Powieść Kasi Bulicz-Kasprzak przeczytałam jednym tchem! Totalnie wciągnęły mnie
perypetie młodych kobiet i to, jakie miały one wpływ na ich przyjaźń – zastanawiam się, czy
za parę lat ja i moje przyjaciółki też będziemy mieć podobne problemy... Ile wysiłku będziemy
musiały włożyć w pielęgnowanie naszej przyjaźni?
Marta Fecko, lat 24, studentka orientalistyki,
właścicielka kota syjamskiego Bohuna, Warszawa
Jeżeli myślisz, że twoje życie pulsuje emocjami – zdziwisz się! W świecie wykreowanym
przez Kasię Bulicz-Kasprzak aż iskrzy od intryg, romansów, plotek… ale to również tutaj rodzi
się prawdziwa przyjaźń i miłość. Powieść, której akcja toczy się na ulicy Różanej, wciąga
od pierwszych stron tak mocno, że przez kilka dni moja rodzina nie miała ze mnie zupełnie
pożytku…
Małgosia Kalicka, lat 50,
babcia dwuletniej Zuzi i miesięcznej Sary, Pruszków
Małe miasteczko, zaciszna ulica Różana, zadbane stare wille – wszystko to powinno
gwarantować spokój i ukojenie starganym nerwom, powinno pomóc Marcie się pozbierać po
dramatycznych przejściach. Ogród wiosną to dobre miejsce, aby uciec od przeszłości. Wiosna to
przecież początek!
Rusza kalejdoskop osób, wrażeń, marzeń, kolorów, zapachów, pragnień! Wszystko się
kręci, przeplata, miesza…
Dom na skraju to dowcipnie opowiedziana historia o wcale nieśmiesznych życiowych
wydarzeniach. Refleksja przychodzi po chwili.
Powieść napisana przez kobietę, o kobietach i dla kobiet – dlatego jest taka dobra.
Niesamowita książka – przemyślana, dopracowana, wręcz dopieszczona.
Godna rekomendacji.
Katarzyna Błoszko-Piela
42 lata, żona, matka dwóch synów, Rzeszów
=
Moim rodzicom, mężowi i synowi
Wrocław, dnia 03.10.2011
Sąd Okręgowy
XII Wydział Cywilny Rodzinny
we Wrocławiu
ul. Sądowa 1
50-146 Wrocław
powódka: Marta Krupska-Jezierska, zamieszkała we Wrocławiu przy ul. Nowackiego
3/20, 50-288 Wrocław
pozwany: Olgierd Jezierski, zamieszkały we Wrocławiu
przy ul. Nowackiego 3/20, 50-288 Wrocław
POZEW O ROZWÓD BEZ ORZEKANIA O WINIE
W imieniu własnym wnoszę o:
1. Rozwiązanie małżeństwa stron zawartego w dniu 09.08.2008 przed kierownikiem
Urzędu Stanu Cywilnego w Rubiniu (za aktem małżeństwa nr kb/2008/177) przez orzeczenie
rozwodu bez orzekania o winie stron.
2. Obciążenie stron kosztami postępowania po połowie.
UZASADNIENIE
Strony zawarły związek małżeński przed kierownikiem Urzędu Stanu Cywilnego
w Rubiniu w dniu 09.08.2008.
dowód: – odpis skrócony aktu małżeństwa,
W związku nie ma wspólnych dzieci. Strony nie posiadają również dzieci
pozamałżeńskich oraz nie zawierały umów małżeńskich.
Obecny stan więzi pomiędzy małżonkami jednoznacznie prowadzi do wniosku, że
nastąpił zupełny rozkład pożycia małżeńskiego o charakterze trwałym, uzasadniający orzeczenie
rozwodu.
Strony poznały się w roku…
Strony znały się od zawsze, mieszkały bowiem na tej samej ulicy. Z pozwanym wiąże
się jedno z najwcześniejszych wspomnień powódki. Miała wtedy prawie trzy lata, pozwany zaś
sześć i właśnie po raz pierwszy szedł do szkoły. Powódka pamięta uśmiech na twarzy mamy
pozwanego, która była z niego bardzo dumna. Pozwany zaś miał łzy w oczach, bo do szkoły
iść nie chciał. Powódce zrobiło się go bardzo żal i chyba wtedy postanowiła, że jak będą dorośli,
wezmą ślub. Oczywiście wiadomo, że z czasem zapomina się o takich dziecięcych
deklaracjach. W każdym razie ta sprawiła, że powódka zawsze czuła szczególną więź łączącą ją
z pozwanym i kiedy oboje dorośli, zaczęło między nimi iskrzyć. Zaczęli…
Zaczęliśmy się spotykać, gdy byłam na pierwszym roku studiów. Pozwany też studiował.
Podjęliśmy decyzję o wspólnym zamieszkaniu, mimo sprzeciwu rodziców. To najpiękniejsze
lata naszego związku. Czasem było trudno, zdarzało się, że przez tydzień jedliśmy chleb
z margaryną, ale ani przez chwilę nie wątpiłam, że jestem najważniejszą osobą w życiu Olka.
No ale studia się skończyły, pozwany poszedł do pracy, szybko zrobił karierę i wszystko
się zmieniło. Wychodził z domu, gdy jeszcze spałam, wracał, gdy już spałam. Spędzaliśmy czas
osobno, mieliśmy innych znajomych. Weekendy dawały powód do ustawicznych konfliktów,
ponieważ pozwany odmawiał wizyt u moich rodziców. Swojego ojca też nie chciał odwiedzać,
ale to moi rodzice stanowili szczególny problem. Twierdził, że mama nastawia mnie przeciwko
niemu, że nie wiadomo czego ona chce od życia, że się czepia. Nie była to prawda. Moja mama
bardzo lubiła pozwanego. Owszem, pojawił się między nimi moment napięcia, związany
z wyborem studiów, którego dokonałam. Mama uważała, że to za namową Olgierda, ale to była
moja własna decyzja. Kiedy to zrozumiała, z większą sympatią patrzyła na przyszłego zięcia.
Tych konfliktów i nieporozumień pomiędzy nami było coraz więcej. Wynikały one
z niezgodności stron w zakresie celów życiowych oraz odmiennych zainteresowań. Nasiliły się
kłótnie i nie byliśmy w stanie podejmować wspólnych decyzji w najważniejszych kwestiach
związanych z naszym małżeństwem. Próbowaliśmy rozmawiać, lecz bezskutecznie. W końcu
uznałam, że nie jestem w stanie dalej funkcjonować w tej parodii związku. Miałam męża,
którego przy mnie nie było. I jeśli kochałam, to tylko wspomnienie tego, kim był dla mnie
kiedyś.
Na skutek trwającego niezmiennie złego stanu pomiędzy stronami powódka podjęła
decyzję o odrębnym zamieszkaniu. Współżycie fizyczne ustało tak dawno, że nie jestem
w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz dotykałam mojego męża, to znaczy pozwanego.
Tu trzeba zaznaczyć, że o ile pozwana wiedzie życie wstrzemięźliwe, o tyle pozwany sobie nie
żałuje. Nigdy sobie nie żałował, taka jest prawda. I ten rozwód to już tylko formalność, bo moje
małżeństwo umarło wieki temu.
Obecnie powódka pracuje w agencji reklamowej i osiąga dochód 3400 złotych
miesięcznie, pozwany zaś pracuje w kancelarii prawniczej i osiąga dochód w wysokości 7500
złotych netto.
Po wyprowadzeniu się powódki strony nie utrzymują kontaktu ze sobą, a każde
z małżonków prowadzi odrębne życie. Uczucie pomiędzy małżonkami również wygasło i nie
widzą oni szans na dalsze trwanie związku. W sposób ugodowy rozstrzygnęli wszystkie
pozostałe do ustalenia kwestie – w tym dotyczące majątku wspólnego.
Reasumując, trzeba stwierdzić, że pomiędzy małżonkami od ponad roku nie ma więzi
psychicznej ani fizycznej, od maja 2011 zaś nie ma pomiędzy nimi więzi materialnych. Doszło
zatem do zupełnego rozkładu pożycia małżeńskiego, które powoduje zasadność orzeczenia
rozwodu.
Z tych też względów wnoszę jak na wstępie.
Naklejono znaczki opłaty sądowej o wartości 600,– zł.
Marta Krupska-Jezierska
załączniki: – skrócony odpis aktu małżeństwa
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Róża Pigalle
Róża Pigalle jest gatunkiem charakteryzującym się mocnym wzrostem. Krzak
o wysokości nieprzekraczającej pięćdziesięciu centymetrów ma zwartą budowę i odznacza się
gęstym ulistnieniem. Kwiaty małe, bardzo pełne – do sześćdziesięciu płatków – mają barwę
karminową z odcieniem liliowym i słabo pachną. Odcień płatków zmienia się podczas
kwitnienia. Przy złej pogodzie róża ta wygląda fatalnie. Jej hodowca, F. Meilland, powiedział:
„Różę tę będziesz podziwiać i potępiać”.
Telefon zaterkotał. Marta uniosła głowę z poduszki i rzuciła mu pełne wyrzutu
spojrzenie. Co to za pomysł dzwonić o szóstej? Kto to może być? Sięgnęła po telefon, a wtedy
zdała sobie sprawę, że ustawiła w nim budzenie. Nacisnęła wyłącznik i cisza wypełniła pokój.
Sen nie uciekł daleko i można by go odnaleźć w ciepłej pościeli. Podciągnęła kołdrę, by
zasłonić oczy. Robiło się jasno, a w oknach nie było rolet. Dlaczego nastawiłam budzik?,
zastanawiała się przez chwilę. Już miała na powrót wtulić się w kołdrę, gdy nadeszła
odpowiedź. Dzisiaj pierwszy dzień jej nowego życia. Wczoraj sąd rodzinny we Wrocławiu
na rozprawie rozwodowej o godzinie dwunastej, w sali numer sto dwa uznał jej małżeństwo
z Olgierdem za zakończone. Sąd nie orzekł o winie, choć dla wszystkich zebranych było
jasne, że gdyby powód nie okazał się skończonym draniem, to popołudnie mogliby spędzić
przyjemniej. Zabrał żonie osiem lat życia. Zmarnował je, podobnie jak świetnie zapowiadającą
się karierę sportową Marty. Przez trzy lata z rzędu była mistrzynią Polski juniorek, zdobyła złoty
medal na młodzieżowym mityngu lekkoatletycznym w Lozannie, ukończyła liceum sportowe
z wyróżnieniem. Mogła być w kadrze narodowej. Rzuciła jednak AWF i poszła na marketing,
a potem do pracy w agencji reklamowej, bo Olgierd, bo małżeństwo, bo pieniądze…
Nie można naprawić przeszłości. Dobrze, że się od niej odcięła. Przeciągnęła się
w pościeli, usiadła na łóżku, palcami przeczesała zmierzwione włosy, sięgnęła po gumkę
i związała je w kucyk. Jednocześnie rozglądała się po pokoju. Był to jej dziecięcy pokoik
na poddaszu domu rodziców. Od lat nic tu się nie zmieniło. Segment pochodził z czasów, gdy,
jak mawiała matka, robiono porządne meble. Wysoki pod sufit, szeroki na pół pokoju, składał
się z trzech elementów i szafy. Drewno jesionowe albo dąb, na wysoki połysk. W grubej
warstwie lakieru byle czym można było zrobić rysę, która na twarzy matki wywoływała grymas
wściekłości. Kiedyś ozdabiał duży pokój, a ojciec trzymał w barku butelkę wódki. Potem trafił
do pokoju córki. Podobno był bardzo drogi, ale inwestycja się opłaciła, bo przetrwał lata. Żadne
z drzwiczek nie trzymały pionu, to ewidentna wina Marty, niedbającej o ów skarb. W opinii
matki o nic nie dbała, głównie zaś o siebie, i dlatego Olek ją zostawił.
Powrót do rodziców nie był najlepszym rozwiązaniem, ale zmęczona wojną
o mieszkanie, po prostu odpuściła. „Spłacisz mnie” – oświadczyła człowiekowi, z którym
miała być w zdrowiu i chorobie. Wrzuciła do walizki trochę ciuchów, wsiadła do pociągu,
a po dwóch godzinach stanęła na progu rodzinnego domu. Z płaczem opowiadała matce, co
się działo. Od dwóch lat było źle, od pół roku koszmarnie. Nie potrafili rozmawiać. On nie
chciał rozmawiać. Zaczął wieść życie kawalera – knajpy, koledzy, kobiety – i przestało mu
zależeć. Matki to nie zdziwiło, wiedziała, że tak będzie. Przytuliła córkę, pocieszyła. Okazała
zrozumienie. Marta spodziewała się też gorzkich słów. Nie zostaną wypowiedziane dziś, raczej
jutro, pojutrze, znała własną matkę. Może lepiej było zostać we Wrocławiu?, przeszło jej przez
myśl.
Nie roztrząsaj tego, trzymaj się planu, upominała sama siebie. Wczoraj, wracając
do domu, obiecała sobie, że wszystko się zmieni. Postanowiła, że ma miesiąc na podjęcie
decyzji, co dalej. To będą takie wakacje od życia. Wróci do sportu. Trenowanie zawsze
sprawiało jej radość. Zacznie od biegania. Potem może pływanie. Rower, rolki. W końcu trzeba
czymś wypełnić ten wolny czas.
Wyjrzała przez okno. Było mgliście. Na bluzę od dresu narzuciła wiatrówkę, poprawiła
sznurowadła starych butów i cicho wymknęła się z domu.
Kilka wymachów ramion, kilka skłonów, szybka rozgrzewka. Zaniepokojony odgłosem
jej kroków pies sąsiadów zajazgotał i natychmiast kilka innych zaszczekało ostrzegawczo. Cisza
poranka została zmącona i Marta przyspieszyła, by jak najszybciej dotrzeć do miejsca, gdzie
kończyła się ulica Różana, a zaczynały błonia – tak mieszkańcy Rubinia nazywali łąki leżące po
obu stronach Młynówki, małej, meandrującej strugi, raczej rzeczki niż rzeki. Przecinała miasto
na dwie części – większą, ze starówką i osiedlem, oraz mniejszą, z dzielnicą fabryczną
i parkiem – i dodawała mu uroku. Te wszystkie mosty, mosteczki, zakola, piaszczyste brzegi,
gdzie aż się chciało spacerować. Nic więc dziwnego, że wzdłuż rzeki ciągnęła się ścieżka. To
ku niej kierowała się Marta.
Biegła spokojnie, skoncentrowana na oddechu. Dwa kroki, wdech, dwa kroki, wydech.
Rytm jest niesamowicie ważny, a równie istotne to, żeby nie biec zbyt szybko. Ciało musi się
przyzwyczaić do wysiłku. Kiedy ostatnio biegała? Dawno, zbyt dawno.
Minęła ostatni dom na Różanej – opuszczony i zaniedbany budynek zupełnie nie
pasował do wytwornych willi – a chwilę później była nad rzeką. Zdziwiły ją zmiany, jakie tu
zaszły. Pamiętała błotnistą dróżkę, jakieś zarośla, krzaki. Teraz wzdłuż brzegu biegła asfaltowa
ścieżka, stały ławeczki, a duża tablica zachęcała do uprawiania nordic walking. Okazuje się, że
kiedy bywa się w domu tylko przy okazji świąt, wiele rzeczy człowiekowi umyka. I dotyczy to
nie tylko otoczenia. Mama, ojciec, brat nie są tacy jak kiedyś. Marta nie potrafiła sprecyzować,
na czym polega różnica.
Przecież ja też jestem inna, pomyślała. Wróciła wspomnieniami do dnia, gdy wyjeżdżała
z domu na studia. Była taka młoda, naiwna, pełna nadziei.
Pamiętała, jak pakowała swoje rzeczy do kartonu. Książki, płyty, odtwarzacz, który
dostała w prezencie na osiemnastkę, pluszowego misia, żeby podkreślić, że ciągle tkwi w niej
mała dziewczynka, i zdjęcie rodziny – wszak kocha ich wszystkich.
Mama siedziała na brzegu wersalki, w rękach trzymała szklankę po herbacie. Powinna
była ją odstawić, ale ciągle trzymała. Musiała. Nie chciała, żeby córka dostrzegła, jak bardzo się
denerwuje. Ale Marta i tak to czuła.
– To miłe ze strony Olka, że zawiezie cię do akademika – zaczęła matka.
Był wtedy chłopakiem z tej samej ulicy, najlepszym przyjacielem w czasach, kiedy
Marta nie myślała jeszcze o chłopcach. Choć gdyby myślała, to Olgierd raczej nie byłby jej
obojętny. Starszy o prawie cztery lata, przystojny szatyn. Jego szare oczy patrzyły na świat
z ironią młodości, która uważa, że może wszystko. Ale dla Marty liczył się wówczas tylko sport
i Olek był jej równie obojętny, jak pogoda w Gujanie Francuskiej.
– Przecież i tak jedzie do Wrocławia.
Matka ciągle obracała szklankę w rękach.
– Będziesz miała do kogo się zwrócić, gdyby coś się stało.
Marta zastanawiała się właśnie, czy lepiej zabrać Anię z Zielonego Wzgórza czy Anię
na uniwersytecie. Teraz odłożyła książki na podłogę i bacznie przyjrzała się mamie.
– Ty mówisz o Olku.
– To taki miły chłopiec.
– Jestem dorosła, dam sobie radę.
W tej chwili odezwał się klakson. Marta odłożyła książki na półkę, uznawszy, że
wyrosła z takich lektur. Złapała pudło i wyszła z pokoju.
To wspomnienie powróciło teraz, tak żywe, jakby to działo się wczoraj.
Miły chłopiec, pomyślała z irytacją. Dziś ani mama, ani ona tak o nim nie myślały.
Dziś… Marta przyśpieszyła, jakby próbowała uciec od tych myśli, które niczym węże zwinęły
się przyczajone w zakamarkach umysłu, czekając na chwilę słabości, by wypełznąć i sączyć
jad w jej duszę.
– A właśnie, że to wszystko poskładam! – krzyknęła. Gdzieś daleko zaszczekał pies,
wyrwany ze spokojnego snu. – Poskładam – przyrzekła sobie.
Ziarna kawy powoli wysypywały się z torebki, opadały w czeluść młynka. Wyglądały
jak brązowe kamienie, lekko opalizujące, gładkie, trochę tłuste. Janina przyglądała im się
w skupieniu. W końcu uznała, że wystarczy, i odstawiła torebkę na blat. Zerknęła przez okno,
lecz na ogrodowej ścieżce, którą rankiem pobiegła jej córka, jeszcze nikogo nie było. Stuknęła
w dno młynka, a potem przekręciła pokrywkę, dokładnie tak samo, jak codziennie od nie
wiadomo ilu lat. Młynki się zmieniały, kawa się zmieniała i nawet sama Janina bardzo się
zmieniła, tylko to stuknięcie było identyczne.
Wcisnęła włącznik i kuchnię wypełnił miarowy warkot, a po chwili wokoło uniósł się
aromat świeżo zmielonej kawy. Każdy człowiek powinien mieć jakąś własną drobną
ekstrawagancję. Coś, co go zakorzeni w rzeczywistości i będzie trwać niezmiennie, mimo
zmian wszystkiego. Tak mawiała babcia Janiny, która przeżyła dwie wojny i bez względu na to,
jak szalony był otaczający ją świat, nigdy nie wyszła z domu bez rękawiczek.
Dla Janiny Krupskiej była to świeżo zmielona kawa. Piła ją codziennie rano, przed
wyjściem do pracy. Czubata łyżeczka na szklankę. Nie dała się przekonać do zmiany
na gotową kawę ani tym bardziej na te dziwne rozpuszczalne wynalazki.
Czajnik zagwizdał, wyrywając Janinę z zamyślenia. Znów spojrzała na dróżkę i tym
razem zobaczyła swoją wieloletnią przyjaciółkę. Maria szła, stawiając te swoje drobniutkie
kroczki. Nie była wysoka, za to zawsze szczupła. I jeszcze te jej blond włosy, które siwiały
niezauważalnie. Z daleka wyglądała jak dziewczynka. Janina odruchowo dotknęła własnej
fryzury; kiedyś kasztanowe loki były powodem do dumy, dziś ścinała je na krótko, bo farba
niszczy włosy. Odsunęła firankę i pomachała przyjaciółce. Świeżo zmielona kawa wyśmienicie
smakuje wczesnym rankiem, zwłaszcza gdy się ją pije w dobrym towarzystwie.
Wkrótce drzwi kuchni się otworzyły i na progu stanęła Maria Jezierska.
– Chłodno dziś – oznajmiła na przywitanie.
– Tak wygląda. Spóźniłaś się.
– Mama.
To jedno słowo wystarczyło za wszystkie tłumaczenia. Janina w milczeniu postawiła
przed przyjaciółką szklankę, a potem patrzyła, jak cukier, który tamta wsypała do kawy,
brązowieje, przebija się przez kożuch z fusów i wolno opada na dno.
– Oddaję dziś sprawdziany drugiej A. Prawie same tróje. Nawet ci, którzy w zeszłym
roku dobrze rokowali, obniżyli loty. Tym dzieciakom na niczym nie zależy.
– Nie lubię tej klasy. Nie wiem czemu, ale po prostu nie lubię – wyznała Janina. Łyknęła
trochę kawy, która smakowała idealnie.
