mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony394 345
  • Obserwuję295
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 180

Byrd Nicole - Saga rodziny Sinclair 5 - Pieknosc w blekicie

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Byrd Nicole - Saga rodziny Sinclair 5 - Pieknosc w blekicie.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 225 stron)

emma dostała ten list w dniu swoich urodzin. Szła właśnie do pokoju muzycznego, gdy dziewczynka z najmłod­ szej klasy, ogromnie przejęta swoją misją, wręczyła jej przesyłkę. — Dziękuję, Mary — powiedziała, odbierając ją od dziecka. Koperta była większa i cięższa niż te, które przychodziły do niej co kwar­ tał. W Gemmie coś drgnęło, jakaś ukryta, niejasna nadzieja dała znać o sobie. Dziewczynka dygnęła grzecznie, jak przed nauczycielką, i po­ biegła do swojej klasy. Gemma stłumiła westchnienie. Istotnie, miała już tyle lat, co niejed­ na wychowawczyni, więc młodszym uczennicom mogła się nią wyda­ wać. Wciąż jeszcze przebywała w szkole z internatem panny Mayham jako wychowanka, ale niejednokrotnie pomagała w nauczaniu młod­ szych dziewcząt. Słuchała cierpliwie wygrywanych przez nie gam albo sprawdzała ortografię w upstrzonych kleksami zeszytach, pamiętając, że sama była kiedyś mała. Wtedy ceglane mury szkoły wydawały się jej bezpieczną fortecą. Teraz przypominały raczej więzienie. Dzisiaj skończyła dwadzieścia jeden lat. Wiele dawnych koleżanek było już mężatkami, a nawet matkami. Niekiedy otrzymywała listy od tych, które opuściły szkołę trzy lub cztery lata temu. Tylko że one miały dokąd pójść i mogły rozpocząć normalne życie. 7

Gemma też mogłaby zakochać się i wyjść za mąż, założyć rodzinę i zapełnić czymś pustkę, która ją otaczała... Gdyby była pewna, że ma prawo poślubić godnego szacunku mężczyznę. Przyjrzała się listowi. Na kopercie widniało jej nazwisko i adres, wypisane drobnym, starannym pismem prawnika, który przez całe lata przesyłał jej co kwartał pieniądze wraz z suchym zawiadomieniem o uregulowaniu rachunków za edukację. Ostatni list od niego otrzy­ mała kilka tygodni wcześniej. Nie spodziewała się też życzeń uro­ dzinowych. Prawnik nigdy jej nie przysyłał niczego poza oficjalnymi dokumentami. Czyżby... Złamała woskową pieczęć. Jej zdumienie rosło, w miarę jak czytała wiadomość: Szanowna panno Smith. Dwadzieścia lat temu poproszo­ no mnie o przechowanie tego listu, póki nie ukończy pani dwudzie­ stego pierwszego roku życia. Pani oddany sługa, Augustus Peevey, radca prawny. W środku znajdował się drugi list, na którym widniało jedno jedyne słowo: Gemma. Na wosku nie odciśnięto żadnej pieczęci. Papier był w znakomitym gatunku, a charakter pisma - subtelniejszy i bardzo ozdobny - wskazywał na kobietę. Z bijącym sercem złamała pieczęć i rozłożyła kartkę. Nie dowierzając własnym oczom, przeczytała ją kilka razy. Potem ukryła list na piersi, podeszła do drewnianej ławy w kącie holu i opadła na nią. Kolana się pod nią uginały. Cały jej świat nagle się odmienił i nic już nie było takie jak przed­ tem.

ieniądze są bez wątpienia użyteczne! Louisa Crookshank wygładziła swój nowy, granatowy strój podróż­ ny i uśmiechnęła się powściągliwie. Nie chciała wyglądać na osobę zbyt zadowoloną z siebie. Wiedziała, że niektórzy mówią o niej „ta przemiła panna Crookshank", ale okazywanie samouwielbienia niko­ mu nie dodaje uroku! Nie zmienia to jednak faktu, że posiadanie sporej fortunki to coś bardzo satysfakcjonującego. Pod koniec zimy skończyła dwadzieścia jeden lat i objęła odziedziczony po ojcu majątek. Prawda, że stryj Charles wciąż jeszcze kontrolował nominalnie jej finanse, ale bez tru­ du zdołała przekonać kochanego staruszka do swoich zamiarów. I tak oto siedzi teraz we własnym, eleganckim, świeżo kupionym powozie, jadąc do wymarzonego Londynu. Nareszcie! W zeszłym roku chciała spędzić tam cały sezon — wcześ­ niejsze plany wyjazdu trzeba było odłożyć z powodu śmierci ojca i żałoby, a potem innych kłopotów rodzinnych — ale kiedy już znalazła się w stolicy, nic nie układało się zgodnie z jej oczekiwaniami. Na wspomnienie fatalnego niesławnego incydentu, po którym niedługi pobyt w Londynie musiał ulec skróceniu, wstrząsnął nią dreszcz. Tym razem będzie inaczej, bo... 9

Powóz gwałtownie zahamował i musiała złapać się za brzeg siedze­ nia, żeby z niego nie spaść. Panna Pomshack, wynajęta, lecz godna szacunku dama do towarzystwa, siedząca naprzeciwko, zbudziła się z drzemki z okrzykiem: - Co się stało, czy to napad?! - Z pewnością nie! - Louisa usiłowała dojrzeć znajomą sylwetkę przez zalewane strugami deszczu okienko, lecz ulewa przesłaniała wszystko. Uchyliła drzwiczki, nie zważając na deszcz i wiatr wpadają­ ce do środka. Panna Pomshack znów jęknęła żałośnie i mocniej otuliła szaleni chude ramiona. Louisa nie przejęła się tym. Wreszcie go do­ strzegła, swego narzeczonego Lucasa Englewooda. Brązowe kędziory miał przyklejone do czoła; wiatr musiał strącić mu kapelusz. Skierował konia ku powozowi. Gdy zaczęło padać, Louisa poprosiła, żeby wsiadł do środka, lecz Lucas upierał się, że „mężczyźnie nie zaszkodzi parę kropel deszczu ".Teraz nie był już takim zuchem. - Nie ma rady, leje bez przerwy, a na drodze samo błoto. Konie ledwo dyszą. Musimy się zatrzymać i przeczekać ulewę. W pobliżu jest oberża. Louisa stłumiła słowa protestu. Koniecznie chciała przed zmrokiem dotrzeć do wytęsknionego Londynu, lecz widząc strugi deszczu prze­ słaniające cały świat, energicznie kiwnęła głową i zamknęła drzwiczki. Powóz przejechał jeszcze kawałek, kołysząc się na boki, gdy zaprzęg brnął przez zwały błota. Louisa, trzymając mocno za uchwyt, wes­ tchnęła. Pieniądze są użyteczne, ale, niestety, nie wszystko mogą! Kiedy schyleni, by się osłonić przed deszczem, wbiegli do oberży, spostrzegła, że nie tylko oni się tam schronili. Oberżysta uśmiechał się i kłaniał w pas, jego zachowanie zadowoliłoby najwybredniejszego arystokratę. W gospodzie nie było jednak prywatnego saloniku, który mogliby wynająć. 10

