mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Cabot Meg -Jeśli widziałeś,zadzwoń 1- Kiedy piorun uderza

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :835.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Cabot Meg -Jeśli widziałeś,zadzwoń 1- Kiedy piorun uderza.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 64 osób, 47 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 103 stron)

1 Mam to opisać. Dokładnie. To się nazywa oświadczenie. Właśnie. Oświadczenie. Mam opisać, jak do tego do­ szło. Od początku do końca. W telewizji zwykle wygląda to tak, że składający oświadczenie siedzi sobie wygodnie i mówi, a ktoś inny to zapisuje. Potem dają do przeczytania i już, wystarczy tylko podpisać. Poza tym serwują kawę i pączki, i różne pyszności. Mnie dali tylko kupę papieru i cieknący długopis. Nie szarpnęli się nawet na dietetyczną colę. To jeszcze jeden dowód na to, że telewizja kłamie. Chcecie oświadczenia? Dobra, oto moje oświadczenie. To wszystko przez Ruth. Naprawdę. Zaczęło się tego popołudnia w kafeterii, w ko­ lejce po hamburgery, kiedy Jeff Day powiedział Ruth, że jest taka gruba, że będą musieli ją pochować w pudle fortepianu, tak jak Elvisa. To kompletna bzdura, bo - o ile mi wiadomo - Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu. Owszem, był okropnie gruby, kiedy umarł, ale jestem pewna, że Priscilla Presley mogła sobie pozwolić na lepszą trumnę dla Króla niż fortepian.

A po drugie, co właściwie Jeff Day sobie wyobraża? Ze będzie bezkarnie wygadywał takie rzeczy o mojej najlepszej przyjaciółce? No więc zrobiłam to, co zrobiłaby każda najlepsza przyja­ ciółka w takich okolicznościach. Wyszłam z kolejki i dołożyłam mu pięścią. Nie myślcie sobie, że Jeff Day nie zasługuje na to, żeby ob­ rywać pięścią, i to regularnie. To skończony dupek. I wcale nieprawda, że dostał za mocno. No, owszem, za­ chwiał się i poleciał w pojemniki z przyprawami. No i co? Nie skaleczył się. Nawet nie dostał po gębie. Zobaczył moją pięść i uchylił się w ostatniej chwili, więc zamiast rąbnąć go w nos, jak zamierzałam, trafiłam go ostatecznie w szyję. Mocno wątpię, czy zrobił mu się od tego siniak. Ale, jasna sprawa, chwilę później na moim ramieniu wylą­ dowała wielka, mięsista łapa i trener Albright odwrócił mnie twarzą do siebie. Okazało się, że stał w kolejce za mną i Ruth po talerz karbowanych frytek. Wszystko widział... Z wyjątkiem tego momentu, kiedy Jeff mówi Ruth, że będą ją musieli pochować w pudle fortepianu. Tego akurat nie wi­ dział. Ale jak grzmotnęłam gwiazdę jego drużyny piłkarskiej pię­ ścią w szyję, to oczywiście musiał zobaczyć. - Idziemy, młoda damo - powiedział trener Albright. Wyprowadził mnie z kafeterii i zabrał na górę, tam gdzie są gabinety pedagogów. Mój pedagog, pan Goodhart, siedział za biurkiem, pożywia­ jąc się zawartością brązowej, papierowej torby. Ale nie ma co się nad nim użalać; na tej brązowej, papierowej torbie były złote łuki. Zapach frytek czuło się na korytarzu. Nie zauważyłam, żeby pan Goodhart przez ostatnie dwa lata, odkąd przychodzę do jego gabinetu, przejął się choć przez chwilę dawką nasyco­ nego tłuszczu, jaką pochłania dziennie. Powiada, że ma szczę­ ście, bo jego metabolizm z natury jest bardzo wysoki. Podniósł głowę i uśmiechnął się, kiedy trener Albright po­ wiedział „Goodhart" tym swoim głosem, od którego przecho­ dzą ciarki. - O, Frank - odezwał się. - I Jessica! Co za miła niespo­ dzianka. Frytkę? Wyciągnął w naszą stronę wiadro frytek. Pan Goodhart nie oszczędzał na posiłkach. - Dzięki - powiedziałam i wzięłam parę. Trener Albright nie wziął ani jednej. - Ta dziewczyna uderzyła pięścią w szyję mojego najlep­ szego obrońcę - oznajmił. Pan Goodhart spojrzał na mnie z dezaprobatą. - Jessico - powiedział. - Czy to prawda? - Chciałam dać mu po twarzy, ale się uchylił -wyjaśniłam. Pan Goodhart potrząsnął głową. - Jessico, rozmawialiśmy już na ten temat. - Wiem - westchnęłam. Według pana Goodharta nie radzę sobie z uczuciem gniewu. - To nie moja wina. Ten gość na­ prawdę jest skończonym dupkiem. To chyba nie było dokładnie to, co trener Albright i pan Goodhart spodziewali się usłyszeć. Pan Goodhart tylko prze­ wrócił oczami, ale trener Albright wyglądał jak ktoś, kto za chwi­ lę dostanie zawału. - W porządku - pan Goodhart zareagował natychmiast, usi­ łując, jak sądzę, podtrzymać u trenera zamierającą akcję serca. - Dobrze. Siadaj, Jessico. Dziękuję, Frank. Zajmę się tym. Trener Albright nie ruszał się jednak z miejsca, nawet kiedy usiadłam przy oknie na moim ulubionym, winylowym krześle w kolorze pomarańczowym. Grube, serdelkowate palce zwinął w pięści, zupełnie jak rozzłoszczone dziecko. Zrobił się czer­ wony na twarzy, a na środku czoła pulsowała mu drobna żyłka. - Zraniła go w szyję - powiedział trener Albright.

Pan Goodhart mrugnął do niego okiem. Powiedział uspo­ kajającym tonem, jakby trener Albright był bombą, którą trzeba rozbroić: - Szyja musi go okropnie boleć. Wcale nie wątpię, że mło­ da kobieta o wzroście metr pięćdziesiąt może dotkliwie pobić obrońcę, który ma ponad metr osiemdziesiąt i waży dziewięć­ dziesiąt kilo. - Taak - potwierdził trener Albright. Trener Albright jest odporny na sarkazm. - Chłopak nie może mi się rozkleić. - To na pewno było dla niego bardzo traumatyczne przeży­ cie - powiedział pan Goodhart. - Proszę, nie martw się o Jessi- cę. Odpokutuje swój czyn w sposób adekwatny. Trener Albright prawdopodobnie nie rozumiał znaczenia takich słów, jak „traumatyczne" czy „adekwatny", bo powiedział tylko: - Nie chcę, żeby się czepiała moich chłopaków! Trzymaj ją z daleka od nich! Pan Goodhart odłożył hamburgera, wstał i podszedł do drzwi. Położył dłoń na ramieniu trenera, mówiąc: - Zajmę się tym, Frank. Potem wypchnął łagodnie trenera Albrighta do holu i za­ mknął drzwi. - Uff- powiedział, kiedy zostaliśmy sami, a potem usiadł, zabierając się ponownie do jedzenia. - No więc - odezwał się, żując. W kąciku jego ust pojawił się ketchup. - I co z naszym postanowieniem, żeby nie wdawać się w bójki z ludźmi, którzy nas przewyższają wzrostem i masą? Gapiłam się na ketchup. - To nie ja zaczęłam - stwierdziłam. - To Jeff. - O co chodziło tym razem? - pan Goodhart znowu podał mi frytki. - O twojego brata? - Nie - zaprzeczyłam. Wzięłam dwie frytki i włożyłam je do ust. - O Ruth. - O Ruth? - Pan Goodhart odgryzł kolejny kęs hamburge­ ra. Plama ketchupu jeszcze się powiększyła. - A co z Ruth? - Jeff powiedział, że Ruth jest taka gruba, że będą musieli ją pochować w pudle fortepianu, jak Elvisa. Pan Goodhart przełknął. - To śmieszne. Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu. - Wiem -wzruszyłam ramionami. - Rozumie pan, że nie miałam innego wyjścia, tylko mu dołożyć. - No, cóż, szczerze mówiąc, Jess, nie bardzo rozumiem. Widzisz, problem polega na tym, że jeśli bijesz tych chłopców, to któregoś dnia oni ci oddadzą, wtedy będzie bardzo nieprzy­ jemnie. - Przez cały czas próbują mi oddać - powiedziałam. - Ale jestem dla nich za szybka. - Taak - powiedział pan Albright. W kąciku ust ciągle miał ketchup. - Ale pewnego dnia potkniesz się czy coś i wtedy cię stłuką. - Nie wydaje mi się - stwierdziłam. - Widzi pan, ostatnio zaczęłam ćwiczyć kick boxing. - Kick boxing - powiedział pan Goodhart. - Tak - potwierdziłam. - Mam wideo. - Wideo - powiedział pan Goodhart. Zadzwonił telefon. - Przepraszam cię na moment, Jessico - dodał pan Goodhart i podniósł słuchawkę. Podczas gdy pan Goodhart rozmawiał przez telefon ze swo­ ją żoną, która ma, zdaje się, problem z kolejnym dzieckiem, Rus- selem, wyglądałam przez okno. Z okna pana Goodharta nie­ wiele można zobaczyć. Głównie parking nauczycielski i kawał nieba. Miasto, w którym mieszkam, jest dość płaskie, więc z każ­ dego miejsca widać mnóstwo nieba. Akurat wtedy niebo było szare i pokryte chmurami. Za myjnią samochodową, naprze­ ciwko szkoły, na niebie ciągnął się pas ciemnoszarych chmur.

W sąsiednim hrabstwie pewnie padało. Patrząc na te chmury, trudno było jednak powiedzieć, czy deszcz przyjdzie również do nas. Sądziłam, że raczej przyjdzie. - Jeśli nie chce jeść - mówił pan Goodhart do telefonu - nie próbuj go zmuszać... Nie, nie chciałem powiedzieć, że go zmuszasz. Chciałem powiedzieć, że może teraz akurat nie jest głodny... Tak, wiem, że powinien jadać regularnie, ale... Myjnia była pusta. No pewnie, kto by mył samochód tuż przed deszczem. Ale w McDonaldzie, tuż obok, gdzie pan Goodhart kupił swoją bułę i frytki, siedział tłum. Tylko najstar­ szym rocznikom wolno wychodzić w porze lunchu i wszyscy rzucają się do McDonalda i Pizza Hut po drugiej stronie ulicy. - W porządku - powiedział pan Goodhart, odkładając słu­ chawkę. - No, o czym to mówiliśmy, Jess? Powiedziałam: - Mówił pan, że muszę się nauczyć panować nad sobą. Pan Goodhart pokiwał głową. - Tak - powiedział. - Tak, naprawdę musisz, Jessico. - Albo któregoś dnia oberwę. - Świetnie to ujęłaś. - I że zanim coś zrobię, kiedy wpadnę w złość, powinnam policzyć do dziesięciu. Pan Goodhart znowu pokiwał głową, z jeszcze większym entuzjazmem. - Tak, to także prawda. - Co więcej, jeśli chcę się nauczyć, jak odnosić sukcesy w życiu, muszę sobie uświadomić, że przemoc nie jest skuteczną metodą. Pan Goodhart klasnął w dłonie. - Otóż to! Zaczynasz rozumieć, Jessico. Wreszcie zaczy­ nasz rozumieć. Podniosłam się z krzesła. Przychodziłam do gabinetu pana Goodharta już prawie dwa lata i znałam jego punkt widzenia. Dodatkowa korzyść z tych spotkań polegała na tym, że spędzi­ łam kupę czasu w poczekalni, przeglądając różne broszurki, i odrzuciłam ostatecznie możliwość zrobienia kariery w siłach zbrojnych. - Tak - powiedziałam. - Chyba zaczynam rozumieć, panie Goodhart. Bardzo dziękuję. Spróbuję się poprawić. Już prawie byłam na zewnątrz, kiedy mnie zatrzymał. - Och, jeszcze jedno, Jess - powiedział przyjaźnie. Obejrzałam się przez ramię. - Ehe? - Jeszcze przez tydzień będziesz zostawać za karę dłużej w szkole - oznajmił, żując frytkę. - Na dokładkę do tych sied­ miu tygodni, które zarobiłaś poprzednio. Uśmiechnęłam się. - Panie Goodhart? - Tak, Jessico? - Ma pan ketchup na wardze. Dobra, może to nie była szczególnie cięta odpowiedź. Ale przecież nie zagroził, że zadzwoni do moich rodziców. Gdyby to zrobił, możecie być pewni, że usłyszałby coś, co by mu poszło w pięty. Ale nie zrobił. A kolejny tydzień dodatkowej odsiadki w szkole to dla mnie betka w porównaniu z telefonem do starych. Poza tym, cholera, mam tyle tygodni odsiadki, że myśl o normalnym życiu już i tak wydaje mi się nierealna. Niedo­ brze, w gruncie rzeczy, że odsiadka nie liczy się jako zajęcia do­ datkowe. W przeciwnym razie już teraz moje szanse na dosta­ nie się do college'u znacznie by wzrosły. Zresztą tak naprawdę odsiadka to nic strasznego. Po prostu zostaje się godzinę dłużej. Można odrabiać lekcje, jak się chce, można czytać. Nie wolno tylko rozmawiać. Chyba najgorsze w tym wszystkim jest to, że po odsiadce już na pewno się nie zała­ piesz na szkolny autobus. Ale z drugiej strony, co za przyjemność

