1
Mam to opisać. Dokładnie. To się nazywa oświadczenie.
Właśnie. Oświadczenie. Mam opisać, jak do tego do
szło. Od początku do końca.
W telewizji zwykle wygląda to tak, że składający oświadczenie
siedzi sobie wygodnie i mówi, a ktoś inny to zapisuje. Potem dają
do przeczytania i już, wystarczy tylko podpisać. Poza tym serwują
kawę i pączki, i różne pyszności. Mnie dali tylko kupę papieru
i cieknący długopis. Nie szarpnęli się nawet na dietetyczną colę.
To jeszcze jeden dowód na to, że telewizja kłamie.
Chcecie oświadczenia? Dobra, oto moje oświadczenie.
To wszystko przez Ruth.
Naprawdę. Zaczęło się tego popołudnia w kafeterii, w ko
lejce po hamburgery, kiedy Jeff Day powiedział Ruth, że jest
taka gruba, że będą musieli ją pochować w pudle fortepianu, tak
jak Elvisa.
To kompletna bzdura, bo - o ile mi wiadomo - Elvisa nie
pochowano w pudle fortepianu. Owszem, był okropnie gruby,
kiedy umarł, ale jestem pewna, że Priscilla Presley mogła sobie
pozwolić na lepszą trumnę dla Króla niż fortepian.
A po drugie, co właściwie Jeff Day sobie wyobraża? Ze będzie
bezkarnie wygadywał takie rzeczy o mojej najlepszej przyjaciółce?
No więc zrobiłam to, co zrobiłaby każda najlepsza przyja
ciółka w takich okolicznościach. Wyszłam z kolejki i dołożyłam
mu pięścią.
Nie myślcie sobie, że Jeff Day nie zasługuje na to, żeby ob
rywać pięścią, i to regularnie. To skończony dupek.
I wcale nieprawda, że dostał za mocno. No, owszem, za
chwiał się i poleciał w pojemniki z przyprawami. No i co? Nie
skaleczył się. Nawet nie dostał po gębie. Zobaczył moją pięść
i uchylił się w ostatniej chwili, więc zamiast rąbnąć go w nos,
jak zamierzałam, trafiłam go ostatecznie w szyję.
Mocno wątpię, czy zrobił mu się od tego siniak.
Ale, jasna sprawa, chwilę później na moim ramieniu wylą
dowała wielka, mięsista łapa i trener Albright odwrócił mnie
twarzą do siebie. Okazało się, że stał w kolejce za mną i Ruth po
talerz karbowanych frytek. Wszystko widział...
Z wyjątkiem tego momentu, kiedy Jeff mówi Ruth, że będą
ją musieli pochować w pudle fortepianu. Tego akurat nie wi
dział. Ale jak grzmotnęłam gwiazdę jego drużyny piłkarskiej pię
ścią w szyję, to oczywiście musiał zobaczyć.
- Idziemy, młoda damo - powiedział trener Albright.
Wyprowadził mnie z kafeterii i zabrał na górę, tam gdzie są
gabinety pedagogów.
Mój pedagog, pan Goodhart, siedział za biurkiem, pożywia
jąc się zawartością brązowej, papierowej torby. Ale nie ma co się
nad nim użalać; na tej brązowej, papierowej torbie były złote
łuki. Zapach frytek czuło się na korytarzu. Nie zauważyłam,
żeby pan Goodhart przez ostatnie dwa lata, odkąd przychodzę
do jego gabinetu, przejął się choć przez chwilę dawką nasyco
nego tłuszczu, jaką pochłania dziennie. Powiada, że ma szczę
ście, bo jego metabolizm z natury jest bardzo wysoki.
Podniósł głowę i uśmiechnął się, kiedy trener Albright po
wiedział „Goodhart" tym swoim głosem, od którego przecho
dzą ciarki.
- O, Frank - odezwał się. - I Jessica! Co za miła niespo
dzianka. Frytkę?
Wyciągnął w naszą stronę wiadro frytek. Pan Goodhart nie
oszczędzał na posiłkach.