— Podróżni z dyliżansu to bardzo mili, spokojni ludzie, nie będą się na­ przykrzać. A moja żona szykuje właśnie obiad, który poprawi pani humor. Lucas wzruszył ramionami i pomógł jej zdjąć mokre okrycie. Louisa wolałaby co prawda siąść bliżej ognia — również i panna Pomshack spoglądała tęsknie w tamtą stronę — lecz Lucas, jak zwykle, lepiej wie­ dział, co jest stosowne, a co nie. Wyglądało na to, że dyliżans również zatrzymał się tu ze względu na ulewę. Wielu pasażerów stało przy kominku, unosząc poły odzienia, żeby je wysuszyć. Rozmawiali o udziałach w handlu i cenach wełny. Cała gospoda przesiąkła wonią mokrej odzieży, swądem z paleniska i dokuczliwym dymem z fajki pewnego jegomościa siedzącego tuż przy ogniu. Może to i lepiej, że Louisa siedziała daleko od niego? - Ledwie zdołałem wynająć sypialnię dla ciebie i panny Pomshack — oznajmił Lucas. — Czy naprawdę musimy spać razem? — zaprotestowała, ściszając głos do szeptu. Panna Pomshack na szczęście nic nie usłyszała. — Wziąłem ostatni wolny pokój — wyjaśnił Lucas. —Ja muszę pozo­ stać tutaj. Powinnaś się raczej cieszyć. — Dziękuję za troskę. - Westchnęła, posyłając mu uśmiech. Przyjął to z wyraźną satysfakcją. — Przecież obiecałem twemu stryjowi, że będę nad tobą czuwał — mruknął z wyższością. — Tym razem nic złego ci się nie przytrafi. Louisa drgnęła. Wolałaby zapomnieć o fatalnej zeszłorocznej wypra­ wie i nie ożywiać przykrych wspomnień. Oberżysta postawił przed każdym gorący kubek z korzennym wi­ nem. Louisa pogratulowała sobie, że nie zdjęła rękawiczek, i upiła jeden łyk. Po całym ciele rozeszło się miłe ciepło i rozczarowanie osłabło. W końcu i tak dojedzie do Londynu, a przerwa w podróży nie potrwa długo. Lucas poszedł zająć się zaprzęgiem. Chciał mieć pewność, że konie w tym jego piękny wałach, zostaną wyczyszczone i nakarmione jak należy. Louisa, pozostawiona samej sobie - panna Pomshack zaintere­ sowana była wyłącznie kubkiem z winem — rozglądała się po gospo­ dzie. W kącie, z dala od mężczyzn, siedziała samotna kobieta. 11

Dlaczego jakaś młoda dama, ubrana - jak zauważyła Louisa — staran­ nie, choć niezbyt dostatnio, podróżuje dyliżansem bez niczyjej opieki? Wyglądała na jej rówieśnicę. Oczy miała spuszczone, jakby za wszelką cenę chciała uniknąć kontaktu z resztą pasażerów. Zaciekawiło to Louisę. A ponieważ w perspektywie miała dłu­ gi nudny wieczór - panna Pomshack nie była rozmowną niewiastą — wiedziona impulsem wstała i, nim jej towarzyszka zdołała zaprote­ stować, przeszła przez salę, zatrzymując się przed nieznajomą. Kobieta spojrzała na nią zaskoczona. - Proszę mi wybaczyć, ale wygląda pani na osamotnioną. Może napije się pani z nami wina? Nieznajoma się zarumieniła. Przemoczony kapelusz osłaniał jej ciemne włosy. Oczy miała wprost niezwykłe, o głębokim, ciemnym odcieniu błękitu, a cerę jasną. Wyglądała na osobę dobrze wychowaną i świetnie wykształconą. - Nie chciałabym paniom przeszkadzać — powiedziała niepew­ nie. - Nic podobnego. I choć nie są to najstosowniejsze okoliczności, może się poznamy? Nazywam się Louisa Crookshank i mieszkam w Bath. Teraz jadę do Londynu na sezon. Nieznajoma wciąż się wahała. - Bardzo mi miło, ale czy matka pani nie będzie niezadowolona? - Och, panna Pomshack jest damą do towarzystwa, moja matka zmarła wiele lat temu - wyjaśniła rzeczowo Louisa. - Nie mam żadnej krewnej nadającej się na przyzwoitkę. Jedna z ciotek urodziła akurat dziecko i sezon nic jej nie obchodzi. — Pokręciła głową, jakby dziwiąc się tak zdumiewającej obojętności. - Druga wyszła za mąż i wyruszyła w podróż poślubną. Dostaję od niej listy z najdziwniejszych miejsc. Jeździła na wielbłądzie i oglądała piramidy! Przysyła mi też wspaniałe prezenty, na przykład perski szal - lekki jak piórko, ale bardzo ciepły i we wspaniałych kolorach. Po prostu boski! Młoda kobieta się uśmiechnęła. Ucieszyło to Louisę, bo nieznajoma wyglądała na przygnębioną. No proszę, jej swoboda i odwaga zawsze robią wrażenie na ludziach! 12

- Niech się pani do nas przysiądzie, miłe towarzystwo pomoże za­ pomnieć o złej pogodzie. Może zjadłaby pani z nami obiad? Za oknami zaczęło się ściemniać, a mężczyźni przy kominku zrobili się hałaśliwi. Dziewczyna, po krótkim namyśle, wstała i dygnęła. - Chętnie. Jestem Gemma Smith. Przez wiele lat pobierałam nauki w szkole niedaleko Yorku. Dopiero co ją skończyłam. Louisa przedstawiła nową znajomą pannie Pomshack i poprosiła oberżystę o więcej wina. Gdy wygodnie usiadły, zdjęła Gemmie prze­ moczony kapelusz i poprawiła jej fryzurę. - Jedzie pani do Londynu na sezon czy odwiedzić rodzinę? — spy­ tała, starając się, żeby jej słowa nie zabrzmiały natrętnie. Gemma się zawahała. - Owszem, do rodziny - przytaknęła po chwili i upiła trochę wina. Nie było to zbyt wiele. Louisa postanowiła więc opowiedzieć coś nie­ coś o sobie. Może w ten sposób zachęci pannę Smith do rozmowy? - Podróżuję z damą do towarzystwa i narzeczonym Lucasem En- glewoodem — wyjaśniła. Zerknęła przy tym na zaręczynowy pierścio­ nek z topazem. - Och, gratuluję. - Dziękuję. Lucas chciał, żebyśmy się pobrali już na wiosnę, ale ja po­ stanowiłam spędzić sezon w Londynie. Mój zeszłoroczny debiut nie wy­ padł najlepiej, wolałam więc odłożyć ślub, mimo że Lucas jest mi bardzo drogi. -Tu Louisa z respektem zniżyła głos. - Przyznam, że po śmierci księżny Charlotte jakoś mniej mi spieszno do małżeńskiego stanu. Gemma przytaknęła skinieniem głowy. Księżnej, zmarłej podczas porodu, szczerze żałowano, a jej śmierć uznano za narodową tragedię. Była o wiele popularniejsza niż jej swawolny ojciec, książę regent. Opłakiwano ją powszechnie. Książę, choć przybity po stracie jedy­ nego dziecka, lubił się jednak bawić i Louisa miała cichą nadzieję, że sezon nie ucierpi zbytnio z powodu tego nieszczęścia. - Czy ma pani dom w Londynie? — spytała Gemma. -A może za­ trzyma się pani w hotelu? - Wynajęłam bardzo miły domek, całkowicie urządzony i ze służ­ bą, a Lucas będzie mieszkał w umeblowanych pokojach. On bardzo 13

