mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Bulicz - Kasprzak Kasia - Pójdę do jedynej

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Bulicz - Kasprzak Kasia - Pójdę do jedynej.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 192 osób, 177 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 252 stron)

W podziękowaniu za inspirację i wszelką pomoc książkę tę dedykuję starszemu chorążemu sztabowemu Romanowi Buliczowi

Karol, 4 sierpnia 1976 – środa Morska woda łaskotała stopy, wymywała spod nich piach, skuwała kostki zimnymi kajdankami. A nad głową słońce grzało jak piec martenowski. Pot spływał po nagich plecach, wsiąkał w majtki. Jeszcze sto metrów, jeszcze dziesięć kroków... Karol łapał oddech, jakby był rybą, którą fala wyrzuciła na brzeg. Zgięty wpół czekał, by serce przestało tak szaleńczo bić. Starł pot z głowy. Krótkie włosy załaskotały wnętrze dłoni. I pomyśleć, że kiedyś chciał je zapuścić, by upodobnić się do amerykańskich muzyków. Myślał nawet, że zostanie muzykiem. Naiwny gówniarz! – z czułością pomyślał o sobie sprzed lat, ochlapał się wodą i ruszył przed siebie spokojnym krokiem. Mógł pojechać na urlop do domu. Nie chciał. Matka pewnie była rozczarowana, na szczęście miała córkę i jej świeżo upieczonego małżonka. Na pośpieszny ślub siostry Karol dostał przepustkę. Anka, która nawet nie próbowała ukryć swojego stanu, wyglądała zaskakująco ładnie w krótkiej, niebieskiej sukience. Jej narzeczony, Michał, był przejęty, może zdenerwowany. Pewnie ojciec w krótkich, żołnierskich słowach wyjaśnił mu, co czeka człowieka, który skrzywdzi jego ukochaną córeczkę. Po cywilnej ceremonii poszli do restauracji na, jak się wyraziła matka, „skromny poczęstunek”. Karol czuł się nie na miejscu. Znajomych siostry nie znał, z ciotkami nie miał o czym rozmawiać. Dłuższą chwilę spędził z siostrą, która szeptem wyznała, że gdy już dziecko przyjdzie na świat, planują cichy ślub kościelny. – Od razu z chrzcinami. Tylko nie mów ojcu, wściekłby się, wiesz, jaki jest. Obiecał dyskrecję. W końcu co mu do tego? Dziwiło go, że siostrze zależy na takich sprawach. Nie byli religijną rodziną. Stary, jeszcze niewstawiony, ale już pod muchą, też chciał z synem pogadać. – No jak tam, podchorążówkę kończysz – zagaił. – Jak to mówią, „Nie matura, lecz chęć szczera”... – A jak ci jest, no wiesz, tak ogólnie, w życiu? – Szczerze? Byłoby mi łatwiej, gdybym nie miał ojca skurwysyna. No i rozmowa się urwała. Więzi między nimi nie było, nic ich nigdy nie łączyło. A może... Bał się tych „może”, które czasem przychodziły mu do głowy, tych „może jestem taki sam jak mój ojciec, może to po nim mam charakter, może lubię się znęcać nad innymi”. Kiedyś zagłuszał je alkoholem, ale zdał sobie sprawę, że ojciec pije, bo też coś zagłusza. Nie ma sensu kroczyć po jego śladach, lepiej zostawić własne. Wcześniej biegł linią na styku plaży i morza, tam, gdzie mokry piach wydaje

się twardy do momentu, gdy zaleje go fala. Teraz szedł środkiem plaży, po piachu suchym, parzącym bose stopy. Cieszyły go te wszystkie doznania – chłód, gorąco, miękkość, lepkość. Jego stopy zdecydowanie potrzebowały wolności. On sam też jej potrzebował. Z przeciwnej strony szły dwie dziewczyny. Minąwszy go, zachichotały. Widywał je już wcześniej. Wysoka, szczupła szatynka, z głęboko wciętą talią i sporym biustem. Miała ładną, pociągłą twarz i nos, który z profilu przywodził na myśl ptasi dziób. Jej towarzyszka była niższa i grubsza. Nad biodrami wisiała jej fałdka, tłuszcz zaokrąglał również biust dziewczyny i podbródek. Widać było, że obie wiedzą, która z nich jest ładniejsza. Pewnie ta wyższa nawet nie bardzo lubiła swoją koleżankę. Zabierała ją, świadoma, na czyją korzyść działa kontrast między nimi. Może to była wolność, której potrzebował? Dogonił dziewczyny. – Cześć! Jestem Karol. Można się przyłączyć? Królowa skinęła głową, bo jakżeby inaczej. Służka wyciągnęła rękę. Miała pulchne paluszki, ciepłe, w pewien sposób dziecięce i nieporadne. Marta, przedstawiła się, a to moja przyjaciółka Lucyna. Karol uśmiechnął się do tej naiwności, uwielbienia słodyczy, do wiary w ludzi. Rozmawiał z Martą, która po prostu była miła. Lucyna, zagadywana, odpowiadała monosylabami. Od czasu do czasu, myśląc, że Karol tego nie widzi, zerkała na niego. Poszli do kawiarni, dziewczęta sączyły czerwoną oranżadę, on pił wodę mineralną. Umówili się na wieczór na plażę. Karol domyślał się, że spotka tam tylko jedną. Spodziewał się Lucyny, ale na piasku siedziała Marta. Przeprosiła za koleżankę, kłamiąc, że tamtej coś wypadło. Nie coś, tylko ktoś, zgadł. Zawstydzona Marta spuściła oczy. Lucyna spotyka się z tym chłopakiem, odkąd tu przyjechały. W kółko tylko się kłócą i godzą. Trudno wytrzymać. Wakacje zepsute. Taka była podekscytowana, myślała... Nieważne, lepiej przejść się plażą. Zdjęła sandały. Zaproponował, że je poniesie, ale się nie zgodziła. – Omnia mea mecum porto. Nie przyznał się, że nie wie, co to znaczy ani co to za język. Milczeli, morze szumiało. Zachód słońca czerwienią rozlewał się po falach. – Wolałbyś, żeby przyszła Lucyna? – Dlaczego? – Ona się podoba chłopakom. Jest ładna. – Ty też jesteś ładna. Między jej twarzą a tarczą słońca nie było różnicy. Rumieńce! Pewnie rzadko słyszała komplementy. Czy wolność nie oznacza odrzucenia jarzma kłamstw?

– Tak. Wolałbym, żeby przyszła Lucyna. Chciałem się z nią pie... przespać. Słońce zbladło. – To dlatego nie mam powodzenia. Nie robiłam tego i faceci mnie nie chcą. Zaraz zacznie płakać. – Nie chcą cię faceci, którzy, jak ja, szukają przygody. Spotkasz kiedyś uczciwego, co się z tobą ożeni. – Nie chcę czekać. Nigdy tego nie robiłam i dlatego... nie jestem interesująca. Mówisz w obcym języku, a to znaczy, że jesteś mądra. A jednocześnie tak głupia, by nie rozumieć, co w życiu jest ważne? Przeklęta przyjaciółka, co sączy ci w uszy truciznę rozgoryczenia. Pociągnął Martę za rękę, ku kępie traw. Zapewnił, że jest piękna. Położył dziewczynę na piasku i przytulił się do niej. – Jesteś żołnierzem? – Skąd wiesz? – Pachniesz mundurem. Tak. To jad, który wżera się w skórę i nie ustępuje od mydła czy wody kolońskiej. – Ostatni dzień wolności. Jutro o tej porze będę w jednostce. Chciałem zaszaleć z twoją koleżanką. – Możesz ze mną. Nie mogę. Ale zrobię wszystko, by wspomnienia z tych wakacji były lepsze niż marzenia. Był delikatny i czuły, pieścił ją nieśpiesznie, jakby zawiśli w nieskończoności. Nie rozdziewiczył jej, bo po co? Jeśli się czegoś nauczyła, uszanuje ten swój mały skarb i obdarzy nim kogoś, kto ją będzie kochał. Doczekali szarości poranka, ogrzewając się wzajemnie. Odprowadził ją, czule pocałował na do widzenia i patrzył, jak odchodziła. W jej kroku było dużo pewności siebie. Gdy królowa się obudzi, zrozumie, że przegrała, i długo będzie żałować swojej decyzji. Karol zebrał swoje rzeczy i ruszył na dworzec.