wracać do domu autobusem z pierwszakami i całym tym towa­ rzystwem? Odkąd Ruth zrobiła prawo jazdy, każdy pretekst jest dla niej dobry, żeby się przejechać, więc co wieczór mam zapew­ niony transport. Moi rodzice jeszcze się nie połapali. To znaczy, w tych odsiadkach. Powiedziałam im, że wstąpiłam do zespołu muzycznego grającego na uroczystościach szkolnych. Moi rodzice są teraz zaabsorbowani innymi, dużo ważniejszy­ mi rzeczami i na pewno nie przyjdą na żaden występ. Całe szczę­ ście, bo mieliby problem z wypatrzeniem mnie w sekcji fletów. W każdym razie, kiedy Ruth przyszła po mnie tego dnia - tego dnia, kiedy wszystko się zaczęło, tego samego, kiedy rąb­ nęłam Jeffa Daya w szyję - była cała skruszona, bo to przez nią wpadłam w tarapaty. - O, Boże, Jess - powiedziała, kiedy spotkałyśmy się o czwar­ tej przed drzwiami audytorium. W Liceum im. Ernesta Pyle'a tyle osób siedzi za karę po lekcjach, że zaczęli upychać nas w au­ dytorium. To trochę przeszkadza kółku dramatycznemu, które odbywa próby na scenie codziennie od godziny trzeciej, ale nam nie wolno im przeszkadzać i nawzajem, chyba że potrzebują dużych chłopaków z ostatniego rzędu do przesunięcia części dekoracji albo ustawienia czegoś. Dobrą stroną takiego układu jest to, że sztukę Nasze miasto znam w tej chwili na pamięć. Jest tylko jedno „ale": na cholerę mi to? - O, Boże, Jess - paplała Ruth. - Szkoda, że tego nie wi­ działaś. Jeff ubabrał się po łokcie w przyprawach. Po tym, jak go rąbnęłaś, oczywiście. Miał całą koszulę w majonezie. Byłaś wspaniała. Oczywiście w ogóle nie musiałaś nic robić, ale to było wspaniałe. - Taak- powiedziałam. Chciałam już jechać do domu. Od­ siadka nie jest może taka straszna, ale do przyjemności nie nale­ ży. Jak w ogóle cała szkoła. - No, dobra. Jedźmy. Poszłyśmy w stronę parkingu, ale małego czerwonego ka­ brioletu, który Ruth kupiła za pieniądze z bar micwy, nie było. Nie chciałam jej nic mówić, bo Ruth kocha ten samochód i nie miałam najmniejszej ochoty być tą osobą, od której się dowie, że zniknął. Kiedy jednak postałyśmy tak dobrą chwilę, a ona dalej plotła, jaka to byłam wspaniała, a ja patrzyłam, jak pozo­ stali odsiadkowicze pakują się do swoich pikapów albo na mo­ tocykle (większość z nich to wieśniaki albo młodociani prze­ stępcy -jestem jedyną miastową), mruknęłam coś w rodzaju: - Eee, Ruth. Gdzie jest twój samochód? Ruth na to: - Och, odstawiłam go do domu po szkole, a potem Skip mnie tu przywiózł i zostawił. Skip jest bratem bliźniakiem Ruth. Za pieniądze z bar mi­ cwy kupił trans arna. Choć według mnie nawet z trans amem Skip miał zero szans, że kogoś poderwie. - Pomyślałam - ciągnęła Ruth - że byłoby fajnie przespa­ cerować się do domu. Popatrzyłam na chmury, które wcześniejszym popołudniem przepływały nad myjnią samochodową. Teraz znajdowały się niemal bezpośrednio nad naszymi głowami. - Ruth, mamy do domu ponad trzy kilometry. A Ruth na to, rozszczebiotana: - U-hu, wiem. Możemy spalić mnóstwo kalorii, jak bę­ dziemy szły szybko. - Zaraz będzie lało. Ruth spojrzała w niebo, zezując. - Wcale nie - stwierdziła. Chyba miała coś nie tak z głową. - Ruth, właśnie że będzie. Brałaś coś czyjak? Mina jej się wydłużyła. Niewiele, w gruncie rzeczy, potrze­ ba, żeby jej zepsuć humor. Ciągle była nie w humorze, chyba

z powodu uwagi Jeffa na temat pogrzebu w fortepianie. Dlate­ go chciała iść do domu na piechotę. Miała nadzieję, że trochę schudnie. Wiedziałam, że na tydzień zrezygnuje z lunchu, wszystko przez tego dupka. - Nic nie brałam - oświadczyła. - Po prostu uważam, że obie powinnyśmy zadbać o figurę. Zaraz będzie lato, a ja nie zamierzam przez kolejne cztery miesiące wykręcać się od róż­ nych imprez na basenie. Parsknęłam śmiechem. - Ruth, nikt nas nigdy nie zaprasza na imprezy na basenie. - Mów za siebie - odparowała. - A chodzenie jest niezwy­ kle pożytecznym ćwiczeniem. W marszu spala się tyle samo ka­ lorii co w biegu. Popatrzyłam na nią uważnie. - Ruth. To bzdura. Kto ci to powiedział? - To stwierdzony fakt - nie ustępowała. - Idziesz czy nie? - Nie do wiary - powiedziałam - że cię w ogóle obchodzi, co mówi taki dupek, jak Jeff Day. - Nie obchodzi mnie, co mówi Jeff Day. To nie ma z nim nic wspólnego. Po prostu myślę, że czas zadbać o linię. Stałam tak i gapiłam się na nią. A przedstawiała dość szczegól­ ny widok. Jest moją najlepszą przyjaciółką od przedszkola, to jest odkąd wprowadziła się z rodzicami do domu obok. Zabawne, ale jeśli nie liczyć faktu, że teraz ma biust - całkiem spory, większy, niż ja będę miała kiedykolwiek, chyba że wstawię sobie implanty, do czego nigdy nie dojdzie - wygląda dokładnie tak samo jak pierw­ szego dnia, kiedy ją poznałam: jasnobrązowe, kręcone włosy, ogromne niebieskie oczy za okularami w złotych, drucianych oprawkach, dość wydatny brzuch i IQ 167 (poinformowała mnie o tym po pięciu minutach naszej pierwszej wspólnej gry w klasy). Ale nigdy byście się nie domyślili, że jest ze wszystkiego w zaawansowanych grupach, gdybyście zobaczyli, w co była ubrana. Po pierwsze miała na sobie czarne legginsy, bluzę z wiel­ kimi literami EPHS i buty do biegania. Nie tak źle, co? To jesz­ cze nie koniec. Ten zestaw uzupełniła opaskami przeciwpotowymi - nie żartuję - na głowie i na nadgarstkach, a przez ramię przewiesiła torbę z wielką butlą wody. Pewnie myślała, że wygląda jak spor­ towiec klasy olimpijskiej, ale tak naprawdę wyglądała jak zbzi- kowana gospodyni domowa, która właśnie odebrała zamówio­ ne w sprzedaży wysyłkowej dzieło Ćwicz z Oprali albo coś podobnego. Kiedy tak stałam, przyglądając się Ruth, zastanawiając się, jakjej powiedzieć o tych opaskach, jeden z chłopaków z odsiad­ ki zatrzymał się koło nas na indianie. Czy mogę skorzystać z okazji, żeby zaznaczyć, że jedyną rze­ czą, jakiej zawsze pragnęłam, jest motocykl? Ten w dodatku mruczał cichutko. Nienawidzę facetów, którzy zdejmują tłu­ miki z motocykli, hałasująjak opętani i urządzają konkursy sko­ ków przez „śpiącego policjanta" na parkingu dla nauczycieli. Ten człowiek nastroił swój motor tak, że mruczał cichutko, jak mały kotek. Pomalowany na czarno, lśniący chromem w różnych miejscach, to był naprawdę świetny motor. Wiem, co mówię. A widok chłopaka, który na nim siedział, też nie raził w oczy. - Mastriani - zagadnął, stawiając stopę w wysokim bucie na krawężniku. - Podwieźć cię? Gdyby Ernest Pyle, sławny reporter i szacowny patron na­ szej szkoły, powstał z grobu i zjawił się przede mną, prosząc o fachowe rady w zakresie dziennikarstwa, nie byłabym bardziej zaskoczona. Mam nadzieję, że udało mi się to ukryć. Odparłam bardzo spokojnie: - Nie, dzięki. Przespacerujemy się. Popatrzył w niebo.