przestrzega wszystkich form i uważa, że nie może zamieszkać razem ze mną, nawet jeśli mam przyzwoitkę. Byłoby to niestosowne. Gdy się pobierzemy, kupię pewnie ten dom albo inny, podobny. Teraz formal­ ności załatwiał stryj, ja sama jeszcze nie widziałam mojej rezydencji, ale na pewno mi się spodoba. — Ach, wspaniale. - W głosie nowej znajomej zabrzmiał jednak smutek. — A pani pewnie zatrzyma się u rodziny? Proszę mnie odwiedzić. - Obca dziewczyna spodobała się Louisie. - Czy była pani w stolicy zeszłego roku? Chyba gdzieś się już widziałyśmy. Nieoczekiwanie jej rozmówczyni się zaczerwieniła. — Nie, jadę tam po raz pierwszy. Mam wprawdzie w Londynie ro­ dzinę, ale... ale nie uprzedziłam jej o swojej wizycie. Było to osobliwe, lecz nie wypadało o nic wypytywać. Damy zazwy­ czaj nie wybierają się w podróż, jeśli nie są pewne, czy będą się miały gdzie zatrzymać.W wielkim mieście —jak ciotki nieustannie przypomi­ nały Louisie - na młode kobiety może czyhać wiele niebezpieczeństw. — Pewnie listy nie doszły na czas? - Louisa nie chciała, żeby w jej głosie zabrzmiało zdumienie. — Obawiam się, że to bardziej skomplikowane. - Rozmówczyni znów upiła łyk wina i unikała jej wzroku. - Mam w Londynie brata. Może go pani spotkała? - spytała trochę za głośno. — Możliwe - Louisa była coraz bardziej zaciekawiona — ale zeszłego roku nie bywałam w towarzystwie tak często, jak bym pragnęła. Jak on się nazywa? — Lord Gabriel Sinclair - odparła tamta powoli i z wahaniem. — Ależ tak, znam go! — zdumiała się Louisa. - Moja ciotka dopie­ ro co poślubiła jego starszego brata. To absolutnie czarujący i bardzo przystojny mężczyzna, a jego... pani... rodzina ma niemałe koneksje. Nic dziwnego, że wydała mi się pani znajoma: ten wykrój i niezwy­ kły kolor oczu, jasna cera, ciemne włosy. Och, jak miło znów poznać kogoś z Sinclairów! Coś ją nagle zastanowiło. Nieznajoma przedstawiła się jej przecież jako Smith. Na szczęście pauza w rozmowie nie trwała zbyt długo. 14

Służąca nadeszła z tacą pełną talerzy, przysunęła do nich stół i posta­ wiła na nim jadło. Pogawędka się urwała. Louisa nie przestała jednak rozmyślać. Czy kryła się za tym jakaś ta­ jemnica albo intrygujący skandal rodzinny? Służąca odeszła, a dziew­ czyna zwróciła się do Gemmy najdyskretniej, jak tylko mogła: - Nie wiedziałam, że lord Gabriel ma siostrę. — No, bo... — panna Smith nadal unikała jej wzroku — on także o tym nie wie. ouisa o mało nie klasnęła w dłonie. Już unosiła ręce, kiedy w ostat­ niej chwili zdała sobie sprawę, że nieznajoma może zrozumieć ten gest niewłaściwie. Zdołała zachować pozory, wskazując na talerze. — Myślę, że możemy siadać do kolacji, nie czekając na Lucasa. On się tak troszczy o swojego konia i mój powóz... W duchu była jednak zachwycona. Co za tajemnica! A już myślała, że wieczór spędzony w ciasnej oberży wśród niezbyt miłego towarzy­ stwa okaże się nudny! Jakby tu zachęcić pannę Smith - która oczywi­ ście podróżuje incognito — do zwierzeń? A że Louisa była właściwie spowinowacona z Sinclairami, tym bardziej pragnęła wiedzieć, dlacze­ go lord Gabriel ma siostrę, o której istnieniu nic mu nie wiadomo. Wiedziała, że panna Smith nie od razu się przed nią otworzy, więc na razie nałożyła sobie tylko jedzenie na talerz. Po chwili wszystkie trzy zajęły się pieczonym kurczakiem, zapiekanką mięsną, ziemniakami z groszkiem oraz wielkimi pajdami razowca przyniesionymi przez oberżystę. Jedze­ nie było proste, ale smaczne. Po długiej podróży Louisa tak zgłodniała, że nie miała zamiaru narzekać na niezbyt wyszukane dania. Niewiele rozmawiały przy kolacji. Jabłeczny placek z kruszonką, ser i koszyczek orzechów sprawiły, że Louisa poczuła się jak gęś tu­ czona kluskami. Jedzenie poprawiło jej nastrój; tak samo zresztą jak 15

jej towarzyszce. Panna Smith nabrała żywszych kolorów i nie była już zsiniała z zimna. Panna Pomshack natomiast ziewnęła, zasłaniając dłonią usta. Może uda się ją namówić, żeby poszła wcześniej spać i zostawiła je same, co sprzyjałoby nawiązaniu bardziej poufałej roz­ mowy? Poczucie obowiązku nie pozwoliło jednak damie do towarzystwa pozostawić Louisy bez przyzwoitki w pospolitej gospodzie. Mężczyź­ ni co prawda robili wrażenie bardziej zainteresowanych pasztetem i piwem niż niestosownymi umizgami do młodych dam, lecz podej­ rzliwej pannie Pomshack każdy z brzuchatych podróżnych wydawał się potencjalnym uwodzicielem. Zresztą nadszedł w końcu Lucas, przemoczony, przynosząc ze sobą zapach stajni. Oberżysta przyniósł nowy półmisek z kurczakiem i kolejny kufel piwa. Lucas skłonił się, przedstawił nowej znajomej Louisy, a potem z miejsca zasiadł do kolacji. — Nie uwierzysz, ale koniom nic się nie stało. Oczywiście zmęczyły się i zmokły, ale wyszczotkowaliśmy je jak należy.Tutejszy stajenny nie budzi zaufania. Jest taki niezdarny. Ależ zgłodniałem! Louisa wolała zrezygnować z rozmowy. Kiedy Lucas zjadł, niedwu­ znacznie dał do zrozumienia, że pora położyć się spać. Spojrzała na ścienny zegar. — Ależ jest dopiero dziewiąta! — Wiem, ale niektórzy z tych ludzi mają już mocno w czubie. — Lucas powiedział to tonem sugerującym, że i on czasem zagląda do kieliszka. Kilku mężczyzn przy kominku zaintonowało coś fałszywie. Słowa były raczej niestosowne dla kobiecych uszu. — Stanowczo powinnaś stąd pójść, wierz mi, Louiso. — No, dobrze - zgodziła się, choć pokrzyżowało jej to plany. — Pani chyba też nie chce tu zostać? Gemma się zarumieniła. — Tylko że ja... — Och, nie. Lucas wynajął ostatni wolny pokój. Moja droga, nie może pani spędzić nocy w towarzystwie podpitych mężczyzn. Gemma przygryzła wargę. 16