- Dzięki - powiedziałam i wzięłam parę.
Trener Albright nie wziął ani jednej.
- Ta dziewczyna uderzyła pięścią w szyję mojego najlep
szego obrońcę - oznajmił.
Pan Goodhart spojrzał na mnie z dezaprobatą.
- Jessico - powiedział. - Czy to prawda?
- Chciałam dać mu po twarzy, ale się uchylił -wyjaśniłam.
Pan Goodhart potrząsnął głową.
- Jessico, rozmawialiśmy już na ten temat.
- Wiem - westchnęłam. Według pana Goodharta nie radzę
sobie z uczuciem gniewu. - To nie moja wina. Ten gość na
prawdę jest skończonym dupkiem.
To chyba nie było dokładnie to, co trener Albright i pan
Goodhart spodziewali się usłyszeć. Pan Goodhart tylko prze
wrócił oczami, ale trener Albright wyglądał jak ktoś, kto za chwi
lę dostanie zawału.
- W porządku - pan Goodhart zareagował natychmiast, usi
łując, jak sądzę, podtrzymać u trenera zamierającą akcję serca. -
Dobrze. Siadaj, Jessico. Dziękuję, Frank. Zajmę się tym.
Trener Albright nie ruszał się jednak z miejsca, nawet kiedy
usiadłam przy oknie na moim ulubionym, winylowym krześle
w kolorze pomarańczowym. Grube, serdelkowate palce zwinął
w pięści, zupełnie jak rozzłoszczone dziecko. Zrobił się czer
wony na twarzy, a na środku czoła pulsowała mu drobna żyłka.
- Zraniła go w szyję - powiedział trener Albright.
Pan Goodhart mrugnął do niego okiem. Powiedział uspo
kajającym tonem, jakby trener Albright był bombą, którą trzeba
rozbroić:
- Szyja musi go okropnie boleć. Wcale nie wątpię, że mło
da kobieta o wzroście metr pięćdziesiąt może dotkliwie pobić
obrońcę, który ma ponad metr osiemdziesiąt i waży dziewięć
dziesiąt kilo.
- Taak - potwierdził trener Albright. Trener Albright jest
odporny na sarkazm. - Chłopak nie może mi się rozkleić.
- To na pewno było dla niego bardzo traumatyczne przeży
cie - powiedział pan Goodhart. - Proszę, nie martw się o Jessi-
cę. Odpokutuje swój czyn w sposób adekwatny.
Trener Albright prawdopodobnie nie rozumiał znaczenia takich
słów, jak „traumatyczne" czy „adekwatny", bo powiedział tylko:
- Nie chcę, żeby się czepiała moich chłopaków! Trzymaj ją
z daleka od nich!
Pan Goodhart odłożył hamburgera, wstał i podszedł do
drzwi. Położył dłoń na ramieniu trenera, mówiąc:
- Zajmę się tym, Frank.
Potem wypchnął łagodnie trenera Albrighta do holu i za
mknął drzwi.
- Uff- powiedział, kiedy zostaliśmy sami, a potem usiadł,
zabierając się ponownie do jedzenia. - No więc - odezwał się,
żując. W kąciku jego ust pojawił się ketchup. - I co z naszym
postanowieniem, żeby nie wdawać się w bójki z ludźmi, którzy
nas przewyższają wzrostem i masą?
Gapiłam się na ketchup.
- To nie ja zaczęłam - stwierdziłam. - To Jeff.
- O co chodziło tym razem? - pan Goodhart znowu podał
mi frytki. - O twojego brata?
- Nie - zaprzeczyłam. Wzięłam dwie frytki i włożyłam je
do ust. - O Ruth.
- O Ruth? - Pan Goodhart odgryzł kolejny kęs hamburge
ra. Plama ketchupu jeszcze się powiększyła. - A co z Ruth?
- Jeff powiedział, że Ruth jest taka gruba, że będą musieli
ją pochować w pudle fortepianu, jak Elvisa.