Paweł, 14 sierpnia 1970 – piątek Słońce paliło ziemię. Rozgrzanym powietrzem trudno było oddychać, dlatego Paweł Leszczenko przerwał pracę i położył się pod gruszą. Wysuszona trawa zachrzęściła jak jesienne liście. Od Matki Bożej Jagodnej nie spadła ani kropla deszczu, a przecież jutro Wniebowzięcie. Babka zapowiadała deszcz na Przemienienie, nic się jednak nie zmieniło ani w przyrodzie, ani w ludziach. A przecież wiadomo było, że despotyczne rządy słońca niedługo się skończą. Mimo że w dzień jeszcze paliło żywym ogniem, straciło już władzę nad nocami. Paweł, który całe lato sypiał w stodole, nad ranem budził się zziębnięty. Zagrzebywał się wtedy głębiej w sianie i czekając na pierwsze ciepłe promienie, wsłuchiwał się w dobrze znane odgłosy – chrobotanie myszy, która szukała ziaren zeszłorocznej pszenicy, ukrytych w szparach zasieku, ciężkie dyszenie Burka, nocą pilnującego obejścia, wesoły rozgwar kurnika, parskanie Gniadego, a na koniec skrzypienie drzwi, gdy matka wychodziła z domu, by wydoić krowy. Lubił te chwile i chciałby je zatrzymać, ale tak jak kończyło się lato, tak i jego dzieciństwo się kończyło. Za dwa tygodnie będzie wrzesień, lecz on już nie wróci do szkoły z rozwrzeszczaną dzieciarnią, nie pobiegnie po lekcjach do ogrodu starej Domagalskiej, by kraść najpyszniejsze na świecie gruszki. Nie będzie przemoczonych butów w listopadzie ani rzucania śnieżkami w grudniu. Zamieszka w wielkim internacie, stanie się jednym z pięciuset uczniów technikum rolniczego. Trochę się bał, trochę był ciekaw. I wciąż miał ochotę tulić się do matki, ale przecież nie był już małym dzieckiem, więc tylko z zazdrością patrzył na Madzię, która pulchnymi łapkami wczepiała się w matczyną spódnicę. Sięgnął po oranżadówkę z wodą ze studni. Pchnięty palcem ceramiczny korek odskoczył. Woda, jeszcze tak niedawno, gdy ją nalewał, lodowato zimna, teraz już była ciepła, mimo że zostawił butelkę w cieniu pod gruszą. Dobrze chociaż, że mokra, uznał i pociągnął kilka łyków. Wstał, by sięgnąć po kosę, którą dla bezpieczeństwa zawiesił na drzewie. Ojciec był bardzo czuły na punkcie ostrych przedmiotów. Paweł łączył tę obsesję z paskudną blizną na łydce taty. Nigdy jednak go nie zapytał, czy słusznie się domyśla. Ojciec nie był zły, ale, jak to określała matka, „humorzasty”. Urażony potrafił się rozedrzeć albo, co gorsza, obrazić. Właśnie dlatego Paweł z większą śmiałością zwracał się do matki. Dziś też to mamę poprosi, by mu pozwoliła iść na zabawę do remizy. Może, jeśli skończy robotę, matka się zgodzi? Srebrne ostrze błysnęło i zatopiło się w porastającym miedzę kłębowisku roślin. Przed żniwami nie było ich widać, ukryte pośród zboża rosły sobie cicho

i spokojnie. Teraz już z daleka rzucały się w oczy zielonożółte wstążki, upstrzone ostatnimi kwiatkami rumianku. Ojciec kazał je wykosić, by chwasty nie rozsiewały się po polu. Choć nic nie zostało głośno powiedziane, była to kara za wczorajsze wygłupy przy zwożeniu snopków. Paweł, sam teraz nie wiedząc dlaczego, tak smagnął Gniadego, że układająca snopy matka omal nie spadła z wozu. Wina nie była duża, kara też nieciężka. Chodziło raczej o to, by Paweł spędził dzień sam i przemyślał swoje nieodpowiedzialne zachowanie. Jak inaczej tłumaczyć odesłanie go do tak mało ważnej pracy w chwili, gdy w gospodarstwie było najwięcej roboty? Spłoszony skowronek szarą kulą wystrzelił ku niebu. Milczał, bo w sierpniu skowronki nie śpiewały już swoich piosenek o niebie i wolności. Ostatnia kępa suchej trawy upadła z cichym szelestem. Słońce zdążyło już się przetoczyć na zachodnią część nieba, ale upał jeszcze nie zelżał. Paweł wrócił pod gruszę, dopił wodę i ruszył do domu. Po drodze rozważał, co zrobi, jeśli go nie puszczą na zabawę. Mógł udać senność, skłamać, że idzie spać, a potem wymknąć się cichaczem ze stodoły. Zdawał sobie jednak sprawę, że to trochę dziecinne rojenia, bo ani ojca, ani tym bardziej matki nigdy by nie oszukał. Jedyna szansa w tym, że wysłuchają jego argumentów. Tylko jak ubrać w słowa to, co czuł? Tę dziwną tęsknotę, co wyła mu w piersiach, ten strach, który go czasem paraliżował, i odwagę, podpowiadającą, że świat należy do niego. Mimo że strasznie chciało mu się pić, pierwsze kroki skierował nie pod studnię, lecz do szopy. Odwiesił kosę na kołek, wrzucił ostrzałkę do dziurawego garnka, który służył ojcu za pojemnik na narzędzia. Wychodził już, gdy zatrzymała go Grażynka, młodsza o rok siostra. – Nie poszedłbyś na zabawę? – zapytała. Paweł milczał. – Mnie samej matka nie puści, ale z tobą to tak. Poszedłbyś, co? Iść jako starszy brat, żeby pilnować siostry, nie musieć prosić rodziców, nie musieć przekonywać – taki układ bardzo Pawłowi pasował. Ale tak od razu nie mógł się zgodzić, trzeba było poudawać, że mu to nie na rękę, że się zastanawia i waha. Mruknął więc, że nie wie, że jest zmęczony. – Jak się zgodzisz ze mną pójść, dam ci ćwiartkę czekolady. – A niby skąd ty masz czekoladę? – Przecież dostałam od babki na urodziny. – Mówiłaś, że zjadłaś. – Ale nie zjadłam, schowałam, żeby mieć na dłużej. Na samą myśl o smakołyku ślinianki Pawła zaczęły pracować intensywnie. W domu Leszczenków nigdy się nie przelewało. Trzy hektary, a w chałupie ośmioro ludzi. Zawsze na coś brakowało. Słodycze dzieci widziały dwa razy do roku – na Boże Narodzenie i swoje urodziny. A Paweł dałby sobie palec uciąć za