— Nie przypuszczałam, że tak się stanie. Myślałam, że dotrę do Lon­ dynu przed zmierzchem. — Ależ z pewnością pani służąca... — wtrącił się zatroskany Lucas. — Z powodu nieszczęśliwego wypadku panna Smith zmuszona była zostawić ją po drodze — odparła gładko Louisa, nim Gemma zdążyła się przyznać, że podróżuje samotnie. - Niech pani przyjmie naszą gościnę. — Nie śmiałabym się narzucać... — słabo zaprotestowała Gemma, lecz i ona spojrzała na hałaśliwą gromadę z wyraźną obawą. — Nie zniosłabym, gdyby musiała się pani męczyć w takim towa­ rzystwie. Nie byłoby to ani stosowne, ani wygodne, choć wiem, że Lucas zdołałby ochronić panią przed zaczepkami. Lucas przyznał jej rację, a pannę Pomshack gorszyła już sama myśl, że młoda dama miałaby spędzić wieczór wśród pijanej kompanii. Gemma musiała więc przyjąć zaproszenie i wszystkie trzy weszły na piętro. Pokój był bardzo mały, ale Louisa nie przejęła się tym. Deszcz cały czas bębnił w mansardowe okno. Łóżko, obejrzane starannie przez pannę Pomshack, było czyste i wolne od robactwa. Dla niej samej wstawiono niewielką kozetkę. — Czy będzie pani wygodnie? — Louisa spojrzała na wąską leżankę z powątpiewaniem. — Och, jak najbardziej! — oświadczyła przyzwoitka, zabierając się do rozpinania małych guziczków na plecach Louisy. — Mogę spać gdzie­ kolwiek. Niech się pani o mnie nie martwi. Podczas gdy obydwie młode kobiety myły twarze i ręce w porcela­ nowej umywalce i wkładały nocną bieliznę — Gemma skromną, lecz czystą koszulę, a Louisa wytworny koronkowy peniuar — stara dama wyciągnęła się na kozetce pod grubą kołdrą, pomrukując z zadowo­ lenia. Louisa zdmuchnęła świecę, stojącą na stoliku, i wsunęła się do łóżka. Życzyła Gemmie dobrej nocy, po czym odwróciła się ku chropawej, pobielanej ścianie. Sen nie nadchodził. Była jedynaczką i córką za­ możnego człowieka. Nie przywykła do sypiania razem z kimś. Nie 2 - Piękność w błękicie 17

pomagało, że jej towarzyszka odsunęła się od niej tak daleko, jak tylko pozwalał materac. Czy panna Smith też nie spała? Leżała bez słowa i dziwnie sztywno, a gdy węgle trzasnęły w kominku, wzdrygnęła się nerwowo. Louisa, wpatrzona w ciemność, podciągnęła kołdrę pod samą brodę. W poko­ ju robiło się coraz chłodniej w miarę dogasania ognia. Wolałaby teraz być w wygodnym, londyńskim domu niż w ciasnej oberży, lecz mimo wszystko ów krótki postój okazał się interesujący. - Nie śpi pani? - wyszeptała. Gemma uniosła głowę. - Istotnie - odparła półgłosem. -Trudno zasnąć w obcym otoczeniu. - Mnie też - przyznała Louisa. - Wiem, że byłoby pani dużo wygodniej beze mnie i... i chyba wy­ daję się dosyć dziwną osobą. - Ależ bynajmniej. — Louisa starała się, żeby zabrzmiało to jak naj- naturalniej. — Z pewnością ma pani ważne powody... - No, bo widzi pani... - w mroku, rozświetlonym ostatnimi iskier­ kami ognia, łatwiej przyszło Gemmie wyznać swój sekret - w zeszłym miesiącu skończyłam dwadzieścia jeden lat i dostałam list od prawnika w Londynie, który opłacał moją edukację. W środku był jeszcze jeden, napisany przez moją matkę... — Głos jej drgnął. Louisa wyczuła, że rozmówczyni jest bardzo zdenerwowana. — Pisała w nim, że ubole­ wa nad naszym rozstaniem i nad tym, że nie znam własnej rodziny. Poleciła mi spotkać się z lordem Gabrielem... moim bratem... Ale kiedy napisałam do niego do Kent, nawet nie odpowiedział. A potem przeczytałam w jednej z londyńskich gazet o wielkim balu, który ma się odbyć pod koniec kwietnia. Lord i lady Sinclair figurowali na liście najznamienitszych gości. Widocznie brat przyjedzie wkrótce do Lon­ dynu. Poczułam, że muszę się z nim zobaczyć... ujrzeć na własne oczy najważniejszą osobę z mojej rodziny, mojej prawdziwej rodziny, której nigdy nie znałam. I postanowiłam pojechać do stolicy. - Bardzo odważne posunięcie — przyznała Louisa. Zrobiła to jed­ nak z pewną rezerwą. Przygoda przygodą, ałe ruszyć do Londynu na spotkanie z bratem, który nie wie nawet, że ma siostrę... 18