– To nie są złe dzieciaki. Tylko młode i głupie.
Janina skinęła głową. Cała Maria, trzydzieści lat pracy w szkole niczego jej nie
nauczyło. Zawsze optymistycznie nastawiona i pełna wiary, ciągle pozwalała, by ktoś ją
zawiódł. Janina miała inne podejście – nauczyciel to zawód, nie powołanie. Trzeba wstać rano,
pójść do szkoły, przekazać wiedzę, czasem ją sprawdzić. Nie powinno się interesować uczniami.
Ich prywatne życie należy tylko do nich, tak samo jak prywatne życie Janiny należało do niej.
Kiedy wracała do domu, była żoną i mamą, a nie panią od matmy. Maria, poza matką, nie
miała nikogo, może dlatego tak się angażowała w sprawy zawodowe.
Rumor na piętrze sprawił, że obie kobiety podniosły głowy, jakby z sufitu mogły
odczytać, co jest przyczyną hałasów.
– Marta?
– Wyszła rano biegać. To pewnie Janusz – odpowiedziała Janina i ciężko westchnęła.
– Chcesz do niego zajrzeć?
Janina zastanawiała się przez chwilę, jakby odpowiedź nie była oczywista.
– Nie. Źle znosi nadmiar troski. Gdyby czegoś potrzebował, zawołałby mnie.
To nie była prawda, ale Janina uważała, że Maria nie musi wiedzieć wszystkiego o jej
życiu i małżeństwie. Istnieje granica, której nie pozwala się przekroczyć nawet najlepszej
przyjaciółce. Tak już jest. Kawa przestała jej smakować, Janina dopiła ją szybko i wstawiła
szklankę do zlewu.
– Zbieramy się? – Nie było to pytanie, tylko polecenie.
Maria niechętnie podniosła się z kuchennego taboretu.
– Powiem Januszowi, że wychodzimy.
W pokoju na górze rozległ się przytłumiony głos Janiny. Potem zapadła cisza,
a następnie dał się słyszeć stukot pantofli na schodach. Nie wiedzieć czemu Marię nagle
ogarnął wielki smutek, który miał jej towarzyszyć przez resztę dnia.
Marta już dawno straciła siły, by biec. Nie chciała jednak wracać do domu przed
wyjściem mamy, nie chciała spotkania z nią ani rozmowy o samopoczuciu. Ten nadmiar troski
irytował i męczył. Lepiej niech mama zajmie się ojcem.
Sapnęła. Na dobrą kondycję trzeba długo pracować, a potem wystarczy chwila, by
wszystko zaprzepaścić, i teraz nie była w stanie biec bez przerwy dłużej niż pięć minut.
Denerwowało ją to, bo czuła się tak, jakby jej sportowego ducha ktoś włożył w zesztywniałe,
słabe ciało. Jeśli nie chciała obudzić się jutro z zakwasami, powinna już przestać, jednak ból
fizyczny sprawiał jej radość. Jakby mściła się na samej sobie.
Ostatkiem sił zerwała się do biegu. Słony pot spłynął z czoła do oczu, aż zaszczypało.
Przeciągnęła ręką po twarzy, jakby to miało w czymkolwiek pomóc. Powinna wracać, matki
pewnie już nie ma. Marta zawróciła ku ulicy w miejscu, gdzie prawie nad samą rzeką stał
opuszczony dom. Odruchowo przebiegła na drugą stronę ulicy. Kilkanaście metrów dalej
pojawił się nowy szeregowiec, na którym wisiała wielka płachta z reklamą biura
nieruchomości. W jednym segmencie na pewno ktoś już mieszkał, o trzech innych trudno było
coś powiedzieć.
Nagle uwagę Marty przykuło jakieś poruszenie na podjeździe. Coś mignęło
za samochodem. To kot, pomyślała. Jeden głos w niej powiedział, że powinna się trzymać tego
przypuszczenia, ale zaraz odezwał się drugi, który koniecznie chciał je sprawdzić. Oczywiście
posłuchała tego drugiego, a ponieważ to wcale nie był kot, stała się świadkiem przestępstwa.
Półtora metra od niej jakaś postać klęczała przy samochodzie. Złodziej! Krzyk uwiązł jej
w gardle i stała sparaliżowana, a wtedy ta osoba się odwróciła. To była kobieta; kiedyś Marta
znała ją z zupełnie innej strony, jako najlepszą uczennicę, przewodniczącą samorządu
szkolnego. Starsza o siedem lat dziewczyna stanowiła wzór do naśladowania.
– Sylwia? – Było to pytanie o powód, drogę życiową, o wszechświat i całą resztę.
– Ależ mnie wystraszyłaś – odpowiedziała tamta. Podniosła z ziemi nóż i nadal
skulona zbliżyła się do Marty. – Schowaj się, zanim ktoś nas zobaczy. – Szarpnęła ją za rękę
i pociągnęła ku sobie. – Musimy się schować w tamtych krzaczorach. – Wskazała zarośla
naprzeciwko opuszczonego domu.
– Sylwia? – Marta ponowiła pytanie.
– Ten palant powinien zaraz wyjść z domu. Muszę to zobaczyć. – W napięciu
wpatrywała się w drzwi.
Marta ze zdziwieniem przypatrywała się dawnej koleżance.
Sylwia Ruczaj, później Brzozowska, była w tym mieście królową królowych.
Od urodzenia skazana na sukces. Jej ojciec pełnił funkcję pierwszego sekretarza, matka
pracowała jako księgowa w urzędzie miasta. Dziewczynka była zjawiskowo śliczna, wszystkim
zapadł w pamięć jej długi warkocz, a na dodatek inteligentna i pracowita. Nauczyciele, nawet
jeśli chcieliby ją faworyzować ze względu na pozycję rodziców, nie musieli tego robić. Sylwia
chłonęła wiedzę jak gąbka. Nie było konkursu czy olimpiady, z której nie wracałaby z nagrodą.
Marta uwielbiała dni, gdy cała rodzina Ruczajów zjawiała się na Różanej. Mieli tu wielką
działkę, którą traktowali jako rekreacyjną. Ich córka z nudów rozmawiała z małą Krupską.
Marta czuła się tym bardzo wyróżniona.
Czas sprawiał, że Sylwia stawała się coraz ładniejsza i coraz mądrzejsza.
Z wyróżnieniem skończyła szkołę i wyjechała na studia. Marta słyszała, że Ruczajówna nie
studiowała zbyt długo, wróciła do miasta z mężem i córeczką. Wiedziała, że Sylwia
sprowadziła się na ich ulicę. Widywała ją czasami. Okazja do rozmowy się nie trafiła, może
dlatego, że żadna z nich jej nie szukała.
– Co ty właściwie robiłaś przy tym samochodzie?
– Zaraz zobaczysz. Musiałam to zrobić w ostatniej chwili, żeby się nie skapował. Julka
mi mówiła, że Michał ma ważne spotkanie we Wrocławiu. Ciekawe, czy zdąży? – Sylwia
zachichotała nerwowo.
Marta nie była pewna, czy chce zobaczyć, co tamta przygotowała dla Michała, ogarnął ją
bowiem lekki niepokój, a nerwowy śmiech Sylwii potwierdził, że bomba zaraz wybuchnie.
Chciała powiedzieć, że musi wracać, ale nie zdążyła. Otworzyły się drzwi domu i stanął w nich
około czterdziestoletni mężczyzna w eleganckim garniturze. Spojrzał na samochód i zaczął
łamać artykuł sto czterdziesty pierwszy kodeksu wykroczeń. Większość tych słów Marta słyszała
po raz pierwszy w życiu, co zrobiło na niej wrażenie, pomimo że awantury z Olkiem nauczyły
ją plugawić polską mowę.
– Spieprzamy, zanim nas zobaczy – szepnęła Sylwia i pociągnęła ją za rękę.
Rzuciły się pędem przez krzaki, aż do rzeki, dopiero tam przystanęły. Marta z trudem
łapała oddech. Nagle zrobiło jej się jej gorąco, choć jeszcze przed chwilą marzła. Zakwasy to
teraz najmniejszy problem, będzie miała szczęście, jeśli skończy się na przeziębieniu. Już nie
była ciekawa, co zrobiła Sylwia. Chciała wrócić do domu i schować się pod łóżko.
– Widziałaś jego minę? Bezcenna! – Koleżanka poklepała ją po plecach, tak jakby
chciała podziękować za pomoc. – Późno już, muszę pędzić do roboty. Na długo przyjechałaś?
Jest szansa na jakąś kawę?
Marta skinęła głową.
Janusz Krupski słyszał, jak otworzyły się drzwi wejściowe. Poznał energiczny tupot córki
na schodach. Wiedział, że mijając jego drzwi, zatrzymała się na moment. Potem rozległ się
szum prysznica, a po nim trzaśnięcie drzwi, skrzypienie podłogi, aż wreszcie wszystko ucichło.
Janusz wytężał słuch, próbując złowić choćby szmer, dający odpowiedź na pytanie, co teraz robi
Marta. Nic z tego. Zaklął pod nosem. Co to za idiotyczny pomysł z tym powrotem do domu?
Przecież miała we Wrocławiu pracę, znajomych. Czy nie powinna była tam zostać?
To nie tak, że nie kochał córki. Była całym jego światem, oczkiem w głowie i tym
wszystkim, czym dla ojca jest córka. Tylko ten jej powrót okazał się nie na rękę, bo
komplikował wszystko, co Janusz w ostatnim czasie poukładał. Chyba powinien się
przyzwyczaić, bo tak to już było w jego życiu, że nagłe pojawienie się kogoś zmuszało Janusza
do zmian. Najpierw pojawiła się Janina – w zupełnie nieodpowiednim miejscu i czasie. Potem
się okazało, że Marta jest w drodze, co zmusiło go do ślubu z Janiną. Nie układało im się
w tym naprędce sklejonym małżeństwie i Janusz postanowił odejść, ale nim zdążył
wprowadzić swój zamiar w czyn, żona oznajmiła, że wkrótce przyjdzie na świat Mateusz. Nie
mógł jej zostawić. Był sukinsynem, ale nie aż takim. Czekał, aż dzieci dorosną i pójdą w świat.
Mówił sobie, że życie zaczyna się po pięćdziesiątce. A tymczasem okazało się, że po
pięćdziesiątce nagle wszystko się skończyło. Znowu przez Janinę. Wrócił myślami do owego
feralnego październikowego popołudnia. Wracali z cmentarza w Jeleniej Górze, gdzie zostali
pochowani jego rodzice. Trzeba było uprzątnąć grób przed Świętem Zmarłych. Na palcach czuł
jeszcze pastę do czyszczenia lastryka.
– Pytałam Martę, czy przyjadą na święta, ale coś kręci. Może ty z nią porozmawiasz?
Poczuł na sobie wzrok żony i na chwilę oderwał oczy od szosy. Zniecierpliwiona
Janina oczekiwała na odpowiedź.
– Może chcą być sami?
– Święta są po to, żeby je spędzać z rodziną.
Stanowczość w jej głosie maksymalnie go rozdrażniła. Rodzina? Jaka rodzina? Pozory,
kłamstwo, oszustwo. Może dlatego w końcu to powiedział.
– Chcę się wyprowadzić.
– Słucham?
– Przecież słyszałaś.
Nastąpiła chwila ciszy, a potem padło kolejne pytanie:
– Dlaczego?
Czy potrzebowała odpowiedzi? Chciała usłyszeć, że on jej nie kocha? Wiedziała o tym
od dnia ślubu. Może powinien podać jakiś zmyślony powód. Inna kobieta, to zabrzmiałoby
przekonywająco. Jednak nie było innej kobiety i Janusz milczał.
– Dobrze, porozmawiamy w domu.
– Nie mamy o czym rozmawiać. To już postanowione.
Zareagowała gwałtownie. Ciosy nie były silne, ale dokuczliwe. Powiedział, żeby się
opanowała, ale to tylko zintensyfikowało atak. Chciał się uchylić; Janina naparła na niego,
zaczęła go drapać po twarzy. Krzyczała, on krzyczał.
Zanim zapadł w ciemność, zdążył pomyśleć, że nie powinno się informować żony
o swoim odejściu, gdy siedzi się z nią w samochodzie, który w październikowy wieczór
jedzie mokrą, krętą drogą. I przyszło mu do głowy, że śmierć nie byłaby najgorszym
rozwiązaniem, zwłaszcza gdyby to ona, Janina, miała umrzeć. Może nie powinien był tak
myśleć? Może za to los go ukarał? Janusz ze zdenerwowania uderzył ręką w podłokietnik
wózka inwalidzkiego.
Leokadia Jezierska wyszła na taras swojego domu. Był to drugi dom, który postawiono
przy Różanej. Pierwszy wybudował Tadeusz Janicki, przyjaciel jej Konrada. Pamiętała
ów wieczór, gdy zajrzał na ich poddasze. W środku lata blaszany dach tak się nagrzał, że
w mieszkaniu nie było czym oddychać. Marysia darła się jak opętana, ale nic nie mogli na to
poradzić, dziecko cierpiało z gorąca.
– Czemu tak się męczycie? – zapytał Tadzik, pijąc ze szklanki wodę, która dawno temu
przestała być chłodna.
– To i tak szczęście, że mamy gdzie mieszkać. Problemy lokalowe, sam wiesz.
– Jakoś nie wszystkich dotykają po równo.
Spojrzeli sobie w oczy, bo nic więcej nie trzeba było mówić.
– Znasz to miejsce, gdzie tory krzyżują się z Różaną? – Wydawało się, że Tadzik
zmienił temat; zdezorientowany Konrad skinął głową. – Wiesz, co jest po drugiej stronie?
– Krzaki, ugór jakiś.
– A będzie ulica, aż do rzeki. Duże domy, obszerne podwórka, przedwojenna
elegancja. Kupiłem tam działkę i tobie też radzę. Buduj się.
– Nie wiesz, że Warszawa potrzebuje naszych cegieł? – Konrad roześmiał się ironicznie.
– A nasz szpital potrzebuje doświadczonego chirurga i jest w stanie wiele zrobić, żeby
cię zatrzymać.
Noc nie przyniosła ochłodzenia. Leokadia pamiętała, że leżała na materacu przykrytym
lnianym prześcieradłem, a krople potu spływały jej po karku. Czuła wszystkie zapachy swojego
ciała, nieco cierpkie i jakby gnilne, trochę słonawe, woń ramion, brzucha i stóp. Próbowała je
zmyć w misce wypełnionej zimną wodą, ale zapach mydła utrzymywał się na skórze tylko
przez chwilę.
Konrad siedział w otwartym oknie i palił papierosa. Miał na sobie płócienne spodnie
od piżamy, zawiązywane na troczek o postrzępionym końcu. Leokadia patrzyła na niego
z uwielbieniem. Na jego przystojną twarz i poważne szare oczy, na umięśniony brzuch
i szczupłe ramiona. I na długie, smukłe palce, obdarzone mocą ratowania ludzkiego życia.
Nigdy nie widziała męża przy pracy, jednak potrafiła to sobie wyobrazić, obserwując jego dłonie,
kiedy przewijał dziecko, przekładał kartki w książce albo gdy, tak jak teraz, bawił się
papierosem.
– Myślę o tym, co powiedział Tadeusz.
Też o tym myślała, ale to było zbyt niewiarygodne, zbyt abstrakcyjne. Wojna tkwiła
w nich jak zadra, kładła cień na wszystkie pragnienia. Czy jest sens budować coś trwałego, jeśli
jutro może nas już nie być?
– To by było jakieś rozwiązanie. Co myślisz?
Zgasił papierosa, miażdżąc go na zewnętrznym parapecie, i niefrasobliwie wyrzucił
niedopałek przez okno. Położył się obok niej. Poczuła jego ostry zapach i zrobiło jej się
niedobrze. Żeby tylko nie chciał się kochać, pomyślała. To byłoby nie do zniesienia w tym
upale.
– Nie wierzę, żeby to się mogło udać.
– Pogadam jutro z Tadeuszem. Własny dom, wyobrażasz sobie? Mogłabyś mieć swój
wymarzony ogród.
I trzy lata później Leokadia miała już ten ogród. Tak naprawdę nie było to jej
marzeniem, tylko ukochanym wspomnieniem o matce, która tuż po wojnie zmarła na gruźlicę.
Ciągle mówiła o bajecznym ogrodzie, otaczającym jej rodzinny dom we Lwowie. Opowiadała
o drzewiastych różanecznikach, o złocistych azaliach, smukłych malwach sąsiadujących
z piwoniami lekarskimi i jasnofioletowymi dzwonkami. O alejkach wysadzanych różami
o bladożółtych płatkach. A ponieważ taka róża symbolizuje przyjaźń, krzewy posadzone przy
ścieżkach prowadzących do domu miały być zapewnieniem, że każdego gościa uważa się tutaj
za przyjaciela i każdy jest mile widziany.
Do czasu, aż przyszli goście z karabinami, pomyślała Leokadia, zdeptali i róże,
i marzenia. Westchnęła głęboko. Wspomnienia przez wiele lat zatarte, teraz, na starość, wracały
tak wyraziste, jak komputerowo renderowany film. A ona nie chciała tego pamiętać. To dlatego
przez całe życie, kiedy chciała wspomnieć matkę, mówiła o ogrodzie. Konrad tego nie rozumiał.
Myślał, że Leokadia mówi o ogrodzie, bo za nim tęskni. I dlatego dał jej ten cholerny kawałek
ziemi, a ona nawet nie wiedziała, jak trzymać motykę.
Mogła się przyznać. Mogła mu opowiedzieć o tych okropieństwach, które widziała.
Pewnie sam był świadkiem podobnych, równie nieludzkich aktów bestialstwa. I mogła nie
uprawiać ogrodu. Pomyślała jednak, że spróbuje. Stawianie czoła przeciwnościom leżało w jej
naturze. To dlatego, gdy Konrad odszedł, dała radę sama wychować dzieci. W najtrudniejszych
chwilach, kiedy czuła, że już nie powstrzyma łez, szła do ogrodu. Czasem go niszczyła,
a czasem pielęgnowała z tą czułością, z jaką kiedyś pieściła ciało męża, zanim stało się zimne,
obce i przynależne ziemi.
Nawet się nie spostrzegła, gdy ogród i Konrad stali się dla niej jednym. Czterdzieści lat
wdowieństwa, czterdzieści lat bycia poślubioną temu kawałkowi ziemi. Czterdzieści wiosen
i czekania na taki dzień jak ten, kiedy w chłodnym jeszcze powietrzu czuć pierwszy oddech
nadbiegającej wiosny.
Leokadia poszła do szopy na narzędzia i wzięła szpadel. Kiedyś przekopanie ogrodu
zajmowało jej jedno popołudnie, teraz była to robota na tydzień. Przyjmowała z pokorą
ograniczenia narzucane jej przez stare ciało. Przyjęcie pomocy byłoby zdradą wobec ogrodu.
Z drugiej strony wszakże, czyż nie jest rzeczą gorszą grzech zaniedbania? Ziemię powinno się
przekopywać jesienią. Należy najpierw ją nakarmić, a potem ułożyć do snu. Zrobiłaby tak,
gdyby deszcze i parszywa pogoda nie przeszkodziły.
Szpadel nie chciał się wbić. Nic dziwnego – jesienne ulewy uklepały ziemię, mróz
utwardził powierzchnię i teraz pokrywała ją zeskorupiała warstwa, swoją martwotą podobna
do strupa. Leokadia uderzyła nogą, potem jeszcze raz i jeszcze. Naparła całym ciężarem ciała
na stylisko i w końcu udało jej się podważyć ciemną bryłę. Teraz należało ją tylko odwrócić.
Już! Patrzyła z dumą na antracytowe grudki, rozsypujące się u jej stóp. Połyskiwały tłusto jak
kostki gorzkiej czekolady, były lekkie i pachniały życiem. Leokadia spojrzała na martwą
grządkę. Być może do wieczora uda jej się odczarować cały ten kawałek.
Marta przykręciła kurek z ciepłą wodą i po chwili chłodne strugi spłynęły jej po
plecach. Opanowała chęć ucieczki, gdy dreszcz wstrząsnął jej ciałem. Wreszcie uznała, że już
dość, i zakręciła wodę. Usiadła na brzegu wanny, bezmyślnie obserwując kroplę, która
torowała sobie drogę wśród włosków na łydce. Rozejrzała się za maszynką, ale nie znalazła.
No tak, w łazience, której kiedyś używali z bratem, dziś zwanej łazienką dla gości, znajdowały
się tylko najpotrzebniejsze drobiazgi – pasta do zębów, mydło do rąk, szampon pokrzywowy,
krem Nivea w plastikowym pudełku z niebieską pokrywką. Na półce pod lustrem stało
opakowanie kremu przeterminowanego pięć lat temu i równie stary dezodorant. Jedyną
ekstrawagancją był słoik z solą do kąpieli, który kupiła mamie na Gwiazdkę w zeszłym roku,
teraz pokryty cieniutką warstwą kurzu. Folia, zabezpieczająca pokrywkę, była nienaruszona.
Zrobiło jej się zimno i wreszcie wstała, wytarła się, włożyła ubranie. Mokre włosy
owinęła ręcznikiem. Zmęczenie na chwilę ustąpiło miejsca euforii, ale Marta wiedziała, że
wróci, a wraz z nim głód i senność. Zbyt duży wysiłek jak na pierwszy raz. Jutro odczuje
skutki, wszystko będzie ją bolało tak, jakby ktoś nalał octu w zmęczone mięśnie. Żeby tylko nie
skończyło się to przeziębieniem przez to siedzenie w krzakach z Sylwią. Kim był ten facet,
któremu poharatała opony?