Pan Goodhart przełknął.
- To śmieszne. Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu.
- Wiem -wzruszyłam ramionami. - Rozumie pan, że nie
miałam innego wyjścia, tylko mu dołożyć.
- No, cóż, szczerze mówiąc, Jess, nie bardzo rozumiem.
Widzisz, problem polega na tym, że jeśli bijesz tych chłopców,
to któregoś dnia oni ci oddadzą, wtedy będzie bardzo nieprzy
jemnie.
- Przez cały czas próbują mi oddać - powiedziałam. - Ale
jestem dla nich za szybka.
- Taak - powiedział pan Albright. W kąciku ust ciągle miał
ketchup. - Ale pewnego dnia potkniesz się czy coś i wtedy cię
stłuką.
- Nie wydaje mi się - stwierdziłam. - Widzi pan, ostatnio
zaczęłam ćwiczyć kick boxing.
- Kick boxing - powiedział pan Goodhart.
- Tak - potwierdziłam. - Mam wideo.
- Wideo - powiedział pan Goodhart. Zadzwonił telefon. -
Przepraszam cię na moment, Jessico - dodał pan Goodhart
i podniósł słuchawkę.
Podczas gdy pan Goodhart rozmawiał przez telefon ze swo
ją żoną, która ma, zdaje się, problem z kolejnym dzieckiem, Rus-
selem, wyglądałam przez okno. Z okna pana Goodharta nie
wiele można zobaczyć. Głównie parking nauczycielski i kawał
nieba. Miasto, w którym mieszkam, jest dość płaskie, więc z każ
dego miejsca widać mnóstwo nieba. Akurat wtedy niebo było
szare i pokryte chmurami. Za myjnią samochodową, naprze
ciwko szkoły, na niebie ciągnął się pas ciemnoszarych chmur.
W sąsiednim hrabstwie pewnie padało. Patrząc na te chmury,
trudno było jednak powiedzieć, czy deszcz przyjdzie również
do nas. Sądziłam, że raczej przyjdzie.
- Jeśli nie chce jeść - mówił pan Goodhart do telefonu -
nie próbuj go zmuszać... Nie, nie chciałem powiedzieć, że go
zmuszasz. Chciałem powiedzieć, że może teraz akurat nie jest
głodny... Tak, wiem, że powinien jadać regularnie, ale...
Myjnia była pusta. No pewnie, kto by mył samochód tuż
przed deszczem. Ale w McDonaldzie, tuż obok, gdzie pan
Goodhart kupił swoją bułę i frytki, siedział tłum. Tylko najstar
szym rocznikom wolno wychodzić w porze lunchu i wszyscy
rzucają się do McDonalda i Pizza Hut po drugiej stronie ulicy.
- W porządku - powiedział pan Goodhart, odkładając słu
chawkę. - No, o czym to mówiliśmy, Jess?
Powiedziałam:
- Mówił pan, że muszę się nauczyć panować nad sobą.
Pan Goodhart pokiwał głową.
- Tak - powiedział. - Tak, naprawdę musisz, Jessico.
- Albo któregoś dnia oberwę.
- Świetnie to ujęłaś.
- I że zanim coś zrobię, kiedy wpadnę w złość, powinnam
policzyć do dziesięciu.
Pan Goodhart znowu pokiwał głową, z jeszcze większym
entuzjazmem.
- Tak, to także prawda.
- Co więcej, jeśli chcę się nauczyć, jak odnosić sukcesy w życiu,
muszę sobie uświadomić, że przemoc nie jest skuteczną metodą.
Pan Goodhart klasnął w dłonie.
- Otóż to! Zaczynasz rozumieć, Jessico. Wreszcie zaczy
nasz rozumieć.
Podniosłam się z krzesła. Przychodziłam do gabinetu pana
Goodharta już prawie dwa lata i znałam jego punkt widzenia.
Dodatkowa korzyść z tych spotkań polegała na tym, że spędzi
łam kupę czasu w poczekalni, przeglądając różne broszurki,
i odrzuciłam ostatecznie możliwość zrobienia kariery w siłach
zbrojnych.