- Będzie lało. Kiwnęłam głową w stronę Ruth, tak żeby pojął, o co chodzi. - Przespacerujemy się - powtórzyłam. Wzruszył ramionami. - Idziecie na swój pogrzeb - stwierdził i odjechał. Popatrzyłam w ślad za nim, starając się nie zwracać uwagi, jak pod opiętymi dżinsami pięknie rysują się jego perfekcyjne pośladki. Pośladki nie były jedyną pięknie zarysowaną częścią jego ciała. Och, spokojnie. Mam na myśli twarz, jasne? Miał ładną twarz, nie taką z kwadratową szczęką, jak u większości chłop­ ców z mojej szkoły. Na jego twarzy przynajmniej widać było jakąś inteligencję. I co z tego, że nos sprawiał wrażenie, jakby go złamano parę razy? Zgoda, może miał trochę krzywe usta, a jego ciemne, krę­ cone włosy wołały o fryzjera. Te drobne usterki wynagradzała z nawiązką para jasnoniebieskich, a właściwie bladoszarych oczu oraz ramiona tak szerokie, że wątpię, czy coś bym spoza nich widziała, gdyby zdarzyło mi się kiedyś jechać za jego plecami na motocyklu. Ruth, jednakowoż, chyba nie zauważyła żadnej z tych uj­ mujących cech. Wpatrywała się we mnie tak, jakby przyłapała mnie na rozmowie z ludożercą. - O, mój Boże, Jess - powiedziała. - Kto to był? - Nazywa się Rob Wilkins - odparłam. A ona na to: - Wieśniak. Och, mój Boże, Jess, ten gość to wieśniak. Nie wierzę, że z nim rozmawiałaś. Spokojnie. Wszystko wyjaśnię. Do Liceum im. Ernesta Pyle'a chodzą dwa typy ludzi: dzie­ ciaki z obszarów wiejskich hrabstwa, czyli wieśniaki, oraz ludzie z miasta, czyli miastowi. Wieśniaki i miastowi nie zadają się ze sobą. Kropka. Miastowi uważają, że są lepsi od wieśniaków, bo mają więcej pieniędzy. Ich rodzice są na ogół lekarzami, prawni­ kami albo nauczycielami. Wieśniaki myślą, że są lepsi od miasto­ wych, bo potrafią różne rzeczy, których miastowi nie potrafią, na przykład naprawić stary motocykl czy pomóc cielakom przyjść na świat i tak dalej. Rodzice wieśniaków to robotnicy albo farmerzy. W obrębie tych grup są podgrupy, takie jak młodociani prze­ stępcy, mięśniaki - raczej lubiani sportowcy, a także cheerlea- derki - ale linia głównego podziału przebiega między wieśnia­ kami i miastowymi. Ruth i ja jesteśmy miastowe. Rob Wilkins, naturalnie, jest wieśniakiem. Dla upiększenia obrazka dodam, że prawie na pewno jest również młodocianym przestępcą. No, ale jak z lubością powtarza pan Goodhart, ja także nale­ żę, albo w niedalekiej przyszłości będą należeć do tej kategorii, jeżeli nie zacznę brać poważnie jego cennych rad dotyczących panowania nad uczuciem gniewu. - Skąd ty go w ogóle znasz? - dopytywała się Ruth. - Na pewno nie macie żadnych wspólnych zajęć. To zdecydowanie nie jest ktoś, kto wybiera się do college'u. Raczej do więzienia - dodała drwiąco. -Ale on musi już kończyć szkołę, na Boga. Wiem. Ruth strasznie wybrzydza, no nie? Wcale nie, w gruncie rzeczy. Po prostu się boi. Faceci - praw­ dziwi faceci, nie kretyni, jak jej brat, Skip - przerażają Ruth. Nawet z jej IQ 167 facetów nigdy nie była w stanie zrozumieć. Ruth zwyczajnie nie potrafi pojąć, że chłopcy są tacy jak my. No, dobra, przy kilku istotnych zastrzeżeniach. - Spotkałam go na odsiadce - powiedziałam. - Czy może­ my się stąd ruszyć, zanim zacznie padać? No, wiesz, mam ze sobą flet. Ruth nie dawała jednak za wygraną.

- Naprawdę zgodziłabyś się, żeby cię podwiózł? Ktoś, kogo kompletnie nie znasz? Gdyby mnie tu nie było? - Nie wiem - powiedziałam. Faktycznie, nie wiedziałam. Chyba nie macie wrażenia, że po raz pierwszy chłopak zaproponował mi podwiezienie? Przyznaję, może trochę za łatwo mi przychodzi wymłócić kogoś pięściami, ale przecież nie gryzę. Może jestem odrobinę przymała- tylko metr pięćdziesiąt pięć, o czym pan Goodhart tak lubi mi przypominać - i nie zawracam sobie specjalnie głowy makijażem czy ciuchami, ale, możecie mi wierzyć, radzę sobie całkiem nieźle. Nie jestem supermodelką: włosy obcinam krótko, dla świę­ tego spokoju, i odpowiada mi ich brązowy kolor - nie bawię się eksperymentowaniem z pasemkami, jak niektóre dziewczyny z mojej szkoły. Brązowe włosy pasują do brązowych oczu, któ­ re pasują do opalonej cery - no, w każdym razie, pod koniec lata moja skóra zwykle robi się właśnie taka. Ale jedyny powód, dla którego nigdzie nie wychodzę w so­ botnie wieczory, jest taki, że mam do wyboru albo siedzieć w do­ mu, albo pałętać się z takimi typami, jak Jeff Day albo Skip, brat Ruth. Tylko z takimi mama pozwoliłaby mi wyjść. Taak, na tym to polega. Miastowi. Wolno mi umawiać się wyłącznie z „chłopcami, którzy idą do college'u". Czytaj: mia­ stowymi. Na czym to stanęłam? Aa, tak. No więc, jeśli chcecie wiedzieć, Rob Wilkins nie był pierw­ szym facetem, który zatrzymał się przy mnie, pytając, czy gdzieś mnie podrzucić. Ale Rob Wilkins był pierwszym facetem, któremu miałam ochotę nie odmówić. - Taak - zwróciłam się do Ruth. - Pewnie tak. To znaczy, przyjęłabym jego propozycję. Gdyby ciebie tu nie było i w ogóle. - Nie mogę uwierzyć. Ruth zaczęła iść. Chmury były tuż za nami. Nie miałyśmy szans uciec przed deszczem, chyba że poruszałybyśmy się z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. A Ruth, w najlepszym wypadku, rozwija prędkość dwóch kilometrów na godzinę. Sprawna fizycznie to ona nie jest. - Nie wierzę - powtórzyła jeszcze raz. - Nie możesz się włóczyć na motocyklach z jakimiś wsiokami. Wiesz, jak to się może skończyć? Znajdą twojego trupa gdzieś w polu. Prawie każdą dziewczynę, która znika w Indianie, znajdują w końcu półnagą, rozkładającą się na polu kukurydzy. Ale tego wam pewnie nie trzeba mówić? - Dziwna jesteś - ciągnęła Ruth. - Żeby się zaprzyjaźniać z typami z odsiadki? Raz po raz spoglądałam przez ramię na chmury za naszymi plecami. Były ogromne, jak góry. Tyle że, w przeciwieństwie do gór, nie trwały w jednym miejscu. - Wiesz - powiedziałam -właściwie nic nie mogę poradzić na to, że ich znam. Siedzieliśmy obok siebie przez godzinę dziennie w ciągu ostatnich trzech czy czterech miesięcy. - Ale to wieśniaki - odparła Ruth. - Mój Boże, Jess. Czy ty z nimi rozmawiasz? - Nie wiem. To znaczy, nie wolno nam rozmawiać. Ale pani Clemmings musi codziennie sprawdzać listę, więc w ten spo­ sób poznaje się imiona. Tak po prostu jest. Ruth potrząsnęła głową. - Och, mój Boże - powiedziała. - Mój ojciec by mnie zabił - zabiłby mnie - gdybym wróciła do domu na motocyklu jakie­ goś wsioka. Nic na to nie odpowiedziałam. Szanse, żeby ktoś zapropo­ nował Ruth przejażdżkę na motorze, były bliskie zeru. - Jednak - odezwała się Ruth po przejściu kawałka drogi - jest dość przystojny. To znaczy, jak na wsioka. Co zrobił?

- Żeby dostać odsiadkę? - wzruszyłam ramionami. - Skąd mam wiedzieć? Nie wolno nam rozmawiać. Opiszę teraz, gdzie się wtedy znajdowałyśmy. Liceum im. Ernesta Pyle'a znajduje się przy nazwanej z fantazją ulicy Szkol­ nej. Jak się może domyślacie, na ulicy Szkolnej nie ma nic spe­ cjalnego poza, no właśnie, szkołą. Jeszcze dwie uliczki i wycho­ dzi się na pola. McDonald, myjnia i inne rzeczy są na ulicy Pike. Nie szłyśmy ulicą Pike. Nikt nie łazi ulicą Pike, odkąd jedna dziewczyna została tam przejechana. Doszłyśmy ulicą Szkolną prawie do boiska, kiedy spadły pierwsze wielkie, ciężkie krople deszczu. - Ruth? - odezwałam się dość spokojnie, kiedy poczułam deszcz. - Przeleci - stwierdziła Ruth. Spadła na mnie kolejna kropla. Do tego ogromna błyskawi­ ca rozdarła niebo; piorun trafił chyba w wieżę ciśnień jakiś ki­ lometr dalej. Rozległ się grzmot. Bardzo głośny. Tak głośny jak odrzutowce nad bazą wojskową Crane, kiedy przełamują barie­ rę dźwięku. - Ruth? - powtórzyłam, trochę mniej spokojnie. Ruth na to: - Może powinnyśmy się gdzieś schować. - I to natychmiast - stwierdziłam. Jedynym miejscem, gdzie mogłyśmy się schronić, były me­ talowe trybuny otaczające boisko. A wiadomo, że podczas bu­ rzy nie należy się chować pod niczym metalowym. Wtedy właśnie zaczął padać grad. Jeśli kiedyś zaskoczył was grad, rozumiecie, dlaczego po­ biegłyśmy pod te trybuny. A jeśli wam się to nigdy nie zdarzyło, to mogę tylko stwierdzić, że mieliście szczęście. Ten konkret­ nie grad miał wielkość piłeczek golfowych. Wcale nie przesa­ dzam. Był olbrzymi. I tłukł niemiłosiernie. Stałyśmy z Ruth pod trybunami, a grad padał dokoła, zu­ pełnie jakby nas zamknięto w ogromnej maszynce do prażenia popcornu. Tyle że przynajmniej popcorn nie walił nas już po głowach. Raz po raz rozlegał się grzmot, grad łomotał o metalowe ławki nad naszymi głowami, odbijając się od nich rykoszetem i uderzając w ziemię. W tym potwornym hałasie niewiele moż­ na było usłyszeć, ale Ruth, niezrażona, wrzasnęła: - Przepraszam! Na co odparłam jedynie „Auu", bo wielki odłamek gradu odskoczył od ziemi i wyrżnął mnie w łydkę. - Mówię szczerze - krzyknęła Ruth. - Jest mi naprawdę bardzo, bardzo przykro. - Przestań się kajać - odwrzasnęłam. - To nie twoja wina. Tak przynajmniej wtedy myślałam. Później zmieniłam zda­ nie. Co widać, jak się przeczyta uważnie parę pierwszych lini­ jek tego mojego oświadczenia. Wielka błyskawica oświetliła niebo. Rozpadła się na cztery czy pięć odgałęzień. Jedna z nich dotknęła widocznego ponad drzewami dachu spichlerza zbożowego. Odgłos gromu wstrzą­ snął trybunami. - To jest... - powiedziała Ruth takim głosem, jakby miała się rozpłakać. - ...to jest moja wina. - Ruth, na miłość boską, ty płaczesz? - Tak - odparła, pociągając nosem. - Dlaczego? To tylko głupia burza z piorunami. -Już przed­ tem zdarzało nam się ugrzęznąć gdzieś podczas burzy. Oparłam się o jeden ze słupów podtrzymujących trybuny. - Pamiętasz, jak zaskoczyła nas burza w piątej klasie, kiedy wracałyśmy z lek­ cji gry na wiolonczeli? Ruth wytarła nos rękawem bluzy. - I musiałyśmy się schować w twoim kościele?

