie drobna, chuda i płowowłosa jak dziewczyna, która wykrwawiała się w
kuchennej izbie. I właśnie ta myśl wypchnęła Gronostaj w chłodny mrok lasu. Bo bardzo dobrze wiedziała, co Rufian uczyni następnego ranka. Drzwi od chatki wiedźmy były uchylone, a Babunia Jagódka powitała ją nieprzyjaźnie. Stała przed kominkiem, ciemna na tle płomieni i skurczona pod grubą wełnianą chustą. Nie prosiła do środka. Nietopyrki trzepotały niespokojnie na belce u powały, wiedźma zaś po prostu tkwiła nieruchomo pośrodku izby, wsparta na kosturku i odpychająca. A Babunia Jagódka potrafiła być odpychająca, jak mało kto. - Czego? - burknęła. - Napar mi jaki dajcie, żeby mi było łatwiej! - wyrzuciła z siebie Gronostaj. Własny głos wydał się jej dziwnie chrapliwy i niezdarny, ale też nie nawykła przesadnie do rozmów. Wiedźma obróciła się bez słowa, wyjęła z kredensu flaszkę wódki i postawiła ją na stole przed Gronostaj. - Ja nie... - Dziewczyna aż cofnęła się o krok. - Nie po to. Magicznego dekoktu chcę na Rufiana, na parobków spod młyna, na siostrę, co w chacie od bachora zdycha. Żeby... - Chyba ci się, dziecko, wiedźma z gospodą pomyliła - przerwała cierpko Babunia Jagódka. - A w gospodzie taniej, nawet jeśli cię potem karczmarz na sianie obmaca i wykotłuje. Ja żalów nieciekawa, łez ocierać nie umiem. A za dekokty słono sobie liczę, i to w takiej monecie, co jej, dziecko, w życiu na oczy nie oglądałaś. - Zapłacę! - wykrzyknęła piskliwie Gronostaj. - Wszystko wam zapłacę, co do szeląga, przysięgam! Byleście moją siostrę wyratowali, a jemu... - zatchnęła się. - A temu kurwiemu synowi... Wiedźma postąpiła ku niej trzy szybkie kroki, uchwyciła ręką za brodę i uniosła twarz ku światłu. Palce miała zimne i mocne jak imadło. - Twoja siostra właśnie zdycha i cała magia Gór Żmijowych nie zdoła jej wyratować - powiedziała, zaglądając jej w twarz miodowymi oczami plugastwa. - A z ciebie też, dziewczyno, nic nie będzie. Nic, prócz wioskowej dziwki. Gronostaj nigdy później nie potrafiła pojąć, skąd wzięło się w niej dość śmiałości, żeby strącić rękę Babuni i odepchnąć wiedźmę tak mocno, że stojąca na stole flaszka przewróciła się z głuchym łoskotem. Wódka chlusnęła na grubą warstwę sitowia, obierek, zeschłych ziół, skrawków pergaminu i co tam jeszcze pokrywało podłogę wiedźmiej chatki. Rudy kocur, miauknąwszy przeraźliwie, dał susa z zydla pod paleniskiem i z zadartym ogonem wyprysnął z izby. Dziewczyna najchętniej zrobiłaby to samo, ale z przerażenia nogi jej wrosły w ziemię. Wiedźma uniosła brew i pierwszy raz spojrzała na nią z pobłażliwym zainteresowaniem.