kostkę czekolady. – No dobra, ale to ty będziesz z matką gadała. Grażynka pisnęła z radości, a słowa lały się jak woda, która zerwała tamę. Było i o wstążce, co to ją kupiła na odpuście, i o Wandzi Śledzikównie, która umrze z zazdrości, i o Jurku Bugajskim, co też na pewno będzie. W remizie pachniało kurzem, który kolejne pary butów wybijały ze szpar w podłodze. W kącie sali siedział rudy akordeonista, obok stał skrzypek i stroił instrument. Obaj ubrani byli w błękitne koszule, których kołnierzyki dawno pożółkły od potu. Ludzi przyszło sporo, stali w grupach po kilka osób, a gwar ich rozmów wypełniał salę. Paweł szukał wzrokiem kolegów, wreszcie wypatrzył swojego najlepszego przyjaciela, Mariana Łubińskiego. Znali się od dziecka, chodzili razem do szkoły, siedzieli w jednej ławce. I to Marian, jedyny z ich klasy, miał iść razem z Pawłem do technikum rolniczego. Zdolniejsze dziewczęta kontynuowały naukę w liceum w Tyszowcach, reszta wybrała espeerkę, bo to tylko trzy lata, bo rodziców nie stać, bo do pracy, bo za mąż. Marian Łubiński szedł do technikum, jego ojciec miał pieniądze i związane z synem ambicje. Pawłowi, ponieważ był najzdolniejszym uczniem w szkole, nauczyciele pomogli załatwić stypendium. „Jakoś sobie bez ciebie poradzi” – powiedziała matka, gdy syn głośno się zastanawiał, czy nie odrzucić tej możliwości ze względu na ojca. Marian też już dostrzegł przyjaciela. Uścisnęli sobie ręce. Z powodu natłoku prac nie widzieli się od tygodnia. – Siano już zwieźliście? Stara Gancarzowa mówiła, że jutro ma padać. – Jakby padało za każdym razem, kiedy ona przepowiada deszcz, mielibyśmy drugi potop – zażartował Marian. – Idziesz na papierosa? Paweł skinął głową. Pierwszy raz spróbował palenia w szóstej klasie i choć gryzący dym mu nie smakował, dobrze się czuł z papierosem. Jakoś doroślej, pewniej. Dlatego kiedy trafiała się okazja, chętnie przyjmował tytoniowy poczęstunek. Sam papierosów nie miewał. Jak mu się czasem zdarzył jakiś własny grosz, wydawał go w sklepie na cukierki. Widać bardziej był łakomy niż uzależniony. Zresztą posiadanie papierosów było niebezpieczne, bo gdyby ojciec wyczuł dym albo, co gorsza, znalazł u Pawła paczkę, sprałby go na kwaśne jabłko. Stanęli pod remizą, podobnie jak wielu innych chłopaków. Przyglądali się ludziom, komentując od czasu do czasu, kto z kim i co też z tego wyniknie. Czasem wybuchali szczekliwym, szczenięcym śmiechem. Kiedy muzykanci zaczęli grać, weszli do środka, obaj świadomi, że zabraknie im odwagi, by zatańczyć z jakąś dziewczyną. Było już dobrze po dziesiątej i zabawa rozkręciła się w najlepsze, gdy Paweł zaczął odczuwać znużenie. Całodzienna praca w upale dała o sobie znać, mięśnie ramion go piekły. Marzył tylko o tym, by zagrzebać się w sianie i zasnąć.

Rozglądał się za siostrą, szukał, pytał. Nigdzie jej nie było i Pawłowi różne rzeczy zaczęły przychodzić do głowy. Bo może poszła do domu czy też ktoś pijany zrobił jej krzywdę albo z głupoty dała się zbałamucić? W końcu ją zobaczył. Razem z dwiema innymi dziewczynami stała w kącie sali. Opowiadała coś, a każdy jej ruch był pełen ekscytacji. Paweł podszedł do siostry, dziwnie onieśmielony, dotarło bowiem do niego, że przestała być małą dziewczynką, że podobnie jak on dojrzała i teraz to już młoda kobieta. – Wracamy do domu. Był pewien, że Grażynka zaprotestuje, ale tylko skinęła głową i posłusznie za nim ruszyła. – Z kim rozmawiałaś? – No z Agatką. – A ta druga? Grażynka się roześmiała. – Jadzi Mazurówny nie poznałeś? Zmieniła się – dodała, nie wiadomo, czy z dumą, czy z zazdrością. A więc ta dziewczyna to Mazurówna? Paweł nie pamiętał, kiedy ją widział ostatnio, pewnie dawno. W jego wspomnieniach Jadzia była chudym dziewczątkiem z mysimi włosami splecionymi w cienkie warkoczyki. I rysy tamtej dziewuszki rzeczywiście można było dostrzec w twarzy ślicznej blondynki, z którą rozmawiała Grażynka. Szli do domu w milczeniu, każde pogrążone w swoich myślach. Paweł położył się na sianie, ale nie mógł zasnąć. Dotychczas miał dwa marzenia. Chciał choć raz do syta najeść się słodyczy i mieć na własność Trylogię. Teraz doszło do nich trzecie – Paweł pragnął zatańczyć z Jadzią Mazurówną.

Karol, 15 sierpnia 1970 – sobota Przesypując piasek między palcami, Karol Barczyński zastanawiał się, czy nad każdą rzeką jest taka plaża, o której wiedzą nieliczni, ukryta przed ludzkimi oczami za szpalerem wierzb i osik. Woda w zakolu płynęła wolno, jakby ją również rozleniwiało piekące słońce. Nad trzcinami fruwały ważki o szklistych skrzydłach. Czasem ciszę przerwał gwizd trzciniaka albo rechot żaby, nic jednak nie mąciło spokoju. Ze wszech miar było to najcudowniejsze miejsce na ziemi i Karol czuł się bardzo szczęśliwy, że mógł tu przyjść. Na pasiastym kocu obok leżała jego starsza siostra, Anka, i jej chłopak, Michał. Trochę dalej, w cieniu wierzb, kumple Michała, Adam i Grzesiek, grali w karty. Michał uniósł głowę. – Schłodziło się już? Grzesiek tylko wzruszył ramionami. Adam natomiast podniósł się i ruszył w stronę sitowia, gdzie związane sznurkiem chłodziły się butelki z piwem. – Wystarczy – zawyrokował. – Karol, ty też pijesz? – Nie częstuj gówniarza – zaprotestowała Anka, lecz Adam jakby nie słyszał jej słów. Butelka była mokra, przesiąknięta wodą etykieta odpadła, zostawiając lepki ślad kleju. Karol wyjął z kieszeni szortów wielofunkcyjny scyzoryk, prezent od ojca, podważył kapsel i pociągnął łyk bursztynowego płynu. Piwo nie było już ciepłe, ale też nie było zimne. Kto by jednak marudził? Na pewno nie on. Był dziś królem życia. Miał piętnaście lat, skończył podstawówkę i dostał się do dobrego ogólniaka, a co najważniejsze, spędzał wakacje, włócząc się ze starszą siostrą i jej paczką. Oczywiście Anka nie była zachwycona towarzystwem braciszka, nie miała jednak wyjścia, nie chciała bowiem, by matka wiedziała, że nocna nauka z Terenią była kłamstwem. Tak naprawdę Anka spotykała się z Michałem. Chłopak Anki, przystojny student medycyny, pojawił się w jej życiu rok temu. Rodzice przyjęli go z jednej strony z życzliwą sympatią, z drugiej z pewną obawą. Starszy od dziewczyny o cztery lata mógł namieszać w jej życiu. Anka była ładna, mądra i niesamowicie zdolna. Postanowiła iść na prawo i nikt nie miał wątpliwości, że uda jej się zrealizować te plany, jeśli oczywiście coś nieprzewidzianego ich nie pokrzyżuje. Obawy rodziców były zrozumiałe, jedno dziecko przysparzające kłopotów wystarczyło. Karol się przeciągnął. Nic nie potrafił poradzić na to, że był, jaki był. W dzieciństwie bardzo się starał. Wiedział, jak ważny jest dla rodziców, czuł się