Ciągle o tym myśląc, zeszła do kuchni i nastawiła wodę.
– Tato, chcesz herbaty? – krzyknęła.
Cisza. Kiedy już miała iść na górę, pewna, że nie słyszał, odkrzyknął, że nie. Ale i tak
postawiła drugi kubek na blacie. Co za idiotyzm, że ojciec siedzi w dawnym pokoju Mateusza.
Powinna porozmawiać z matką. Trzeba przygotować jakąś przyjazną przestrzeń tu, na dole.
Od wypadku rodziców minęło prawie pół roku. Robiła właśnie zakupy, kiedy zadzwonił
telefon. Pamięta, że się rozpłakała. Nie z powodu wypadku, tylko dlatego, że nie wiedziała, co
zrobić – zostawić pełny wózek i biec do nich, czy stanąć w kolejce do kasy, bo przecież już
się stało i jej pośpiech nikogo nie uratuje. Chciała zadzwonić do Olgierda i zapytać, jak
powinna się zachować, tylko że mąż nie był już wtedy częścią jej życia.
Mama wyszła prawie bez szwanku. Lekkie wstrząśnienie mózgu, kilka zadrapań. Ojciec
doznał urazu kręgosłupa, ale lekarze byli dobrej myśli. Marta miotała się trochę między domem
a szpitalem, wykorzystując zaległy urlop, a kiedy rodzice pojechali do Rubinia, wróciła
do swojego życia we Wrocławiu, bo czuła, że przeszkadza. Przejęta dzwoniła każdego dnia
i codziennie słyszała, że jest super, ojciec jeździ na rehabilitację, lada dzień stanie na nogi
i wszyscy są pełni optymizmu. Tymczasem wizje, jakie roztaczała matka, zupełnie nie
przystawały do rzeczywistości. Zgadzało się tylko to, że ojciec jeździł na rehabilitację.
Dlaczego mnie okłamywała? – zastanawiała się Marta. – Może z tego samego powodu, dla
którego ja nie powiedziałam rodzicom o rozwodzie?
Jakimś cudem udało jej się nie wtajemniczyć matki w to, co się działo. Dopiero kiedy
było już po wszystkim i wieko trumny, w której spoczęło małżeństwo Marty, zostało zabite
dwunastocalowymi gwoździami, Janina dowiedziała się o wszystkim.
– Dlaczego o niczym mi nie powiedziałaś?
– A co by to dało?
Odpowiedziała jej cisza.
– To mogę przyjechać do domu? – Cisza trwała nadal. – Na jakiś czas, kilka dni,
dopóki się nie pozbieram…
– Nie musisz pytać, to twój dom.
– Ale pytam.
– Oczywiście, przyjedź.
Dlaczego Marcie wydawało się wtedy, że to dobry pomysł? Dlaczego nie wzięła
pod uwagę, że matka będzie chciała w kółko analizować rozpad jej związku? Tak jakby ona
sama tego nie robiła przez szereg samotnych, bezsennych nocy, kiedy gapiła się w sufit,
na którym światła samochodów przejeżdżających od czasu do czasu ulicą kreśliły jaśniejsze
pręgi. I zawsze dochodziła do jednego wniosku – nie powinna była pozwolić, żeby Olgierd
stanął na jej drodze. Trzeba było zostać na AWF-ie i realizować marzenia. Własne marzenia,
a nie te pożyczone od ukochanego. Miłość robi z ludzi idiotów, pomyślała, zalewając
herbaciane listki. Ciemne smugi zawirowały w czystej wodzie, barwiąc ją najpierw na żółto,
wreszcie na brązowo.
Wzięła oba kubki i wspięła się po schodach. Stuknęła w drzwi łokciem, żeby
zaanonsować swoje przybycie.
– Zrobiłam ci herbatę – powiedziała, wchodząc.
Postawiła kubek na stoliku, tuż obok wózka, na którym siedział ojciec. Sama przysiadła
na brzegu łóżka. Wypiła dwa łyki, zanim zapytała:
– Jak się dziś czujesz?
– W porządku.
– Mama mówiła, że lekarz powiedział… – zamilkła, bo w oczach ojca wyczytała: „On
gówno wie”. – Wszystko będzie dobrze. Najważniejsze, że... – żyjecie, dokończyła w myślach.
– Biegałam dziś rano. Jak za dawnych czasów.
Odpowiedziało jej milczenie. Cóż, nigdy nie była dobra w prowadzeniu rozmów
z własnym ojcem. Onieśmielał ją. A kiedy dorastała, zaczęła się go bać. Był policjantem nie
tylko w pracy. Czuła ciężkie spojrzenie na plecach i wiedziała już, że on wie o dwói
z matmy, o papierosie, którego paliła za garażem, i o innych grzechach młodości.
– Spotkałam też Sylwię Ruczaj.
– Teraz ona jest Brzozowska.
Marta powtórzyła to nazwisko.
– Niby wiem, ale nie mogę się przyzwyczaić. Ile ja miałam lat, kiedy ona wyszła
za mąż? Chodziłam jeszcze do podstawówki?
Ojciec skinął głową. Widać było, że jest mu zupełnie obojętne, ile Marta miała wtedy lat.
Nie chciał prowadzić z nią głupiej rozmowy o niczym. Chciał, żeby wyszła, by dała mu święty
spokój. Duszkiem wypił herbatę, która była równie gorzka, jak jego życie, i oddał kubek, tym
samym dając Marcie do zrozumienia, żeby sobie poszła. Wstała z ociąganiem, w drzwiach
na chwilę przystanęła, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale zmilczała. Wyszła i znowu
został sam.
W kuchni Marta spojrzała na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Zapowiadało się, że
pierwszy dzień jej nowego życia okaże się również tym najdłuższym.
Maria Jezierska w napięciu patrzyła na zegarek. Za trzy minuty zabrzmi dzwonek,
który będzie głosem wyzwolenia dla tych biedaków, siedzących w ławkach. Na jego dźwięk
zerwą się jak stado psów, w których lata tresury wyrobiły określone nawyki i jeden dzwonek
powodował, że cichli, a kolejny, że pędzili do drzwi, jakby się paliło.
– No dobrze, kochani, to wszystko na dziś. Do domu zadam wam… – Rozległo się
głośne terkotanie i nastąpił ogólny zryw. – Ale ja jeszcze nie skończyłam. – Cóż, oni już tak.
W pośpiechu zgarniali swoje rzeczy z ławek i wpychali je byle jak do worków i plecaków,
które wyparły tornistry. – Wszystkie pytania ze strony sto piątej. Możecie już iść – dodała, jakby
tamci potrzebowali jej zgody.
Przez chwilę uczniowie tłoczyli się w drzwiach, a potem klasa opustoszała. Prawie.
Maciejewski z ociąganiem wkładał zeszyty do plecaka. Maria miała zamiar go zostawić, ale
coś ją tknęło. Trzydzieści lat w zawodzie mówiło jej, że uczeń, który zachowaniem odstaje
od grupy, z pewnością ma jakiś problem.
– Wszystko w porządku? – zapytała.
Podniósł wzrok, spojrzał na nią i już wiedziała, że nie.
– Możesz mi powiedzieć. – Odpowiedzią był ironiczny uśmiech. No jasne. Nauczyciel to
wróg. Zawsze. Takie jest niepisane prawo. A wrogowi nie można ufać. – Jak chcesz. Gdybyś się
zdecydował, wiesz, gdzie mnie szukać.
Pierwszą rzeczą, którą zrobiła w pokoju nauczycielskim, było sprawdzenie dziennika
drugiej A. Maciejewski uczył się przeciętnie, jak każdy niegłupi chłopak w wieku dojrzewania.
Jego postępowaniem kierowały hormony i to one podejmowały większość decyzji. Kiedy już się
z nimi upora, będzie mógł wykorzystać inteligencję i z pewnością nieźle sobie poradzi
w życiu. Przerzuciła kilka kolejnych kartek. Do półrocza chłopak uczył się nieźle, przez
ostatnie trzy miesiące było jednak gorzej. To znaczy, że coś się wydarzyło.
– Co robisz? – zapytała Janina, która właśnie weszła do pokoju. – Chcesz herbaty?
– Nie zdążę wypić. Coś się dzieje z Maciejewskim.
– Maciejewski?
– Adam, druga A. Wysoki, piegowaty, takie włosy. – Przyłożyła ręce do skroni
i zwinęła je w pięści. Janina się roześmiała, bo ten ruch doskonale ukazywał fryzurę chłopaka,
który wydawał się nie znać takiego przedmiotu jak grzebień.
– To co z nim?
– Nie wiem. Wydał mi się dziwny. Coś go trapi.
– Ich wszystkich coś trapi. Jak nie miłość, to jej brak. Imprezy, ciuchy. Szkoda tylko, że
nigdy nie jest to nauka.
Maria miała wrażenie, że to jedna z tych poważniejszych rzeczy i należy obserwować
chłopca. Zastanawiała się, czy poprosić przyjaciółkę o pomoc. Po namyśle uznała, że nie. Janina
nie wydawała się zainteresowana sprawą. Trudno jej się dziwić, ostatnio miała sporo osobistych
problemów. Lepiej porozmawiać z wychowawczynią chłopca. Jance nie będzie zawracać głowy.
– Wracamy razem do domu? – zapytała, by zmienić temat.
– Dziś nie. Muszę coś załatwić na mieście.
Może to i dobrze? Będzie miała chwilę, którą poświęci własnym myślom.
Sylwia Brzozowska porządkowała papiery na biurku. Lubiła ład i porządek tak
w pracy, jak i w życiu. Tylko o ile z tym pierwszym było łatwo, o tyle z tym drugim…
Popatrzyła na paznokcie; na serdecznym palcu odprysnął lakier, pewnie podczas porannej
akcji.
Satysfakcja, jaką dała zemsta, ustąpiła miejsca zawstydzeniu. Co ja robię? – zapytała
samą siebie. To pytanie dotyczyło nie tych pociętych dzisiaj opon, tylko życia, które miało być
pasmem sukcesów, a stało się pasmem porażek. Rozejrzała się po gabinecie, otrzymanym sześć
lat temu – teraz tylko ten pokój jej został. Był duży, a wysoki sufit potęgował wrażenie
przestronności. Sylwia zdecydowała się na srebrną tapetę, nie lubiła malowanych ścian.
W kącie stał fikus Benjamina, roślina o zadziwiającej mocy życiowej, której wystarczy
odrobina przestrzeni, by natychmiast zapragnęła ją zagarnąć dla siebie. Ten miał ponad dwa
metry i wyglądał jak drzewo, które uciekło z parku.
Potrzebuje większej doniczki, uznała Sylwia. Podeszła do rośliny, by sprawdzić, czy nie
wymaga podlania. Przejechała ręką po czarnej skórzanej sofie, która wraz z dwoma fotelami
i szklanym stolikiem stanowiła miejsce rozmów ze specjalnymi gośćmi – szefami z centrali,
przedstawicielami nadzoru bankowego, którzy wpadali na kontrolę, czy wyjątkowymi klientami,
których należało rozpieszczać, by im nie przyszło do głowy przenosić rachunku do innego
banku. Stalowe szafy z dokumentami i przedwojenne grafiki przedstawiające Rubiń dopełniały
całości, która będąc oficjalna, jednocześnie miała wyrazisty, indywidualny charakter.
Sylwia wróciła za biurko i poprawiła fotografię córki. Kiedyś stało tu jeszcze zdjęcie
męża, ale czasy się zmieniły. Westchnęła, ponownie pytając samą siebie, w czym należy szukać
przyczyny tej klęski.
Z zamyślenia wyrwało ją brzęczenie interkomu. Z ociąganiem wcisnęła guzik.
– Pani prezes, przepraszam, że przeszkadzam...
Nowa sekretarka cały czas przepraszała, co okropnie irytowało Sylwię. Miała ochotę
powiedzieć tamtej: „Ogarnij się, dziewczyno. Idź, zrób coś i wróć silniejsza, bo inaczej nie dasz
sobie rady w życiu”.
– Jakaś pani, nieumówiona, prosi o spotkanie. Nazywa się… – Rozległy się szmery, gdy
dziewczyna sprawdzała personalia gościa. – Janina Krupska.
Co za zbieg okoliczności, pomyślała Sylwia. Rano córka, po południu matka.
Przygładziła fryzurę, poprawiła garsonkę.
– Niech wejdzie – poleciła, zastanawiając się, czy ta wizyta może mieć coś wspólnego
z porankiem.
Szybko okazało się, że nie. Janina rozejrzała się po gabinecie, a potem przysiadła
na brzeżku krzesła naprzeciwko Sylwii.
– Może kawy? Herbaty?
– Nie chcę ci przeszkadzać w pracy.
– Nigdy pani nie przeszkadza. Co słychać? Jak mąż?
Pytanie miało być jednym z tych kurtuazyjnych, w gruncie rzeczy obojętnych, ale
dotknęło czegoś smutnego, bo w odpowiedzi nie padło zwykłe: „Dobrze, dziękuję”.
– Przykro mi z powodu tego, co państwa spotkało. Gdybym mogła coś zrobić… – Po
twarzy Janiny od razu poznała, że taki właśnie jest cel wizyty. – Proszę powiedzieć. – Wiedziała,
że się podłożyła, i teraz mogła tylko mieć nadzieję, że nie chodzi o pieniądze.
– Marta wróciła do domu – oznajmiła z pewnym zażenowaniem pani Krupska.
Sylwia odetchnęła.
– Przyjechała na jakiś czas? Widziałam ją rano. Biegała.
– Odeszła od Olgierda.
Gdyby ktoś powiedział Sylwii, że jest dziedziczką wielkiej fortuny w Anglii,
prawdopodobnie łatwiej by w to uwierzyła, niż w słowa, które właśnie padły.
– To niemożliwe.
– Do mnie też to nie dociera. Kiedy przyjechała i powiedziała nam o ich rozstaniu,
myślałam, że chodzi o kłótnię. A oni są już po rozwodzie.
– Nieprawdopodobne – powiedziała Sylwia.
Janina przez chwilę wygładzała nieistniejącą fałdkę na spódnicy. Świat się zmienia.
Jeszcze niedawno ta dziewczynka z warkoczem stawała przed nią, by pokazać pracę domową.
Dziś zaś to ona musi prosić dawną uczennicę o przysługę. To nie jest łatwe.
– To dla Marty trudny moment.
Sylwia już miała powiedzieć, że rozumie, ale w porę ugryzła się w język. Nie ma
powodu, by stawiać znak równości między porażką Marty a swoją.
– Wróciła do domu, ale nie ma co robić. Boję się, że jeśli zacznie rozpamiętywać… No
krótko mówiąc, przydałoby się jej jakieś zajęcie.
Matka roku, pomyślała Sylwia i uśmiechnęła się z ironią. Jej własna rodzicielka
na wieść o klęsce małżeństwa córki nie wykazała tyle troski. Zdaje się, że powiedziała: „I co
teraz ludzie o tobie po myślą?”.
– Pyta pani, czy znajdę jej jakieś zajęcie?
Zawstydzona taką bezpośredniością Janina tylko skinęła głową.
– Zobaczę, co da się zrobić – odpowiedziała z namysłem Sylwia – ale niczego nie
obiecuję – podkreśliła.
Janina podziękowała wylewnie i wyszła. A Sylwia przywołała w myślach sobotnie
popołudnie sprzed wielu lat.
Mieszkanie Ruczajów mieściło się na trzecim piętrze bloku przy ulicy Kazimierza
Wielkiego. Były to ładne trzy pokoje z kuchnią i balkonem, urządzone ze smakiem, który
dekadę wcześniej oznaczała meblościanka na wysoki połysk i tapicerowane fotele. Cóż,
wzornictwo lat siedemdziesiątych miało swoje wzloty i upadki. Co prawda matka napomykała
o przemeblowaniu, ojciec jednak wydawał się nie słyszeć jej próśb. Nic dziwnego, przeżył
właśnie przemeblowanie w partii i nie mógł się z tego otrząsnąć.
Na środku największego pokoju, który pełnił funkcję salonu, jadalni i sypialni
rodziców, stała teraz przestraszona Sylwia. Strach malujący się na twarzy dziewczyny
dodawałby jej uroku, gdyby to było możliwe, tak zjawiskowo piękna wydawała się w tym
momencie. W pasma długich włosów, upiętych w kok, wpleciono perełki i margerytki. Gdyby
nie welon, można by zobaczyć jej szyję, delikatną jak u dziecka. W fałdach białej sukni gubiło
się smukłe ciało, które za moment miało rozpocząć cykl przemian. Tajemnica, znana
nielicznym, wkrótce je odmieni, poszerzy, rozepcha. Zanim to jednak nastąpi, ten, kto zasiał,
zbierze plon – sakramentalne „tak”. Dotychczas Sylwia nie miała wątpliwości, że sprawy
powinny się potoczyć w ten sposób. Jednak w tej chwili, kiedy tak stała w pokoju rodziców,
sama, samotna, jak ktoś, kto stoi na ulicy i zagląda przez okno do salonu, gdzie trwa przyjęcie,
poczuła, że coś może pójść inaczej, że być może owo „długo i szczęśliwie” nie będzie jej
udziałem. Przywołała jednak w pamięci twarz Michała i to natychmiast rozproszyło wszelkie
wątpliwości. Narzeczony kochał ją równie szaleńczo, jak ona jego. Ta miłość czyniła bezsilnym
całe zło świata i nic nie było w stanie tego zepsuć.
Tak wtedy myślała. I prawie miała rację. Nie wzięła jednak pod uwagę prawdziwego
Michała, który z jakiegoś niezrozumiałego dla Sylwii powodu postanowił zrujnować szczęśliwe
zakończenie. Nienawidziła go za to równie mocno, jak wcześniej kochała. Oczywiście gdy
wreszcie nadejdzie dzień jego opamiętania i mąż powie, że żałuje, wszystko zostanie
wybaczone.
Ciekawe, co się wydarzyło w życiu Marty? Ona i Olgierd wydawali się stworzeni dla
siebie. Można by się z nią spotkać. Może rzeczywiście dać jej pracę?
– Nie mogła mama z tym zaczekać? – Maria z tym pytaniem przekroczyła furtkę.
– A na co miałam czekać?
– Ja mogłam to zrobić.
Leokadia z trudem wyprostowała plecy.
– Chcesz powiedzieć, że jestem za stara, by zajmować się ogrodem?
Maria westchnęła.
– Może uważasz, że powinnam już umrzeć?
– Co też mama mówi!
– Ulżyłoby ci, nie musiałabyś się mną opiekować, miałabyś więcej swobody. – Leokadia
patrzyła z politowaniem na córkę, której zaszkliły się oczy.
– Proszę cię, nie mów tak.
Maria ruszyła do domu, by w łazience pozwolić sobie na chwilę słabości i kilka łez.
Matka… ona nie chciała. Wiele w życiu przeszła. Po śmierci ojca została sama z dwójką dzieci
i niewykończonym domem. Ciężko pracowała, by zdobyć pieniądze na ich utrzymanie
i wykształcenie. Nie myślała o sobie, nie sprowadziła nikogo na miejsce ojca. Teraz ma
siedemdziesiąt lat i czasem bywa złośliwa. Trzeba to zrozumieć. Całe życie opiekowała się nią,
Marią, a teraz ona musi się zająć matką. Obowiązkiem córki jest nieść to brzemię z uśmiechem,
nawet gdy mama bywa wredna.
Wytarła twarz w ręcznik. Czuć go było wilgocią i zjełczałą skórą. Zawiesiła
na haczyku czysty, a ten wrzuciła do kosza na brudy. Postanowiła najpierw coś zjeść, potem
włączyć pralkę. Dzień był ładny, jeśli wysuszy się pranie na dworze, czyste rzeczy będą miały
przyjemny, świeży zapach. Suszone w łazience zalatywały wilgocią. Jak cały ten dom,
pomyślała Maria. Mama nie chciała się zgodzić na ocieplenie, nie pozwalała też porządnie palić
w piecu. „Czy ty myślisz, że nas na to stać?” – mówiła z wyrzutem, a Maria milczała, czując,
że w tym pytaniu zawiera się inne: „Dlaczego zostałaś nauczycielką i zarabiasz grosze?
Gdybyś była lekarką, tak jak chciałam, dziś nie musiałybyśmy żyć jak żebraczki”. Lekarką! Czy
matka nie rozumiała, że Maria nie mogłaby… nie potrafiła… Szpital, śmierć – to ciężar nie
do udźwignięcia.
Schowała do szafki talerzyk, który przed chwilą wyjęła. Teraz nie była w stanie jeść.
Wzięła kubek z herbatą i poszła do swojego pokoju. Dyskretnie wyjrzała przez okno. Ziemia,
chcąc chronić przed zimnem wszystkich swoich mieszkańców, pokryła się grubą skorupą,
z którą teraz walczyła matka. Walczyła też ze swoim starym ciałem i jego słabością.