- Tak - powiedziałam. - Chyba zaczynam rozumieć, panie
Goodhart. Bardzo dziękuję. Spróbuję się poprawić.
Już prawie byłam na zewnątrz, kiedy mnie zatrzymał.
- Och, jeszcze jedno, Jess - powiedział przyjaźnie.
Obejrzałam się przez ramię.
- Ehe?
- Jeszcze przez tydzień będziesz zostawać za karę dłużej
w szkole - oznajmił, żując frytkę. - Na dokładkę do tych sied
miu tygodni, które zarobiłaś poprzednio.
Uśmiechnęłam się.
- Panie Goodhart?
- Tak, Jessico?
- Ma pan ketchup na wardze.
Dobra, może to nie była szczególnie cięta odpowiedź. Ale
przecież nie zagroził, że zadzwoni do moich rodziców. Gdyby to
zrobił, możecie być pewni, że usłyszałby coś, co by mu poszło
w pięty. Ale nie zrobił. A kolejny tydzień dodatkowej odsiadki
w szkole to dla mnie betka w porównaniu z telefonem do starych.
Poza tym, cholera, mam tyle tygodni odsiadki, że myśl
o normalnym życiu już i tak wydaje mi się nierealna. Niedo
brze, w gruncie rzeczy, że odsiadka nie liczy się jako zajęcia do
datkowe. W przeciwnym razie już teraz moje szanse na dosta
nie się do college'u znacznie by wzrosły.
Zresztą tak naprawdę odsiadka to nic strasznego. Po prostu
zostaje się godzinę dłużej. Można odrabiać lekcje, jak się chce,
można czytać. Nie wolno tylko rozmawiać. Chyba najgorsze
w tym wszystkim jest to, że po odsiadce już na pewno się nie zała
piesz na szkolny autobus. Ale z drugiej strony, co za przyjemność
wracać do domu autobusem z pierwszakami i całym tym towa
rzystwem? Odkąd Ruth zrobiła prawo jazdy, każdy pretekst jest
dla niej dobry, żeby się przejechać, więc co wieczór mam zapew
niony transport. Moi rodzice jeszcze się nie połapali. To znaczy,
w tych odsiadkach. Powiedziałam im, że wstąpiłam do zespołu
muzycznego grającego na uroczystościach szkolnych.
Moi rodzice są teraz zaabsorbowani innymi, dużo ważniejszy
mi rzeczami i na pewno nie przyjdą na żaden występ. Całe szczę
ście, bo mieliby problem z wypatrzeniem mnie w sekcji fletów.
W każdym razie, kiedy Ruth przyszła po mnie tego dnia -
tego dnia, kiedy wszystko się zaczęło, tego samego, kiedy rąb
nęłam Jeffa Daya w szyję - była cała skruszona, bo to przez nią
wpadłam w tarapaty.
- O, Boże, Jess - powiedziała, kiedy spotkałyśmy się o czwar
tej przed drzwiami audytorium. W Liceum im. Ernesta Pyle'a
tyle osób siedzi za karę po lekcjach, że zaczęli upychać nas w au
dytorium. To trochę przeszkadza kółku dramatycznemu, które
odbywa próby na scenie codziennie od godziny trzeciej, ale nam
nie wolno im przeszkadzać i nawzajem, chyba że potrzebują
dużych chłopaków z ostatniego rzędu do przesunięcia części
dekoracji albo ustawienia czegoś.
Dobrą stroną takiego układu jest to, że sztukę Nasze miasto
znam w tej chwili na pamięć. Jest tylko jedno „ale": na cholerę
mi to?
- O, Boże, Jess - paplała Ruth. - Szkoda, że tego nie wi
działaś. Jeff ubabrał się po łokcie w przyprawach. Po tym, jak go
rąbnęłaś, oczywiście. Miał całą koszulę w majonezie. Byłaś
wspaniała. Oczywiście w ogóle nie musiałaś nic robić, ale to
było wspaniałe.