niemal jak następca tronu. Problemy się zaczęły, kiedy matka poszła do pracy, a on trafił do przedszkola. Ma zły wpływ na inne dzieci, skarżyła się przedszkolanka. To nie była jego wina, usprawiedliwiała malca matka. Za bardzo rozpuściłaś gówniarza, miał pretensje ojciec. I potem wybuchła między rodzicami awantura. Ojciec zarzucał matce wiele rzeczy, ona wytykała mu wieczną nieobecność w domu. Karol słuchał tego, siedząc w swoim pokoju głodny, bo posyłanie dzieci spać bez kolacji było ulubioną metodą wychowawczą ojca, i obiecywał sobie, że nigdy więcej nie zorganizuje anty­szpinakowej demonstracji, nie będzie odpowiadał na zaczepki Mateuszka, a już na pewno nie pozwoli się sprowokować do bójki. Kiedy poszedł do szkoły, do problemów z zachowaniem doszły jeszcze kłopoty z nauką. Ojciec zawyrokował, że z chłopaka nic nie będzie, i Karol w końcu mu uwierzył. Poczuł nawet ulgę, bo już nie musiał się starać. Był do niczego i dlatego wszystko, do czego się zabrał, wychodziło nie tak, jak trzeba. Tylko matki mu było szkoda, wierzyła w niego i tuszowała rzeczywistość. To ona poruszyła niebo i ziemię, by, mimo słabych wyników, umieścić Karola w najlepszej szkole średniej. Tylko obiecaj, że będziesz się uczył, prosiła. No to obiecał. Piwo go rozluźniło. Wprawdzie miałby teraz problemy ze składną odpowiedzią, jednak nikt z obecnych nie miał ochoty gadać z dzieciakiem. Anka i Michał czule szeptali między sobą, Grzesiek z Adamem, znudzeni grą w karty, drzemali w cieniu wierzb. Karol czuł, że powieki mu ciążą, bardziej z powodu upału niż alkoholu. Walczył z tym przez chwilę, w końcu pozwolił, by opadły. Ze snu wyrwały go pełne ekscytacji głosy. Z trudem otworzył oczy. Anka nie leżała już na kocu. Siedziała nad rzeką i moczyła nogi w wodzie. Trzej młodzi mężczyźni żywo dyskutowali. – Zgodzę się z tobą, że to był przejaw geniuszu ze strony Piłsudskiego, nie zaprzeczysz jednak, że miał sporo szczęścia. – Nie widzisz, jak gubi nas takie myślenie? Jeśli coś czemuś zawdzięczamy, to nie pracowitości, przedsiębiorczości czy inteligencji, ale szczęściu. Błędy zaś nie wynikają z głupoty i niekompetencji, tylko z pecha. Karol uniósł się na łokciach. – O czym rozmawiają? – zapytał siostrę, ale ta tylko wzruszyła ramionami i dalej rozchlapywała wodę. – O tym, że gdybyśmy żyli w wolnym kraju, dziś byłoby wielkie święto – wyjaśnił Grzesiek. Zorientował się jednak, że to nie wystarczy, Karol bowiem zupełnie nie wiedział, o co chodzi. – Mamy pięćdziesiątą rocznicę Cudu nad Wisłą. Lekko uniósł brwi i skinął głową, co miało oznaczać, że świetnie wiedział, tylko po prostu nie skojarzył, ale Grzesiek nie dał się oszukać. – Komuniści fałszują wszystko, zwłaszcza przeszłość. Uczą nas historii

z podręczników, w których brakuje najważniejszych stron. A tacy ludzie jak wasz ojciec stoją na straży obecnego porządku. – Odpierdol się od mojego starego – uniosła się Anka. Grzesiek chciał jej odpowiedzieć, ale Michał położył mu rękę na ramieniu. – Ma rację. Nie mieszaj w to jej ojca, nie rób z tego sprawy osobistej. – Kiedy to właśnie jest sprawa osobista. – Grzesiek wstał. – Żyjemy w państwie, gdzie wojsko i policja, zamiast strzec zwykłych ludzi, zajmują się pilnowaniem obywateli. Wolna Polska to sprawa każdego z nas. A ci, którzy zgadzają się chodzić w kagańcach, nie są warci więcej od tych, co im te kagańce założyli. – Spojrzał wymownie na Karola. Ten przez chwilę zastanawiał się, czy zareagować na zaczepkę. Uznał jednak, że jeśli zaczną się bić, to po pierwsze, straci kumpli, a towarzystwo studentów szalenie mu imponowało, a po drugie, wyjdzie na to, że stanął w obronie dobrego imienia ojca. Miał w dupie i starego, i jego dobre imię. – Uzupełnij więc tę wyrwaną kartę historii – zaproponował ugodowo. Grzesiek przez chwilę trwał w zaskoczeniu, w końcu podszedł do Karola. Usiadł obok niego i kreśląc na piasku linie, tłumaczył, gdzie my, gdzie Tuchaczewski, a gdzie Budionny. Karol udawał, że słucha.

Paweł, 31 maja 1973 – czwartek Wjeżdżający na przystanek autobus jęknął z ulgą. Pasażerowie zerwali się z miejsc i pośpieszyli ku drzwiom, przepychając się gwałtownie. Paweł wciąż siedział i czekając, aż wszyscy wysiądą, przyglądał się pasażerom. Mężczyzna w sztruksowej marynarce, bez bagażu, pewnie jechał do pracy, babina z koszem jajek na bazar albo do rodziny. Raczej na handel, do bliskich nie jechałaby z samymi jajkami, miałaby jakąś kurę, może śmietanę albo twaróg. Ładna blondynka ze sporą torbą chyba wybrała się na zakupy. – No wysiadamy. Szturchnięty przez Mariana podniósł się i ruszył do wyjścia. Z przyjemnością odetchnął świeżym powietrzem. Gorący dzień i autobus pełen ludzi to było okropne połączenie. Choć Paweł nie cierpiał na chorobę lokomocyjną, woń perfum, potu i naftaliny przyprawiła go o mdłości. Na dworcu autobusowym w Tomaszowie ludzi było więcej niż na odpuście. Co jakiś czas na stanowiska podjeżdżały autobusy i wylewał się z nich różnokolorowy strumień pasażerów. Jedni opuszczali plac, drudzy pozostawali na miejscu, powiększając tłum, który jak wielkie narośle oblepiał betonowe słupki z numerami stanowisk. Chłopcy przecisnęli się przez oczekujących i weszli do hali dworca. Nowoczesny budynek, choć wielki jak dwie sale gimnastyczne, był jednak za mały, by pomieścić i podróżnych stojących w kolejkach po bilety, i tych, którzy czekali na swój autobus, usadowieni na drewnianych ławkach. Hałas był większy niż w szkole na przerwie. – Oż ty! Kwadrans temu odjechał nasz autobus. – Marian miał minę zbitego psa. – Pojedziemy następnym. – Następny jest pośpieszny do Poturzyna. Za dwie godziny. – Możemy spróbować pieszo albo złapiemy okazję. Marian stuknął się w czoło. – Urwałem się ze szkoły, żeby być wcześniej w domu, nie później. Poszukajmy lepiej miejsca w cieniu. Może byśmy loda zjedli, co? Paweł obojętnie wzruszył ramionami. Nie mógł przecież pokazać, że chętnie zjadłby nie jednego loda, ale dwa, może i trzy. Miał jednak tylko tyle pieniędzy, ile kosztował bilet. – No przecież ci postawię. – Marian przyjacielsko klepnął go w ramię. – Nie trzeba.