W szufladzie biurka, ukryty pod stosem dokumentów, starych sprawdzianów i dawno
zapłaconych faktur, leżał notes. Gruby, stustronicowy, oprawiony w czerwoną skórę ekologiczną
i zamykany na magnetyczny zatrzask. Maria kupiła go rok temu, by zastąpił stary zeszyt,
w którym już nie było miejsca. Teraz wyjęła notes, przez chwilę gładziła oprawę, w końcu
otworzyła na pierwszej niezapisanej stronie.
Moją duszę zagarnia mrok
Przyciąga do siebie
Krępuje, zniewala…
– Bo moja matka na zbyt wiele sobie pozwala – dokończyła z ironią w głosie. Po
chwili namysłu skreśliła słowo „zniewala”.
Krępuje i więzi.
Dusza moja umiera.
Czy słyszysz, jak rzęzi?
Uratuj mą duszę, kochany.
Ze światłem na moim stań progu.
Przeczytała wiersz szeptem. Potem jeszcze raz, trochę głośniej. Brzmiał dobrze
i wspaniale oddawał jej uczucia. Rzadko udawało się tak szybko, tak dobrze oddać nastrój
chwili. Szkoda, że nie miała z kim się podzielić swoją poezją. Na pewno gdzieś na świecie jest
niejedna dusza, równie samotna. Gdyby udało się wydać te wiersze, może ktoś znalazłby
ukojenie. I może On, ukochany, dla którego pisała, przeczytałby i zrozumiał…
– Mama ma rację, niepoprawna ze mnie marzycielka.
Schowała notes do szuflady.
– Przyszłaś na herbatę czy coś? – Karolina wpatrywała się w stojącą na progu jej
domu Martę i zastanawiała się, po co ta, do cholery, przyszła.
Kwadrans temu, kiedy Marta samotnie tkwiła w domu, odwiedzenie dawnej przyjaciółki
wydawało się dobrym pomysłem. Teraz, po tym dziwnym powitaniu, zrozumiała własną
naiwność.
– Chciałam zobaczyć bratanków. Byłych bratanków – sprostowała. Bo przecież dzieci
brata jej byłego męża już nie są jej bratankami.
Tak jak ich matka nie jest już jej najlepszą przyjaciółką, po tym gdy w wojnie, którą
prowadziła Marta, tamta stanęła po stronie przeciwnika. To ciągle bolało, ale bitewny kurz opadł
i należało zapomnieć o urazach. Tak w każdym razie myślała Marta, bo Karolina wyraźnie
była innego zdania.
– Bawią się za domem.
– Mam sobie iść?
– Możesz wejść, skoro już przyszłaś.
– Pójdę sobie, jeśli chcesz.
– Możesz się zobaczyć z chłopcami.
Marta właśnie odwracała się, by odejść.
– Teraz się obrażasz?
– Nie obrażam się – rzuciła do Karoliny przez ramię. – Po prostu myślałam, że przez
wzgląd na stare czasy… Znasz mnie, to ja jestem ta naiwna.
Karolinie zrobiło się głupio. Nie chciała wizyty Marty. Nie chciała też się zastanawiać, co
powie mężowi, gdy ten wieczorem zapyta, jak minął dzień. Istniała jednak szansa, że nie zapyta.
– Wejdź, napijemy się herbaty.
Marta nie miała już na nią ochoty, ale odejście teraz byłoby dziecinadą. Ruszyła
za Karoliną do salonu. Pokój wyglądał jak scenografia do filmu o zagładzie Ziemi.
Najbardziej rzucały się w oczy porozrzucane ubrania. Nie było skrawka przestrzeni wolnego
od koszulek, dresów, majtek i skarpetek. Na podłodze stały kosze, w których rzeczy czyste
mieszały się z brudnymi, wszystko przysypane kolorowymi klockami. Wszędzie walały się
porzucone zabawki i trzeba było uważnie stawiać każdy krok. Stół zdobiły talerzyki
z niedojedzonymi kanapkami i wielka plama rozlanego soku. Przez szklane, umazane dżemem
drzwi do ogrodu widać było dwóch chłopców siedzących w piaskownicy.
– Właśnie miałam sprzątać.
Policzki Karoliny nawet się nie zarumieniły na to ewidentne kłamstwo. Powtarzała je
tyle razy, że w końcu sama w to uwierzyła. Starła sok tetrową pieluchą, którą wrzuciła
do najbliższego kosza, i zebrała talerzyki. Marta widziała, jak tamta wpakowała sobie do ust
resztkę kanapki i połknęła, prawie nie przeżuwając.
– No i co tam u ciebie słychać? – zapytała Karolina bez cienia zainteresowania.
Postawiła przed Martą kubek z herbatą i podsunęła cukierniczkę. Ciekawe, czy to
złośliwość, czy też naprawdę nie pamiętała, że przyjaciółka nie słodzi. Była przyjaciółka –
poprawiła się w myślach Marta.
– Zamieszkałam u rodziców. Dałam sobie trochę czasu, by się zastanowić, co dalej.
– Aha. – Karolina patrzyła na dzieci.
– A co u was?
– Co? A! W porządku. Zamierzam się zająć ogrodem – wyznała, niespodziewanie dla
siebie samej. – Chciałabym doprowadzić go do porządku.
Marta szczerze wątpiła w powodzenie tego planu. Wystarczyło się rozejrzeć po pokoju,
by szybko dojść do wniosku, że Karolina nie radzi sobie z ogarnięciem rzeczywistości,
w której się znalazła. Dom i dwójka dzieci stanowiły wyzwanie, któremu nie podołała, i nie
było szans, żeby dała radę dziesięciu arom ogrodu otaczającego dom.
– To fajnie.
– Już sobie wszystko zaplanowałam i czekam tylko, kiedy zrobi się cieplej, żeby
zacząć. – Mówiła szybko, tak jak dawniej, gdy była nastolatką i coś ją podekscytowało.
– Idąc tutaj, widziałam… – Marta zawahała się, nie wiedząc, jakiego słowa użyć
na określenie babci byłego męża – …Leokadię. Przekopywała grządki.
– Cholera. Ona wie, kiedy zacząć! Ma na to jakiś astrologiczny kalendarz. Też
powinnam wziąć się do kopania.
– Już wychodzę.
Do Karoliny dotarło, że Marta źle zrozumiała jej słowa.
– Posiedź. Do wieczora jeszcze daleko, zdążę.
Po ciągnących się w nieskończoność minutach ciszy zrozumiały, że straciły szansę, by
rozmowa między nimi potoczyła się dalej. Kiedy więc Marta wypiła ostatni łyk, odstawiła kubek
i podziękowała, obie poczuły ulgę.
– Jeśli będziesz miała ochotę zajrzeć…
– Jasne.
A kiedy furtka zamknęła się z trzaskiem, obie jednocześnie pomyślały, że Marta
w końcu nie przywitała się z dziećmi.
Może to i lepiej?, pomyślała Karolina i postanowiła nie wspominać mężowi
o przedpołudniowej wizycie.
W garażu znalazła coś, co przypominało łopatę, i poszła do ogrodu. Babcia męża,
Leokadia Jezierska, jej nie lubiła i nie chciała dzielić się z nią swoimi tajemnicami, ale nie
mogła też ukryć tego, co robi, więc Karolina postanowiła podglądać. Doprowadzi ogród
do porządku, choćby nie wiadomo co. Nie jest taka do niczego, jak wszyscy o niej myślą.
Ciekawe, czy Karolina marzy o pucharze burmistrza za najpiękniejszy ogród? –
zastanawiała się Marta, wracając do domu. Pewnie tak, przyjaciółka zawsze była ambitna.
Przyjaciółka? Marta nie umiała myśleć o niej inaczej, choć ta cudowna więź, która łączyła je
od wczesnego dzieciństwa, została zerwana dawno temu. Przerost ambicji Karoliny był tego
przyczyną. Nie mogła znieść, że Marta spotyka się z Olgierdem. I nie chodziło o czas
przyjaciółki, o to, że zamiast na babskie zakupy Marta idzie na randkę. To była taka zazdrość,
jakby Marta przejęła prowadzenie w jakimś wyścigu. Kiedy więc drugi z braci Jezierskich,
Konrad, zaczął się interesować Karoliną, ta stanęła na głowie, by ze zwykłej znajomości zrobić
coś więcej. „Nie za szybko?” – zapytała naiwnie Marta i usłyszała, że jest zazdrośnicą.
Potem, słuchając opowieści, że to miłość na całe życie, wielka i tak romantyczna, jak
wszystkie wiersze Mickiewicza razem wzięte, po prostu kiwała głową. Przytaknęła, kiedy
Karolina postanowiła zasugerować Konradowi zaręczyny. Tylko skinęła głową, zapytana, czy
zostanie druhną, a potem matką chrzestną. To ostatnie wynikało z konwenansów, a nie
z wiary przyjaciółek we wzajemne wsparcie. Oczywiście, siadały razem do wigilii
i wielkanocnego śniadania, lecz zamiast rozmawiać, wymieniały informacje. Karolina wygrała
wyścig – miała męża, dom i dwójkę dzieci. Nie wyglądała jednak na szczęśliwą. Nie dawała
sobie rady, to było jasne.
Marta podniosła wzrok, tylko po to, by zobaczyć, że jest obserwowana. Leokadia stała
oparta o szpadel i przyglądała jej się z zaciekawieniem.
Nie chcesz, by się gapili, nie wychodź z domu, powiedziała do siebie. Skinęła głową
w niemym pozdrowieniu, mając nadzieję, że seniorka rodu Jezierskich jest bardzo zajęta swoim
ogrodem.
– Dzień dobry, Martusiu!
No i to na tyle, jeśli chodzi o nadzieję.
Zatrzymała się, czekając, aż starsza pani podejdzie do ogrodzenia i rozpocznie
przesłuchanie. Postanowiła być niemiła i opryskliwa, postanowiła też nie mówić prawdy. W jej
„dzień dobry” brzmiała niechęć do dalszej rozmowy, ale Leokadia wydawała się tego nie
słyszeć.
– Ładna dziś pogoda. Pomyślałam, że można się wziąć do pracy w ogródku. Ale wiesz,
starość… – Popatrzyła z uśmiechem na młodą kobietę. – Raczej nie wiesz. Krótko mówiąc,
może byś weszła i pomogła babci?
Wbrew postanowieniu o byciu niemiłą, Marta się zgodziła i chwilę później słuchała
pouczeń, jak należy przekopywać grządkę.
– Musisz odwrócić tę bryłę ziemi. Podrzuć ją.
Tak zrobiła i patrzyła, jak ciemna pecyna przemienia się w dziesiątki rozsypujących się
małych grudek. Będę miała zakwasy nie tylko w pośladkach, ale też w ramionach, pomyślała.
Jednak spojrzenie Leokadii, odziedziczone po kolonialnych nadzorcach niewolników, nie
pozwalało jej zrezygnować z pracy.
– Nieźle ci poszło. Widzę, że będę miała w tym roku pomocnicę. – Leokadia
uśmiechnęła się życzliwie. – Jutro przyjdź trochę wcześniej. O dziesiątej.
Marta nic nie odpowiedziała i odeszła. Leokadia patrzyła za nią długo. Biedne dziecko,
pomyślała, wszyscy ją obwiniają i nikt nie widzi, jaka jest nieszczęśliwa. Może ona sama tego
nie widzi? Często się zdarza, że złość czy żal zniekształcają nam obraz rzeczywistości i nas
samych. Tymczasem szczęście to nie stan duszy, tylko umysłu, i można się go nauczyć.
Zrozumiała to, kiedy straciła Konrada.
Kot Konstanty położył się na jasnej plamie, wyrysowanej na podłodze przez wpadające
oknem promienie słońca. Podłoga była tak przyjemnie ciepła, że zaczął mruczeć z zadowolenia.
Nie przepadał za zimą. Jasne, wtedy można było się położyć na kaloryferze, ale suche
powietrze sprawiało, że skóra na nosie zaczynała swędzieć i musiał go bez przerwy oblizywać.
Nagrzana podłoga pachniała co prawda woskiem, ale pod tym zapachem dało się wyczuć woń
wilgotnego drewna. Był to – obok woni mysich odchodów – jeden z jego ulubionych zapachów.
Rozkoszował się nim i tym ciepłem, które gorącym strumieniem rozlewało się po całym ciele,
aż po koniuszki uszu i poduszeczki łap. Przymknął oczy i przez wąziutką szparkę między
powiekami obserwował pokój. Jeszcze nic się nie działo, ale czuł drżenie podłogi i wiedział, że
za chwilę jego współlokator wejdzie do pokoju. Sama myśl o nim wystarczyła, by mruczenie
ustało.
Drzwi skrzypnęły. Konstanty momentalnie przyjął pozę, która miała wyrażać absolutną
obojętność.
– Tu jesteś! – Po jego ciepłej, czarnej sierści przesunęła się męska dłoń. – Chcesz
na rączki?
Kot podniósł się, otrzepał i dystyngowanym krokiem przeszedł przez pokój, by
elegancko wskoczyć na parapet, gdzie usiadł i zaczął wylizywać ogon.
– Jak sobie życzysz. – Właściciel Konstantego, oczywiście w swoim mniemaniu,
zastanawiał się przez chwilę, co się stało z rozkosznym kociakiem, który wieczorami atakował
jego pięty, a potem umęczony zasypiał mu na kolanach.
Podszedł do barku, zrobił sobie drinka i usiadł ze szklaneczką w fotelu. Właśnie miał
sięgnąć po pilota, kiedy zadzwonił telefon.
– No cześć, Tadziu, czekam na ciebie.
Koty mają doskonały słuch. Konstanty wiedział, że dzwoni znajomy jego współlokatora.
Ten człowiek czasem wpadał wieczorami i miał do współlokatora równie pogardliwy stosunek,
jak Konstanty, ale w przeciwieństwie do kota nie okazywał tego wprost. Nie wiedzieć czemu.
– Ale jak to nie? Oj tam, tylko praca i praca. O emeryturze byś pomyślał. Ja nie
narzekam. Wczoraj byłem w Karpaczu i poznałem… Dobra, to wpadnij wieczorem, opowiem
ci… No cześć. – Odłożył telefon. – „Sorki, Seweryn, nie dam rady wpaść”.
Konstanty westchnął, słysząc tę nieudolną próbę przedrzeźniania dzwoniącego. Co
za ironia losu, że właśnie jemu, Konstantemu, urodzonemu zwycięzcy, przyszło mieszkać z tą
kupą nieszczęścia. Ironia losu!
Rozmowa z matką wyglądała jak chodzenie w kółko. I teraz, kiedy już się skończyła,
Marta rozglądała się zdezorientowana, nie wiedząc, czy to świat wiruje, czy jej się kręci
w głowie.
Mama wróciła z pracy później niż zwykle, cała rozpromieniona. Córka szybko została
poinformowana, co jest przyczyną owego zadowolenia.
– Sylwia to taka miła dziewczyna. Na pewno coś ci znajdzie.
Marta wspomniała wyraz oczu spotkanej rano kobiety, która dziurawiła nożem opony
mężowskiego auta. Wariatka, świruska, szalona – te słowa pasowały lepiej niż „miła”. Nie
uważała jednak, że należy się z kimś dzielić tym spostrzeżeniem, zwłaszcza z mamą.
– Nie chcę, żebyś mi szukała pracy.
– No wiem – padło bardziej do zlewozmywaka i brudnych talerzy niż do Marty.
– Ustaliłyśmy coś.
– No wiem – powtórzyła matka.
– Chyba jednak nie, skoro bierzesz się do układania mi życia.
– Troszczę się o ciebie. Zawsze to robiłam i będę robić. Zwłaszcza teraz… – Urwała,
ale obie dobrze wiedziały, co chciała powiedzieć. Pozostawiona samej sobie, przybita po
rozwodzie Marta potrzebowała kogoś, kto się nią zajmie i skieruje jej życie na właściwe tory.
– Sama się sobą zajmę! – wyraziła swoje pragnienie bycia dorosłą i stawienia czoła
rzeczywistości.
– No wiem.
Nie wiedziała. Marta poznała to po tonie matki, która wytarła ręce w kraciastą ścierkę
i podeszła, by pogłaskać córkę po głowie. Nie zakręciła wody, lejącej się obfitym strumieniem
na brudne naczynia. Marta odczuła takie marnotrawstwo jak osobistą porażkę. Wstała
i zakręciła kran.
– Rozmawiałyśmy o tym – przypomniała znowu matce. – Chcę zacząć nowe życie, ale
nie będę go zaczynać tutaj. Wróciłam do domu, żeby zaczerpnąć tchu. Mówiłaś, że to
rozumiesz.
Patrzyła na mamę, czując, że ich myśli biegną zupełnie innymi torami. Słowa, które
padły, tylko to potwierdziły.
– Przecież Sylwia niczego nie obiecała. Jeśli się okaże, że ma dla ciebie jakąś
propozycję, będziesz mogła się zastanowić.
– Chodziło mi właśnie o to, żeby przez jakiś czas nie musieć się zastanawiać.
Westchnienie matki miało znaczyć, że Marta jest niemożliwa i trudno z nią rozmawiać,
bo zachowuje się jak dziecko, którym w końcu przecież jest. Westchnienie Marty mówiło, jak
zmęczona jest tym, że mama nie chce jej zrozumieć. Chciała podjąć temat, wytłumaczyć,
przekonać, ale Janina musiała się zająć ojcem, potem była telewizja, a potem zrobił się już
wieczór i należało iść spać, bo jutro do pracy.
Kładącej się do łóżka Marcie towarzyszyły przeróżne myśli. Doszła do wniosku, że
pierwszy dzień jej nowego życia był również najboleśniejszy. I nie chodziło tylko o ciało, które
zmasakrowała zbyt intensywnym biegiem i przekopywaniem grządek. Bolała ją dusza; ojciec
nie chciał towarzystwa córki, matka jej nie rozumiała, a przyjaciółka nie przyjęła z otwartymi
ramionami. Przyszło jej też do głowy, że ten dzień przypominał papier toaletowy – był szary,
ciągnął się w nieskończoność, a potem nagle się urwał, bez żadnej puenty.
Kiedy już opadała w nieświadomość, tak jakby zapadała się w zwały czarnej waty,
nagły przebłysk przyniósł jej myśl, że musi ogarnąć swoje życie, zanim matka przejmie nad nim
kontrolę. Sekundę później już spała.
Kilka posesji dalej Konrad Jezierski jadł późną kolację. Niedawno wrócił z pracy. Nawet
się nie przebrał, po prostu zdjął marynarkę i rzucił ją na oparcie krzesła. Zajrzał do synów,
którzy już spali, a potem usiadł przy stole i czekał, aż żona postawi przed nim talerz.
– Co to za zupa? – zapytał.
– Pomidorowa.
– Jak ci minął dzień?
Karolina zastanawiała się przez chwilę, czy powiedzieć mężowi o wizycie Marty,
o tym, że ciągle ją lubi, a ponieważ obie są samotne, mogłyby spędzać razem trochę czasu.
Byłoby fajnie mieć w ciągu dnia towarzystwo osoby dorosłej. A gdyby Marta pomogła jej przy
dzieciach albo z nimi została, to wizyta u fryzjera stałaby się wreszcie osiągalna. Zamiast tego
jednak oznajmiła:
– Skopałam ogródek.
– Widziałem. Tylko dlaczego zrobiłaś to szuflą do odśnieżania?
ROZDZIAŁ DRUGI
Róża Virgo
Róża Virgo – Jej wysoki krzew dosięga siedemdziesięciu centymetrów. Rośnie bujnie,
zielono, a pędy z rzadka pokryte są małymi kolcami i ciemnozielonymi liśćmi. Kwiaty,
przeważnie pojedyncze, których średnica osiąga dwanaście centymetrów, złożone są
z dwudziestu czterech płatków. Pachnie słabo, acz subtelnie.
Jest to odmiana bardzo żywotna, ceniona przez hodowców ze względu na piękny wygląd
na rabatach, zwłaszcza w towarzystwie róż o kontrastowych barwach. Mówi się o niej, że to
jedna z lepszych, jeśli nie najlepsza biała róża.
Zaterkotał dzwonek do drzwi. Zamyślona Karolina drgnęła ze strachu. I natychmiast
się uśmiechnęła, bo własna reakcja wydała jej się zabawna. Przecież nie reagowała na hałasy,
które od rana do wieczora wypełniały dom – metalowa miska uderzająca o podłogę, wieża
z klocków upadająca z hukiem czy krzyki dziecka ciągnącego za włosy drugie dziecko – te
odgłosy nie wywoływały w niej żadnych emocji. Inaczej było z dzwonkiem do drzwi. Może
dlatego, że czekała w napięciu na ten dźwięk?
Na progu stała listonoszka. Ta kobieta po pięćdziesiątce, o szczerej twarzy
i serdecznym spojrzeniu, codziennie przemierzała miasto na starym, czerwonym rowerze.
Starszy synek Karoliny nazywał ją panią Patową i jedyny w rodzinie potrafił rozpoznać
listonoszkę w cywilnym ubraniu. Karolina miała z tym problem i zawsze było jej wstyd, gdy
tamta pierwsza mówiła „dzień dobry”.
– Polecony do pani. Jak chłopcy?
– Świetnie!
Krzyki dochodzące z salonu mówiły coś innego, ale Karolina dawno przestała się tym
przejmować. Postawiła parafkę we wskazanym przez listonoszkę miejscu i uśmiechnęła się
promiennie na pożegnanie. Ledwo zamknęła drzwi, już rozdzierała szary papier, w który była
owinięta przesyłka. Przez chwilę taśmy klejące i folia bąbelkowa stawiały opór. Już! Oczom
Karoliny ukazała się książka o wiele mówiącym tytule: Twój piękny ogród. To jest proste.