- Och nie, ja się okropnie bałam - głos dziewczyny ponownie zadrżał — ale tak bardzo tego pragnęłam! Zawsze miałam nadzieję, że poznam ta­ jemnicę mojego pochodzenia. - Po chwili wahania dodała: - Chyba lord Gabriel przyjmie mnie życzliwie, mimo że, jak mówi list, nie uprzedzono go o moim istnieniu. W końcu przyjeżdżam na zaproszenie mojej... to znaczy naszej... matki. Poza tym muszę się dowiedzieć, dlaczego mnie porzucono w dzieciństwie. Zupełnie tego nie rozumiem... Louisa była rada, że panna Smith w ciemności nie może dostrzec jej miny. Boże, co za historia! Zupełnie jak w powieściach, które czytała po kryjomu, kiedy ciotka sądziła, że pilnie ćwiczy odmianę francu­ skich czasowników. - Jak pani myśli, czy on będzie zadowolony? - Och, z pewnością, dlaczegóż by nie? - Louisa raz, co prawda, widziała lorda Gabriela rozgniewanego. Owszem, w niezwykłych okolicznościach, ale nie sposób było tego zapomnieć. O mało wtedy kogoś nie zabił. - Mimo wszystko to, że podjęła się pani takiej podróży w pojedyn­ kę, świadczy o odwadze. Czy nie mogła pani wziąć ze sobą służącej? - Nie potrzebowałam w szkole służących. Wprawdzie zaoszczędzi­ łam trochę pieniędzy, bo wiem, że londyńskie hotele są drogie, lecz nie stać mnie na dwa bilety i utrzymanie dwóch osób. Mam nadzieję, że lord Gabriel zaprosi mnie do siebie. To nie tylko odwaga, ale wręcz heroizm, a może nawet zuchwal­ stwo, pomyślała Louisa. Nie powiedziała tego głośno. - Moja służąca zrezygnowała niedawno z posady — podjęła. - Chciałam po przyjeździe zatrudnić krawcową znającą obecną modę i socjetę,lecz musiałam się zadowolić panną Pomshack. - Zamilkła na chwilę. Chciałaby zobaczyć, jak lord Gabriel powita nieznaną siostrę. Wtedy zaświtała jej pewna myśl. - Musi pani pojechać razem z nami, panno Smith! — Niemal jej dech zaparło ze zdumienia, że nie przyszło jej to wcześniej do głowy. - Och, nie, już i tak wiele pani dla mnie zrobiła. - Głos Gemmy zyskał jednak na pewności, jakby sama myśl o kobiecym towarzystwie i bezpiecznej podróży była czymś krzepiącym. 19

— Mówmy sobie po imieniu, przecież jesteśmy prawie krewnymi. Nigdy bym sobie nie wybaczyła, że nie oferowałam pomocy siostrze lorda Gabriela, który kiedyś oddał mi wielką przysługę. Muszę mu się zrewanżować. Możesz się przecież zatrzymać na kilka dni w moim domu przed wizytą u niego. Pewnie jeszcze go nie ma w Londynie. — To bardzo wielkoduszne. — Panna Smith westchnęła, lecz tym razem, jak się wydawało Louisie, z ulgą. — Proszę, nazywaj mnie Gemmą. Przy­ najmniej imię jest na pewno moje własne - dodała z iskierką humoru. — Będziemy się razem świetnie bawić! Po raz pierwszy każda z nas przeżyje wspaniały, udany londyński sezon! Louisę ucieszyło, że Gemma w odpowiedzi się zaśmiała, choć uczy­ niła to cichutko. Nie dopowiedziała jednak swojej myśli do końca. Z pewnością zdołają we dwie wyjaśnić tajemniczą przeszłość Gemmy, lecz kto wie, co z tego wyniknie? ozmawiały jeszcze przez kilka minut, aż wreszcie Louisa zasnęła. Mrok sypialni rozświetlały tylko iskry gasnącego na kominku ognia. Gemma przymknęła oczy. Nieco się odprężyła. Dopiero teraz uświa­ domiła sobie, w jak wielkim napięciu żyła od czasu, kiedy postanowiła wyruszyć na swoją ryzykowną wyprawę. Przez całe lata nękało ją, że nie wie, kim właściwie jest. Czuła się nieswojo wśród córek szacownych mieszczańskich rodzin i drobnej szlachty. Kim była? Czy przynajmniej dzieckiem z prawego łoża? A teraz nadszedł ten list, jakby spadł prosto z nieba. Napisano go tuż po jej urodzeniu, wiele lat temu! Dlaczego matka nigdy się z nią nie spotkała? Prawnik przysłał pismo z nienaruszoną pieczęcią, lecz ani słowem nie wyjaśnił przyczyny tak długiej zwłoki. Przypomniał się jej pofałdowany ze starości papier i wyblakły atra­ ment. List leżał w jej sakwojażu, owinięty starannie w najlepszą, jaką 20

miała, lnianą chustkę do nosa, wraz z drobnymi oszczędnościami. Był jedyną rzeczą pochodzącą od matki. Gemma nie miała pojęcia, kto wypłacał jej skromną pensję, a tylko dzięki temu, że ją otrzymywała, wiedziała, że nie jest sama w obcym i nieczułym świecie. Nie potrafiłaby opisać, ile ten list dla niej znaczył. Louisa, choć umarli jej rodzice, miała krewnych i nie musiała sama jedna borykać się z przeciwnościami losu. Owszem, Gemma miała swego prawnika, ale znała tylko jego podpis składany na krótkich, oficjalnych listach. Była mu wdzięczna za przesyłane pieniądze, chociaż, mimo jej próśb, nie wyjawił, skąd pochodzą. Wkrótce pozna całą prawdę. Dlaczego rodzice ją opuścili? Musieli mieć jakiś ważny powód! Wiele razy, gdy czuła się samotna i zalęk­ niona albo dokuczały jej starsze koleżanki, a także podczas strasznego pobytu w sierocińcu, powtarzała to sobie wciąż od nowa. Musiała istnieć przyczyna. Ktoś, nawet z daleka, na pewno ją kochał. Teraz wreszcie pozna odpowiedź i jej życie nie będzie już puste. Chciała znaleźć się w objęciach matki. Chciała wiedzieć, kim ona, Gemma Smith, naprawdę jest. Zamknęła oczy. Starała się zapomnieć o wszystkim. Wychowywała się jako sierota, a to zmusiło ją do zachowania nieustannej czujno­ ści. Wciąż wypatrywała jakiegoś nieznanego zagrożenia. Wiedziała, że nikt nie pospieszy jej z pomocą. Nie miała na kogo liczyć prócz samej siebie. Ale tej nocy nie była już samotna. Zasnęła. Ranek okazał się pochmurny, ale deszcz przestał padać. Kiedy jedli śniadanie, kilka promyczków przedarło się przez kłęby chmur. Lucas wyjrzał na dwór i oznajmił, że droga, choć błotnista, nadaje się do jazdy. Louisa powiadomiła go, że zabierają ze sobą pasażerkę. Jeśli na­ rzeczony miał jakieś zastrzeżenia — traktował Gemmę uprzejmie, ale z pewną rezerwą - to zachował je dla siebie. 21