– „Nietrzeba” to się jedna taka baba z Gródka nazywała. A ja mam wobec ciebie dług. Paweł podniósł ręce, dając do zrozumienia, że jest bezbronny wobec takiego argumentu. Wiedział również, że przyjaciel użyje go jeszcze nie raz. Ogromna wdzięczność Mariana wzięła się stąd, że Paweł uczył go matematyki, pomagając przyjacielowi odsunąć widmo dwói, a co za tym idzie, powtarzania klasy. Pewnie, jak w poprzednich latach, stary Łubiński wziąłby sprawy w swoje ręce i jakoś kupił litość nauczycielki jajkami i mięsem, jednak Marianowi te kupowane promocje stały ością w gardle, bo ojciec nie przepuścił żadnej okazji, by o swoim wkładzie w edukację syna przypomnieć. W lodziarni był tłok, odstali swoje, a potem nieśpiesznie ruszyli przez miasteczko, przyglądając się ludziom i wystawom sklepowym. Pawłowi, który w dotychczasowym życiu niczego więcej nie widział, Tomaszów wydawał się pępkiem świata, stolicą elegancji. Marian miał szerszą perspektywę. Był na wycieczce szkolnej w Warszawie, miał ciotkę w Zamościu i ojciec zabrał go dwa razy do Lublina. Dlatego też teraz uśmiechał się pobłażliwie, słuchając zachwytów Pawła. Jemu jednak to nie przeszkadzało. Lubili się, zwyczajnie, po prostu, po męsku. – Może bilety w kasie kupić? – zastanawiał się Paweł. – Tam ludzi tyle, że na godzinę stania. – Marian rozwiał jego wątpliwości. – U kierowcy się kupi. – A jak nie będzie nas chciał wziąć? Przyjaciel w odpowiedzi wzruszył ramionami. Różnili się. Jeden był zapobiegliwy, ostrożny, staranny, drugi świszczypała. Tłum na stanowisku gęstniał, co chwila ktoś ich poszturchiwał. Wreszcie, gdy ludzie byli już ściśnięci jak sardynki, rozległ się komunikat, że autobus wjeżdża. Oczekujący podjęli walkę o takie miejsce w tłumie, które zapewniłoby im dopchanie się do drzwi. Trudno było utrzymać równowagę, ale nikt nie mógł upaść, bo z każdej strony ktoś stał. – Ja z biletem, ja z biletem! – krzyczała jakaś kobiecina, jednak nikt się nią nie przejął. Marian podniósł brwi. Widzisz? – miał wyrażać ten grymas. Przepychali się dziarsko do przodu i po chwili stali już na schodkach. – Ja w Łaszczowie nie staję – krzyknął kierowca w odpowiedzi na czyjąś próbę kupienia biletu. Paweł zaczął się wycofywać, lecz Marian chwycił go za rękaw. – Ty dokąd? – Słyszałeś, w Łaszczowie nie staje. Marian wywrócił oczyma, by pokazać, jak bardzo zadziwia go głupota przyjaciela.

– Dwa szkolne do Poturzyna – rzucił do kierowcy i wyciągnął rękę. Paweł wysupłał z kieszeni pieniądze i podał je przyjacielowi. Zajęli dwa ostatnie wolne miejsca i patrzyli na kolejnych pasażerów, którzy, jeden po drugim, wciskali się do autobusu. – Ale jak to nie staje? Zawsze stawał! – utyskiwała kobieta w granatowym żakiecie i kwiecistej chustce. – I co mu pani zrobisz? Na kierowcę nie poradzisz. Taki kawał przyjdzie iść – odezwała się inna. Paweł odwrócił się do okna. Trochę się niepokoił, jak wytłumaczy w domu czwartkowy przyjazd. Zaczynał żałować, że pozwolił się namówić Marianowi. Kiedy siedzieli w dusznym pokoju internatu, argumenty przyjaciela wydawały się logiczne. Polonistka zachorowała, więc w piątek i tak przepadnie jedna lekcja, a w sobotę dwie. Propedeutykę można sobie darować, wuefu zaś będą mieli w domu aż nadto. Teraz jednak nie wyglądało to już tak dobrze. Wagary to wagary. A jakby ojciec się dowiedział... Z zamyślenia wyrwał go głos Mariana. – Pani sobie usiądzie – powiedział do kobiety w chuście. Ten nagły przypływ uprzejmości zdziwił i zagadniętą, i Pawła. Ona skwapliwie przyjęła propozycję, on posłał przyjacielowi pytające spojrzenie, na które Marian odpowiedział szerokim uśmiechem. Na horyzoncie ukazała się figura Świętego Antoniego, widomy znak, że zbliżają się do Łaszczowa, gdy w autobusie rozległ się krzyk: – Ta pani mdleje, mdleje! – wołał Marian. Kobieta, której jeszcze chwilę temu daleko było do utraty przytomności, teraz wywracała oczami i trzymała się za serce. – Dusi mnie, dusi! Jej towarzyszka zaczęła histerycznie zawodzić, ktoś zaordynował otwieranie okien, ktoś inny wołał, by zatrzymać autobus. Kierowca, klnąc na czym świat stoi, przystanął na wysokości urzędu gminy. Oprócz chłopców i kobiety w chustce wysiadło jeszcze dziesięć osób. – A zapamiętajcie sobie, że więcej was nie zabiorę – krzyknął na odjezdnym kierowca, ale nikt się nim nie przejął. Niedoszła ofiara zasłabnięcia podeszła do Mariana. – Zuch chłopak – pochwaliła go i pogrzebawszy w torbie, wyciągnęła tabliczkę czekolady. – Jedz, na zdrowie. Marian podziękował, a gdy tylko kobieta zniknęła z pola widzenia, wsunął czekoladę do torby Pawła. – Co ty robisz? – Jakoś nie przepadam. Obaj wiedzieli, że to nieprawda, ale żaden nie powiedział tego na głos.