- A ty nie chciałaś wejść dalej niż pod okap - powiedzia­ łam. Ruth roześmiała się przez łzy. - Myślałam, że Bóg mnie zabije, jak postawię stopę w świą­ tyni gojów. Ucieszyłam się, że Ruth się śmieje. Bywała uciążliwa, ale to moja najlepsza przyjaciółka od przedszkola, a nie odrzuca się najlepszej przyjaciółki od przedszkola tylko dlatego, że czasem zakłada opaski przeciwpotowe albo płacze, kiedy pada. Ruth jest dużo bardziej interesująca niż większość dziewczyn z mojej szkoły, ponieważ czyta jedną książkę na dzień - dosłownie - i uwielbia grać na wiolonczeli tak bardzo, jak ja kocham grać na flecie, ale i tak, mimo swojego geniuszu, ogląda głupawe pro­ gramy telewizyjne. Poza tym, na ogół, jest strasznie zabawna. Teraz akurat nie była. - Och, Boże -jęknęła Ruth, kiedy wiatr przybrał na sile i zaczął ciskać gradem w nas, pod trybuny. - To zupełnie jak przed tornado, prawda? Południowa Indiana leży pośrodku pasa, gdzie szaleje tor­ nado. Zajmujemy trzecie miejsce na liście stanów, w których najczęściej występują trąby powietrzne. Ładnych parę miałam okazję zobaczyć; Ruth nie tak znowu wiele, jako że spędziła na Środkowym Zachodzie zaledwie ostatnią dekadę. Było również prawdą, że huragany zdarzają się właśnie w tej porze roku. Nie chciałam dobijać Ruth ostatecznie, ale wszelkie znaki wskazywały na zbliżanie się trąby powietrznej. Niebo miało dzi­ waczny, żółty kolor, i przy dość wysokiej temperaturze wiał zim­ ny wiatr. Do tego ten przeklęty grad... Właśnie chciałam zapewnić Ruth, że to zwykła wiosenna burza i powiedzieć, żeby się nie martwiła, kiedy krzyknęła: - Jess, nie... Nie usłyszałam jednak, co zawołała, ponieważ właśnie w tam­ tej chwili nastąpił potężny wybuch, który zagłuszył wszystko. 2 To nie był wybuch, jak uświadomiłam sobie później. To był piorun, który uderzył w metalowe trybuny. A potem powędrował wzdłuż metalowego słupka, o który się opierałam. Więc na dobrą sprawę można powiedzieć, że uderzył mnie piorun. Nie bolało. Poczułam się dziwnie, ale nic mnie nie bolało. W chwilę potem, kiedy odzyskałam słuch, usłyszałam jedy­ nie krzyczącą Ruth. Nie stałam w tym samym miejscu co przed sekundą. Znalazłam się jakieś półtora metra dalej. Och, i czułam silne łaskotanie. Wiecie, jak to jest, gdy chce­ cie coś włączyć do kontaktu, nie patrząc, i przypadkiem trafia­ cie palcem do gniazdka? Odczuwałam właśnie coś podobnego, tylko jakieś trzysta razy mocniej. - Jess - krzyczała Ruth. Podbiegła i potrząsnęła mnie za ramię. - O, mój Boże, Jess, w porządku? Spojrzałam na nią. Moja Ruth wyglądała tak samo jak przed­ tem. Nadal miała na sobie opaski przeciwpotowe. Ale ja właśnie przestawałam być dawną Jess. Wtedy to się zaczęło. A potem było jeszcze gorzej. - Taak - powiedziałam. - Nic mi nie jest. Naprawdę czułam się dobrze. Nie oszukiwałam jej. Wte­ dy nic mi nie było. Czułam tylko to łaskotanie. To nie było

nieprzyjemne. Właściwie, kiedy minęło zaskoczenie, poczułam się nawet jakby lepiej. Jakbym została naenergetyzowana, rozu­ miecie? - Hej - powiedziałam, rozglądając się. - Popatrz. Grad ustał. - Jess - zawołała Ruth, potrząsając mną jeszcze raz. - Ude­ rzył cię piorun. Nie rozumiesz? Uderzył cię piorun! Popatrzyłam na nią. Wyglądała zabawnie w tej opasce na gło­ wie. Wybuchnęłam śmiechem. Kiedyś, na wieczorku panień­ skim ciotki Teresy, kelner ochoczo dolewał mi wina, a nikt z ro­ dziny jakoś nie zwrócił na to uwagi. Wtedy czułam się tak samo. Miałam ochotę się śmiać. Na okrągło. - Lepiej się połóż - powiedziała Ruth. - Albo usiądź i włóż głowę między kolana. - Dlaczego? - zapytałam. - Żebym się mogła pocałować w tyłek na pożegnanie? To mi się wydało strasznie śmieszne. Zaczęłam chichotać. Dostałam histerii ze śmiechu. Ruth jednak nie widziała w tym nic zabawnego. - Nie - stwierdziła. - Dlatego, że jesteś blada jak duch. Mo­ żesz zemdleć. Spróbuję złapać jakiś samochód. Trzeba cię za­ brać do szpitala. - Eee, daj spokój - powiedziałam. -Wcale nie muszę iść do szpitala. Już po burzy. Chodźmy. I tak po prostu wyszłam spod tych trybun. Jakby nic się nie stało. Wtedy naprawdę myślałam, że nic. To znaczy, że nic się nie stało. Czułam się dobrze. W gruncie rzeczy nawet lepiej. Lepiej niż w ciągu ostatnich miesięcy. Lepiej, niż się czułam, odkąd mój brat, Douglas, wrócił z college'u. Ruth pobiegła za mną, zatroskana i przejęta. - Jess. Naprawdę. Nie powinnaś próbować... - Hej - zawołałam. Niebo znacznie pojaśniało, grad pod stopami chrzęścił, pomyślałam, że trochę jakby ktoś na górze przypadkiem przewrócił tacę z kostkami lodu na jakimś nie­ biańskim przyjęciu. - Hej, Ruth - powiedziałam, wskazując grad. - Popatrz. Zupełnie jak śnieg. Śnieg, w kwietniu! Ruth jednak nie zainteresowała się gradem, mimo że bro­ dziła w nim po kostki w swoich nike'ach. Patrzyła na mnie. - Jessica - powiedziała, biorąc mnie za rękę. - Jessica, po­ słuchaj. - Ściszyła głos niemal do szeptu. Słyszałam ją dobrze, bo wiatr ustał i przestało grzmieć. -Jessica, mówię ci, nie jest w porządku. Widziałam... widziałam, jak piorun z ciebie wy­ chodził. - Naprawdę? - wyszczerzyłam zęby wjej stronę. - Fajnie. Ruth puściła moją rękę i odwróciła się zniesmaczona. - Świetnie - powiedziała, kierując się ku drodze. - Nie idź do szpitala. Umrzyj na zawał serca. Akurat mnie to wzrusza. Szłam za nią, rozkopując grad moimi pumami na grubych podeszwach. - Hej - odezwałam się. - Szkoda, że piorun nie wystrzelił ze mnie dzisiaj w kafeterii. Jeff Day naprawdę miałby za swoje, co? Ruth się nie spodobało. Szła przed siebie, posapując z po­ wodu zbyt szybkiego tempa. Ale szybko dla Ruth oznacza nor­ malne tempo dla mnie, więc bez trudu dotrzymywałam jej kro­ ku. - Czekaj - zawołałam. - Czy nie byłoby cool, gdybym mo­ gła stanąć w ogniu błyskawicy dziś po południu na apelu? Wiesz, kiedy pani Bushey przynudzała, żebyśmy się trzymali z daleka od narkotyków? Założę się, że to by skróciło jej mówkę. Gadałam tak przez całą drogę do domu. Ruth usiłowała się na mnie gniewać, ale jej nie wyszło. Nie dlatego, że jestem taka

czarująca czy zabawna, ale dlatego, że burza zostawiła wszędzie widoczne ślady. Widziałyśmy zwalone konary drzew, strzaska­ ne gradem szyby samochodowe, zepsutą sygnalizację uliczną. To było niesamowite. Minęło nas kilka karetek i wozów straży pożarnej, a kiedy dotarłyśmy wreszcie do Krogera na rogu ulicy Szkolnej i Pierwszej, „Kro" było zerwane i zostało tylko „ger". - Ruth, popatrz - zawołałam. - „Ger" jest otwarte, a „Kro" zamknięte. Nawet Ruth musiała się na to roześmiać. Do momentu, kiedy doszłyśmy do naszych domów-wspo­ minałam, że mieszkamy obok siebie, prawda? - Ruth przestała się o mnie bać. W każdym razie, tak sądziłam. Już miałam po­ biec alejką w stronę ganku, kiedy Ruth wydała z siebie napraw­ dę ciężkie westchnienie i powiedziała: - Jessico, naprawdę uważam, że powinnaś pomówić o tym z mamą i tatą. O tym, co się zdarzyło. O, pewnie. Już lecę im oznajmić, że uderzył mnie piorun. Mieli teraz dużo poważniejsze rzeczy na głowie. Nie powiedziałam tego głośno, ale Ruth widocznie czytała w moich myślach, bo dodała: - Nie, Jess. Mówię poważnie. Powinnaś im powiedzieć. Czytałam o ludziach, których uderzył piorun, tak jak ciebie. Czuli się cudownie, tak jak ty, a potem trach! Zawał serca. - Ruth! - Naprawdę uważam, że powinnaś im powiedzieć. Wiem, że mają inne zmartwienia, z Douglasem i w ogóle. Ale... - Nie - przerwałam. - Z Douglasem wszystko w porząd­ ku. - Wiem. - Ruth przymknęła na chwilę oczy. - Wiem, że z Douglasem wszystko w porządku. No dobrze, posłuchaj. Obiecasz mi tylko, że jeśli poczujesz się... hm, dziwnie, to ko­ muś o tym powiesz? To było jeszcze do przyjęcia. Przysięgłam uroczyście nie umrzeć na zawał serca. Potem pożegnałyśmy się na trawniku przed moim domem. Już prawie wchodziłam do środka, kiedy zdałam sobie spra­ wę, że dereń przy podjeździe - który tamtego ranka pięknie kwitł -jest kompletnie ogołocony, jak w środku zimy. Grad ze­ rwał wszystkie liście i każdy najdrobniejszy kwiatuszek. Na lekcjach angielskiego cały czas mówi się o symbolizmie i takich rzeczach. Na przykład stary uschły dąb w Jane Eyre stano­ wi zapowiedź nieszczęścia i złego losu. Więc wydaje mi się, że gdyby moje oświadczenie było fikcją literacką, to należałoby przy­ jąć, że dereń symbolizował moją niezbyt sielankową przyszłość. Tyle że oczywiście, podobnie jak Jane, nie miałam pojęcia, co mnie czeka. Symboliczna wymowa ogołoconego derenia kompletnie umknęła mojej uwagi. Przeszło mi przez myśl coś w rodzaju: „Ojej, szkoda. Takie ładne drzewko". Potem weszłam do domu. 3 Mieszkam - a jest zapewne istotne, żebym podała swój ad­ res w oświadczeniu - z rodzicami i dwoma braćmi w du­ żym domu na Lumley Lane. Nasz dom jest najładniejszy na tej ulicy. Nie mówię tego, żeby się przechwalać. Tak po prostu jest. Kiedyś to był dom farmerów, ale nie byle jaki - z witrażowymi oknami i innymi ozdobami. Ludzie z Towarzystwa Historycz­ nego Indiany przybili na nim tabliczkę, ponieważ jest to naj­ starszy dom w naszym mieście.