- Taak- powiedziałam. Chciałam już jechać do domu. Od
siadka nie jest może taka straszna, ale do przyjemności nie nale
ży. Jak w ogóle cała szkoła. - No, dobra. Jedźmy.
Poszłyśmy w stronę parkingu, ale małego czerwonego ka
brioletu, który Ruth kupiła za pieniądze z bar micwy, nie było.
Nie chciałam jej nic mówić, bo Ruth kocha ten samochód i nie
miałam najmniejszej ochoty być tą osobą, od której się dowie,
że zniknął. Kiedy jednak postałyśmy tak dobrą chwilę, a ona
dalej plotła, jaka to byłam wspaniała, a ja patrzyłam, jak pozo
stali odsiadkowicze pakują się do swoich pikapów albo na mo
tocykle (większość z nich to wieśniaki albo młodociani prze
stępcy -jestem jedyną miastową), mruknęłam coś w rodzaju:
- Eee, Ruth. Gdzie jest twój samochód?
Ruth na to:
- Och, odstawiłam go do domu po szkole, a potem Skip
mnie tu przywiózł i zostawił.
Skip jest bratem bliźniakiem Ruth. Za pieniądze z bar mi
cwy kupił trans arna. Choć według mnie nawet z trans amem
Skip miał zero szans, że kogoś poderwie.
- Pomyślałam - ciągnęła Ruth - że byłoby fajnie przespa
cerować się do domu.
Popatrzyłam na chmury, które wcześniejszym popołudniem
przepływały nad myjnią samochodową. Teraz znajdowały się
niemal bezpośrednio nad naszymi głowami.
- Ruth, mamy do domu ponad trzy kilometry.
A Ruth na to, rozszczebiotana:
- U-hu, wiem. Możemy spalić mnóstwo kalorii, jak bę
dziemy szły szybko.
- Zaraz będzie lało.
Ruth spojrzała w niebo, zezując.
- Wcale nie - stwierdziła.
Chyba miała coś nie tak z głową.
- Ruth, właśnie że będzie. Brałaś coś czyjak?
Mina jej się wydłużyła. Niewiele, w gruncie rzeczy, potrze
ba, żeby jej zepsuć humor. Ciągle była nie w humorze, chyba
z powodu uwagi Jeffa na temat pogrzebu w fortepianie. Dlate
go chciała iść do domu na piechotę. Miała nadzieję, że trochę
schudnie. Wiedziałam, że na tydzień zrezygnuje z lunchu,
wszystko przez tego dupka.
- Nic nie brałam - oświadczyła. - Po prostu uważam, że
obie powinnyśmy zadbać o figurę. Zaraz będzie lato, a ja nie
zamierzam przez kolejne cztery miesiące wykręcać się od róż
nych imprez na basenie.
Parsknęłam śmiechem.
- Ruth, nikt nas nigdy nie zaprasza na imprezy na basenie.
- Mów za siebie - odparowała. - A chodzenie jest niezwy
kle pożytecznym ćwiczeniem. W marszu spala się tyle samo ka
lorii co w biegu.
Popatrzyłam na nią uważnie.
- Ruth. To bzdura. Kto ci to powiedział?
- To stwierdzony fakt - nie ustępowała. - Idziesz czy nie?
- Nie do wiary - powiedziałam - że cię w ogóle obchodzi,
co mówi taki dupek, jak Jeff Day.
- Nie obchodzi mnie, co mówi Jeff Day. To nie ma z nim
nic wspólnego. Po prostu myślę, że czas zadbać o linię.
Stałam tak i gapiłam się na nią. A przedstawiała dość szczegól
ny widok. Jest moją najlepszą przyjaciółką od przedszkola, to jest
odkąd wprowadziła się z rodzicami do domu obok. Zabawne, ale
jeśli nie liczyć faktu, że teraz ma biust - całkiem spory, większy, niż
ja będę miała kiedykolwiek, chyba że wstawię sobie implanty, do
czego nigdy nie dojdzie - wygląda dokładnie tak samo jak pierw
szego dnia, kiedy ją poznałam: jasnobrązowe, kręcone włosy,
ogromne niebieskie oczy za okularami w złotych, drucianych
oprawkach, dość wydatny brzuch i IQ 167 (poinformowała mnie
o tym po pięciu minutach naszej pierwszej wspólnej gry w klasy).