Ruszyli ceglanką, która wiodła do wsi. Na środku podwórka stał wóz. Gniady, wyprzężony, ale wciąż w szorach, leniwie skubał kępkę trawy, która wyrosła pod płotem, odgradzającym ogród od podwórza. Siano wożą, zgadł Paweł. Może ojciec się ucieszy z niespodziewanego pomocnika? Pchnął drzwi do sieni. Chałupę, w której mieszkała cała rodzina Leszczenków, postawił przed wojną dziadek Józef, ojciec matki Pawła. Pewnie jak na tamte czasy była ona obszerna. Sień, komora, kuchnia z piecem chlebowym i dwie izby – było to aż nadto dla trzyosobowej rodziny. Bo dziadkowie długo nie mieli dzieci. Gdy w końcu, po latach oczekiwania, urodziła się córka, traktowali ją jak uśmiech losu. Pewnie dlatego nie bardzo byli przychylni zięciowi, który obdarzył ich jedynaczkę ciężkim losem i czwórką dzieci. Wszyscy domownicy zgromadzili się w kuchni. Matka i Grażynka stały przy piecu, babcia siedziała w kącie na zydlu. Druty w jej palcach śmigały tak szybko, że dostrzec można było tylko srebrzyste smugi w powietrzu. Paweł wiedział, że wełna, która teraz zamieniała się w pulowerek, pochodziła ze starego swetra. Jak już nie było sensu łatać, babcia pruła i przerabiała. Nic nie mogło się zmarnować. Przy stole, tak dużym, że zajmował pół kuchni, siedzieli ojciec, dziadek, Madzia i Wojtuś. Chłopiec zajęty był odrabianiem lekcji, dziewczynka rysowała, dziadek czytał gazetę, pewnie przyniesioną od pana Wołyńskiego, ojciec kończył obiad. Na jego kolanach siedział Reks, pies, do którego królewskie imię zupełnie nie pasowało. Nie dość, że mały, to jeszcze brzydki. Stary był już bardzo, Paweł nie pamiętał czasów, gdy zwierzaka z nimi nie było. Ze wszystkich domowników pies najbardziej kochał ojca. Niestety, o ojcu można było powiedzieć, że ze wszystkich w domu najbardziej kochał psa. Paweł, wchodząc do kuchni, Boga pochwalił. Dałby mu dziadek, gdyby inaczej rodzinę powitał. – A ty skąd? – zapytała matka. – Nauczycielka zachorowała. – Odwrócił głowę, by nie patrzeć jej w oczy. – A to tylko jedna nauczycielka w tej twojej szkole? – zapytał ojciec. – Nauczycieli nie brak, ale dyrektor kazał do domu jechać. Miałem się z nim kłócić? Marian też przyjechał. – No jak Marian przyjechał, to musi być stuprocentowa prawda! – zakpił ojciec. – Antek, daj spokój – upomniała matka. – Co daj spokój? Co daj spokój? – Miska zachrobotała o stół. – Od rana do nocy zasuwamy, żeby dać dzieciakowi lepszy los. A on się zwąchał z tym chłystkiem Łubińskich i ze szkoły wagaruje. Ciszę, która teraz zapadła, mącił tylko miarowy stukot babcinych drutów.

W końcu ojciec wstał. Wysoki był, ale ramiona miał wąskie, prawe wyżej niż lewe, na dodatek się garbił, co odzierało jego posturę z dostojności. A mógł wyglądać dużo szlachetniej, bo twarz miał przystojną, a oczy mądre i szczere. Powolne ruchy ojca nie mogły zwieść dzieci, które wiedziały, ile ma siły, i drżały na myśl, że w gniewie użyje jej przeciwko nim. Jak prawica ojca spadła na dziecięcy pośladek, przez tydzień trudno było siedzieć. – No skoro już jesteś, pomożesz przy sianie. – Choć pozwól dzieciakowi coś zjeść. – Głodnyś? Paweł zaprzeczył ruchem głowy. – To przebieraj się i do roboty. A tego pomiotu Łubińskich nie chcę na oczy widzieć. W tej chwili Grażynka, która mieszała kaszę w garnku, pisnęła. Wszystkie oczy zwróciły się na nią. Pokraśniała. – Upiekłam się. – Poparzyłam – odruchowo poprawił ją Paweł. – Patrzcie go, jaki wykształcony – prychnął ojciec, wychodząc z kuchni. Paweł zagryzł wargi. Co też go podkusiło, żeby wcześniej do domu wracać? Przecież wiedział, że ojciec żyć mu nie da. Trzeba było w szkole siedzieć do soboty. Wrócić w sobotę i co? Tylko jedno popołudnie spędzić z Jadzią Mazurówną, z jego Isią? Uśmiechnął się. Była na tym świecie rzecz, która nawet gderanie ojca czyniła znośniejszym – spojrzenie niebieskich oczu jego Isi. Na samo wspomnienie ciepło mu się zrobiło na sercu i choć ogromne to było wyrzeczenie, sięgnął do torby. Z napomnieniem, by się równo podzielili, położył tabliczkę czekolady przed młodszym rodzeństwem. – Skąd masz? – zapytała Madzia, oczy jej zabłysły. – Dał mi Mikołaj. – Pleciesz. Mikołaj w zimie przychodzi. – Ten akurat na urlop jechał. W autobusie go spotkałem. Jakby nie broda, w życiu bym nie poznał, że to on. Złapałem za tę brodę i mówię: Dawaj mi co dobrego dla moich brata i siostry albo wszystkim wygadam, coś ty za jeden... – Głupot byś dzieciakom nie gadał – upomniała go matka. Paweł przytulił się do niej i szeptem wyznał, skąd ma smakołyk. Uśmiechnęła się, z czułością zmierzwiła mu czuprynę. Od zawsze tak robiła. Od czasów, gdy był jej jedynym dzieckiem, gdy miała dla niego czas i mogła obdarzać go całą miłością matczynego serca. Siedział jej na kolanach, patrzył w oczy, a wtedy głaskała go po włosach i nuciła piosenki. Potem na świat przyszła Grażynka i wszystko się pozmieniało. Paweł rozumiał, że tak być musi, we wsi w każdej chałupie było po dwoje, troje dzieci,

a u Kaczorowskich siedmioro. Jednak co innego wiedzieć, a co innego tęsknić za czasami, gdy się było dla matki najważniejszą osobą na ziemi.

Karol, 23 czerwca 1973 – sobota Furtka nie była zamknięta. Zaskrzypiała, wyrażając swoją niechęć wobec kolejnego gościa. Karol podniósł głowę i powiódł wzrokiem po fasadzie budynku. Solidna, czerwona cegła, duże okna, zasłonięte firanami w kwiecisty wzór. Widać było, że do mieszkających tu ludzi bogactwo przyszło niedawno. Nacisnął dzwonek i czekał, kiedy mu otworzą. Jeśli otworzą. Bardzo prawdopodobne, że w panującym wewnątrz hałasie nikt go nie usłyszy. Nacisnął jeszcze raz. – Co się tak, synu, niecierpliwisz? – Stojący w drzwiach chłopak mógł być w jego wieku. Mógł też być starszy, w końcu to studencka impreza. Karol podniósł do góry butelkę, którą zwędził z barku ojca. Odźwiernemu błysnęły oczy. – Koniaczek! – ucieszył się i odsunął od drzwi, by zrobić miejsce wchodzącemu. Ściany przedpokoju wyłożone były boazerią. Tu i tam sterczały z niej sarnie rogi. Ciekawe, czy hobby właściciela, czy też kupione na targu staroci dla szpanu? Pod nogami miał brzydką, zieloną wykładzinę. Na braki w zaopatrzeniu nawet znajomości w Domu Spółdzielczym nie pomogą. Wszedł do pokoju pełnego mebli i młodych ludzi. Wyglądali, jakby przyszli nie na imprezę, ale na sesję fotograficzną. W fotelach siedziały dziewczęta w kolorowych sukienkach. Bawiły się kieliszkami, a miny miały tak znudzone, jakby skończyły po sto lat i wszystko, co najlepsze w życiu, było już dawno za nimi. Młodzi mężczyźni, okupujący krzesła z oparciami pokrytymi czarną skórą, wyglądali na pogrążonych w intelektualnej dyspucie. Odginali ręce w nadgarstkach jak angielscy lordowie. Na kanapie dwie pary prowadziły rywalizację na blazę. Ci z prawej, półobjęci, z głowami zwróconymi ku sobie, pozorowali obojętność. Ci z lewej, wbici w zielony plusz, niby pochylali się ku sobie, a jednak wydawali się oddzieleni niewidzialną granicą chłodu. Patrząc na nich, Karol z nostalgią wspomniał klasowe imprezy, dziewczyny uganiające się za chłopakami i chłopaków skupionych na zawartości dziewczęcych biustonoszy. Trzeba było szczerze wyznać, że na owych imprezach zachowywał się tak jak jego koledzy. Jeśli wejdziesz między wrony... Dlatego teraz miał zamiar pozować na intelektualistę. Jeśli trzeba będzie, nawet na opozycjonistę.