To, że mieszkamy w starym domu, wcale nie znaczy, że je­ steśmy biedni. Mój ojciec ma trzy restauracje w centrum, tylko osiem czy dziewięć przecznic od naszego domu. Te restauracje to: Mastriani, która jest droga, U Joego, która nie jest, i najtań­ szy ze wszystkich bar Joe Junior. Mogę tam jeść, kiedy mi się podoba, i to za darmo. Moi przyjaciele również. W związku z tym można by pomyśleć, że mam wielu przy­ jaciół. Ale nie licząc Ruth, spotykam się tylko z kilkoma znajo­ mymi, głównie z orkiestry. Ruth gra pierwszą wiolonczelę, a ja trzeci flet. Utrzymuję stosunki towarzyskie z innymi flecistami - głównie z drugim i piątym - i kilkoma osobami z sekcji ro­ gów, a także z jedną czy dwiema osobami grającymi na wiolon­ czeli, które zyskały aprobatę Ruth, ale poza tym trzymam się raczej na uboczu. No, jeśli nie brać pod uwagę odsiadkowiczów. Mój pokój znajduje się na trzecim piętrze. Trzecie piętro to zaadaptowany strych, stąd niski sufit i mansardowe okna. Oprócz mojej sypialni jest tu jeszcze łazienka. Kiedyś mieści­ łam się cała w mansardowym oknie i długie godziny spędzałam na obserwowaniu tego, co się działo na Lumley Lane. Raczej niewiele było do obserwowania, ale nikt na mojej ulicy nie mógł wejść wyżej i to mi się strasznie podobało. Wyobrażałam sobie, że jestem latarnikiem na wieży, a okno jest latarnią morską, ja zaś wypatruję statków, którym groziło rozbicie na zdradzieckiej mieliźnie, czyli na naszym trawniku. Byłam wtedy małym dzieckiem, to chyba jasne? Schody w moim domu zaczynają się za drzwiami frontowy­ mi, w miejscu, które moja mama nazywa z francuska foyer (lubi także wtrącać inne francuskie słówka, na przykład dość często mówi voila. Ale oczywiście żartem. Taka jest moja mama). Pro­ blem polega na tym, że zaraz obok foyer znajduje się, za oszklo­ nymi drzwiami, salon, który ma oszklone drzwi prowadzące do jadalni, z której, przez oszklone drzwi, przechodzi się do kuchni. Tak więc, kiedy ktoś otwiera drzwi frontowe, moja mama widzi go przez te wszystkie oszklone drzwi, nawet jeśli jest akurat gdzieś w głębi domu. Zero szans, żeby dostać się niepostrzeżenie na górę. Tamtego wieczoru oczywiście zobaczyła mnie i wrzasnęła - kuchnia jest dość daleko od drzwi - „Jessico! Chodź tutaj!" A to wróżyło kłopoty. Zastanawiając się, o co może chodzić tym razem - nie tra­ cąc nadziei, że pan Goodhart nie pośpieszył się i nie zadzwonił do niej - położyłam plecak i flet, i wszystko inne na ławeczce przy schodach i ruszyłam przez salon i jadalnię, wymyślając po drodze jakąś historyjkę usprawiedliwiającą moje spóźnienie, na wypadek gdyby wściekała się akurat z tego powodu. - Mieliśmy próbę zespołu - zagaiłam po drodze. Gdy zna­ lazłam się na wysokości stołu w jadalni - który ma wbudowany w podłogę pod krzesłem brzęczyk, tak aby gospodyni mogła na­ cisnąć go stopą, dając służbie znak, że pora na deser, co, zwa­ żywszy, że nie mamy służby, jest okropnie denerwujące, zwłasz­ cza przy małych dzieciach, bo jak byliśmy młodsi, trudno nam się było powstrzymać od naciskania czegoś takiego bez prze­ rwy, a to doprowadzało mamę do szału - dodałam jeszcze: - Taak, próba trwała strasznie długo. Z powodu gradu. Mu­ sieliśmy gnać galopem i chować się pod trybunami, i ciągle grzmiało, i... - Spójrz! Mama podetknęła mi jakiś list pod nos. Mój brat Mike sie­ dział zgarbiony na blacie w kuchni. Wyglądał na nieszczęśliwe­ go, ale on nigdy nie sprawiał innego wrażenia, o ile dobrze pa­ miętam, z wyjątkiem dnia, kiedy dostał maca na gwiazdkę. Tak, ten komputer go uszczęśliwił. Spojrzałam na list, który trzyma­ ła mama. Z tak bliskiej odległości nie mogłam go przeczytać, co zresztą nie było istotne.

- Wiesz, co to jest, Jessico? - mówiła mama. -Wiesz, co to jest? To list z Harvardu. A czego, jak myślisz, dotyczy? Aja na to: - Ojej, Mikey. Gratuluję. - Dziękuję - powiedział Mike, ale nie wydawał się specjal­ nie poruszony. - Mój kochany chłopczyk. - Mama zaczęła wymachiwać listem. - Kochany Mikey! Idzie do Harvardu! O, mój Boże, aż trudno w to uwierzyć! - Odtańczyła coś w rodzaju tańca zwy­ cięstwa. Moja mama zazwyczaj nie zachowuje się tak dziwnie. Na ogół zachowuje się całkiem podobnie jak inne mamy. Czasa­ mi pomaga tacie przy prowadzeniu restauracji, zwłaszcza jeśli chodzi o rachunki i personel, ale przeważnie siedzi w domu, zajmując się takimi rzeczami, jak wymiana kafelków w łazien­ kach. Mama, jak większość mam, świata nie widzi poza swo­ imi dziećmi i dlatego fakt, że Mike dostał się do Harvardu - chociaż nic w tym zaskakującego, bo na egzaminach końco­ wych w szkole uzyskał znakomity wynik - poruszył ją do głę­ bi. - Dzwoniłam już do taty - powiedziała. - Idziemy do Ma- strianiego na homara. - Super - oświadczyłam. - Czy mogę zaprosić Ruth? Mama machnęła nieznacznie ręką. - Naturalnie, czemu nie? Czy kiedykolwiek udaliśmy się na rodzinny obiad bez Ruth? -W jej głosie zabrzmiał sarkazm, ale tak naprawdę nie miała nic przeciwko temu. Mama lubi Ruth. Tak sądzę. - Michael, może ty też chciałbyś kogoś zapro­ sić? Ze sposobu, w jaki wymówiła „kogoś" jasno wynikało, że ma na myśli dziewczynę. Ale Mikę'owi w ciągu całego jego ży­ cia podobała się tylko jedna dziewczyna, a mianowicie Claire Lippman, która mieszka dwa domy dalej, Claire Lippman młod­ sza od niego o rok, a ode mnie o tyleż starsza. Chyba nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że Mike w ogóle jest na świecie. Claire, gwiazda wszystkich szkolnych sztuk i musicali, nie będzie so­ bie przecież zawracać głowy dziwakiem ze starszej klasy, który ją podgląda. A mój brat robi to regularnie, przez całe wakacje, kiedy Claire opala się w bikini na dachu garażu. Ona nie złazi z tego dachu aż do końca sezonu, chyba że jakiś przystojniak w samochodzie zaproponuje jej wycieczkę nad jeziorko. Claire jest albo uzależniona od promieni ultrafioletowych, albo też cierpi na zaawansowany ekshibicjonizm. Jeszcze tego nie rozgryzłam. Tak czy tak, było raczej nie do pomyślenia, żeby mój brat zaprosił „kogoś" na obiad. Nawet gdyby jakimś cudem się na to zdobył, Claire Lippman zapytałaby pewnie: „Ojej, a kim ty właś­ ciwie jesteś?". - Nie - odparł Mike zakłopotany. Zaczerwienił się jak bu­ rak, chociaż byłam tam tylko ja i mama. A gdyby tak Claire Lipp­ man była przy tym obecna? - Nie chcę nikogo zaprosić. - Zajęcze serce nigdy nie zdobędzie pięknej damy - po­ wiedziała mama. Moja mama nie tylko często naśladuje francu­ ski akcent, ale również cytuje Szekspira oraz operetki Gilberta i Sullivana. Jak się bliżej zastanowić, może nie jest aż tak podobna do matek innych ludzi ze szkoły. - Zrozumiałem, mamo - wydusił Mike przez zaciśnięte zęby. - Tylko nie dzisiaj, dobrze? Mama wzruszyła ramionami. - W porządku. Jess, jeśli się wybierasz, to nie ma mowy, żebyś poszła w tym. - Mówiąc „to", miała na myśli strój, jaki noszę zazwyczaj - T-shirt, dżinsy i adidasy. - Przebierz się w tę sukienkę z niebieskiego perkalu, którą uszyłam ci na Wielkanoc.

No tak. Mamie trochę odbija na tym punkcie, żebyśmy ubierały się tak samo. Absolutnie nie żartuję. To było słodkie, kiedy miałam sześć lat, ale w wieku szesnastu, słowo daję, nie ma nic słodkiego w noszeniu uszytych w domu sukienek, które pasują do sukienek mamy. Zwłaszcza że wszystkie sukienki wykonane przez moją mamę są jak z Domku na prerii. Można by pomyśleć, że skoro nie mam problemów z przy­ łożeniem pięścią wysportowanemu chłopakowi, to nie powin­ no mi być trudno powiedzieć mamie, żeby przestała szyć dla mnie bliźniacze sukienki. Ale gdyby wasz ojciec obiecał kupić wam harleya na osiem­ naste urodziny, pod warunkiem że będziecie nosić te sukienki bez protestu, też byście na to poszli. - Dobrze - zgodziłam się i zaczęłam wspinać się tylnymi schodami, których kiedyś, na przełomie wieków - dziewiętna­ stego i dwudziestego, oczywiście, kiedy ten dom zbudowano - używała służba. - Powiem Douglasowi. - Och - usłyszałam głos mamy. - Jess? Nie zatrzymałam się. Wiedziałam, co chce powiedzieć. Że­ bym nie zawracała Douglasowi głowy. Zawsze to mówi. A ja lubię mu zawracać głowę. Rozmawiałam o tym rów­ nież z panem Goodhartem, który przypuszcza, że Douglasowi pewnie nawet dobrze robi, kiedy mu się zawraca głowę. Więc często do niego zaglądam. Otóż podchodzę do drzwi jego po­ koju, na których jest wielki napis „Nie wchodzić" i pukam bar­ dzo głośno. Potem wrzeszczę: „Doug! To ja, Jessica!", i włażę. Douglasowi nie wolno się zamykać na klucz. Od zeszłych świąt, kiedy musieliśmy z tatą wyważyć drzwi jego pokoju. Douglas leżał na łóżku, czytając komiks. Na okładce był wi­ king i dziewczyna o wydatnym biuście. Odkąd wrócił z colle­ ge'u, nie robi nic poza czytaniem komiksów. A we wszystkich komiksach występują dziewczyny z wielkim biustem. - Wiesz co? - powiedziałam, siadając na jego łóżku. - Mikey dostał się do Harvardu - stwierdził Douglas. -Już słyszałem. Przypuszczam, że wszyscy sąsiedzi też. - A tam - odparłam. - Nie o to chodzi. Spojrzał na mnie znad komiksu. - Wiem, że mama ma ochotę zabrać nas wszystkich do Mastrianiego, żeby to uczcić, ale ja nie pójdę. Musi się przy­ zwyczaić do rozczarowań w życiu. A ty lepiej trzymaj łapy przy sobie. Nie ruszę się stąd. Nawet jak mi przyłożysz. I tym ra­ zem, kto wie, czy ci nie oddam. - Też nie o to chodzi - powiedziałam. - I nie zamierzałam cię bić. Niespecjalnie. - No to co jest? Wzruszyłam ramionami. - Piorun mnie uderzył. Douglas zagłębił się ponownie w komiksie. - Aha. Zamknij drzwi, wychodząc. - Mówię poważnie - powiedziałam. - Razem z Ruth chcia­ łyśmy przeczekać burzę pod trybunami koło szkoły... - Trybuny - przerwał mi Douglas, ponownie kierując na mnie wzrok - są metalowe. - No właśnie. Opierałam się o słup, a piorun uderzył w try­ bunę, a potem wiem tyle, że znalazłam się półtora metra dalej i wszystko mnie swędziało, i... - Bzdura - powiedział Douglas. Ale usiadł. - To wszystko bzdura, Jess. - Przysięgam, że to prawda. Możesz zapytać Ruth. - Nie uderzył cię piorun. Nie rozmawiałabyś teraz ze mną, gdyby tak było. - Douglas, mówię ci, tak było. - Gdzie jest, wobec tego, rana wejściowa? - Douglas chwy­ cił mnie za prawą rękę i odwrócił ją do góry dłonią. - A rana