Ale nigdy byście się nie domyślili, że jest ze wszystkiego
w zaawansowanych grupach, gdybyście zobaczyli, w co była
ubrana. Po pierwsze miała na sobie czarne legginsy, bluzę z wiel
kimi literami EPHS i buty do biegania. Nie tak źle, co? To jesz
cze nie koniec.
Ten zestaw uzupełniła opaskami przeciwpotowymi - nie
żartuję - na głowie i na nadgarstkach, a przez ramię przewiesiła
torbę z wielką butlą wody. Pewnie myślała, że wygląda jak spor
towiec klasy olimpijskiej, ale tak naprawdę wyglądała jak zbzi-
kowana gospodyni domowa, która właśnie odebrała zamówio
ne w sprzedaży wysyłkowej dzieło Ćwicz z Oprali albo coś
podobnego.
Kiedy tak stałam, przyglądając się Ruth, zastanawiając się,
jakjej powiedzieć o tych opaskach, jeden z chłopaków z odsiad
ki zatrzymał się koło nas na indianie.
Czy mogę skorzystać z okazji, żeby zaznaczyć, że jedyną rze
czą, jakiej zawsze pragnęłam, jest motocykl? Ten w dodatku
mruczał cichutko. Nienawidzę facetów, którzy zdejmują tłu
miki z motocykli, hałasująjak opętani i urządzają konkursy sko
ków przez „śpiącego policjanta" na parkingu dla nauczycieli. Ten
człowiek nastroił swój motor tak, że mruczał cichutko, jak mały
kotek. Pomalowany na czarno, lśniący chromem w różnych
miejscach, to był naprawdę świetny motor. Wiem, co mówię.
A widok chłopaka, który na nim siedział, też nie raził w oczy.
- Mastriani - zagadnął, stawiając stopę w wysokim bucie
na krawężniku. - Podwieźć cię?
Gdyby Ernest Pyle, sławny reporter i szacowny patron na
szej szkoły, powstał z grobu i zjawił się przede mną, prosząc
o fachowe rady w zakresie dziennikarstwa, nie byłabym bardziej
zaskoczona.
Mam nadzieję, że udało mi się to ukryć.
Odparłam bardzo spokojnie:
- Nie, dzięki. Przespacerujemy się.
Popatrzył w niebo.
- Będzie lało.
Kiwnęłam głową w stronę Ruth, tak żeby pojął, o co chodzi.
- Przespacerujemy się - powtórzyłam.
Wzruszył ramionami.
- Idziecie na swój pogrzeb - stwierdził i odjechał.
Popatrzyłam w ślad za nim, starając się nie zwracać uwagi,
jak pod opiętymi dżinsami pięknie rysują się jego perfekcyjne
pośladki.
Pośladki nie były jedyną pięknie zarysowaną częścią jego
ciała.
Och, spokojnie. Mam na myśli twarz, jasne? Miał ładną
twarz, nie taką z kwadratową szczęką, jak u większości chłop
ców z mojej szkoły. Na jego twarzy przynajmniej widać było
jakąś inteligencję. I co z tego, że nos sprawiał wrażenie, jakby go
złamano parę razy?
Zgoda, może miał trochę krzywe usta, a jego ciemne, krę
cone włosy wołały o fryzjera. Te drobne usterki wynagradzała
z nawiązką para jasnoniebieskich, a właściwie bladoszarych oczu
oraz ramiona tak szerokie, że wątpię, czy coś bym spoza nich
widziała, gdyby zdarzyło mi się kiedyś jechać za jego plecami na
motocyklu.