Raz tylko dosłyszała, jak Louisa protestuje: - Przecież to siostra lorda Gabriela! Któż mnie lepiej wprowadzi w towarzystwo? I jakby w odpowiedzi na wymruczane pod nosem zastrzeżenia, nowa przyjaciółka odrzuciła do tyłu jasne loki i powiedziała: - Przekonamy się wkrótce! Gemma, zajęta sznurowaniem podróżnych butów, udała, że tego nie słyszała. Nie pierwszy raz potraktowano ją podejrzliwie czy lekce­ ważąco. Ktoś, kto nie zna swojego nazwiska, często narażony jest na afronty. Wprawdzie wmawiała sobie, że jej zobojętniały, ale tak na­ prawdę nadal dotkliwie ją raniły uniesione brwi, ironiczne miny czy wręcz jawna niechęć. Starała się jednak tego nie okazywać. Nie wiedziała, z jakiej rodziny pochodzi, ale odebrała staranne wy­ chowanie i zachowywała się, jak przystało damie. Nawet jeśli inni traktowali ją z góry, uważając za kogoś gorszego, ona sama nigdy nie dała im do tego pretekstu. W końcu jej dwa skromne bagaże dołączono do wielkiej sterty kufrów z tyłu powozu. Gemma usiadła między Louisą a panną Po- mshack. Lucas i tym razem jechał obok, wierzchem. W miarę jak słońce zaczęło przygrzewać, humor Louisy się poprawiał. - Już dojeżdżamy do miasta. Pamiętam tę oberżę i mostek z tyłu za nią. Och, jaka jestem szczęśliwa! A to, że możesz być moim gościem, cieszy mnie jeszcze bardziej! Nikt nigdy nie cenił sobie obecności Gemmy. Pamiętała, jak dziew­ częta w szkole robiły jej na złość i obmawiały ją za plecami. Teraz od­ wzajemniła więc uśmiech Louisy z prawdziwą wdzięcznością. O ileż wygodniej się jej teraz podróżowało niż w dyliżansie! Nikt nie wciskał jej łokci w bok ani nie zionął na nią czosnkiem. Powóz Louisy miał też dużo lepsze resory i nie trząsł tak strasznie. A najbardziej cieszyło Gemmę to, że miała się do kogo odezwać, z kim się pośmiać i nikt jej nie lekceważył. Nie czuła się już samotna. Wraz z Louisą wyglądały przez okna, wypatrując stolicy. Słońce stało już wysoko, kiedy wjechały do wytwornej, zachodniej części miasta. Gemma z obawą i zdumieniem zarazem patrzyła na sze- 22

rokie ulice i place, przy których stały piękne domy. Louisa musiała być naprawdę zamożna, jeśli stać ją na wynajęcie któregoś z nich. Czy jej brat też mieszka w takim domu? A jeśli nie zechce uznać przybyłej znikąd siostry? Zobaczy w niej tylko naiwną prowincjonal­ ną gęś? Co wtedy? Jeżeli lord Gabriel ją odtrąci, Louisa z pewnością zrobi tak samo. Przecież zaprosiła ją tylko dzięki jej domniemanemu pokrewieństwu z Sinclairami. Gemma się wzdrygnęła. Matka chciała się z nią zoba­ czyć, list mówił o tym wyraźnie. Przecież matka nie może się wyprzeć własnego dziecka! Powóz stanął przed jednym z pałacyków. Lucas zeskoczył z konia i zakołatał do drzwi, lokaj otworzył mu natychmiast. Służący przysta­ wił stopnie do powozu i pomógł paniom opuścić pojazd. — Pan Smelters, nieprawdaż? Wszystko tu robi miłe wrażenie - zwró­ ciła się do lokaja Louisa. Lucas podał jej ramię i wprowadził do holu. Szczupła pokojówka i tęga kobieta o wyglądzie kucharki dołączyły do lokaja, dygając przed swoją nową panią, a potem wszyscy troje sta­ nęli rzędem pod ścianą niczym ołowiane żołnierzyki. — Nazywam się Louisa Crookshank. — Dziewczyna przedstawiła się z naturalnością kogoś, kto całe życie miał do czynienia ze służbą. — Szczerze się cieszę, że zamieszkam tu razem z wami. Lokaj przedstawił resztę służących. — To nasza kucharka, pani Brownley. Pokojówce na imię Lily, a po- mywaczka została w kuchni i nie chce się pokazać, bo ma brudny far­ tuch. Przygotowaliśmy dla pani i gości solidny obiad, ale gdyby pani wolała lekki lunch, to można go podać za pół godziny. Kiedy wczo­ rajszego wieczoru jeszcze pani nie było, kucharka wstawiła wołowinę i szarlotkę do spiżarni. Dobrze byłoby zjeść je po podróży. — Znakomicie! — Louisa posłała miły uśmiech pani Brownley. — Przykro mi z powodu spóźnienia, ale ulewa nie pozwoliła nam przy­ być na czas. — Dziękuję, panienko. Szarlotka jest jeszcze dobra, ale suflet niestety się zmarnował — odparła kucharka z taką miną, jakby dopiero co stłu­ kła cały półmisek jajek. 23

— Obejrzę teraz dom, a potem proszę podać lunch. Och, zapomnia­ łam. Potrzebuję pokojówki, dopóki nie znajdę kogoś odpowiedniego, może nią być Lily. — Oczywiście — odparła pokojówka. Wyglądała na trochę przestra­ szoną energią swojej nowej pani. — A ja rozejrzę się po stajni - dodał Lucas. - Zobaczę, czy będzie odpowiednia dla naszych koni. Obeszły cały dom. Gemma w milczeniu podziwiała piękne zasłony i wytworne meble. Jak wiele domów w Londynie, ten też miał kil­ ka pięter, kuchnię, pomieszczenia dla służby, obszerny hol, jadalnię, bibliotekę i kilka sypialni. Z ulgą przyjęła fakt, że Louisa będzie spać w obszernej sypialni, a ona sama i panna Pomshack w dwóch trochę mniejszych. Przynajmniej tu nie musi się martwić ciasnotą. Louisa kazała lokajowi przynieść bagaże i zaprowadziła ją do poko­ ju gościnnego. Tam przyjrzała się badawczo różowym zasłonom przy łóżku i firankom. — Sypialnia jest mała i trochę pospolita, ale mam nadzieję, że będzie ci w niej wygodnie. Gemma cieszyła się w duchu, że Louisa nigdy nie widziała ciasnej klitki w internacie, gdzie trzeba było spać razem z kilkorgiem dziewcząt. — Ależ tu jest ślicznie! — Dobrze. Proszę, przebierz się teraz i zejdź do jadalni. Wkrótce wszyscy siedzieli przy stole. Lokaj nałożył na talerze zimną wołowinę i ziemniaki. Louisa jadła z apetytem, ale Gemma, mimo że posiłek był naprawdę smaczny, ledwie mogła go przełknąć. — Mam zamiar odwiedzić kilka sklepów na Bond Street — oznaj­ miła Louisa. — Muszę odświeżyć garderobę, nie nadąża za londyńską modą. Może pójdziesz ze mną? Gemma się zaczerwieniła. Jej własne stroje były jeszcze bardziej nie­ modne niż suknie Louisy. — Dziękuję, nie dzisiaj. Muszę napisać list do brata i dowiedzieć się, czy jest w Londynie. Louisa wyglądała na rozczarowaną, lecz kiedy lokaj nalewał jej wina, skinęła głową. 24