wyjściowa? Piorun wszedłby w jednym miejscu, a wyszedł dru­ gim. W obu miejscach zostawiłby ranę o gwiaździstym kształ­ cie. Chwycił moją lewą rękę i również odwrócił ją do góry dło­ nią. Na żadnej nie było gwiaździstej blizny. - Sama widzisz. Odsunął moją rękę z pogardą. Douglas zna się na takich rzeczach, ponieważ jedynym jego zajęciem jest czytanie, a nie­ kiedy czyta prawdziwe książki, nie tylko komiksy. - Nie trafił cię piorun. Nie opowiadaj głupot, Jess. Wiesz, piorun zabija co roku setki ludzi. Gdyby cię uderzył, byłabyś, w najlepszym wypadku, w stanie śpiączki. Wrócił do poprzedniej pozycji i sięgnął po komiks. - A teraz spadaj - powiedział, trącając mnie stopą. -Jestem zajęty. Podniosłam się z westchnieniem. - W porządku - powiedziałam. - Ale na pewno tego poża­ łujesz. Mama mówiła, że zjemy homara. - Jedliśmy homara, kiedy przysłali zawiadomienie o moim przyjęciu na uczelnię - odparł Douglas, nie podnosząc głowy znad komiksu - i popatrz, jak to się skończyło. Wyciągnęłam rękę, złapałam go za duży palec u nogi i ści­ snęłam mocno. - No, dobrze, duży chłopczyku. Leż tu sobie jak worek kar­ tofli, z kapitanem Larsem i jego cycatą pięknością Helgą. Douglas posłał mi niechętne spojrzenie. - Ona się przypadkiem nazywa Oona - oświadczył. Schował się z powrotem za komiksem. Zamknęłam za sobą drzwi i poszłam do swojego pokoju. Nie martwię się o Douglasa aż tak bardzo. Wiem, że pewnie powinnam, ale się nie martwię. Pod tym względem jestem chy­ ba wyjątkiem w mojej rodzinie. Ja i może jeszcze tata. Douglas zawsze był dziwakiem. Mam wrażenie, że przez całe życie tłu­ kłam ludzi, którzy nazywali mojego starszego brata downem, przygłupem albo dziwadłem. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale mimo że na ogół jestem od nich mniejsza, czuję się zobo­ wiązana, żeby im dać po gębie. Nie będą obrażać mojego brata. To doprowadza do szału moją mamę, ale tatę nie. Tata na­ uczył mnie bić skuteczniej. Pokazał mi na przykład, jak prawi­ dłowo zwijać dłoń w pięść. Chodzi o to, że kciuk trzeba trzy­ mać na zewnątrz. Przedtem chowałam kciuk do środka i parę razy go zwichnęłam. Douglas wściekał się, kiedy wdawałam się w te bójki, więc w końcu biłam się za jego plecami. Musiał czuć się upokorzony - młodsza siostrzyczka występuje w obronie starszego brata. Nie sądzę jednak, żeby to miało jakiś wpływ na późniejsze wydarze­ nia. Mam na myśli jego próbę samobójczą. W końcu kto by się chciał zabijać tylko dlatego, że młodsza siostra biła się za niego w szkole. Prawda? W każdym razie, kiedy dotarłam do swojego pokoju, za­ dzwoniłam do Ruth i zaprosiłam ją na kolację. Wiedziałam, że chociaż dziś, dzięki Jeffowi Dayowi przeszła na kolejną dietę, nie będzie w stanie się oprzeć. Nie tylko z powodu homara, ale również z powodu Michaela. Ruth próbuje udawać, że Michael jej się nie podoba, ale mówiąc między nami, zadurzyła się w nim. Nie pytajcie, dlaczego. Żadna z niego gratka, słowo daję. Zareagowała dokładnie tak, jak oczekiwałam: - No, naprawdę nie powinnam. Homar jest taki tuczący. Może nie tyle homar, co całe to masło... ale w końcu to specjal­ na okazja, bo Michael dostał się do Harvardu i w ogóle. Chyba powinnam pójść. Dobra, idę. - Poczekaj - powiedziałam. - Daj mi dziesięć minut. Mu­ szę się przebrać.

- Chwileczkę - zapytała Ruth podejrzliwie. - Twoja mama nie każe ci chyba włożyć jednej z tych lesbowatych sukienek, co? - Milczałam, więc po chwili Ruth odezwała się znowu: -Wiesz, wydaje mi się, że motocykl to za mało. Twój tata powinien ci kupić cholernego maserati za to, na co ta kobieta cię naraża. Ruth uważa, że moja mama cierpi z powodu ucisku ze stro­ ny patriarchalnego społeczeństwa, reprezentowanego głównie przez mojego tatę. Ale to nieprawda. Mój tata byłby zachwyco­ ny, gdyby mama znalazła pracę. To by ją wyleczyło z obsesji na punkcie Douglasa. Teraz, kiedy wrócił do domu, mama twier­ dzi, że nawet nie ma co myśleć o pójściu do pracy, bo kto go upilnuje, żeby trzymał się z daleka od żyletek? Powiedziałam Ruth, że owszem, muszę włożyć jedną z les­ bowatych sukienek mojej mamy, chociaż „lesbowate" nie jest dobrym określeniem, ponieważ wszyscy geje i lesbijki, jakich znam, są naprawdę w porządku i prędzej padliby trupem, niż włożyli na siebie coś takiego, no, chyba że w Halloween. Ale mniejsza o to. Rozłączyłam się i zaczęłam się rozbierać. Prze­ ważnie nie wychodzę z dżinsów i T-shirtów Zimą wkładam sweter na wierzch, ale, serio, nie stroję się do szkoły, jak niektó­ re dziewczyny. Czasami nie biorę nawet rano prysznica. Bo i po co? Nie ma tam nikogo, na kim chciałabym zrobić wrażenie. W każdym razie nie było, dopóki Rob Wilkins nie zapytał, czy mnie odwieźć do domu. Dla czegoś takiego warto by może nawet wysuszyć rano włosy suszarką. Ale, rzecz jasna, nie mogłam pozwolić, żeby Ruth się do­ myśliła. A zorientowałaby się natychmiast. Bo Ruth przyjeżdża po mnie co rano. „Nie za dużo pianki?" zapytałaby pewnie. Ale może nawet by się jej spodobało - pod warunkiem że nie wykryłaby, dla kogo nałożyłam sobie tę piankę. Tak czy inaczej, kiedy się przebierałam, przyszło mi do gło­ wy, że może Douglas się pomylił. Może gdzieś na moim ciele jest jednak gwiaździsta blizna, niekoniecznie na dłoniach. Na przykład na podeszwach stóp albo jeszcze gdzie indziej. Sprawdziłam to, ale moje stopy były takie jak zawsze. Żad­ nych blizn. Nawet odrobiny brudu między palcami. To było ze strony Roba Wilkinsa dość niezwykłe, żeby mi zaproponować podwiezienie. Przecież prawie go nie znałam. Po prostu razem odsiadywaliśmy karę. No, może nie całkiem tak. W zeszłym semestrze byliśmy w jednej grupie na higienie. Na lekcjach Albrighta. W zasadzie to jest w programie drugiego roku nauki, ale z jakiegoś powodu - dobra, pewnie nie zaliczył za pierwszym razem - Rob miał to w ostatniej klasie. Siedział za mną. Na ogół zachowywał się cicho. Od czasu do czasu rozma­ wiał z kolesiem z tyłu, też wieśniakiem. Oczywiście podsłuchi­ wałam. Rozmawiali zwykle o zespołach - we wsiowym guście, głównie heavymetalowych albo country - albo o samochodach. Czasami nie mogłam się powstrzymać, żeby się nie wtrącić. Raz na przykład oświadczyłam, że moim zdaniem Steven Tyler nie jest geniuszem muzycznym. I że według mnie artysta znany uprzednio pod pseudonimem Prince jako jedyny ze współczesnych wykonawców zasługuje na miano geniusza. Potem przez jakiś ty­ dzień analizowaliśmy ich teksty i Rob w końcu przyznał mi rację. A kiedyś dyskutowali o motocyklach i chłopak za Robem gadał w kółko o kawasaki, a ja wtrąciłam: „Coś ty, chory? A ame­ rykańskie to gorsze?" i Rob przybił mi piątkę. Trener Albright spędzał czas głównie poza klasą. Obowiąz­ ki wynikające z opieki nad drużyną piłkarską zmuszały go do zadawania nam pytań z końca rozdziału w charakterze samo­ dzielnej pracy na lekcji. Znacie ten rodzaj pytań. Jaką funkcję pełni śledziona? Ile spermy dziennie wytwarza dorosły męż­ czyzna? Pytania, o których zapomina się równo z dzwonkiem. Uznałam, że na następny dzień do szkoły mogłabym wło­ żyć bluzkę, którą Douglas dał mi na Boże Narodzenie. Nigdy

nie nosiłam jej przedtem do szkoły, bo ma dość duże wycięcie pod szyją. Nie jest to najodpowiedniejszy strój dla kogoś, kto może będzie musiał znokautować kolejnego osiłka. Ale jeśli dzięki temu miałabym się przejechać na indianie... Dopiero kiedy zapinałam tę okropną liliową sukienkę w sty­ lu Laury Ingalls, spojrzałam w lustro i zobaczyłam. Czerwone znamię wielkości pięści na mojej klatce piersiowej. Nie bolało ani nic. Jakbym dostała pokrzywki. Jakbym zjadła coś nieświe­ żego. Ze środka tego znaku rozchodziły się promieniście czerwo­ ne pręgi. Patrząc uważnie w lustro, stwierdziłam, że ten kształt... No, cóż - bardzo przypomina gwiazdę. 4 Mówię ci, nie widzę drugiej. Jest tylko ta jedna - powie­ działa Ruth. - Jesteś pewna? Stałam, zupełnie naga, na środku swojego pokoju. Nie wąt­ pię, że kolacja była świetna. Sama nie przełknęłam ani kęsa. Sie­ działam jak na szpilkach, nie mogąc dojść do siebie, odkąd oka­ zało się, że naprawdę uderzył mnie piorun. Dowodziła tego gwiaździsta blizna. To właśnie była ta wejściowa rana, o której mówił Douglas. Problem polegał na tym, że nie mogłam znaleźć rany wyj­ ściowej. Poprosiłam Ruth, żeby wpadła do mnie po kolacji i po­ mogła. Nie była bardzo chętna. - Nie miałam pojęcia - odezwała się, leżąc na moim łóżku i przeglądając Teorię krytyczną od Platona - no, taka rozrywkowa lektura, przyniosła ze sobą - że urósł ci biust. Naprawdę. Mi­ seczki A już nie pasują. Kiedy to się stało? - Ruth, - odparłam - przyjrzałaś się moim plecom? Nie ma tam blizny? - Nie. To jakie teraz nosisz? B? - Skąd mam wiedzieć? Przecież wiesz, że nie noszę biusto­ nosza. A na pupie? Widzisz tam coś? - Nie. Czy jest coś między B i C? Wydaje mi się, że to jest teraz twój rozmiar. No i naprawdę powinnaś coś nosić. Inaczej biust ci zwiotczeje. Widziałaś chyba te kobiety w National Geo- graphic. - Wcale mi nie pomagasz. - A czego ty się po mnie spodziewasz, Jess? - Ruth, nabur­ muszona, wróciła do lektury. - Wiesz, to trochę niecodzienna sytuacja, szukać jakichś blizn na ciele najlepszej przyjaciółki, nie uważasz? To trochę lesbijskie. Zdenerwowałam się lekko. - Nie domagam się, żebyś mnie obmacywała, kretynko. Chciałam tylko, żebyś mi powiedziała, czy widzisz gdzieś ślad po ranie wyjściowej. - Naciągnęłam spodnie od dresów. - Nie­ ważne. - Nie mogę uwierzyć - powiedziała Ruth, ignorując moje uwagi - że Michael jedzie do Harvardu. Do Harvard u. Jest taki bystry. Jak ktoś tak bystry może się zadurzyć w Claire Lippman? Włożyłam bluzę. - Claire nie jest taka beznadziejna - stwierdziłam. Pozna­ łam ją całkiem nieźle podczas odsiadek. Claire nie zostaje za karę, ale spędzamy odsiadki w audytorium i w związku z tym widziałam większość prób kółka teatralnego. Claire gra główne role we wszystkich przedstawieniach. Grała Emily w Naszym mieście, Marię w West side story i oczywiście Julię w Romeo i Julii. Jest naprawdę dobrą aktorką.