Ruth, jednakowoż, chyba nie zauważyła żadnej z tych uj
mujących cech. Wpatrywała się we mnie tak, jakby przyłapała
mnie na rozmowie z ludożercą.
- O, mój Boże, Jess - powiedziała. - Kto to był?
- Nazywa się Rob Wilkins - odparłam.
A ona na to:
- Wieśniak. Och, mój Boże, Jess, ten gość to wieśniak. Nie
wierzę, że z nim rozmawiałaś.
Spokojnie. Wszystko wyjaśnię.
Do Liceum im. Ernesta Pyle'a chodzą dwa typy ludzi: dzie
ciaki z obszarów wiejskich hrabstwa, czyli wieśniaki, oraz ludzie
z miasta, czyli miastowi. Wieśniaki i miastowi nie zadają się ze
sobą. Kropka. Miastowi uważają, że są lepsi od wieśniaków, bo
mają więcej pieniędzy. Ich rodzice są na ogół lekarzami, prawni
kami albo nauczycielami. Wieśniaki myślą, że są lepsi od miasto
wych, bo potrafią różne rzeczy, których miastowi nie potrafią, na
przykład naprawić stary motocykl czy pomóc cielakom przyjść na
świat i tak dalej. Rodzice wieśniaków to robotnicy albo farmerzy.
W obrębie tych grup są podgrupy, takie jak młodociani prze
stępcy, mięśniaki - raczej lubiani sportowcy, a także cheerlea-
derki - ale linia głównego podziału przebiega między wieśnia
kami i miastowymi.
Ruth i ja jesteśmy miastowe. Rob Wilkins, naturalnie, jest
wieśniakiem. Dla upiększenia obrazka dodam, że prawie na
pewno jest również młodocianym przestępcą.
No, ale jak z lubością powtarza pan Goodhart, ja także nale
żę, albo w niedalekiej przyszłości będą należeć do tej kategorii,
jeżeli nie zacznę brać poważnie jego cennych rad dotyczących
panowania nad uczuciem gniewu.
- Skąd ty go w ogóle znasz? - dopytywała się Ruth. - Na
pewno nie macie żadnych wspólnych zajęć. To zdecydowanie
nie jest ktoś, kto wybiera się do college'u. Raczej do więzienia -
dodała drwiąco. -Ale on musi już kończyć szkołę, na Boga.
Wiem. Ruth strasznie wybrzydza, no nie?
Wcale nie, w gruncie rzeczy. Po prostu się boi. Faceci - praw
dziwi faceci, nie kretyni, jak jej brat, Skip - przerażają Ruth.
Nawet z jej IQ 167 facetów nigdy nie była w stanie zrozumieć.
Ruth zwyczajnie nie potrafi pojąć, że chłopcy są tacy jak my.
No, dobra, przy kilku istotnych zastrzeżeniach.
- Spotkałam go na odsiadce - powiedziałam. - Czy może
my się stąd ruszyć, zanim zacznie padać? No, wiesz, mam ze
sobą flet.
Ruth nie dawała jednak za wygraną.
- Naprawdę zgodziłabyś się, żeby cię podwiózł? Ktoś, kogo
kompletnie nie znasz? Gdyby mnie tu nie było?
- Nie wiem - powiedziałam.
Faktycznie, nie wiedziałam. Chyba nie macie wrażenia, że po
raz pierwszy chłopak zaproponował mi podwiezienie? Przyznaję,
może trochę za łatwo mi przychodzi wymłócić kogoś pięściami,
ale przecież nie gryzę. Może jestem odrobinę przymała- tylko metr
pięćdziesiąt pięć, o czym pan Goodhart tak lubi mi przypominać -
i nie zawracam sobie specjalnie głowy makijażem czy ciuchami,
ale, możecie mi wierzyć, radzę sobie całkiem nieźle.
Nie jestem supermodelką: włosy obcinam krótko, dla świę
tego spokoju, i odpowiada mi ich brązowy kolor - nie bawię się
eksperymentowaniem z pasemkami, jak niektóre dziewczyny
z mojej szkoły. Brązowe włosy pasują do brązowych oczu, któ
re pasują do opalonej cery - no, w każdym razie, pod koniec lata
moja skóra zwykle robi się właśnie taka.