— Oczywiście. Na pewno zdążymy jeszcze zrobić sprawunki przed rozpoczęciem sezonu. Zobaczymy się przy herbacie. Sierociniec dzieliło od Londynu ledwie parę kilometrów, ale stojący samotnie zakład wydawał się odległy i wrogi. Nie było wokół niego grządek ani nawet dających cień drzew. Główny budynek, wysoki i mroczny, wyglądał ponuro. Szyby pokrywał brud, po ścianach wił się rzadki bluszcz. Matthew, choć bronił się przed myślą, że Clarissa mo­ głaby dorastać w braku poczucia bezpieczeństwa i w nieżyczliwym otoczeniu, nie umiał sobie wyobrazić tego domu pełnego roześmia­ nych dzieci. Czyżby jego najgorsze obawy miały się ziścić? Poczuł się fatalnie, całkiem jak pod Abu Kir, kiedy cały horyzont zasłoniły francuskie okręty z barwnymi flagami łopoczącymi na strze­ listych masztach. Obydwie floty zbliżyły się do siebie, a potem plunę­ ły ogniem, dymem i gradem pocisków. Matthew tak samo jak wtedy nabrał tchu, szykując się do walki. Uniósł kołatkę i mocno uderzył nią w drzwi. Otworzyła mu dziew­ czynka w wypłowiałym, szaroniebieskim fartuszku, z brązowymi wło­ sami ściągniętymi w ciasny kok i smugą brudu na policzku. Na jego widok otworzyła buzię tak szeroko, że jej wargi ułożyły się w kształt litery „o". Matthew poczuł, że jego wymuszony uśmiech zaczyna się przera­ dzać w grymas. Serce mu się ścisnęło. Kiedy ostatni raz widział Cla- rissę, była mniej więcej w tym samym wieku. — Chciałbym mówić z przełożoną. Dziewczynka zerknęła na niego nieufnie. — Pani nie chce żadnych gości - odezwała się głosikiem równie wątłym, jak ona sama. — Ze mną porozmawia - odparł stanowczo. Dziecko przygryzło wargę, jakby namyślało się, co ma powiedzieć. Za nią ukazała się w sieni jakaś kobieta. 25

- Wynoś się pan. Panna Craigmore nie przyjmuje dziś nikogo - po­ wiedziała ostro. Matthew zmierzył ją spojrzeniem, przed którym, o czym dobrze wiedział, cofnąłby się o krok każdy chorąży. Kobieta zawahała się, jej arogancja gdzieś znikła. - Ze mną porozmawia - powtórzył Matthew. I nim zdołała go za­ trzymać, przestąpił brudny próg. Po obiedzie Louisa pożegnała Gemmę i Lucasa. Narzeczony oznaj­ mił z naciskiem, że chce zajrzeć do swojego klubu. Louisa dobrze wiedziała, że Lucas należy tylko do jednego klubu i że wprowadził go tam stary przyjaciel ojca, ale ukryła uśmiech. Panna Pom- shack skwapliwie zgodziła się towarzyszyć swojej podopiecznej w wy­ prawie do sklepów. Lucas wprawdzie uważał, że powinny odpocząć po podróży, ale Bond Street była tuż-tuż, a Louisie zanadto się spieszyło do nowych strojów, żeby odkładać na później tę wycieczkę. Mogła posłać lokaja po dorożkę, ale pogoda poprawiła się i Londyn wyglądał świe­ żo i zachęcająco. Louisa była pewna że wszystko wokół błyszczało, nie tyle z powodu niedawnego deszczu, ile jej własnego dobrego humoru. Skakałaby z radości po bruku, gdyby nie świadomość, że to nie przystoi młodej damie. Musiało jej więc wystarczyć, że z dyskretnym uśmie­ chem wskazuje najciekawsze rzeczy pannie Pomshack. - Ach, owszem, owszem - przytakiwała jej towarzyszka. Miała jed­ nak spuszczony wzrok i zajęta była starannym omijaniem kałuż. Loui­ sa pożałowała, że nie ma przy niej Gemmy. Ale w końcu to nic dziw­ nego, że chciała napisać do brata. Może jutro pójdą razem na zakupy. Pierwszy sklep, do którego zajrzała, należał do znanej modystki. Wiele kobiet przymierzało tu powiewne czepeczki albo bogato zdo­ bione kapelusze. Z boku przyglądał się temu jakiś znudzony mężczy­ zna. Louisa weszła do środka i przyjrzała się wystawionym nakryciom głowy. Wzrok jej padł na wyjątkowo atrakcyjny kapelusik ozdobiony 26

purpurowymi piórami. Podeszła bliżej, żeby go obejrzeć, i o mało nie zderzyła się z inną klientką, starszą już panią, której rysy wydały się jej znajome. Osłupiała. O Boże, przecież to lady Jersey, osoba bardzo wpływowa, jedna z patronek Almacka. Louisa uraziła ją niechcący ze­ szłego roku. Czy podstarzała dama jeszcze ją pamięta? Jeśli tak, to Louisa nigdy nie wejdzie na salony Almacka: tam obo­ wiązuje rekomendacja! Owo „targowisko małżeńskie", gdzie Loui­ sa ogromnie chciała się dostać, zarezerwowane było dla najbardziej ekskluzywnych kręgów towarzystwa. Teraz mogła tylko udawać, że nie poznaje lady Jersey, albo zaryzykować konfrontację z groźną, lecz wpływową matroną już pierwszego dnia pobytu w Londynie. Nigdy nie była tchórzem, odchrząknęła zatem i spytała: — Przepraszam, lady Jersey, czy może... — Chciałabym obejrzeć ten ciemnożółty kapelusz. - Starsza dama ledwie raczyła na nią spojrzeć. — I proszę mi jeszcze raz pokazać tam­ ten z różowymi wstążkami. Co takiego? Wzięła ją za sprzedawczynię? W Louisie zawrzała krew. — Nie jestem z obsługi! Dama z niezadowoleniem zmierzyła ją wzrokiem. Dziewczynie serce podeszło do gardła, a reszta zdania utknęła jej w krtani. Przecież to się nie może zdarzyć po raz drugi! Jeśli znów ją obrazi, nigdy nie dostanie się do Almacka! Aniołem stróżem, który uchronił Louisę przed taką ewentualnością, okazał się dżentelmen, który wcześniej dyskretnie ukrywał ziewanie. — Ach, to nie jest panna sklepowa, lady Jersey. Ona wróci za chwilę. Pani chyba chciała... - T u urwał i spojrzał na Louisę wręcz zuchwale. W jego orzechowych oczach błysnęła iskierka cynicznego humoru. — Ach, ja... właśnie chciałam powiedzieć, że w tym nakryciu głowy będzie pani bardzo do twarzy... kolor pasuje do pani oczu...- zdołała wyjąkać Louisa. — Przepraszam, że się wtrącam... — Naprawdę tak pani uważa? — Lady Jersey znów spojrzała na trzy­ many w ręce kapelusz i, ku wielkiej uldze Louisy, nie zwróciła na nią większej uwagi. — Poruczniku McGregor, czy pan też jest zdania, że on pasuje do moich oczu? 27