Zdjęcie na okładce przedstawiało kamienistą ścieżkę, która pod porośniętą klematisem pergolą
prowadziła do różanego ogrodu.
To właśnie okładka sprawiła, że spośród setek podobnych pozycji Karolina wybrała
właśnie tę. Chciała mieć taki ogród. Musiała go mieć, by udowodnić wszystkim, ile tak naprawdę
jest warta. Do tej pory los stawiał ją zawsze poza podium. Brzydsza od Marty, słabsza
w szkole, mniej zaradna. Udało jej się wyjść za mąż pierwszej. Cóż z tego jednak, skoro jej
mąż był pozbawiony charyzmy i przebojowości Jezierskich. Dużo pracował, ale zyskiwał tylko
frustrację. Karolina też.
Zima w tym roku była długa i bardziej przygnębiająca niż zwykle. Może dlatego
Karolina całymi godzinami stała przy oknie i rozmyślała. Patrzyła na burą ziemię za oknem,
Powieść Kasi Bulicz-Kasprzak przeczytałam jednym tchem! Totalnie wciągnęły mnie perypetie młodych kobiet i to, jakie miały one wpływ na ich przyjaźń – zastanawiam się, czy za parę lat ja i moje przyjaciółki też będziemy mieć podobne problemy... Ile wysiłku będziemy musiały włożyć w pielęgnowanie naszej przyjaźni? Marta Fecko, lat 24, studentka orientalistyki, właścicielka kota syjamskiego Bohuna, Warszawa Jeżeli myślisz, że twoje życie pulsuje emocjami – zdziwisz się! W świecie wykreowanym przez Kasię Bulicz-Kasprzak aż iskrzy od intryg, romansów, plotek… ale to również tutaj rodzi się prawdziwa przyjaźń i miłość. Powieść, której akcja toczy się na ulicy Różanej, wciąga od pierwszych stron tak mocno, że przez kilka dni moja rodzina nie miała ze mnie zupełnie pożytku… Małgosia Kalicka, lat 50, babcia dwuletniej Zuzi i miesięcznej Sary, Pruszków Małe miasteczko, zaciszna ulica Różana, zadbane stare wille – wszystko to powinno gwarantować spokój i ukojenie starganym nerwom, powinno pomóc Marcie się pozbierać po dramatycznych przejściach. Ogród wiosną to dobre miejsce, aby uciec od przeszłości. Wiosna to przecież początek! Rusza kalejdoskop osób, wrażeń, marzeń, kolorów, zapachów, pragnień! Wszystko się kręci, przeplata, miesza… Dom na skraju to dowcipnie opowiedziana historia o wcale nieśmiesznych życiowych wydarzeniach. Refleksja przychodzi po chwili. Powieść napisana przez kobietę, o kobietach i dla kobiet – dlatego jest taka dobra. Niesamowita książka – przemyślana, dopracowana, wręcz dopieszczona. Godna rekomendacji. Katarzyna Błoszko-Piela 42 lata, żona, matka dwóch synów, Rzeszów =
Moim rodzicom, mężowi i synowi
Wrocław, dnia 03.10.2011 Sąd Okręgowy XII Wydział Cywilny Rodzinny we Wrocławiu ul. Sądowa 1 50-146 Wrocław powódka: Marta Krupska-Jezierska, zamieszkała we Wrocławiu przy ul. Nowackiego 3/20, 50-288 Wrocław pozwany: Olgierd Jezierski, zamieszkały we Wrocławiu przy ul. Nowackiego 3/20, 50-288 Wrocław POZEW O ROZWÓD BEZ ORZEKANIA O WINIE W imieniu własnym wnoszę o: 1. Rozwiązanie małżeństwa stron zawartego w dniu 09.08.2008 przed kierownikiem Urzędu Stanu Cywilnego w Rubiniu (za aktem małżeństwa nr kb/2008/177) przez orzeczenie rozwodu bez orzekania o winie stron. 2. Obciążenie stron kosztami postępowania po połowie. UZASADNIENIE Strony zawarły związek małżeński przed kierownikiem Urzędu Stanu Cywilnego w Rubiniu w dniu 09.08.2008. dowód: – odpis skrócony aktu małżeństwa, W związku nie ma wspólnych dzieci. Strony nie posiadają również dzieci pozamałżeńskich oraz nie zawierały umów małżeńskich. Obecny stan więzi pomiędzy małżonkami jednoznacznie prowadzi do wniosku, że nastąpił zupełny rozkład pożycia małżeńskiego o charakterze trwałym, uzasadniający orzeczenie rozwodu. Strony poznały się w roku… Strony znały się od zawsze, mieszkały bowiem na tej samej ulicy. Z pozwanym wiąże się jedno z najwcześniejszych wspomnień powódki. Miała wtedy prawie trzy lata, pozwany zaś sześć i właśnie po raz pierwszy szedł do szkoły. Powódka pamięta uśmiech na twarzy mamy pozwanego, która była z niego bardzo dumna. Pozwany zaś miał łzy w oczach, bo do szkoły iść nie chciał. Powódce zrobiło się go bardzo żal i chyba wtedy postanowiła, że jak będą dorośli, wezmą ślub. Oczywiście wiadomo, że z czasem zapomina się o takich dziecięcych deklaracjach. W każdym razie ta sprawiła, że powódka zawsze czuła szczególną więź łączącą ją
z pozwanym i kiedy oboje dorośli, zaczęło między nimi iskrzyć. Zaczęli… Zaczęliśmy się spotykać, gdy byłam na pierwszym roku studiów. Pozwany też studiował. Podjęliśmy decyzję o wspólnym zamieszkaniu, mimo sprzeciwu rodziców. To najpiękniejsze lata naszego związku. Czasem było trudno, zdarzało się, że przez tydzień jedliśmy chleb z margaryną, ale ani przez chwilę nie wątpiłam, że jestem najważniejszą osobą w życiu Olka. No ale studia się skończyły, pozwany poszedł do pracy, szybko zrobił karierę i wszystko się zmieniło. Wychodził z domu, gdy jeszcze spałam, wracał, gdy już spałam. Spędzaliśmy czas osobno, mieliśmy innych znajomych. Weekendy dawały powód do ustawicznych konfliktów, ponieważ pozwany odmawiał wizyt u moich rodziców. Swojego ojca też nie chciał odwiedzać, ale to moi rodzice stanowili szczególny problem. Twierdził, że mama nastawia mnie przeciwko niemu, że nie wiadomo czego ona chce od życia, że się czepia. Nie była to prawda. Moja mama bardzo lubiła pozwanego. Owszem, pojawił się między nimi moment napięcia, związany z wyborem studiów, którego dokonałam. Mama uważała, że to za namową Olgierda, ale to była moja własna decyzja. Kiedy to zrozumiała, z większą sympatią patrzyła na przyszłego zięcia. Tych konfliktów i nieporozumień pomiędzy nami było coraz więcej. Wynikały one z niezgodności stron w zakresie celów życiowych oraz odmiennych zainteresowań. Nasiliły się kłótnie i nie byliśmy w stanie podejmować wspólnych decyzji w najważniejszych kwestiach związanych z naszym małżeństwem. Próbowaliśmy rozmawiać, lecz bezskutecznie. W końcu uznałam, że nie jestem w stanie dalej funkcjonować w tej parodii związku. Miałam męża, którego przy mnie nie było. I jeśli kochałam, to tylko wspomnienie tego, kim był dla mnie kiedyś. Na skutek trwającego niezmiennie złego stanu pomiędzy stronami powódka podjęła decyzję o odrębnym zamieszkaniu. Współżycie fizyczne ustało tak dawno, że nie jestem w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz dotykałam mojego męża, to znaczy pozwanego. Tu trzeba zaznaczyć, że o ile pozwana wiedzie życie wstrzemięźliwe, o tyle pozwany sobie nie żałuje. Nigdy sobie nie żałował, taka jest prawda. I ten rozwód to już tylko formalność, bo moje małżeństwo umarło wieki temu. Obecnie powódka pracuje w agencji reklamowej i osiąga dochód 3400 złotych miesięcznie, pozwany zaś pracuje w kancelarii prawniczej i osiąga dochód w wysokości 7500 złotych netto. Po wyprowadzeniu się powódki strony nie utrzymują kontaktu ze sobą, a każde z małżonków prowadzi odrębne życie. Uczucie pomiędzy małżonkami również wygasło i nie widzą oni szans na dalsze trwanie związku. W sposób ugodowy rozstrzygnęli wszystkie pozostałe do ustalenia kwestie – w tym dotyczące majątku wspólnego. Reasumując, trzeba stwierdzić, że pomiędzy małżonkami od ponad roku nie ma więzi psychicznej ani fizycznej, od maja 2011 zaś nie ma pomiędzy nimi więzi materialnych. Doszło zatem do zupełnego rozkładu pożycia małżeńskiego, które powoduje zasadność orzeczenia rozwodu. Z tych też względów wnoszę jak na wstępie. Naklejono znaczki opłaty sądowej o wartości 600,– zł. Marta Krupska-Jezierska załączniki: – skrócony odpis aktu małżeństwa
ROZDZIAŁ PIERWSZY Róża Pigalle Róża Pigalle jest gatunkiem charakteryzującym się mocnym wzrostem. Krzak o wysokości nieprzekraczającej pięćdziesięciu centymetrów ma zwartą budowę i odznacza się gęstym ulistnieniem. Kwiaty małe, bardzo pełne – do sześćdziesięciu płatków – mają barwę karminową z odcieniem liliowym i słabo pachną. Odcień płatków zmienia się podczas kwitnienia. Przy złej pogodzie róża ta wygląda fatalnie. Jej hodowca, F. Meilland, powiedział: „Różę tę będziesz podziwiać i potępiać”. Telefon zaterkotał. Marta uniosła głowę z poduszki i rzuciła mu pełne wyrzutu spojrzenie. Co to za pomysł dzwonić o szóstej? Kto to może być? Sięgnęła po telefon, a wtedy zdała sobie sprawę, że ustawiła w nim budzenie. Nacisnęła wyłącznik i cisza wypełniła pokój. Sen nie uciekł daleko i można by go odnaleźć w ciepłej pościeli. Podciągnęła kołdrę, by zasłonić oczy. Robiło się jasno, a w oknach nie było rolet. Dlaczego nastawiłam budzik?, zastanawiała się przez chwilę. Już miała na powrót wtulić się w kołdrę, gdy nadeszła odpowiedź. Dzisiaj pierwszy dzień jej nowego życia. Wczoraj sąd rodzinny we Wrocławiu na rozprawie rozwodowej o godzinie dwunastej, w sali numer sto dwa uznał jej małżeństwo z Olgierdem za zakończone. Sąd nie orzekł o winie, choć dla wszystkich zebranych było jasne, że gdyby powód nie okazał się skończonym draniem, to popołudnie mogliby spędzić przyjemniej. Zabrał żonie osiem lat życia. Zmarnował je, podobnie jak świetnie zapowiadającą się karierę sportową Marty. Przez trzy lata z rzędu była mistrzynią Polski juniorek, zdobyła złoty medal na młodzieżowym mityngu lekkoatletycznym w Lozannie, ukończyła liceum sportowe z wyróżnieniem. Mogła być w kadrze narodowej. Rzuciła jednak AWF i poszła na marketing, a potem do pracy w agencji reklamowej, bo Olgierd, bo małżeństwo, bo pieniądze… Nie można naprawić przeszłości. Dobrze, że się od niej odcięła. Przeciągnęła się w pościeli, usiadła na łóżku, palcami przeczesała zmierzwione włosy, sięgnęła po gumkę i związała je w kucyk. Jednocześnie rozglądała się po pokoju. Był to jej dziecięcy pokoik na poddaszu domu rodziców. Od lat nic tu się nie zmieniło. Segment pochodził z czasów, gdy, jak mawiała matka, robiono porządne meble. Wysoki pod sufit, szeroki na pół pokoju, składał się z trzech elementów i szafy. Drewno jesionowe albo dąb, na wysoki połysk. W grubej warstwie lakieru byle czym można było zrobić rysę, która na twarzy matki wywoływała grymas wściekłości. Kiedyś ozdabiał duży pokój, a ojciec trzymał w barku butelkę wódki. Potem trafił do pokoju córki. Podobno był bardzo drogi, ale inwestycja się opłaciła, bo przetrwał lata. Żadne z drzwiczek nie trzymały pionu, to ewidentna wina Marty, niedbającej o ów skarb. W opinii matki o nic nie dbała, głównie zaś o siebie, i dlatego Olek ją zostawił. Powrót do rodziców nie był najlepszym rozwiązaniem, ale zmęczona wojną o mieszkanie, po prostu odpuściła. „Spłacisz mnie” – oświadczyła człowiekowi, z którym miała być w zdrowiu i chorobie. Wrzuciła do walizki trochę ciuchów, wsiadła do pociągu,
a po dwóch godzinach stanęła na progu rodzinnego domu. Z płaczem opowiadała matce, co się działo. Od dwóch lat było źle, od pół roku koszmarnie. Nie potrafili rozmawiać. On nie chciał rozmawiać. Zaczął wieść życie kawalera – knajpy, koledzy, kobiety – i przestało mu zależeć. Matki to nie zdziwiło, wiedziała, że tak będzie. Przytuliła córkę, pocieszyła. Okazała zrozumienie. Marta spodziewała się też gorzkich słów. Nie zostaną wypowiedziane dziś, raczej jutro, pojutrze, znała własną matkę. Może lepiej było zostać we Wrocławiu?, przeszło jej przez myśl. Nie roztrząsaj tego, trzymaj się planu, upominała sama siebie. Wczoraj, wracając do domu, obiecała sobie, że wszystko się zmieni. Postanowiła, że ma miesiąc na podjęcie decyzji, co dalej. To będą takie wakacje od życia. Wróci do sportu. Trenowanie zawsze sprawiało jej radość. Zacznie od biegania. Potem może pływanie. Rower, rolki. W końcu trzeba czymś wypełnić ten wolny czas. Wyjrzała przez okno. Było mgliście. Na bluzę od dresu narzuciła wiatrówkę, poprawiła sznurowadła starych butów i cicho wymknęła się z domu. Kilka wymachów ramion, kilka skłonów, szybka rozgrzewka. Zaniepokojony odgłosem jej kroków pies sąsiadów zajazgotał i natychmiast kilka innych zaszczekało ostrzegawczo. Cisza poranka została zmącona i Marta przyspieszyła, by jak najszybciej dotrzeć do miejsca, gdzie kończyła się ulica Różana, a zaczynały błonia – tak mieszkańcy Rubinia nazywali łąki leżące po obu stronach Młynówki, małej, meandrującej strugi, raczej rzeczki niż rzeki. Przecinała miasto na dwie części – większą, ze starówką i osiedlem, oraz mniejszą, z dzielnicą fabryczną i parkiem – i dodawała mu uroku. Te wszystkie mosty, mosteczki, zakola, piaszczyste brzegi, gdzie aż się chciało spacerować. Nic więc dziwnego, że wzdłuż rzeki ciągnęła się ścieżka. To ku niej kierowała się Marta. Biegła spokojnie, skoncentrowana na oddechu. Dwa kroki, wdech, dwa kroki, wydech. Rytm jest niesamowicie ważny, a równie istotne to, żeby nie biec zbyt szybko. Ciało musi się przyzwyczaić do wysiłku. Kiedy ostatnio biegała? Dawno, zbyt dawno. Minęła ostatni dom na Różanej – opuszczony i zaniedbany budynek zupełnie nie pasował do wytwornych willi – a chwilę później była nad rzeką. Zdziwiły ją zmiany, jakie tu zaszły. Pamiętała błotnistą dróżkę, jakieś zarośla, krzaki. Teraz wzdłuż brzegu biegła asfaltowa ścieżka, stały ławeczki, a duża tablica zachęcała do uprawiania nordic walking. Okazuje się, że kiedy bywa się w domu tylko przy okazji świąt, wiele rzeczy człowiekowi umyka. I dotyczy to nie tylko otoczenia. Mama, ojciec, brat nie są tacy jak kiedyś. Marta nie potrafiła sprecyzować, na czym polega różnica. Przecież ja też jestem inna, pomyślała. Wróciła wspomnieniami do dnia, gdy wyjeżdżała z domu na studia. Była taka młoda, naiwna, pełna nadziei. Pamiętała, jak pakowała swoje rzeczy do kartonu. Książki, płyty, odtwarzacz, który dostała w prezencie na osiemnastkę, pluszowego misia, żeby podkreślić, że ciągle tkwi w niej mała dziewczynka, i zdjęcie rodziny – wszak kocha ich wszystkich. Mama siedziała na brzegu wersalki, w rękach trzymała szklankę po herbacie. Powinna była ją odstawić, ale ciągle trzymała. Musiała. Nie chciała, żeby córka dostrzegła, jak bardzo się denerwuje. Ale Marta i tak to czuła. – To miłe ze strony Olka, że zawiezie cię do akademika – zaczęła matka. Był wtedy chłopakiem z tej samej ulicy, najlepszym przyjacielem w czasach, kiedy Marta nie myślała jeszcze o chłopcach. Choć gdyby myślała, to Olgierd raczej nie byłby jej obojętny. Starszy o prawie cztery lata, przystojny szatyn. Jego szare oczy patrzyły na świat z ironią młodości, która uważa, że może wszystko. Ale dla Marty liczył się wówczas tylko sport i Olek był jej równie obojętny, jak pogoda w Gujanie Francuskiej.