– Karol, mordeczko moja – powitał go Grzesiek, wciąż student, ale za rok, jak dobrze pójdzie, nauczyciel na etacie w szkole w Dupie Wołowej Małej. Gdy go bida przyciśnie, a rodzina się powiększy, zacznie marzyć o lepszym świecie. Będzie żałował, że nie wybrał innego kierunku studiów, nie uczył się na tyle dobrze, by uniwersytet zaproponował mu posadę, nie urodził się geniuszem, przed którym otwierałaby się międzynarodowa kariera. Marny los czeka mężczyznę, który wybiera studia matematyczne tylko po to, by uciec przed wojskiem. Karol roześmiał się do tych swoich myśli i klepnął Grześka w plecy, jakby przewidując, co czeka przyjaciela, już teraz chciał dodać mu otuchy. – Adam w ogrodzie. – I Grzesiek ruszył przodem, by pokazać drogę. – Co u twojej siostry? – Wciąż się uczy. – Karol wiedział, że to pytanie dotyczyło ochłodzenia w relacjach Anki i Michała. Słyszał ich kłótnie, jej płacz, a później odbierał telefony od niego i kłamał, że właśnie wyszła. Miał również nadzieję, że w końcu wszystko sobie wyjaśnią. Lubił Michała. Lubił też swoją siostrę i dobrze jej życzył. „Dobrze” oznaczało coś innego niż przyszłość z Grześkiem. To, co Grzesiek nazwał ogrodem, świetnie ukazywało różnicę między „chcieć” a „móc”. Właścicielka domu niewątpliwie pragnęła mieć piękny ogród, ale mogła mieć tylko rachityczne kwiatuszki i gęsto rosnące krzaki. Chaszcze, pomyślał Karol i obracał to słowo na końcu języka jak monetę. Aż naprawdę poczuł metaliczny smak w ustach. Na tle jednego z takich krzaków stał Adam i nauczał. Mówił o wolności i demokracji. Wpatrzone w niego panienki chętnie skorzystałyby ze swych demokratycznych praw i oddały mu swoją wolność. Adam tego nie widział. Wierzył, że lepsza Polska jest możliwa. Za tę wiarę Karol lubił go najbardziej. – Cześć, stary. – Gdy Adam go objął, Karol czuł wbijające mu się w plecy zimne spojrzenia dziewczyn. – Fajnie, że wpadłeś. Napijesz się czegoś? Czemu nie? Czy picie alkoholu w jakikolwiek sposób przeszkadza prowadzeniu intelektualnych dysput o wyższości władzy ludu nad władzą ludową? Gdyby chciał być całkowicie szczery, Karol powinien wyznać, że przyszedł tu bardziej po procenty niż po oświe­cenie. – Przedstawię cię paru osobom. – I obejmując niemal czule Karola, poprowadził go do salonu. Wskazując obecnych, wymieniał ich imiona. Nastąpiły uśmiechy, skinienia głowy, ktoś podniósł rękę w geście pozdrowienia, ktoś zamiótł podłogę wyimaginowanym kapeluszem. Karol starał się spamiętać imiona, ale było ich zbyt wiele. A później rozmawiali i pili, pili i rozmawiali. Było miło, w głowie lekko mu szumiało. Adam podał kolejny kieliszek, jakaś dziewczyna, Agata albo Renata, opowiadała o swoim pobycie w Sopocie. Karol wiedział, że jego usta ozdabia

uśmiech idioty, jednak nic nie mógł na to poradzić. – Wy... wyp...ę za twój po...byt w Sopo...cie. Chwiejnie ruszył do ławy, na której w towarzystwie sałatki warzywnej i koreczków serowych stały rzędem butelki. Było wino, koniak, wódka i kilka kapslowanych butelek piwa. Karol nalał sobie do szklanki koniaku. Prawie jak na francuskim filmie. Wypił odważnie. Gdyby nie czyjeś mocne ramię, jego facjata trafiłaby prosto w kostkę marchewkowo-pietruszkową. – Ktoś tu przesadził z alkoholem? Chodź, znajdziemy ci miejsce, gdzie będziesz mógł odpocząć. – Adam zarzucił sobie na szyję ramię Karola. Przeszli przez salon, potem były schody. Nie każcie pijanym chodzić po schodach, to nieludzkie. Korytarz, drzwi, inne drzwi, pytanie o łazienkę. Nie, nie musi do łazienki. W końcu łóżko. Przykrywająca je kapa była przyjemnie chłodna. Karol powiódł po niej dłonią, jakby ów chłód miał mu przynieść ulgę. Przed nim stał regał z książkami. Rozpoznał serię o Tomku Wilmowskim i Krzyżaków. – To twoje łóżko – bardziej stwierdził, niż zapytał. Adam w odpowiedzi zachichotał nerwowo. Karol zamknął oczy. Był przekonany, że za chwilę zostanie sam. Tak się nie stało. Adam jeszcze przez moment siedział na brzegu łóżka, później położył się obok Karola. Tak blisko, że czuć było ciepło jego brzucha. Nic dziwnego, dzień był gorący. Dochodząca z dołu muzyka zaczęła brzmieć, jakby puszczano ją pod wodą, w głowie Karola wirowały obrazy rodem z surrealistycznego filmu. Adam położył mu rękę na ramieniu i ścisnął je delikatnie. – W porządku – powiedział Karol, przekonany, że ten gest to pozawerbalne pytanie o jego samopoczucie. Ręka powędrowała do twarzy. Adam gładził go po policzku, czole, szyi. Jego palce dotknęły ust Karola. I nagle były już przy klamrze paska, szamotały się z zam­kiem spodni. – Co ty robisz? – Karol chciał się podnieść. – Będzie dobrze. – Adam przycisnął go lekko do łóżka. – Nie chcę. – Skąd wiesz? Robiłeś to kiedyś? – I ta ręka, wciąż walcząca z zamkiem. – Nie. Nie chcę. Jasne? – Dobrze, już dobrze – wyszeptane jak do dziecka. Przy uchu ciężki oddech, z aromatyczną alkoholową nutą. Wilgoć warg na karku. Próba wyswobodzenia. Ramię przytrzymujące mocniej. Alkohol, który czynił bezbronnym. Karol czuł się jak w objęciach ośmiornicy. Macki oplątały całe jego ciało i choć stawiał opór, w końcu wdarły się do środka. Zamknął oczy. Tyle wypił, a jednak za mało, by obronić pamięć. To, co zaszło przed chwilą, zamieni się we wspomnienie i już na zawsze z nim pozostanie.