— Nie — odparł mężczyzna. Louisa zadrżała. Dlaczego nie przytak­ nął? Pozwoliłoby to jej ostrożnie zrejterować, nim znów powie coś, czego będzie żałować. Nie powinna była w ogóle odzywać się do lady Jersey, skoro nie przedstawiła się jej przedtem jak należy. Już nieraz narobiła sobie kłopotów, działając bez zastanowienia! Mężczyzna jednak zakończył gładko: — Żaden z tych wymyślnych kapeluszy nie potrafi dodać urody pani wspaniałym rysom. Lady Jersey zaśmiała się - nieco piskliwie - i uderzyła go lekko wachlarzem. — Och, jest pan niepoprawnym pochlebcą! — Oczywiście. W przeciwnym razie musiałbym zawierać same nie­ ciekawe znajomości — odparł bez cienia skruchy. — Proszę, proszę, milady! - Modystka nadbiegła w pośpiechu z ca­ łym stosem pudeł i lady Jersey odwróciła się, żeby obejrzeć kapelusze, które w nich przyniosła. Louisa odetchnęła z ulgą i zerknęła na nieznajomego. Niczym lokaj towarzyszył damie o wiele starszej od niego. Ubrany był jak dżentel­ men, miał zuchwałą, przystojną twarz, ciemnobrązowe włosy, cynicz­ ne orzechowe oczy i — mimo średniego wzrostu — coś wojskowego w postawie. Jego uśmiech uświadomił Louisie, że powinna była sta­ ranniej zadbać o wygląd przed wyjściem. Ten mężczyzna umiał oce­ nić kobietę. Nieoczekiwanie zapragnęła, żeby ją zapamiętał. Choć nie wyglądał na kogoś zamożnego czy utytułowanego, lady Jersey nazywała go porucznikiem. Może był jednym z licznych ofi­ cerów, którzy po latach wojen z Napoleonem żyli teraz ze skromnej pensji? Mężczyzna, jakby czując na sobie jej spojrzenie, odwrócił się, a w jego wzroku dostrzegła rozbawienie. — Mogłaby pani być wcale dobrą sprzedawczynią... — powiedział tak cicho, że tylko ona mogła go słyszeć. Miał lekki szkocki akcent i ładny, głęboki głos. Louisa już otwierała usta, żeby mu się należycie odciąć, ale zrezyg­ nowała. Wolała nie ryzykować. — Tylko że nawet ktoś tak uroczy nie zdoła mnie namówić do kup­ na czegokolwiek. 28

Louisa poczuła, że rumieni się z satysfakcji. Nie wiedziała, czy ma się roześmiać, czy obrazić. Mężczyzna najwyraźniej czekał na odpo­ wiedź. Nim jednak zdołała znaleźć stosowną replikę na tak śmiałą zaczepkę, przerwano im. — Poruczniku McGregor, proszę tu przyjść! - Lady Jersey się znie­ cierpliwiła. Ruszył więc oglądać kolejne nakrycia głowy. Jego uwagi skłoniły do śmiechu zarówno dostojną towarzyszkę, jak pannę sklepową. — Nie, ten jest stanowczo nieodpowiedni, wygląda niczym wiejskie podwórko - powiedział na widok kapelusza z wielkim rondem ozdo­ bionym czymś, co przypominało stadko żółtych kurczątek. Nazwał ją uroczą! Choć Louisę nieraz już obdarzano komplemen­ tami, ten wydał się jej szczery, a szkocki akcent zapadł jej w pamięć. Powinna też pamiętać, że taki kawaler zapewne potrafi prawić miłe słówka każdej damie... Był bez wątpienia światowcem, i to bardzo przystojnym. Żałowała, że tak szybko odszedł, choć wciąż jeszcze ru­ mieniła się na wspomnienie spojrzeń, którymi zdawał się przenikać ją na wskroś. Przywołała się do porządku. W końcu była zaręczona, po cóż więc miałaby się interesować byłym oficerem, zapewne bez grosza przy du­ szy? Tylko dlatego, że ma wesołe oczy i ciepły uśmiech? Co by na to powiedział Lucas? Obiecała sobie w duchu, że narzeczony nie dowie się o niczym. Gdyby jednak miała jakichś znajomych w Londynie, dużo łatwiej byłoby się jej obracać w dobrym towarzystwie. A ten człowiek najwy­ raźniej owinął sobie lady Jersey wokół palca. Mógłby pomóc Louisie dostać się do Almacka. Dała pannie Pomshack znak, że chce już wyjść ze sklepu. I cały czas wmawiała sobie, że pragnie poznać porucznika jedynie w celu nawiązania korzystnych koneksji. A może po prostu chciała jeszcze raz ujrzeć cyniczny błysk w jego oczach? 29

Colin McGregor udawał, że patrzy na okropny kapelusz z purpu­ rowymi piórami, i uprzejmie pomrukiwał w odpowiedzi na pytania lady Jersey. W istocie kątem oka śledził ładną blondynkę, wychodzą­ cą ze sklepu. Apetyczny kąsek, choć umknęła niczym górski zając w ucieczce przed buszującym po wrzosowisku lisem. Kim była? Może mężatką, może narzeczoną? Chyba jest zamożna, bo nosiła dobrze skrojoną, kosztowną suknię. Cena idiotycznego ka­ pelusza, któremu się przyglądał, starczyłaby na tygodniowe komorne za nędzną norę, w której sypiał. Chętnie by pocałował te delikatne, nadąsane usta. Przegnał pospiesznie podobne myśli. Nie wolno mu urazić lady Jersey. Stłumił westchnienie i skupił uwagę na kolejnym kapeluszu przyniesionym przez sprzedawczynię. Zdobiły go sztuczne jagody ufarbowane na zdumiewający, brązowofioletowy kolor. Pokrę­ cił przecząco głową. — Ludzie goniliby za panią po ulicy, żeby je oberwać! Obydwie kobiety zachichotały. Colin zaś po raz nie wiadomo który zadał sobie w duchu pytanie, jak, u licha, mógł się znaleźć w tak żałosnym położeniu? emma zanurzyła gęsie pióro w kałamarzu i złożyła staranny podpis pod listem. Mimo że nie znała swego pochodzenia - a może z tego właśnie powodu — powinna zrobić wszystko, żeby zaprezentować się jako osoba wyedukowana i godna szacunku. Nawet jej charakter pis­ ma musi być odpowiedni, tak by brat rozpoznał w niej damę, zanim jeszcze doczyta list do końca. Napisanie go zabrało jej mnóstwo czasu. Zaczynała list kilkanaście razy, nim w końcu uznała go za dobry. Spojrzała na zmięte karty kosz­ townego papieru z poczuciem winy. No cóż, starała się, żeby tych kilka słów wypadło jak najlepiej. Z westchnieniem złożyła starannie 30