– Przecież i tak jedzie do Wrocławia. Matka ciągle obracała szklankę w rękach. – Będziesz miała do kogo się zwrócić, gdyby coś się stało. Marta zastanawiała się właśnie, czy lepiej zabrać Anię z Zielonego Wzgórza czy Anię na uniwersytecie. Teraz odłożyła książki na podłogę i bacznie przyjrzała się mamie. – Ty mówisz o Olku. – To taki miły chłopiec. – Jestem dorosła, dam sobie radę. W tej chwili odezwał się klakson. Marta odłożyła książki na półkę, uznawszy, że wyrosła z takich lektur. Złapała pudło i wyszła z pokoju. To wspomnienie powróciło teraz, tak żywe, jakby to działo się wczoraj. Miły chłopiec, pomyślała z irytacją. Dziś ani mama, ani ona tak o nim nie myślały. Dziś… Marta przyśpieszyła, jakby próbowała uciec od tych myśli, które niczym węże zwinęły się przyczajone w zakamarkach umysłu, czekając na chwilę słabości, by wypełznąć i sączyć jad w jej duszę. – A właśnie, że to wszystko poskładam! – krzyknęła. Gdzieś daleko zaszczekał pies, wyrwany ze spokojnego snu. – Poskładam – przyrzekła sobie. Ziarna kawy powoli wysypywały się z torebki, opadały w czeluść młynka. Wyglądały jak brązowe kamienie, lekko opalizujące, gładkie, trochę tłuste. Janina przyglądała im się w skupieniu. W końcu uznała, że wystarczy, i odstawiła torebkę na blat. Zerknęła przez okno, lecz na ogrodowej ścieżce, którą rankiem pobiegła jej córka, jeszcze nikogo nie było. Stuknęła w dno młynka, a potem przekręciła pokrywkę, dokładnie tak samo, jak codziennie od nie wiadomo ilu lat. Młynki się zmieniały, kawa się zmieniała i nawet sama Janina bardzo się zmieniła, tylko to stuknięcie było identyczne. Wcisnęła włącznik i kuchnię wypełnił miarowy warkot, a po chwili wokoło uniósł się aromat świeżo zmielonej kawy. Każdy człowiek powinien mieć jakąś własną drobną ekstrawagancję. Coś, co go zakorzeni w rzeczywistości i będzie trwać niezmiennie, mimo zmian wszystkiego. Tak mawiała babcia Janiny, która przeżyła dwie wojny i bez względu na to, jak szalony był otaczający ją świat, nigdy nie wyszła z domu bez rękawiczek. Dla Janiny Krupskiej była to świeżo zmielona kawa. Piła ją codziennie rano, przed wyjściem do pracy. Czubata łyżeczka na szklankę. Nie dała się przekonać do zmiany na gotową kawę ani tym bardziej na te dziwne rozpuszczalne wynalazki. Czajnik zagwizdał, wyrywając Janinę z zamyślenia. Znów spojrzała na dróżkę i tym razem zobaczyła swoją wieloletnią przyjaciółkę. Maria szła, stawiając te swoje drobniutkie kroczki. Nie była wysoka, za to zawsze szczupła. I jeszcze te jej blond włosy, które siwiały niezauważalnie. Z daleka wyglądała jak dziewczynka. Janina odruchowo dotknęła własnej fryzury; kiedyś kasztanowe loki były powodem do dumy, dziś ścinała je na krótko, bo farba niszczy włosy. Odsunęła firankę i pomachała przyjaciółce. Świeżo zmielona kawa wyśmienicie smakuje wczesnym rankiem, zwłaszcza gdy się ją pije w dobrym towarzystwie. Wkrótce drzwi kuchni się otworzyły i na progu stanęła Maria Jezierska. – Chłodno dziś – oznajmiła na przywitanie. – Tak wygląda. Spóźniłaś się. – Mama. To jedno słowo wystarczyło za wszystkie tłumaczenia. Janina w milczeniu postawiła przed przyjaciółką szklankę, a potem patrzyła, jak cukier, który tamta wsypała do kawy, brązowieje, przebija się przez kożuch z fusów i wolno opada na dno. – Oddaję dziś sprawdziany drugiej A. Prawie same tróje. Nawet ci, którzy w zeszłym
roku dobrze rokowali, obniżyli loty. Tym dzieciakom na niczym nie zależy. – Nie lubię tej klasy. Nie wiem czemu, ale po prostu nie lubię – wyznała Janina. Łyknęła trochę kawy, która smakowała idealnie. – To nie są złe dzieciaki. Tylko młode i głupie. Janina skinęła głową. Cała Maria, trzydzieści lat pracy w szkole niczego jej nie nauczyło. Zawsze optymistycznie nastawiona i pełna wiary, ciągle pozwalała, by ktoś ją zawiódł. Janina miała inne podejście – nauczyciel to zawód, nie powołanie. Trzeba wstać rano, pójść do szkoły, przekazać wiedzę, czasem ją sprawdzić. Nie powinno się interesować uczniami. Ich prywatne życie należy tylko do nich, tak samo jak prywatne życie Janiny należało do niej. Kiedy wracała do domu, była żoną i mamą, a nie panią od matmy. Maria, poza matką, nie miała nikogo, może dlatego tak się angażowała w sprawy zawodowe. Rumor na piętrze sprawił, że obie kobiety podniosły głowy, jakby z sufitu mogły odczytać, co jest przyczyną hałasów. – Marta? – Wyszła rano biegać. To pewnie Janusz – odpowiedziała Janina i ciężko westchnęła. – Chcesz do niego zajrzeć? Janina zastanawiała się przez chwilę, jakby odpowiedź nie była oczywista. – Nie. Źle znosi nadmiar troski. Gdyby czegoś potrzebował, zawołałby mnie. To nie była prawda, ale Janina uważała, że Maria nie musi wiedzieć wszystkiego o jej życiu i małżeństwie. Istnieje granica, której nie pozwala się przekroczyć nawet najlepszej przyjaciółce. Tak już jest. Kawa przestała jej smakować, Janina dopiła ją szybko i wstawiła szklankę do zlewu. – Zbieramy się? – Nie było to pytanie, tylko polecenie. Maria niechętnie podniosła się z kuchennego taboretu. – Powiem Januszowi, że wychodzimy. W pokoju na górze rozległ się przytłumiony głos Janiny. Potem zapadła cisza, a następnie dał się słyszeć stukot pantofli na schodach. Nie wiedzieć czemu Marię nagle ogarnął wielki smutek, który miał jej towarzyszyć przez resztę dnia. Marta już dawno straciła siły, by biec. Nie chciała jednak wracać do domu przed wyjściem mamy, nie chciała spotkania z nią ani rozmowy o samopoczuciu. Ten nadmiar troski irytował i męczył. Lepiej niech mama zajmie się ojcem. Sapnęła. Na dobrą kondycję trzeba długo pracować, a potem wystarczy chwila, by wszystko zaprzepaścić, i teraz nie była w stanie biec bez przerwy dłużej niż pięć minut. Denerwowało ją to, bo czuła się tak, jakby jej sportowego ducha ktoś włożył w zesztywniałe, słabe ciało. Jeśli nie chciała obudzić się jutro z zakwasami, powinna już przestać, jednak ból fizyczny sprawiał jej radość. Jakby mściła się na samej sobie. Ostatkiem sił zerwała się do biegu. Słony pot spłynął z czoła do oczu, aż zaszczypało. Przeciągnęła ręką po twarzy, jakby to miało w czymkolwiek pomóc. Powinna wracać, matki pewnie już nie ma. Marta zawróciła ku ulicy w miejscu, gdzie prawie nad samą rzeką stał opuszczony dom. Odruchowo przebiegła na drugą stronę ulicy. Kilkanaście metrów dalej pojawił się nowy szeregowiec, na którym wisiała wielka płachta z reklamą biura nieruchomości. W jednym segmencie na pewno ktoś już mieszkał, o trzech innych trudno było coś powiedzieć. Nagle uwagę Marty przykuło jakieś poruszenie na podjeździe. Coś mignęło za samochodem. To kot, pomyślała. Jeden głos w niej powiedział, że powinna się trzymać tego przypuszczenia, ale zaraz odezwał się drugi, który koniecznie chciał je sprawdzić. Oczywiście posłuchała tego drugiego, a ponieważ to wcale nie był kot, stała się świadkiem przestępstwa.
Półtora metra od niej jakaś postać klęczała przy samochodzie. Złodziej! Krzyk uwiązł jej w gardle i stała sparaliżowana, a wtedy ta osoba się odwróciła. To była kobieta; kiedyś Marta znała ją z zupełnie innej strony, jako najlepszą uczennicę, przewodniczącą samorządu szkolnego. Starsza o siedem lat dziewczyna stanowiła wzór do naśladowania. – Sylwia? – Było to pytanie o powód, drogę życiową, o wszechświat i całą resztę. – Ależ mnie wystraszyłaś – odpowiedziała tamta. Podniosła z ziemi nóż i nadal skulona zbliżyła się do Marty. – Schowaj się, zanim ktoś nas zobaczy. – Szarpnęła ją za rękę i pociągnęła ku sobie. – Musimy się schować w tamtych krzaczorach. – Wskazała zarośla naprzeciwko opuszczonego domu. – Sylwia? – Marta ponowiła pytanie. – Ten palant powinien zaraz wyjść z domu. Muszę to zobaczyć. – W napięciu wpatrywała się w drzwi. Marta ze zdziwieniem przypatrywała się dawnej koleżance. Sylwia Ruczaj, później Brzozowska, była w tym mieście królową królowych. Od urodzenia skazana na sukces. Jej ojciec pełnił funkcję pierwszego sekretarza, matka pracowała jako księgowa w urzędzie miasta. Dziewczynka była zjawiskowo śliczna, wszystkim zapadł w pamięć jej długi warkocz, a na dodatek inteligentna i pracowita. Nauczyciele, nawet jeśli chcieliby ją faworyzować ze względu na pozycję rodziców, nie musieli tego robić. Sylwia chłonęła wiedzę jak gąbka. Nie było konkursu czy olimpiady, z której nie wracałaby z nagrodą. Marta uwielbiała dni, gdy cała rodzina Ruczajów zjawiała się na Różanej. Mieli tu wielką działkę, którą traktowali jako rekreacyjną. Ich córka z nudów rozmawiała z małą Krupską. Marta czuła się tym bardzo wyróżniona. Czas sprawiał, że Sylwia stawała się coraz ładniejsza i coraz mądrzejsza. Z wyróżnieniem skończyła szkołę i wyjechała na studia. Marta słyszała, że Ruczajówna nie studiowała zbyt długo, wróciła do miasta z mężem i córeczką. Wiedziała, że Sylwia sprowadziła się na ich ulicę. Widywała ją czasami. Okazja do rozmowy się nie trafiła, może dlatego, że żadna z nich jej nie szukała. – Co ty właściwie robiłaś przy tym samochodzie? – Zaraz zobaczysz. Musiałam to zrobić w ostatniej chwili, żeby się nie skapował. Julka mi mówiła, że Michał ma ważne spotkanie we Wrocławiu. Ciekawe, czy zdąży? – Sylwia zachichotała nerwowo. Marta nie była pewna, czy chce zobaczyć, co tamta przygotowała dla Michała, ogarnął ją bowiem lekki niepokój, a nerwowy śmiech Sylwii potwierdził, że bomba zaraz wybuchnie. Chciała powiedzieć, że musi wracać, ale nie zdążyła. Otworzyły się drzwi domu i stanął w nich około czterdziestoletni mężczyzna w eleganckim garniturze. Spojrzał na samochód i zaczął łamać artykuł sto czterdziesty pierwszy kodeksu wykroczeń. Większość tych słów Marta słyszała po raz pierwszy w życiu, co zrobiło na niej wrażenie, pomimo że awantury z Olkiem nauczyły ją plugawić polską mowę. – Spieprzamy, zanim nas zobaczy – szepnęła Sylwia i pociągnęła ją za rękę. Rzuciły się pędem przez krzaki, aż do rzeki, dopiero tam przystanęły. Marta z trudem łapała oddech. Nagle zrobiło jej się jej gorąco, choć jeszcze przed chwilą marzła. Zakwasy to teraz najmniejszy problem, będzie miała szczęście, jeśli skończy się na przeziębieniu. Już nie była ciekawa, co zrobiła Sylwia. Chciała wrócić do domu i schować się pod łóżko. – Widziałaś jego minę? Bezcenna! – Koleżanka poklepała ją po plecach, tak jakby chciała podziękować za pomoc. – Późno już, muszę pędzić do roboty. Na długo przyjechałaś? Jest szansa na jakąś kawę? Marta skinęła głową.
Janusz Krupski słyszał, jak otworzyły się drzwi wejściowe. Poznał energiczny tupot córki na schodach. Wiedział, że mijając jego drzwi, zatrzymała się na moment. Potem rozległ się szum prysznica, a po nim trzaśnięcie drzwi, skrzypienie podłogi, aż wreszcie wszystko ucichło. Janusz wytężał słuch, próbując złowić choćby szmer, dający odpowiedź na pytanie, co teraz robi Marta. Nic z tego. Zaklął pod nosem. Co to za idiotyczny pomysł z tym powrotem do domu? Przecież miała we Wrocławiu pracę, znajomych. Czy nie powinna była tam zostać? To nie tak, że nie kochał córki. Była całym jego światem, oczkiem w głowie i tym wszystkim, czym dla ojca jest córka. Tylko ten jej powrót okazał się nie na rękę, bo komplikował wszystko, co Janusz w ostatnim czasie poukładał. Chyba powinien się przyzwyczaić, bo tak to już było w jego życiu, że nagłe pojawienie się kogoś zmuszało Janusza do zmian. Najpierw pojawiła się Janina – w zupełnie nieodpowiednim miejscu i czasie. Potem się okazało, że Marta jest w drodze, co zmusiło go do ślubu z Janiną. Nie układało im się w tym naprędce sklejonym małżeństwie i Janusz postanowił odejść, ale nim zdążył wprowadzić swój zamiar w czyn, żona oznajmiła, że wkrótce przyjdzie na świat Mateusz. Nie mógł jej zostawić. Był sukinsynem, ale nie aż takim. Czekał, aż dzieci dorosną i pójdą w świat. Mówił sobie, że życie zaczyna się po pięćdziesiątce. A tymczasem okazało się, że po pięćdziesiątce nagle wszystko się skończyło. Znowu przez Janinę. Wrócił myślami do owego feralnego październikowego popołudnia. Wracali z cmentarza w Jeleniej Górze, gdzie zostali pochowani jego rodzice. Trzeba było uprzątnąć grób przed Świętem Zmarłych. Na palcach czuł jeszcze pastę do czyszczenia lastryka. – Pytałam Martę, czy przyjadą na święta, ale coś kręci. Może ty z nią porozmawiasz? Poczuł na sobie wzrok żony i na chwilę oderwał oczy od szosy. Zniecierpliwiona Janina oczekiwała na odpowiedź. – Może chcą być sami? – Święta są po to, żeby je spędzać z rodziną. Stanowczość w jej głosie maksymalnie go rozdrażniła. Rodzina? Jaka rodzina? Pozory, kłamstwo, oszustwo. Może dlatego w końcu to powiedział. – Chcę się wyprowadzić. – Słucham? – Przecież słyszałaś. Nastąpiła chwila ciszy, a potem padło kolejne pytanie: – Dlaczego? Czy potrzebowała odpowiedzi? Chciała usłyszeć, że on jej nie kocha? Wiedziała o tym od dnia ślubu. Może powinien podać jakiś zmyślony powód. Inna kobieta, to zabrzmiałoby przekonywająco. Jednak nie było innej kobiety i Janusz milczał. – Dobrze, porozmawiamy w domu. – Nie mamy o czym rozmawiać. To już postanowione. Zareagowała gwałtownie. Ciosy nie były silne, ale dokuczliwe. Powiedział, żeby się opanowała, ale to tylko zintensyfikowało atak. Chciał się uchylić; Janina naparła na niego, zaczęła go drapać po twarzy. Krzyczała, on krzyczał. Zanim zapadł w ciemność, zdążył pomyśleć, że nie powinno się informować żony o swoim odejściu, gdy siedzi się z nią w samochodzie, który w październikowy wieczór jedzie mokrą, krętą drogą. I przyszło mu do głowy, że śmierć nie byłaby najgorszym rozwiązaniem, zwłaszcza gdyby to ona, Janina, miała umrzeć. Może nie powinien był tak myśleć? Może za to los go ukarał? Janusz ze zdenerwowania uderzył ręką w podłokietnik wózka inwalidzkiego. Leokadia Jezierska wyszła na taras swojego domu. Był to drugi dom, który postawiono
przy Różanej. Pierwszy wybudował Tadeusz Janicki, przyjaciel jej Konrada. Pamiętała ów wieczór, gdy zajrzał na ich poddasze. W środku lata blaszany dach tak się nagrzał, że w mieszkaniu nie było czym oddychać. Marysia darła się jak opętana, ale nic nie mogli na to poradzić, dziecko cierpiało z gorąca. – Czemu tak się męczycie? – zapytał Tadzik, pijąc ze szklanki wodę, która dawno temu przestała być chłodna. – To i tak szczęście, że mamy gdzie mieszkać. Problemy lokalowe, sam wiesz. – Jakoś nie wszystkich dotykają po równo. Spojrzeli sobie w oczy, bo nic więcej nie trzeba było mówić. – Znasz to miejsce, gdzie tory krzyżują się z Różaną? – Wydawało się, że Tadzik zmienił temat; zdezorientowany Konrad skinął głową. – Wiesz, co jest po drugiej stronie? – Krzaki, ugór jakiś. – A będzie ulica, aż do rzeki. Duże domy, obszerne podwórka, przedwojenna elegancja. Kupiłem tam działkę i tobie też radzę. Buduj się. – Nie wiesz, że Warszawa potrzebuje naszych cegieł? – Konrad roześmiał się ironicznie. – A nasz szpital potrzebuje doświadczonego chirurga i jest w stanie wiele zrobić, żeby cię zatrzymać. Noc nie przyniosła ochłodzenia. Leokadia pamiętała, że leżała na materacu przykrytym lnianym prześcieradłem, a krople potu spływały jej po karku. Czuła wszystkie zapachy swojego ciała, nieco cierpkie i jakby gnilne, trochę słonawe, woń ramion, brzucha i stóp. Próbowała je zmyć w misce wypełnionej zimną wodą, ale zapach mydła utrzymywał się na skórze tylko przez chwilę. Konrad siedział w otwartym oknie i palił papierosa. Miał na sobie płócienne spodnie od piżamy, zawiązywane na troczek o postrzępionym końcu. Leokadia patrzyła na niego z uwielbieniem. Na jego przystojną twarz i poważne szare oczy, na umięśniony brzuch i szczupłe ramiona. I na długie, smukłe palce, obdarzone mocą ratowania ludzkiego życia. Nigdy nie widziała męża przy pracy, jednak potrafiła to sobie wyobrazić, obserwując jego dłonie, kiedy przewijał dziecko, przekładał kartki w książce albo gdy, tak jak teraz, bawił się papierosem. – Myślę o tym, co powiedział Tadeusz. Też o tym myślała, ale to było zbyt niewiarygodne, zbyt abstrakcyjne. Wojna tkwiła w nich jak zadra, kładła cień na wszystkie pragnienia. Czy jest sens budować coś trwałego, jeśli jutro może nas już nie być? – To by było jakieś rozwiązanie. Co myślisz? Zgasił papierosa, miażdżąc go na zewnętrznym parapecie, i niefrasobliwie wyrzucił niedopałek przez okno. Położył się obok niej. Poczuła jego ostry zapach i zrobiło jej się niedobrze. Żeby tylko nie chciał się kochać, pomyślała. To byłoby nie do zniesienia w tym upale. – Nie wierzę, żeby to się mogło udać. – Pogadam jutro z Tadeuszem. Własny dom, wyobrażasz sobie? Mogłabyś mieć swój wymarzony ogród. I trzy lata później Leokadia miała już ten ogród. Tak naprawdę nie było to jej marzeniem, tylko ukochanym wspomnieniem o matce, która tuż po wojnie zmarła na gruźlicę. Ciągle mówiła o bajecznym ogrodzie, otaczającym jej rodzinny dom we Lwowie. Opowiadała o drzewiastych różanecznikach, o złocistych azaliach, smukłych malwach sąsiadujących z piwoniami lekarskimi i jasnofioletowymi dzwonkami. O alejkach wysadzanych różami o bladożółtych płatkach. A ponieważ taka róża symbolizuje przyjaźń, krzewy posadzone przy
ścieżkach prowadzących do domu miały być zapewnieniem, że każdego gościa uważa się tutaj za przyjaciela i każdy jest mile widziany. Do czasu, aż przyszli goście z karabinami, pomyślała Leokadia, zdeptali i róże, i marzenia. Westchnęła głęboko. Wspomnienia przez wiele lat zatarte, teraz, na starość, wracały tak wyraziste, jak komputerowo renderowany film. A ona nie chciała tego pamiętać. To dlatego przez całe życie, kiedy chciała wspomnieć matkę, mówiła o ogrodzie. Konrad tego nie rozumiał. Myślał, że Leokadia mówi o ogrodzie, bo za nim tęskni. I dlatego dał jej ten cholerny kawałek ziemi, a ona nawet nie wiedziała, jak trzymać motykę. Mogła się przyznać. Mogła mu opowiedzieć o tych okropieństwach, które widziała. Pewnie sam był świadkiem podobnych, równie nieludzkich aktów bestialstwa. I mogła nie uprawiać ogrodu. Pomyślała jednak, że spróbuje. Stawianie czoła przeciwnościom leżało w jej naturze. To dlatego, gdy Konrad odszedł, dała radę sama wychować dzieci. W najtrudniejszych chwilach, kiedy czuła, że już nie powstrzyma łez, szła do ogrodu. Czasem go niszczyła, a czasem pielęgnowała z tą czułością, z jaką kiedyś pieściła ciało męża, zanim stało się zimne, obce i przynależne ziemi. Nawet się nie spostrzegła, gdy ogród i Konrad stali się dla niej jednym. Czterdzieści lat wdowieństwa, czterdzieści lat bycia poślubioną temu kawałkowi ziemi. Czterdzieści wiosen i czekania na taki dzień jak ten, kiedy w chłodnym jeszcze powietrzu czuć pierwszy oddech nadbiegającej wiosny. Leokadia poszła do szopy na narzędzia i wzięła szpadel. Kiedyś przekopanie ogrodu zajmowało jej jedno popołudnie, teraz była to robota na tydzień. Przyjmowała z pokorą ograniczenia narzucane jej przez stare ciało. Przyjęcie pomocy byłoby zdradą wobec ogrodu. Z drugiej strony wszakże, czyż nie jest rzeczą gorszą grzech zaniedbania? Ziemię powinno się przekopywać jesienią. Należy najpierw ją nakarmić, a potem ułożyć do snu. Zrobiłaby tak, gdyby deszcze i parszywa pogoda nie przeszkodziły. Szpadel nie chciał się wbić. Nic dziwnego – jesienne ulewy uklepały ziemię, mróz utwardził powierzchnię i teraz pokrywała ją zeskorupiała warstwa, swoją martwotą podobna do strupa. Leokadia uderzyła nogą, potem jeszcze raz i jeszcze. Naparła całym ciężarem ciała na stylisko i w końcu udało jej się podważyć ciemną bryłę. Teraz należało ją tylko odwrócić. Już! Patrzyła z dumą na antracytowe grudki, rozsypujące się u jej stóp. Połyskiwały tłusto jak kostki gorzkiej czekolady, były lekkie i pachniały życiem. Leokadia spojrzała na martwą grządkę. Być może do wieczora uda jej się odczarować cały ten kawałek. Marta przykręciła kurek z ciepłą wodą i po chwili chłodne strugi spłynęły jej po plecach. Opanowała chęć ucieczki, gdy dreszcz wstrząsnął jej ciałem. Wreszcie uznała, że już dość, i zakręciła wodę. Usiadła na brzegu wanny, bezmyślnie obserwując kroplę, która torowała sobie drogę wśród włosków na łydce. Rozejrzała się za maszynką, ale nie znalazła. No tak, w łazience, której kiedyś używali z bratem, dziś zwanej łazienką dla gości, znajdowały się tylko najpotrzebniejsze drobiazgi – pasta do zębów, mydło do rąk, szampon pokrzywowy, krem Nivea w plastikowym pudełku z niebieską pokrywką. Na półce pod lustrem stało opakowanie kremu przeterminowanego pięć lat temu i równie stary dezodorant. Jedyną ekstrawagancją był słoik z solą do kąpieli, który kupiła mamie na Gwiazdkę w zeszłym roku, teraz pokryty cieniutką warstwą kurzu. Folia, zabezpieczająca pokrywkę, była nienaruszona. Zrobiło jej się zimno i wreszcie wstała, wytarła się, włożyła ubranie. Mokre włosy owinęła ręcznikiem. Zmęczenie na chwilę ustąpiło miejsca euforii, ale Marta wiedziała, że wróci, a wraz z nim głód i senność. Zbyt duży wysiłek jak na pierwszy raz. Jutro odczuje skutki, wszystko będzie ją bolało tak, jakby ktoś nalał octu w zmęczone mięśnie. Żeby tylko nie skończyło się to przeziębieniem przez to siedzenie w krzakach z Sylwią. Kim był ten facet,
któremu poharatała opony? Ciągle o tym myśląc, zeszła do kuchni i nastawiła wodę. – Tato, chcesz herbaty? – krzyknęła. Cisza. Kiedy już miała iść na górę, pewna, że nie słyszał, odkrzyknął, że nie. Ale i tak postawiła drugi kubek na blacie. Co za idiotyzm, że ojciec siedzi w dawnym pokoju Mateusza. Powinna porozmawiać z matką. Trzeba przygotować jakąś przyjazną przestrzeń tu, na dole. Od wypadku rodziców minęło prawie pół roku. Robiła właśnie zakupy, kiedy zadzwonił telefon. Pamięta, że się rozpłakała. Nie z powodu wypadku, tylko dlatego, że nie wiedziała, co zrobić – zostawić pełny wózek i biec do nich, czy stanąć w kolejce do kasy, bo przecież już się stało i jej pośpiech nikogo nie uratuje. Chciała zadzwonić do Olgierda i zapytać, jak powinna się zachować, tylko że mąż nie był już wtedy częścią jej życia. Mama wyszła prawie bez szwanku. Lekkie wstrząśnienie mózgu, kilka zadrapań. Ojciec doznał urazu kręgosłupa, ale lekarze byli dobrej myśli. Marta miotała się trochę między domem a szpitalem, wykorzystując zaległy urlop, a kiedy rodzice pojechali do Rubinia, wróciła do swojego życia we Wrocławiu, bo czuła, że przeszkadza. Przejęta dzwoniła każdego dnia i codziennie słyszała, że jest super, ojciec jeździ na rehabilitację, lada dzień stanie na nogi i wszyscy są pełni optymizmu. Tymczasem wizje, jakie roztaczała matka, zupełnie nie przystawały do rzeczywistości. Zgadzało się tylko to, że ojciec jeździł na rehabilitację. Dlaczego mnie okłamywała? – zastanawiała się Marta. – Może z tego samego powodu, dla którego ja nie powiedziałam rodzicom o rozwodzie? Jakimś cudem udało jej się nie wtajemniczyć matki w to, co się działo. Dopiero kiedy było już po wszystkim i wieko trumny, w której spoczęło małżeństwo Marty, zostało zabite dwunastocalowymi gwoździami, Janina dowiedziała się o wszystkim. – Dlaczego o niczym mi nie powiedziałaś? – A co by to dało? Odpowiedziała jej cisza. – To mogę przyjechać do domu? – Cisza trwała nadal. – Na jakiś czas, kilka dni, dopóki się nie pozbieram… – Nie musisz pytać, to twój dom. – Ale pytam. – Oczywiście, przyjedź. Dlaczego Marcie wydawało się wtedy, że to dobry pomysł? Dlaczego nie wzięła pod uwagę, że matka będzie chciała w kółko analizować rozpad jej związku? Tak jakby ona sama tego nie robiła przez szereg samotnych, bezsennych nocy, kiedy gapiła się w sufit, na którym światła samochodów przejeżdżających od czasu do czasu ulicą kreśliły jaśniejsze pręgi. I zawsze dochodziła do jednego wniosku – nie powinna była pozwolić, żeby Olgierd stanął na jej drodze. Trzeba było zostać na AWF-ie i realizować marzenia. Własne marzenia, a nie te pożyczone od ukochanego. Miłość robi z ludzi idiotów, pomyślała, zalewając herbaciane listki. Ciemne smugi zawirowały w czystej wodzie, barwiąc ją najpierw na żółto, wreszcie na brązowo. Wzięła oba kubki i wspięła się po schodach. Stuknęła w drzwi łokciem, żeby zaanonsować swoje przybycie. – Zrobiłam ci herbatę – powiedziała, wchodząc. Postawiła kubek na stoliku, tuż obok wózka, na którym siedział ojciec. Sama przysiadła na brzegu łóżka. Wypiła dwa łyki, zanim zapytała: – Jak się dziś czujesz? – W porządku.