- Mocno wątpię - powiedziała Ruth - czy Michael uwiel­ biają z powodu jej talentu. Ruth uparcie nazywa Mike'a Michaelem, mimo że wszyscy mówią na niego Mike. Według niej „Mike" to imię dobre dla wieśniaka. - No - powiedziałam - musisz przyznać, że do twarzy jej w bikini. - Flądra - parsknęła Ruth. - Ze też ona to robi. Każdego lata. Kiedy była dzieckiem, to co innego. Ale teraz... Co ona chce osiągnąć? Spowodować wypadek na ulicy? - Jestem głodna - stwierdziłam zgodnie z prawdą. - Chcesz coś? - Wcale mnie to nie dziwi - odparła Ruth. - Prawie nie ruszyłaś homara. - Byłam za bardzo podniecona - powiedziałam. - No, wiesz. Zostałam porażona. - Byłoby dobrze - mruknęła Ruth w książkę - gdybyś po­ szła do lekarza. Możesz mieć jakiś wewnętrzny wylew. - Schodzę na dół. Chcesz coś? Ziewnęła. - Nie. Na mnie pora. Zajrzę tylko do Michaela, żeby mu pogratulować jeszcze raz i powiedzieć dobranoc. Uznałam, że lepiej zostawić ich samych na wypadek jakie­ goś romantycznego interludium, więc zeszłam na dół do kuch­ ni. Szanse na to, żeby Mike spojrzał dwa razy z rzędu w stronę Ruth równają się zeru, ale nadzieja nigdy nie umiera, nawet w sercu grubej dziewczyny. To nie znaczy, że Ruth jest taka zno­ wu gruba. Jest po prostu dwa razy grubsza niż Claire Lippman. Claire też nie jest taka okropnie koścista - miejscami jest nawet dość okrągława. Ale chłopcom, jak zauważyłam, bardzo się po­ doba. Z pism ilustrowanych wynika, że jeśli nie jesteś taka jak Kate Moss, to jesteś skończona, ale w rzeczywistości chłopcy - tacy jak moi bracia - nie zainteresowaliby się Kate Moss. Ślinią się natomiast na widok Claire Lipman, która ma jakieś osiem­ dziesiąt sześć na sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt siedem. My­ ślę, że dużo zależy od tego, jak się sami widzimy, a Claire Lipp­ man uważa się za gwiazdę. Ruth wręcz przeciwnie. Brak jej pewności siebie. Ruth jest po prostu duża. Żadna dieta cud tego nie zmieni. Musi się pogo­ dzić z tym faktem i zaakceptować siebie taką, jaka jest, i przestać się denerwować. Wtedy znajdzie chłopaka. Gwarantowane. Ale raczej nie Mike'a. Myślałam o tym, jak niezwykłe jest nasze ciało. Nalewałam sobie mleka do płatków i zastanawiałam się, czy gwiaździsta bli­ zna kiedyś zniknie. Do czego mi ona potrzebna? I którędy wy­ szedł ze mnie piorun? A może, myślałam, topiąc w mleku płatki z rodzynkami, piorun wciąż tkwi wewnątrz mojego ciała? To byłoby niesamo­ wite, co? Może piorun we mnie buzuje, a ja spokojnie sobie chodzę. Kto wie, może, jak powiedziała Ruth, mogłabym razić nim innych. Takich jak Jeff Day. Zdecydowanie na to zasłużył. Wyobrażałam sobie, czytając jednocześnie napisy na kartonie mleka, jak rażę piorunem Jeffa Daya. Rany, to by mogło złamać jego karierę piłkarską. Kiedy wróciłam na górę, Ruth już nie było. Drzwi od poko­ ju Mike'a były zamknięte, ale wiedziałam, że jej tam nie ma, ponieważ Mike stukał wściekle w klawiaturę komputera. Praw­ dopodobnie wysyłał e-maile do wszystkich swoich porąbanych internetowych kumpli. Hej, dostałem się do Harvardu! Zupeł­ nie jak Bill Gates. I prawdopodobnie, w przeciwieństwie do Billa Gatesa, Mike uzyska dyplom. Drzwi do pokoju Douglasa również były zamknięte i świa­ tło nie przeświecało przez szparę. To mnie nie powstrzymało.

Kiedy wpadłam do środka, Douglas stał przy oknie z lornet­ ką. Odwrócił się ze słowami: - Któregoś dnia zrobisz to i zobaczysz coś, czego naprawdę nie chciałabyś zobaczyć. - Już to widziałam - powiedziałam. - Mama kąpała nas ra­ zem, jak byliśmy mali, pamiętasz? On na to: - Odejdź. Jestem zajęty. - A tak poza tym, na co patrzysz? - zapytałam, sadowiąc się na jego łóżku w ciemności. Pokój Douglasa pachnie Dougla­ sem. Dość przyjemnie. Taki chłopięcy zapach. Coś jak stare trampki i old spice. - Na Claire Lippman? - Na Oriona - odparł, ale wiedziałam, że kłamie. Jego ok­ no wychodzi wprost na pokój Claire Lipman, dwa domy dalej. Claire, stara ekshibicjonistka, nigdy nie spuszcza rolet. Wątpię, czy w ogóle ma rolety. Nie miałam jednak nic przeciwko temu, że Douglas ją pod­ gląda. Wiem, wiem, seksizm, pogwałcenie prywatności i tak da­ lej... Ale przynajmniej jakiś zdrowy objaw. Świadczył o tym, że mój brat jest normalny. No, w miarę normalny. - Nie chciałabym cię odrywać od widoku ukochanej - po­ wiedziałam - ale znalazłam ranę wejściową. - Ona nie jest moją ukochaną - odparł Douglas. - Zaled­ wie obiektem pożądania. - Mniejsza o to - powiedziałam, odciągając bluzę na szyi. - Spójrz. Włączył lampkę i odwrócił się w moją stronę. Na widok blizny zamarł zdumiony. - Jezu Chryste - powiedział po chwili. - Mówiłam ci. A on znowu: - Jezu Chryste. - Nic ma drugiej blizny. Prosiłam Ruth, żeby mnie obej­ rzała. Ani śladu. Czy myślisz, że piorun jest wciąż we mnie? - Piorun - powiedział - nie siedzi tak sobie po prostu w środ­ ku. Może to jest blizna po wyjściowej ranie, a piorun wszedł przez czubek twojej głowy. Ale to niemożliwe - mruknął, chy­ ba już do siebie - bo wtedy miałaby spalone włosy. Mogło też być tak, że nie mówił do siebie. Mógł rozmawiać z głosami. Czasami je słyszy. To one mu kazały w zeszłe święta popełnić samobójstwo. - Dobrze - powiedziałam, puszczając bluzę. - To wszyst­ ko. Chciałam ci tylko pokazać. - Poczekaj chwilę. - Wstałam już, ale Douglas posadził mnie z powrotem na łóżku. - Jess - powiedział. - Naprawdę uderzył cię piorun? - Tak. Już ci mówiłam. Douglas był teraz bardzo poważny. Chociaż właściwie on zawsze jest poważny. - Powinnaś powiedzieć tacie. - Ani mi się śni. - Nie żartuję, Jess. Idź powiedzieć ojcu, teraz, natychmiast. Nie mamie. Właśnie tacie. - Ojej, Douglas... - Idź. - Podniósł mnie i popchnął w stronę drzwi. -Albo ty to zrobisz, albo ja. - O cholera. Zrobił dziwną minę, jakby się bardzo czymś zmartwił. Więc zwlokłam się po schodach i znalazłam tatę tam, gdzie zwykle przebywa, kiedy akurat nie siedzi w żadnej restauracji - przy stole w jadalni, przeglądającego księgi. Telewizor w kuchni był nastawiony na sport. Tata nie widział ekranu z miejsca, gdzie siedział, ale wszystko słyszał. Mogło się wydawać, że szeregi

liczb, które studiował, pochłaniały całkowicie jego uwagę, ale gdyby przełączyć kanał, wściekłby się. - Czego tam? - zapytał, kiedy weszłam. Ale wcale nie za­ brzmiało to nieprzyjaźnie. - Cześć, tato. Douglas uważa, że powinnam ci powiedzieć, że dzisiaj trafił mnie piorun. Tata podniósł głowę znad księgi. Miał na nosie okulary do czytania. Spojrzał na mnie sponad szkieł. - Czy Douglas przeżywa kolejny epizod? - zapytał. Tak właśnie mówią na to psychiatrzy, kiedy Douglas zaczy­ na słyszeć głosy. Epizod. - Nie - powiedziałam. - Tak było naprawdę. Uderzył mnie dzisiaj piorun. Przyjrzał mi się uważnie. - Dlaczego nie wspomniałaś o tym przy obiedzie? - Ponieważ, no, wiesz - wyjaśniłam - to była specjalna oka­ zja. Ale Douglas twierdzi, że muszę ci powiedzieć. Ruth też tak uważa. Ona myśli, że mogę dostać ataku serca we śnie. Popatrz. Ponownie odciągnęłam bluzę. Nie krępowało mnie to, bo blizna znajdowała się wysoko na obojczyku. Mój tata jest stuk­ nięty na punkcie mojego biustu, odkąd w ogóle zaczęłam jakiś mieć. Może boi się, że biust będzie mi przeszkadzał, kiedy ze­ chcę komuś złamać nos. Obejrzał bliznę i powiedział: - Czy znowu bawiliście się ze Skipem fajerwerkami? Chyba wspomniałam przedtem, że Skip to brat bliźniak Ruth. Kiedyś coś nam nie wyszło z fajerwerkami. - Nie, tato - zapewniłam. - Skądże. Fajerwerki już mnie nie bawią. - A co dopiero Skip. - To od pioruna. Opowiedziałam mu, co się stało. Słuchał w głębokim sku­ pieniu. A potem stwierdził: - Nie przejmowałbym się tym. Tak zwykle mówił dawniej, kiedy budziłam się w środku nocy - miałam jakieś jedenaście lat, byłam jeszcze dzieckiem - i schodziłam na dół, żeby się poskarżyć na ból w nodze, ręce albo szyi. - Bóle wzrostowe - mówił i dawał mi szklankę mleka. - Nie przejmowałbym się tym. - W porządku - powiedziałam. Ulżyło mi, zupełnie jak wtedy, kiedy byłam mała. - Sądziłam, że powinieneś wiedzieć. No, na wypadek, gdybym się nie obudziła jutro rano. On na to: - Jeśli się nie obudzisz jutro rano, twoja matka cię zabije. Idź spać. A jak usłyszę na drugi raz, że podczas burzy szukałaś schronienia pod czymś metalowym, to tak cię spiorę, że popa­ miętasz. Nie mówił, oczywiście, poważnie. Tata nie uznaje bicia dzie­ ci. To wynika z tego, jak twierdzi mama, że jego starszy brat, Rick, tłukł go okropnie. Dlatego też nigdy nie odwiedzamy wujka Ricka. Wydaje mi się, że również z tego powodu tata na­ uczył mnie, jak skutecznie uderzać. Tata uważa, że trzeba umieć się bronić przed wszystkimi wujkami Rickami na świecie. Wróciłam na górę i przez godzinę ćwiczyłam na flecie. Za­ wsze staram się graćjak najlepiej, zwłaszcza od tamtego ranka - Ruth jeszcze nie miała samochodu i jeździłyśmy do szkoły au­ tobusem - kiedy to Claire Lippman zauważyła mój flet i powie­ działa: „Ach, więc to ty" bardzo znaczącym tonem. Na pytanie, o co jej chodzi, odparła: „Och, o nic. Zawsze słyszymy, jak ktoś gra na flecie koło dziesiątej wieczorem i nie wiedzieliśmy, kto to taki". Strasznie mi było przykro i zaczerwieniłam się jak bu­ rak, co musiała zauważyć, bo dodała łagodnym tonem - Claire, niezależnie od ekshibicjonizmu, jest naprawdę ogromnie miła - „Nie, nie, wszystko w porządku. Podoba mi się to. Mamy darmowy koncert co wieczór".