– Bardzo mi się podobasz, wiesz? – Czułość Adama, wyrażona delikatnym muśnięciem policzka, wywołała torsje. Wybiegł do łazienki. Wypłukał usta, a później umył zęby pastą nałożoną bezpośrednio na palec. Zamarł, słysząc kroki na korytarzu. Odetchnął, gdy się oddaliły. Mokrymi dłońmi poprawił zmierzwione włosy. Zszedł na dół. Chciał wyjść, chciał stąd uciec. Wpadł na Grześka, pijacko przyjacielskiego. Wzdrygnął się, kiedy tamten położył mu rękę na ramieniu. Rozejrzał się i kątem oka uchwycił spojrzenie Adama. Co w nim było? Zazdrość? Zazdrość. Żyłka na skroni zapulsowała, poruszona pragnieniem zemsty. Na policzku Grześka został wyciśnięty czuły pocałunek. Oczy Adama zapłonęły. To jeszcze za mało. Karol ruszył do roześmianej dziewczyny, po drodze sięgając po kieliszek. Rozmawiali o niczym, tak zabawnym, że ich śmiechy były głośniejsze od muzyki. Szczypnięcie w pośladek wyzwoliło fale chichotu. Kiedy objął ją w pasie, przytuliła się do niego i Karol wiedział, że zgodzi się z nim pójść w jakieś ustronne miejsce. Ustronne? Poszli do kuchni. Posadził dziewczynę na stole. Śmiała się, równie, a może bardziej pijana niż on. Przyszło mu do głowy, że powinien zapytać, czy nie jest dziewicą. Czułby się podle, gdyby była. Nim znalazł właściwe słowa, ona przejęła inicjatywę. Już nie musiał pytać. Ukrył twarz w jej piersiach, jakby słodyczą ciastka chciał zagryźć gorzki smak cykorii. Zatrzeć jedno wspomnienie drugim, intensywnie pachnącym dziewczęcym kroczem. Było już po wszystkim, ale wciąż na niej leżał, gdy do kuchni wszedł Adam. – Wynoś się! Do niego? Do dziewczyny? Do Karola. Ostentacyjnie liznął nagą dziewczęcą pierś. Poprawiając ubranie, powiedział: – Chciałem sprawdzić, co naprawdę lubię. Adam nie zareagował. Stał jak skamieniały w kuchennych drzwiach. Wychodząc, Karol musiał go minąć, i przez moment stali twarzą w twarz. Rzygać mi się chce, kiedy na ciebie patrzę, pomyślał. A może powiedział? Na ulicy objął go czule chłód poranka. Rozegnał opary alkoholu i pozwolił dojść do głosu emocjom. Łzy popłynęły mu po policzkach. To wszystko nie powinno było się zdarzyć. A w domu pewnie czeka ojciec, który nic nie rozumie i nic go nie obchodzi, poza tą ukradzioną butelką koniaku, o którą zrobi awanturę. – Nienawidzę was! Wszystkich was nienawidzę!

Paweł, 30 kwietnia 1974 – wtorek – „Trawo, trawo do kolan! Podnieś mi się do czoła, żeby myślom nie było, ani mnie, ani pola...”. – Ładne. Twoje? – „Abym tobie i sobie jednym imieniem mówił, albo obojgu – trawa, albo obojgu – tuwim”1. – Paweł połaskotał źdźbłem tymotki nagą łydkę Iśki. Roześmiała się. Leżeli pod wierzbą, która wyrosła nad rowem, dzielącym łąkę Mazurów od drogi. Promienie słoneczne, poszatkowane przez liście, kładły się na ich ciałach jasnymi cętkami. Bujna trawa kryła oboje przed ludzkim wzrokiem. Delikatny wiatr uspokajał ich gwizdaniem. Wilgotny zapach ziemi mieszał się z delikatnym zapachem polnych kwiatów. Paweł położył rękę na kolanie Isi, trochę poniżej miejsca, gdzie zaczynała się błękitna sukienka oplatająca nogi dziewczyny. Powoli, ślimaczo, dłoń zaczęła piąć się w górę. Palce cieszyły się gładkością uda, jego ciepłem i tymi prawie niewyczuwalnymi nierównościami, które tworzyły się wokół włosków. W końcu dotarły do jedwabistej śliskości majtek. – Isia... – szepnął czule. – Nawet o tym nie myśl. – Odtrąciła jego rękę i podniosła się na łokciach, w każdej chwili gotowa zerwać się i odejść. – Wiesz, że cię kocham. – Jakbyś mnie kochał, tobyś nawet nie zaczynał. – No ale ja przecież z miłości. On się przysunął, ona odsunęła. Z westchnieniem opadł na plecy. Cudownie było chodzić z Isią, trzymając jej dłoń w swojej. A kiedy zeszłej wiosny pierwszy raz pozwoliła się pocałować, kręciło mu się w głowie przez cały wieczór. Potem przyszło lato, nie wiadomo, czy gorące od słońca, czy ich namiętnych szeptów. Paweł całował usta, szyję i piersi dziewczyny. Lecz gdy przestało mu to wystarczać i spróbował posunąć się o krok do przodu, usłyszał zdecydowane „nie”. Iśka była głucha na prośby, a z gróźb, że Paweł pójdzie do innej, tylko się śmiała. Kiedy pytał dlaczego, odpowiadała, że nie chce zajść w ciążę. Czułe zapewnienia, że będą uważać, zupełnie jej nie przekonywały. – Czego ty się boisz, Iśka? – Życia się boję, Paweł. – Usiadła i podciągnęła kolana pod brodę. A widząc, gdzie powędrował wzrok chłopaka, tak ułożyła sukienkę, by nic nie mógł dostrzec.

– A bo to ono takie straszne, to życie? – zażartował. Zgromiła go wzrokiem. – Jak chciałeś, to trzeba było brać, zanim Fredek Wojciak mojej siostrze brzuch zrobił. Teraz on się do nas ożeni i już w chałupie miejsca nie będzie. A u was... Sam wiesz, jak jest u was. Paweł miał już powiedzieć, że nie muszą mieszkać ani u jej, ani u jego rodziców, bo świat jest pełen chałup. Zmienił jednak zdanie i milczał. Rozumiał, że przez ukochaną przemawia strach. Bała się ojca, matury i tego wszystkiego, co po niej przyjdzie. Podszedł do niej, przytulił. – Iśka, ja tylko tak. To było głupie. Tak zrobię, żeby dobrze się ułożyło. Skończę szkołę, robotę znajdę, może w pegeerze, bo tam mieszkania dają. Niczym się nie martw. Oparła głowę o jego ramię, jasne włosy zasłoniły jej twarz. Paweł myślał o rodzinnym domu, zbyt małym dla ośmiu osób, które w nim mieszkały. Myślał o Hance, siostrze Isi, paradującej po wsi z brzuchem wielkim jak dobrze dojrzała dynia, i o weselu, które miało być, ale by zmniejszyć koszty, Mazurowie czekali na rozwiązanie, chcąc ślub i chrzciny opędzić jedną wódką. A Isia myślała... No właśnie, o czym mogła myśleć Isia? To pytanie nurtowało Pawła, gdy wieczorem wracał do domu. Szedł polną drogą, na której po pierwszej wiosennej ulewie wciąż połyskiwały małe kałuże. Lepiej jednak uważać na błoto niż na psy, pospuszczane na noc z łańcuchów. Chłopak nie tyle bał się ich zębów, ile dzikiego ujadania. Po co cała wieś ma wiedzieć, że się z Mazurówną do wieczora prowadzał? W szarości rozpoznał przed sobą zarys ludzkiej sylwetki. Przyśpieszył, słusznie zakładając, że to nie może być nic złego, pewnie ktoś u sąsiadów zmarudził, przysnął na miedzy albo ze sklepu okrężną drogą wracał. A gdy się zorientował, kogo na polnej drodze spotkał, zawołał wesoło. Marian przystanął, czekając na przyjaciela. – Pewnie od Mazurówny wracasz? – usłyszał na powitanie. – Jakbyś zgadł. A ty skąd? – Przejść się chciałem. Oczy widokiem pól nacieszyć. Choć to romantyczne wyznanie z pozoru było zabawne, ukrywała się pod nim prawda, której żaden by otwarcie nie wyznał. Mieli dość murów internatu, zimnego i wilgotnego tak latem, jak i zimą. Oni, chowani na świeżym powietrzu, tysiące razy przemoczeni, przemarznięci, biegający w starych butach, przyzwyczajeni zarówno do mrozu, jak i do palącego słońca, zahartowani tak, że katar był im obcy, w internacie zaczęli chorować. Paweł przeszedł anginę, Marian zapalenie oskrzeli. Nic więc dziwnego, że gdy wracali do domów, każdą chwilę spędzali na dworze.