– Mama mówiła, że lekarz powiedział… – zamilkła, bo w oczach ojca wyczytała: „On gówno wie”. – Wszystko będzie dobrze. Najważniejsze, że... – żyjecie, dokończyła w myślach. – Biegałam dziś rano. Jak za dawnych czasów. Odpowiedziało jej milczenie. Cóż, nigdy nie była dobra w prowadzeniu rozmów z własnym ojcem. Onieśmielał ją. A kiedy dorastała, zaczęła się go bać. Był policjantem nie tylko w pracy. Czuła ciężkie spojrzenie na plecach i wiedziała już, że on wie o dwói z matmy, o papierosie, którego paliła za garażem, i o innych grzechach młodości. – Spotkałam też Sylwię Ruczaj. – Teraz ona jest Brzozowska. Marta powtórzyła to nazwisko. – Niby wiem, ale nie mogę się przyzwyczaić. Ile ja miałam lat, kiedy ona wyszła za mąż? Chodziłam jeszcze do podstawówki? Ojciec skinął głową. Widać było, że jest mu zupełnie obojętne, ile Marta miała wtedy lat. Nie chciał prowadzić z nią głupiej rozmowy o niczym. Chciał, żeby wyszła, by dała mu święty spokój. Duszkiem wypił herbatę, która była równie gorzka, jak jego życie, i oddał kubek, tym samym dając Marcie do zrozumienia, żeby sobie poszła. Wstała z ociąganiem, w drzwiach na chwilę przystanęła, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale zmilczała. Wyszła i znowu został sam. W kuchni Marta spojrzała na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Zapowiadało się, że pierwszy dzień jej nowego życia okaże się również tym najdłuższym. Maria Jezierska w napięciu patrzyła na zegarek. Za trzy minuty zabrzmi dzwonek, który będzie głosem wyzwolenia dla tych biedaków, siedzących w ławkach. Na jego dźwięk zerwą się jak stado psów, w których lata tresury wyrobiły określone nawyki i jeden dzwonek powodował, że cichli, a kolejny, że pędzili do drzwi, jakby się paliło. – No dobrze, kochani, to wszystko na dziś. Do domu zadam wam… – Rozległo się głośne terkotanie i nastąpił ogólny zryw. – Ale ja jeszcze nie skończyłam. – Cóż, oni już tak. W pośpiechu zgarniali swoje rzeczy z ławek i wpychali je byle jak do worków i plecaków, które wyparły tornistry. – Wszystkie pytania ze strony sto piątej. Możecie już iść – dodała, jakby tamci potrzebowali jej zgody. Przez chwilę uczniowie tłoczyli się w drzwiach, a potem klasa opustoszała. Prawie. Maciejewski z ociąganiem wkładał zeszyty do plecaka. Maria miała zamiar go zostawić, ale coś ją tknęło. Trzydzieści lat w zawodzie mówiło jej, że uczeń, który zachowaniem odstaje od grupy, z pewnością ma jakiś problem. – Wszystko w porządku? – zapytała. Podniósł wzrok, spojrzał na nią i już wiedziała, że nie. – Możesz mi powiedzieć. – Odpowiedzią był ironiczny uśmiech. No jasne. Nauczyciel to wróg. Zawsze. Takie jest niepisane prawo. A wrogowi nie można ufać. – Jak chcesz. Gdybyś się zdecydował, wiesz, gdzie mnie szukać. Pierwszą rzeczą, którą zrobiła w pokoju nauczycielskim, było sprawdzenie dziennika drugiej A. Maciejewski uczył się przeciętnie, jak każdy niegłupi chłopak w wieku dojrzewania. Jego postępowaniem kierowały hormony i to one podejmowały większość decyzji. Kiedy już się z nimi upora, będzie mógł wykorzystać inteligencję i z pewnością nieźle sobie poradzi w życiu. Przerzuciła kilka kolejnych kartek. Do półrocza chłopak uczył się nieźle, przez ostatnie trzy miesiące było jednak gorzej. To znaczy, że coś się wydarzyło. – Co robisz? – zapytała Janina, która właśnie weszła do pokoju. – Chcesz herbaty? – Nie zdążę wypić. Coś się dzieje z Maciejewskim. – Maciejewski?
– Adam, druga A. Wysoki, piegowaty, takie włosy. – Przyłożyła ręce do skroni i zwinęła je w pięści. Janina się roześmiała, bo ten ruch doskonale ukazywał fryzurę chłopaka, który wydawał się nie znać takiego przedmiotu jak grzebień. – To co z nim? – Nie wiem. Wydał mi się dziwny. Coś go trapi. – Ich wszystkich coś trapi. Jak nie miłość, to jej brak. Imprezy, ciuchy. Szkoda tylko, że nigdy nie jest to nauka. Maria miała wrażenie, że to jedna z tych poważniejszych rzeczy i należy obserwować chłopca. Zastanawiała się, czy poprosić przyjaciółkę o pomoc. Po namyśle uznała, że nie. Janina nie wydawała się zainteresowana sprawą. Trudno jej się dziwić, ostatnio miała sporo osobistych problemów. Lepiej porozmawiać z wychowawczynią chłopca. Jance nie będzie zawracać głowy. – Wracamy razem do domu? – zapytała, by zmienić temat. – Dziś nie. Muszę coś załatwić na mieście. Może to i dobrze? Będzie miała chwilę, którą poświęci własnym myślom. Sylwia Brzozowska porządkowała papiery na biurku. Lubiła ład i porządek tak w pracy, jak i w życiu. Tylko o ile z tym pierwszym było łatwo, o tyle z tym drugim… Popatrzyła na paznokcie; na serdecznym palcu odprysnął lakier, pewnie podczas porannej akcji. Satysfakcja, jaką dała zemsta, ustąpiła miejsca zawstydzeniu. Co ja robię? – zapytała samą siebie. To pytanie dotyczyło nie tych pociętych dzisiaj opon, tylko życia, które miało być pasmem sukcesów, a stało się pasmem porażek. Rozejrzała się po gabinecie, otrzymanym sześć lat temu – teraz tylko ten pokój jej został. Był duży, a wysoki sufit potęgował wrażenie przestronności. Sylwia zdecydowała się na srebrną tapetę, nie lubiła malowanych ścian. W kącie stał fikus Benjamina, roślina o zadziwiającej mocy życiowej, której wystarczy odrobina przestrzeni, by natychmiast zapragnęła ją zagarnąć dla siebie. Ten miał ponad dwa metry i wyglądał jak drzewo, które uciekło z parku. Potrzebuje większej doniczki, uznała Sylwia. Podeszła do rośliny, by sprawdzić, czy nie wymaga podlania. Przejechała ręką po czarnej skórzanej sofie, która wraz z dwoma fotelami i szklanym stolikiem stanowiła miejsce rozmów ze specjalnymi gośćmi – szefami z centrali, przedstawicielami nadzoru bankowego, którzy wpadali na kontrolę, czy wyjątkowymi klientami, których należało rozpieszczać, by im nie przyszło do głowy przenosić rachunku do innego banku. Stalowe szafy z dokumentami i przedwojenne grafiki przedstawiające Rubiń dopełniały całości, która będąc oficjalna, jednocześnie miała wyrazisty, indywidualny charakter. Sylwia wróciła za biurko i poprawiła fotografię córki. Kiedyś stało tu jeszcze zdjęcie męża, ale czasy się zmieniły. Westchnęła, ponownie pytając samą siebie, w czym należy szukać przyczyny tej klęski. Z zamyślenia wyrwało ją brzęczenie interkomu. Z ociąganiem wcisnęła guzik. – Pani prezes, przepraszam, że przeszkadzam... Nowa sekretarka cały czas przepraszała, co okropnie irytowało Sylwię. Miała ochotę powiedzieć tamtej: „Ogarnij się, dziewczyno. Idź, zrób coś i wróć silniejsza, bo inaczej nie dasz sobie rady w życiu”. – Jakaś pani, nieumówiona, prosi o spotkanie. Nazywa się… – Rozległy się szmery, gdy dziewczyna sprawdzała personalia gościa. – Janina Krupska. Co za zbieg okoliczności, pomyślała Sylwia. Rano córka, po południu matka. Przygładziła fryzurę, poprawiła garsonkę. – Niech wejdzie – poleciła, zastanawiając się, czy ta wizyta może mieć coś wspólnego z porankiem.
Szybko okazało się, że nie. Janina rozejrzała się po gabinecie, a potem przysiadła na brzeżku krzesła naprzeciwko Sylwii. – Może kawy? Herbaty? – Nie chcę ci przeszkadzać w pracy. – Nigdy pani nie przeszkadza. Co słychać? Jak mąż? Pytanie miało być jednym z tych kurtuazyjnych, w gruncie rzeczy obojętnych, ale dotknęło czegoś smutnego, bo w odpowiedzi nie padło zwykłe: „Dobrze, dziękuję”. – Przykro mi z powodu tego, co państwa spotkało. Gdybym mogła coś zrobić… – Po twarzy Janiny od razu poznała, że taki właśnie jest cel wizyty. – Proszę powiedzieć. – Wiedziała, że się podłożyła, i teraz mogła tylko mieć nadzieję, że nie chodzi o pieniądze. – Marta wróciła do domu – oznajmiła z pewnym zażenowaniem pani Krupska. Sylwia odetchnęła. – Przyjechała na jakiś czas? Widziałam ją rano. Biegała. – Odeszła od Olgierda. Gdyby ktoś powiedział Sylwii, że jest dziedziczką wielkiej fortuny w Anglii, prawdopodobnie łatwiej by w to uwierzyła, niż w słowa, które właśnie padły. – To niemożliwe. – Do mnie też to nie dociera. Kiedy przyjechała i powiedziała nam o ich rozstaniu, myślałam, że chodzi o kłótnię. A oni są już po rozwodzie. – Nieprawdopodobne – powiedziała Sylwia. Janina przez chwilę wygładzała nieistniejącą fałdkę na spódnicy. Świat się zmienia. Jeszcze niedawno ta dziewczynka z warkoczem stawała przed nią, by pokazać pracę domową. Dziś zaś to ona musi prosić dawną uczennicę o przysługę. To nie jest łatwe. – To dla Marty trudny moment. Sylwia już miała powiedzieć, że rozumie, ale w porę ugryzła się w język. Nie ma powodu, by stawiać znak równości między porażką Marty a swoją. – Wróciła do domu, ale nie ma co robić. Boję się, że jeśli zacznie rozpamiętywać… No krótko mówiąc, przydałoby się jej jakieś zajęcie. Matka roku, pomyślała Sylwia i uśmiechnęła się z ironią. Jej własna rodzicielka na wieść o klęsce małżeństwa córki nie wykazała tyle troski. Zdaje się, że powiedziała: „I co teraz ludzie o tobie po myślą?”. – Pyta pani, czy znajdę jej jakieś zajęcie? Zawstydzona taką bezpośredniością Janina tylko skinęła głową. – Zobaczę, co da się zrobić – odpowiedziała z namysłem Sylwia – ale niczego nie obiecuję – podkreśliła. Janina podziękowała wylewnie i wyszła. A Sylwia przywołała w myślach sobotnie popołudnie sprzed wielu lat. Mieszkanie Ruczajów mieściło się na trzecim piętrze bloku przy ulicy Kazimierza Wielkiego. Były to ładne trzy pokoje z kuchnią i balkonem, urządzone ze smakiem, który dekadę wcześniej oznaczała meblościanka na wysoki połysk i tapicerowane fotele. Cóż, wzornictwo lat siedemdziesiątych miało swoje wzloty i upadki. Co prawda matka napomykała o przemeblowaniu, ojciec jednak wydawał się nie słyszeć jej próśb. Nic dziwnego, przeżył właśnie przemeblowanie w partii i nie mógł się z tego otrząsnąć. Na środku największego pokoju, który pełnił funkcję salonu, jadalni i sypialni rodziców, stała teraz przestraszona Sylwia. Strach malujący się na twarzy dziewczyny dodawałby jej uroku, gdyby to było możliwe, tak zjawiskowo piękna wydawała się w tym momencie. W pasma długich włosów, upiętych w kok, wpleciono perełki i margerytki. Gdyby
nie welon, można by zobaczyć jej szyję, delikatną jak u dziecka. W fałdach białej sukni gubiło się smukłe ciało, które za moment miało rozpocząć cykl przemian. Tajemnica, znana nielicznym, wkrótce je odmieni, poszerzy, rozepcha. Zanim to jednak nastąpi, ten, kto zasiał, zbierze plon – sakramentalne „tak”. Dotychczas Sylwia nie miała wątpliwości, że sprawy powinny się potoczyć w ten sposób. Jednak w tej chwili, kiedy tak stała w pokoju rodziców, sama, samotna, jak ktoś, kto stoi na ulicy i zagląda przez okno do salonu, gdzie trwa przyjęcie, poczuła, że coś może pójść inaczej, że być może owo „długo i szczęśliwie” nie będzie jej udziałem. Przywołała jednak w pamięci twarz Michała i to natychmiast rozproszyło wszelkie wątpliwości. Narzeczony kochał ją równie szaleńczo, jak ona jego. Ta miłość czyniła bezsilnym całe zło świata i nic nie było w stanie tego zepsuć. Tak wtedy myślała. I prawie miała rację. Nie wzięła jednak pod uwagę prawdziwego Michała, który z jakiegoś niezrozumiałego dla Sylwii powodu postanowił zrujnować szczęśliwe zakończenie. Nienawidziła go za to równie mocno, jak wcześniej kochała. Oczywiście gdy wreszcie nadejdzie dzień jego opamiętania i mąż powie, że żałuje, wszystko zostanie wybaczone. Ciekawe, co się wydarzyło w życiu Marty? Ona i Olgierd wydawali się stworzeni dla siebie. Można by się z nią spotkać. Może rzeczywiście dać jej pracę? – Nie mogła mama z tym zaczekać? – Maria z tym pytaniem przekroczyła furtkę. – A na co miałam czekać? – Ja mogłam to zrobić. Leokadia z trudem wyprostowała plecy. – Chcesz powiedzieć, że jestem za stara, by zajmować się ogrodem? Maria westchnęła. – Może uważasz, że powinnam już umrzeć? – Co też mama mówi! – Ulżyłoby ci, nie musiałabyś się mną opiekować, miałabyś więcej swobody. – Leokadia patrzyła z politowaniem na córkę, której zaszkliły się oczy. – Proszę cię, nie mów tak. Maria ruszyła do domu, by w łazience pozwolić sobie na chwilę słabości i kilka łez. Matka… ona nie chciała. Wiele w życiu przeszła. Po śmierci ojca została sama z dwójką dzieci i niewykończonym domem. Ciężko pracowała, by zdobyć pieniądze na ich utrzymanie i wykształcenie. Nie myślała o sobie, nie sprowadziła nikogo na miejsce ojca. Teraz ma siedemdziesiąt lat i czasem bywa złośliwa. Trzeba to zrozumieć. Całe życie opiekowała się nią, Marią, a teraz ona musi się zająć matką. Obowiązkiem córki jest nieść to brzemię z uśmiechem, nawet gdy mama bywa wredna. Wytarła twarz w ręcznik. Czuć go było wilgocią i zjełczałą skórą. Zawiesiła na haczyku czysty, a ten wrzuciła do kosza na brudy. Postanowiła najpierw coś zjeść, potem włączyć pralkę. Dzień był ładny, jeśli wysuszy się pranie na dworze, czyste rzeczy będą miały przyjemny, świeży zapach. Suszone w łazience zalatywały wilgocią. Jak cały ten dom, pomyślała Maria. Mama nie chciała się zgodzić na ocieplenie, nie pozwalała też porządnie palić w piecu. „Czy ty myślisz, że nas na to stać?” – mówiła z wyrzutem, a Maria milczała, czując, że w tym pytaniu zawiera się inne: „Dlaczego zostałaś nauczycielką i zarabiasz grosze? Gdybyś była lekarką, tak jak chciałam, dziś nie musiałybyśmy żyć jak żebraczki”. Lekarką! Czy matka nie rozumiała, że Maria nie mogłaby… nie potrafiła… Szpital, śmierć – to ciężar nie do udźwignięcia. Schowała do szafki talerzyk, który przed chwilą wyjęła. Teraz nie była w stanie jeść. Wzięła kubek z herbatą i poszła do swojego pokoju. Dyskretnie wyjrzała przez okno. Ziemia,
chcąc chronić przed zimnem wszystkich swoich mieszkańców, pokryła się grubą skorupą, z którą teraz walczyła matka. Walczyła też ze swoim starym ciałem i jego słabością. W szufladzie biurka, ukryty pod stosem dokumentów, starych sprawdzianów i dawno zapłaconych faktur, leżał notes. Gruby, stustronicowy, oprawiony w czerwoną skórę ekologiczną i zamykany na magnetyczny zatrzask. Maria kupiła go rok temu, by zastąpił stary zeszyt, w którym już nie było miejsca. Teraz wyjęła notes, przez chwilę gładziła oprawę, w końcu otworzyła na pierwszej niezapisanej stronie. Moją duszę zagarnia mrok Przyciąga do siebie Krępuje, zniewala… – Bo moja matka na zbyt wiele sobie pozwala – dokończyła z ironią w głosie. Po chwili namysłu skreśliła słowo „zniewala”. Krępuje i więzi. Dusza moja umiera. Czy słyszysz, jak rzęzi? Uratuj mą duszę, kochany. Ze światłem na moim stań progu. Przeczytała wiersz szeptem. Potem jeszcze raz, trochę głośniej. Brzmiał dobrze i wspaniale oddawał jej uczucia. Rzadko udawało się tak szybko, tak dobrze oddać nastrój chwili. Szkoda, że nie miała z kim się podzielić swoją poezją. Na pewno gdzieś na świecie jest niejedna dusza, równie samotna. Gdyby udało się wydać te wiersze, może ktoś znalazłby ukojenie. I może On, ukochany, dla którego pisała, przeczytałby i zrozumiał… – Mama ma rację, niepoprawna ze mnie marzycielka. Schowała notes do szuflady. – Przyszłaś na herbatę czy coś? – Karolina wpatrywała się w stojącą na progu jej domu Martę i zastanawiała się, po co ta, do cholery, przyszła. Kwadrans temu, kiedy Marta samotnie tkwiła w domu, odwiedzenie dawnej przyjaciółki wydawało się dobrym pomysłem. Teraz, po tym dziwnym powitaniu, zrozumiała własną naiwność. – Chciałam zobaczyć bratanków. Byłych bratanków – sprostowała. Bo przecież dzieci brata jej byłego męża już nie są jej bratankami. Tak jak ich matka nie jest już jej najlepszą przyjaciółką, po tym gdy w wojnie, którą prowadziła Marta, tamta stanęła po stronie przeciwnika. To ciągle bolało, ale bitewny kurz opadł i należało zapomnieć o urazach. Tak w każdym razie myślała Marta, bo Karolina wyraźnie była innego zdania. – Bawią się za domem. – Mam sobie iść? – Możesz wejść, skoro już przyszłaś. – Pójdę sobie, jeśli chcesz. – Możesz się zobaczyć z chłopcami. Marta właśnie odwracała się, by odejść. – Teraz się obrażasz? – Nie obrażam się – rzuciła do Karoliny przez ramię. – Po prostu myślałam, że przez wzgląd na stare czasy… Znasz mnie, to ja jestem ta naiwna. Karolinie zrobiło się głupio. Nie chciała wizyty Marty. Nie chciała też się zastanawiać, co powie mężowi, gdy ten wieczorem zapyta, jak minął dzień. Istniała jednak szansa, że nie zapyta. – Wejdź, napijemy się herbaty.