W każdym razie, odkąd to usłyszałam, zaczęłam traktować wieczorne ćwiczenia jak występ. Najpierw rozgrzewam się, gra­ jąc gamy, ale naprawdę szybko, jazzując przy tym, tak żeby nie brzmiały nudno. Potem gram to, czym aktualnie się zajmuje orkiestra, ale też szybko, żeby mieć z głowy. Potem przechodzę do średniowiecznych kawałków, które wygrzebałam ostatnio w bibliotece; starodawna wersja Greensleeues i muzyka celtycka. Kiedyjuż się dobrze rozgrzeję, gram coś Billy Joela, bo Douglas to lubi, choć zapytany wprost, nie przyznałby się do tego. Na­ stępnie zabieram się za Gershwina, dla taty, który go kocha, i kończę utworem Bacha, no bo kto nie kocha Bacha? Czasami ćwiczymy z Ruth nieliczne utwory, które udało nam się znaleźć na flet i wiolonczelę. Nie ćwiczymy w tym sa­ mym domu. Otwieramy okna naszych sypialni i gramy. Coś w rodzaju minikoncertu dla sąsiadów. To świetna sprawa. Ruth powiada, że gdyby jakiś znany dyrygent przechodził pod naszy­ mi oknami, pomyślałby: „Kim są ci znakomici muzycy? Muszę ich natychmiast ściągnąć do mojej orkiestry!" Pewnie ma rację. Rzecz w tym, że w domu gram znacznie lepiej niż w szkole. Gdybym w szkole grała na tym poziomie, to zajmowałabym pierwsze krzesło, a nie trzecie. W szkole jednak specjalnie fał­ szuję, ponieważ, szczerze mówiąc, nie chcę grać pierwszego fle­ tu. To za duży stres. I tak muszę wiele znosić od ludzi, którzy usiłują pozbawić mnie trzeciej pozycji. Na przykład Karen Sue Hanky. Gra czwarty flet. W tym roku wyzwała mnie na próbę już dziesięć razy. Jeśli nie odpowiada ci twoje miejsce, możesz wyzwać osobę siedzącą przed tobą i przesu­ nąć się do przodu, jeśli wygrasz. Karen Sue zaczynała od dziewią­ tego krzesła i przebiła się aż do czwartego. Od roku tkwi na czwar­ tym, ponieważ ja na pewno nie pozwolę jej wygrać. Odpowiada mi trzecie krzesło. Zawsze gram trzeci flet. Trzeci flet, trzecie dziec­ ko. Rozumiecie, o co chodzi? Czuję się bezpiecznie jako trzecia. Ale w żadnym wypadku nie pozwolę się zepchnąć na czwar­ te miejsce. Więc kiedy Karen Sue mnie wyzywa, gram najlepiej, jak potrafię, tak jak w domu. Nasz dyrygent, pan Vine zawsze powtarza mi to samo, kiedy Karen Sue odchodzi zła jak osa, bo ja, jak zwykle, wygrywam. Mówi: „Wiesz, Jessico, mogłabyś grać pierwszy flet, gdybyś wyzwała Audrey. Pokonałabyś ją bez wy­ siłku". Ale ja nie chcę nikogo pokonywać. Nie chcę zajmować pierwszego ani nawet drugiego miejsca. Ale prędzej dam się zabić, niż ustąpię komuś swoje krzesło. Kiedy skończyłam ćwiczyć, wzięłam prysznic i położyłam się spać. Przed zgaszeniem światła wymacałam bliznę. Właści­ wie jej nie czułam. Nie była szorstka ani nic takiego. Ale wi­ działam ją w lustrze, wychodząc spod prysznica. Miałam na­ dzieję, że do następnego dnia zniknie. No bo jak inaczej mogłabym włożyć bluzkę z dekoltem? 5 Kiedy obudziłam się następnego dnia rano, stwierdziłam dwie rzeczy. Po pierwsze, nie umarłam w nocy na atak serca. Po drugie, Sean Patrick 0'Hanahan jest w Paoli, nato­ miast Olivia Marie D'Amato przebywa w New Jersey. To właściwie trzy rzeczy. Zupełnie nie wiedziałam co zro­ bić z ostatnimi dwiema informacjami. Kim do diabła jest Sean Patrick 0'Hanahan i dlaczego miałby być akurat w Paoli? Do­ kładnie to samo dotyczyło Olivii Marie D'Amato. Szalone sny. Przyśnił mi się jakiś dziwaczny sen i tyle. Wsta­ łam i jeszcze raz wzięłam prysznic, jako że czerwony ślad nie

zniknął i nie mogłam włożyć bluzki z dekoltem. Zdecydowa­ łam się w związku z tym na czyste włosy. Kto wie? Może Rob Wilkins zaoferuje mi przejażdżkę i przed znakiem „stop", na przykład, odwróci głowę i poczuje mój zapach? To mogło się zdarzyć. Dopiero przy śniadaniu uświadomiłam sobie, kim jest Sean Patrick O'Hanahan i Olivia Marie D'Amato. To dzieci z karto­ nu mleka. Zaginione dzieci. Tyle że właśnie przestały należeć do tej kategorii. Już nie były zaginionymi dziećmi. Ja wiedzia­ łam, gdzie ich szukać. - Nie chcesz chyba, Jessico, iść w tych dżinsach do szkoły? Mama najwyraźniej rozczarowała się moim strojem, który, ze względu na Roba Wilkinsa, dobrałam niezwykle starannie. - Taak, rzeczywiście - powiedział Mike. - Niby co to ma być? Lata osiemdziesiąte? - Tak jakbyś wiedział cokolwiek o modzie, molu kompu­ terowy - odgryzłam się. A gdzie twoja torebeczka na pasku, tak a propos? - Nie możesz - powiedziała mama - włożyć tych dżinsów do szkoły, Jessico. Przyniesiesz wstyd rodzinie. - Moje dżinsy są zupełnie w porządku - stwierdziłam. - 1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń. Właśnie tam powinien się zgłosić ktoś, kto wie, gdzie przebywają Sean Patrick 0'Ha- nahan i 01ivia Marie D'Amato. Nie żartuję. 1-800-Jeśli-Widzia- łeś-Zadzwoń. Ślicznie. Po prostu ślicznie. - Przetarły się na kolanach - ciągnęła mama. - W kroku robi się dziura. Nie możesz chodzić w tych dżinsach. Są podar­ te. Właśnie w tym rzecz. Nie mogłam eksponować dekoltu, więc zdecydowałam się na kolana. Mam ładne kolana. Kiedy będę siedzieć za Robem Wilkinsem na motocyklu, on w któ­ rymś momencie zerknie w dół i zobaczy moje niezwykle sek- sowne kolana wystające z dżinsów. Ogoliłam nogi. Byłam go­ towa. Tylko nie bardzo wiedziałam, jak wrócę do domu, jeśli Rob nic zaproponuje mi podwiezienia. Może zadzwonię do Ruth. Przede wszystkim jednak Ruth wścieknie się, kiedy powiem jej, że z nią nie wracam. Powie na pewno: „Dlaczego? Kto cię od­ wozi do domu? Mam nadzieję, że nie ten wsiok". Przyjaźń z kimś takim jak Ruth to czasem trudna przyjaźń. - Idź na górę i przebierz się, młoda damo - powiedziała mama. - Nie ma mowy - odparłam z buzią pełną płatków śniada­ niowych. - Co to znaczy: nie ma mowy? Nie możesz iść do szkoły tak ubrana. - Zobaczymy. Wtedy wszedł tata. A mama dalej swoje: - Joe, popatrz, co ona ma na sobie. - O co ci chodzi? - zapytałam. - To zwykłe dżinsy. Tata spojrzał na moje spodnie. Potem spojrzał na mamę. - To zwykłe dżinsy, Toni - powiedział. Mama ma na imię Antonia. Wszyscy mówią na nią Toni. - Te dżinsy są do wyrzucenia - oświadczyła mama. - Wy­ glądają niechlujnie. Wszystko przez te głupawe pisma. Takie jest, zdaniem mamy, „Cosmo". Może i ma trochę ra­ cji, ale jednak. - Wcale nie sprawia wrażenia niechluja - powiedział tata. - Wygląda na to, kim jest. Wszyscy spojrzeliśmy na niego pytająco, ciekawi, kim we­ dług niego jestem. - No, wiecie - dokończył tata. - Na chłopczycę. W tej chwili, na szczęście, Ruth zatrąbiła przed domem. - W porządku - odezwałam się, wstając od stołu. - Muszę iść.

- Nie, w tych dżinsach nie pójdziesz - zawołała mama. Złapałam flet i plecak. - Cześć - rzuciłam i wyszłam tylnymi drzwiami. Było ładnie, więc Ruth opuściła dach. - Ładne dżinsy - stwierdziła sarkastycznie, kiedy gramoli­ łam się na siedzenie. - Jedź j u ż - ponagliłam ją. - Doprawdy - powiedziała, zapuszczając silnik - nie wy­ glądasz jak Jennifer Beals albo ktoś taki. Hej, czy ty przypad­ kiem nie pracujesz w dzień jako spawacz, a w nocy jako stripti­ zerka? - Tak - odparłam. - Ale wszystko, co zarobię, odkładam na szkołę baletową. Prawie dojeżdżałyśmy do szkoły, kiedy Ruth zapytała nagle: - Co z tobą? Nie byłaś taka spokojna od czasu, kiedy Dou­ glas próbował... no, wiesz. Drgnęłam. Nie zdając sobie z tego sprawy, odpłynęłam na chwilę. Nie mogłam pozbyć się myśli o Seanie Patricku 0'Ha- nahanie. W moim śnie był starszy niż na zdjęciu na pudełku mleka. Może należał do tych dzieci, które porwano tak dawno temu, że zapomniał o swojej prawdziwej rodzinie. A może to tylko sen. - Hm - mruknęłam. - Nie wiem. Zamyśliłam się po prostu. - O, to coś nowego - parsknęła Ruth. Wjechała na parking dla uczniów. - Hej, chcesz dzisiaj wrócić do domu pieszo? Po­ proszę Skipa, żeby mnie podrzucił o czwartej, kiedy wyjdziesz z odsiadki. Wiesz, dzisiaj się zważyłam i już zrzuciłam pół kilo. Sądzę, że schudła pół kilo, ponieważ poprzedniego wieczo­ ru nic nie jadła, tylko wgapiała się rozmarzonym wzrokiem w Mike'a. Powiedziałam jednak tylko: - No, tak, jasne. Ale... - Jakie ale? - Wiesz jak lubię motocykle. Ruth nie wydawała się zachwycona. - Chyba nie chodzi ci o Roba Wilkinsa. - Tak, chodzi mi o Roba Wilkinsa. Nic na to nie poradzę, Ruth. Ma naprawdę dużego... - Nie chcę tego słuchać - przerwała Ruth, podnosząc rękę do góry. - ...indianę - dokończyłam. - A ty myślałaś, że co chcę po­ wiedzieć? - Nie wiem. - Ruth nacisnęła guzik i dach zaczął się pod­ nosić. - Niektóre wieśniaki noszą strasznie obcisłe dżinsy. - Nie bądź wulgarna - oburzyłam się, tak jakbym sama ni­ gdy nie zwróciła na to uwagi. - No wiesz, Ruth. Bardzo starannie odpięła pasy. - Cóż, po prostu nie jestem ślepa. - Posłuchaj - powiedziałam. -Jeśli zapyta, czy mnie pod­ rzucić, zgodzę się. - Twoje życie - oświadczyła Ruth. - Ale nie spodziewaj się, że będę sterczeć przy telefonie, czekając, aż zadzwonisz, no wiesz, gdyby nie zapytał. - Jeśli nie zapyta - powiedziałam - zadzwonię do mamy. - Świetnie - warknęła Ruth, wyraźnie wściekła. - O co chodzi? - O nic. - Nie, wcale nie o nic. Co jest nie tak? - Nic absolutnie. - Ruth wysiadła z samochodu. - Boże, ale z ciebie dziwadło. Ruth często nazywa mnie dziwadłem, więc się nie obrażam. Wydaje mi się, że wjej ustach to już nic nie znaczy. Nic specjal­ nego, w każdym razie. Również wysiadłam. Dzień był piękny, niebo błękitne jak jajko drozda, temperatura około 25 stopni -już o ósmej rano.