Marta nie miała już na nią ochoty, ale odejście teraz byłoby dziecinadą. Ruszyła za Karoliną do salonu. Pokój wyglądał jak scenografia do filmu o zagładzie Ziemi. Najbardziej rzucały się w oczy porozrzucane ubrania. Nie było skrawka przestrzeni wolnego od koszulek, dresów, majtek i skarpetek. Na podłodze stały kosze, w których rzeczy czyste mieszały się z brudnymi, wszystko przysypane kolorowymi klockami. Wszędzie walały się porzucone zabawki i trzeba było uważnie stawiać każdy krok. Stół zdobiły talerzyki z niedojedzonymi kanapkami i wielka plama rozlanego soku. Przez szklane, umazane dżemem drzwi do ogrodu widać było dwóch chłopców siedzących w piaskownicy. – Właśnie miałam sprzątać. Policzki Karoliny nawet się nie zarumieniły na to ewidentne kłamstwo. Powtarzała je tyle razy, że w końcu sama w to uwierzyła. Starła sok tetrową pieluchą, którą wrzuciła do najbliższego kosza, i zebrała talerzyki. Marta widziała, jak tamta wpakowała sobie do ust resztkę kanapki i połknęła, prawie nie przeżuwając. – No i co tam u ciebie słychać? – zapytała Karolina bez cienia zainteresowania. Postawiła przed Martą kubek z herbatą i podsunęła cukierniczkę. Ciekawe, czy to złośliwość, czy też naprawdę nie pamiętała, że przyjaciółka nie słodzi. Była przyjaciółka – poprawiła się w myślach Marta. – Zamieszkałam u rodziców. Dałam sobie trochę czasu, by się zastanowić, co dalej. – Aha. – Karolina patrzyła na dzieci. – A co u was? – Co? A! W porządku. Zamierzam się zająć ogrodem – wyznała, niespodziewanie dla siebie samej. – Chciałabym doprowadzić go do porządku. Marta szczerze wątpiła w powodzenie tego planu. Wystarczyło się rozejrzeć po pokoju, by szybko dojść do wniosku, że Karolina nie radzi sobie z ogarnięciem rzeczywistości, w której się znalazła. Dom i dwójka dzieci stanowiły wyzwanie, któremu nie podołała, i nie było szans, żeby dała radę dziesięciu arom ogrodu otaczającego dom. – To fajnie. – Już sobie wszystko zaplanowałam i czekam tylko, kiedy zrobi się cieplej, żeby zacząć. – Mówiła szybko, tak jak dawniej, gdy była nastolatką i coś ją podekscytowało. – Idąc tutaj, widziałam… – Marta zawahała się, nie wiedząc, jakiego słowa użyć na określenie babci byłego męża – …Leokadię. Przekopywała grządki. – Cholera. Ona wie, kiedy zacząć! Ma na to jakiś astrologiczny kalendarz. Też powinnam wziąć się do kopania. – Już wychodzę. Do Karoliny dotarło, że Marta źle zrozumiała jej słowa. – Posiedź. Do wieczora jeszcze daleko, zdążę. Po ciągnących się w nieskończoność minutach ciszy zrozumiały, że straciły szansę, by rozmowa między nimi potoczyła się dalej. Kiedy więc Marta wypiła ostatni łyk, odstawiła kubek i podziękowała, obie poczuły ulgę. – Jeśli będziesz miała ochotę zajrzeć… – Jasne. A kiedy furtka zamknęła się z trzaskiem, obie jednocześnie pomyślały, że Marta w końcu nie przywitała się z dziećmi. Może to i lepiej?, pomyślała Karolina i postanowiła nie wspominać mężowi o przedpołudniowej wizycie. W garażu znalazła coś, co przypominało łopatę, i poszła do ogrodu. Babcia męża, Leokadia Jezierska, jej nie lubiła i nie chciała dzielić się z nią swoimi tajemnicami, ale nie
mogła też ukryć tego, co robi, więc Karolina postanowiła podglądać. Doprowadzi ogród do porządku, choćby nie wiadomo co. Nie jest taka do niczego, jak wszyscy o niej myślą. Ciekawe, czy Karolina marzy o pucharze burmistrza za najpiękniejszy ogród? – zastanawiała się Marta, wracając do domu. Pewnie tak, przyjaciółka zawsze była ambitna. Przyjaciółka? Marta nie umiała myśleć o niej inaczej, choć ta cudowna więź, która łączyła je od wczesnego dzieciństwa, została zerwana dawno temu. Przerost ambicji Karoliny był tego przyczyną. Nie mogła znieść, że Marta spotyka się z Olgierdem. I nie chodziło o czas przyjaciółki, o to, że zamiast na babskie zakupy Marta idzie na randkę. To była taka zazdrość, jakby Marta przejęła prowadzenie w jakimś wyścigu. Kiedy więc drugi z braci Jezierskich, Konrad, zaczął się interesować Karoliną, ta stanęła na głowie, by ze zwykłej znajomości zrobić coś więcej. „Nie za szybko?” – zapytała naiwnie Marta i usłyszała, że jest zazdrośnicą. Potem, słuchając opowieści, że to miłość na całe życie, wielka i tak romantyczna, jak wszystkie wiersze Mickiewicza razem wzięte, po prostu kiwała głową. Przytaknęła, kiedy Karolina postanowiła zasugerować Konradowi zaręczyny. Tylko skinęła głową, zapytana, czy zostanie druhną, a potem matką chrzestną. To ostatnie wynikało z konwenansów, a nie z wiary przyjaciółek we wzajemne wsparcie. Oczywiście, siadały razem do wigilii i wielkanocnego śniadania, lecz zamiast rozmawiać, wymieniały informacje. Karolina wygrała wyścig – miała męża, dom i dwójkę dzieci. Nie wyglądała jednak na szczęśliwą. Nie dawała sobie rady, to było jasne. Marta podniosła wzrok, tylko po to, by zobaczyć, że jest obserwowana. Leokadia stała oparta o szpadel i przyglądała jej się z zaciekawieniem. Nie chcesz, by się gapili, nie wychodź z domu, powiedziała do siebie. Skinęła głową w niemym pozdrowieniu, mając nadzieję, że seniorka rodu Jezierskich jest bardzo zajęta swoim ogrodem. – Dzień dobry, Martusiu! No i to na tyle, jeśli chodzi o nadzieję. Zatrzymała się, czekając, aż starsza pani podejdzie do ogrodzenia i rozpocznie przesłuchanie. Postanowiła być niemiła i opryskliwa, postanowiła też nie mówić prawdy. W jej „dzień dobry” brzmiała niechęć do dalszej rozmowy, ale Leokadia wydawała się tego nie słyszeć. – Ładna dziś pogoda. Pomyślałam, że można się wziąć do pracy w ogródku. Ale wiesz, starość… – Popatrzyła z uśmiechem na młodą kobietę. – Raczej nie wiesz. Krótko mówiąc, może byś weszła i pomogła babci? Wbrew postanowieniu o byciu niemiłą, Marta się zgodziła i chwilę później słuchała pouczeń, jak należy przekopywać grządkę. – Musisz odwrócić tę bryłę ziemi. Podrzuć ją. Tak zrobiła i patrzyła, jak ciemna pecyna przemienia się w dziesiątki rozsypujących się małych grudek. Będę miała zakwasy nie tylko w pośladkach, ale też w ramionach, pomyślała. Jednak spojrzenie Leokadii, odziedziczone po kolonialnych nadzorcach niewolników, nie pozwalało jej zrezygnować z pracy. – Nieźle ci poszło. Widzę, że będę miała w tym roku pomocnicę. – Leokadia uśmiechnęła się życzliwie. – Jutro przyjdź trochę wcześniej. O dziesiątej. Marta nic nie odpowiedziała i odeszła. Leokadia patrzyła za nią długo. Biedne dziecko, pomyślała, wszyscy ją obwiniają i nikt nie widzi, jaka jest nieszczęśliwa. Może ona sama tego nie widzi? Często się zdarza, że złość czy żal zniekształcają nam obraz rzeczywistości i nas samych. Tymczasem szczęście to nie stan duszy, tylko umysłu, i można się go nauczyć. Zrozumiała to, kiedy straciła Konrada.
Kot Konstanty położył się na jasnej plamie, wyrysowanej na podłodze przez wpadające oknem promienie słońca. Podłoga była tak przyjemnie ciepła, że zaczął mruczeć z zadowolenia. Nie przepadał za zimą. Jasne, wtedy można było się położyć na kaloryferze, ale suche powietrze sprawiało, że skóra na nosie zaczynała swędzieć i musiał go bez przerwy oblizywać. Nagrzana podłoga pachniała co prawda woskiem, ale pod tym zapachem dało się wyczuć woń wilgotnego drewna. Był to – obok woni mysich odchodów – jeden z jego ulubionych zapachów. Rozkoszował się nim i tym ciepłem, które gorącym strumieniem rozlewało się po całym ciele, aż po koniuszki uszu i poduszeczki łap. Przymknął oczy i przez wąziutką szparkę między powiekami obserwował pokój. Jeszcze nic się nie działo, ale czuł drżenie podłogi i wiedział, że za chwilę jego współlokator wejdzie do pokoju. Sama myśl o nim wystarczyła, by mruczenie ustało. Drzwi skrzypnęły. Konstanty momentalnie przyjął pozę, która miała wyrażać absolutną obojętność. – Tu jesteś! – Po jego ciepłej, czarnej sierści przesunęła się męska dłoń. – Chcesz na rączki? Kot podniósł się, otrzepał i dystyngowanym krokiem przeszedł przez pokój, by elegancko wskoczyć na parapet, gdzie usiadł i zaczął wylizywać ogon. – Jak sobie życzysz. – Właściciel Konstantego, oczywiście w swoim mniemaniu, zastanawiał się przez chwilę, co się stało z rozkosznym kociakiem, który wieczorami atakował jego pięty, a potem umęczony zasypiał mu na kolanach. Podszedł do barku, zrobił sobie drinka i usiadł ze szklaneczką w fotelu. Właśnie miał sięgnąć po pilota, kiedy zadzwonił telefon. – No cześć, Tadziu, czekam na ciebie. Koty mają doskonały słuch. Konstanty wiedział, że dzwoni znajomy jego współlokatora. Ten człowiek czasem wpadał wieczorami i miał do współlokatora równie pogardliwy stosunek, jak Konstanty, ale w przeciwieństwie do kota nie okazywał tego wprost. Nie wiedzieć czemu. – Ale jak to nie? Oj tam, tylko praca i praca. O emeryturze byś pomyślał. Ja nie narzekam. Wczoraj byłem w Karpaczu i poznałem… Dobra, to wpadnij wieczorem, opowiem ci… No cześć. – Odłożył telefon. – „Sorki, Seweryn, nie dam rady wpaść”. Konstanty westchnął, słysząc tę nieudolną próbę przedrzeźniania dzwoniącego. Co za ironia losu, że właśnie jemu, Konstantemu, urodzonemu zwycięzcy, przyszło mieszkać z tą kupą nieszczęścia. Ironia losu! Rozmowa z matką wyglądała jak chodzenie w kółko. I teraz, kiedy już się skończyła, Marta rozglądała się zdezorientowana, nie wiedząc, czy to świat wiruje, czy jej się kręci w głowie. Mama wróciła z pracy później niż zwykle, cała rozpromieniona. Córka szybko została poinformowana, co jest przyczyną owego zadowolenia. – Sylwia to taka miła dziewczyna. Na pewno coś ci znajdzie. Marta wspomniała wyraz oczu spotkanej rano kobiety, która dziurawiła nożem opony mężowskiego auta. Wariatka, świruska, szalona – te słowa pasowały lepiej niż „miła”. Nie uważała jednak, że należy się z kimś dzielić tym spostrzeżeniem, zwłaszcza z mamą. – Nie chcę, żebyś mi szukała pracy. – No wiem – padło bardziej do zlewozmywaka i brudnych talerzy niż do Marty. – Ustaliłyśmy coś. – No wiem – powtórzyła matka. – Chyba jednak nie, skoro bierzesz się do układania mi życia. – Troszczę się o ciebie. Zawsze to robiłam i będę robić. Zwłaszcza teraz… – Urwała,
ale obie dobrze wiedziały, co chciała powiedzieć. Pozostawiona samej sobie, przybita po rozwodzie Marta potrzebowała kogoś, kto się nią zajmie i skieruje jej życie na właściwe tory. – Sama się sobą zajmę! – wyraziła swoje pragnienie bycia dorosłą i stawienia czoła rzeczywistości. – No wiem. Nie wiedziała. Marta poznała to po tonie matki, która wytarła ręce w kraciastą ścierkę i podeszła, by pogłaskać córkę po głowie. Nie zakręciła wody, lejącej się obfitym strumieniem na brudne naczynia. Marta odczuła takie marnotrawstwo jak osobistą porażkę. Wstała i zakręciła kran. – Rozmawiałyśmy o tym – przypomniała znowu matce. – Chcę zacząć nowe życie, ale nie będę go zaczynać tutaj. Wróciłam do domu, żeby zaczerpnąć tchu. Mówiłaś, że to rozumiesz. Patrzyła na mamę, czując, że ich myśli biegną zupełnie innymi torami. Słowa, które padły, tylko to potwierdziły. – Przecież Sylwia niczego nie obiecała. Jeśli się okaże, że ma dla ciebie jakąś propozycję, będziesz mogła się zastanowić. – Chodziło mi właśnie o to, żeby przez jakiś czas nie musieć się zastanawiać. Westchnienie matki miało znaczyć, że Marta jest niemożliwa i trudno z nią rozmawiać, bo zachowuje się jak dziecko, którym w końcu przecież jest. Westchnienie Marty mówiło, jak zmęczona jest tym, że mama nie chce jej zrozumieć. Chciała podjąć temat, wytłumaczyć, przekonać, ale Janina musiała się zająć ojcem, potem była telewizja, a potem zrobił się już wieczór i należało iść spać, bo jutro do pracy. Kładącej się do łóżka Marcie towarzyszyły przeróżne myśli. Doszła do wniosku, że pierwszy dzień jej nowego życia był również najboleśniejszy. I nie chodziło tylko o ciało, które zmasakrowała zbyt intensywnym biegiem i przekopywaniem grządek. Bolała ją dusza; ojciec nie chciał towarzystwa córki, matka jej nie rozumiała, a przyjaciółka nie przyjęła z otwartymi ramionami. Przyszło jej też do głowy, że ten dzień przypominał papier toaletowy – był szary, ciągnął się w nieskończoność, a potem nagle się urwał, bez żadnej puenty. Kiedy już opadała w nieświadomość, tak jakby zapadała się w zwały czarnej waty, nagły przebłysk przyniósł jej myśl, że musi ogarnąć swoje życie, zanim matka przejmie nad nim kontrolę. Sekundę później już spała. Kilka posesji dalej Konrad Jezierski jadł późną kolację. Niedawno wrócił z pracy. Nawet się nie przebrał, po prostu zdjął marynarkę i rzucił ją na oparcie krzesła. Zajrzał do synów, którzy już spali, a potem usiadł przy stole i czekał, aż żona postawi przed nim talerz. – Co to za zupa? – zapytał. – Pomidorowa. – Jak ci minął dzień? Karolina zastanawiała się przez chwilę, czy powiedzieć mężowi o wizycie Marty, o tym, że ciągle ją lubi, a ponieważ obie są samotne, mogłyby spędzać razem trochę czasu. Byłoby fajnie mieć w ciągu dnia towarzystwo osoby dorosłej. A gdyby Marta pomogła jej przy dzieciach albo z nimi została, to wizyta u fryzjera stałaby się wreszcie osiągalna. Zamiast tego jednak oznajmiła: – Skopałam ogródek. – Widziałem. Tylko dlaczego zrobiłaś to szuflą do odśnieżania?
ROZDZIAŁ DRUGI Róża Virgo Róża Virgo – Jej wysoki krzew dosięga siedemdziesięciu centymetrów. Rośnie bujnie, zielono, a pędy z rzadka pokryte są małymi kolcami i ciemnozielonymi liśćmi. Kwiaty, przeważnie pojedyncze, których średnica osiąga dwanaście centymetrów, złożone są z dwudziestu czterech płatków. Pachnie słabo, acz subtelnie. Jest to odmiana bardzo żywotna, ceniona przez hodowców ze względu na piękny wygląd na rabatach, zwłaszcza w towarzystwie róż o kontrastowych barwach. Mówi się o niej, że to jedna z lepszych, jeśli nie najlepsza biała róża. Zaterkotał dzwonek do drzwi. Zamyślona Karolina drgnęła ze strachu. I natychmiast się uśmiechnęła, bo własna reakcja wydała jej się zabawna. Przecież nie reagowała na hałasy, które od rana do wieczora wypełniały dom – metalowa miska uderzająca o podłogę, wieża z klocków upadająca z hukiem czy krzyki dziecka ciągnącego za włosy drugie dziecko – te odgłosy nie wywoływały w niej żadnych emocji. Inaczej było z dzwonkiem do drzwi. Może dlatego, że czekała w napięciu na ten dźwięk? Na progu stała listonoszka. Ta kobieta po pięćdziesiątce, o szczerej twarzy i serdecznym spojrzeniu, codziennie przemierzała miasto na starym, czerwonym rowerze. Starszy synek Karoliny nazywał ją panią Patową i jedyny w rodzinie potrafił rozpoznać listonoszkę w cywilnym ubraniu. Karolina miała z tym problem i zawsze było jej wstyd, gdy tamta pierwsza mówiła „dzień dobry”. – Polecony do pani. Jak chłopcy? – Świetnie! Krzyki dochodzące z salonu mówiły coś innego, ale Karolina dawno przestała się tym przejmować. Postawiła parafkę we wskazanym przez listonoszkę miejscu i uśmiechnęła się promiennie na pożegnanie. Ledwo zamknęła drzwi, już rozdzierała szary papier, w który była owinięta przesyłka. Przez chwilę taśmy klejące i folia bąbelkowa stawiały opór. Już! Oczom Karoliny ukazała się książka o wiele mówiącym tytule: Twój piękny ogród. To jest proste. Zdjęcie na okładce przedstawiało kamienistą ścieżkę, która pod porośniętą klematisem pergolą prowadziła do różanego ogrodu. To właśnie okładka sprawiła, że spośród setek podobnych pozycji Karolina wybrała właśnie tę. Chciała mieć taki ogród. Musiała go mieć, by udowodnić wszystkim, ile tak naprawdę jest warta. Do tej pory los stawiał ją zawsze poza podium. Brzydsza od Marty, słabsza w szkole, mniej zaradna. Udało jej się wyjść za mąż pierwszej. Cóż z tego jednak, skoro jej mąż był pozbawiony charyzmy i przebojowości Jezierskich. Dużo pracował, ale zyskiwał tylko frustrację. Karolina też. Zima w tym roku była długa i bardziej przygnębiająca niż zwykle. Może dlatego Karolina całymi godzinami stała przy oknie i rozmyślała. Patrzyła na burą ziemię za oknem,