Ale jedyny powód, dla którego nigdzie nie wychodzę w so
botnie wieczory, jest taki, że mam do wyboru albo siedzieć w do
mu, albo pałętać się z takimi typami, jak Jeff Day albo Skip, brat
Ruth. Tylko z takimi mama pozwoliłaby mi wyjść.
Taak, na tym to polega. Miastowi. Wolno mi umawiać się
wyłącznie z „chłopcami, którzy idą do college'u". Czytaj: mia
stowymi.
Na czym to stanęłam? Aa, tak.
No więc, jeśli chcecie wiedzieć, Rob Wilkins nie był pierw
szym facetem, który zatrzymał się przy mnie, pytając, czy gdzieś
mnie podrzucić.
Ale Rob Wilkins był pierwszym facetem, któremu miałam
ochotę nie odmówić.
- Taak - zwróciłam się do Ruth. - Pewnie tak. To znaczy,
przyjęłabym jego propozycję. Gdyby ciebie tu nie było i w ogóle.
- Nie mogę uwierzyć.
Ruth zaczęła iść. Chmury były tuż za nami. Nie miałyśmy
szans uciec przed deszczem, chyba że poruszałybyśmy się
z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. A Ruth,
w najlepszym wypadku, rozwija prędkość dwóch kilometrów
na godzinę. Sprawna fizycznie to ona nie jest.
- Nie wierzę - powtórzyła jeszcze raz. - Nie możesz się
włóczyć na motocyklach z jakimiś wsiokami. Wiesz, jak to się
może skończyć? Znajdą twojego trupa gdzieś w polu.
Prawie każdą dziewczynę, która znika w Indianie, znajdują
w końcu półnagą, rozkładającą się na polu kukurydzy. Ale tego
wam pewnie nie trzeba mówić?
- Dziwna jesteś - ciągnęła Ruth. - Żeby się zaprzyjaźniać
z typami z odsiadki?
Raz po raz spoglądałam przez ramię na chmury za naszymi
plecami. Były ogromne, jak góry. Tyle że, w przeciwieństwie do
gór, nie trwały w jednym miejscu.
- Wiesz - powiedziałam -właściwie nic nie mogę poradzić
na to, że ich znam. Siedzieliśmy obok siebie przez godzinę
dziennie w ciągu ostatnich trzech czy czterech miesięcy.
- Ale to wieśniaki - odparła Ruth. - Mój Boże, Jess. Czy ty
z nimi rozmawiasz?
- Nie wiem. To znaczy, nie wolno nam rozmawiać. Ale pani
Clemmings musi codziennie sprawdzać listę, więc w ten spo
sób poznaje się imiona. Tak po prostu jest.
Ruth potrząsnęła głową.
- Och, mój Boże - powiedziała. - Mój ojciec by mnie zabił
- zabiłby mnie - gdybym wróciła do domu na motocyklu jakie
goś wsioka.
Nic na to nie odpowiedziałam. Szanse, żeby ktoś zapropo
nował Ruth przejażdżkę na motorze, były bliskie zeru.
- Jednak - odezwała się Ruth po przejściu kawałka drogi -
jest dość przystojny. To znaczy, jak na wsioka. Co zrobił?
- Żeby dostać odsiadkę? - wzruszyłam ramionami. - Skąd
mam wiedzieć? Nie wolno nam rozmawiać.
Opiszę teraz, gdzie się wtedy znajdowałyśmy. Liceum im.
Ernesta Pyle'a znajduje się przy nazwanej z fantazją ulicy Szkol
nej. Jak się może domyślacie, na ulicy Szkolnej nie ma nic spe
cjalnego poza, no właśnie, szkołą. Jeszcze dwie uliczki i wycho
dzi się na pola. McDonald, myjnia i inne rzeczy są na ulicy Pike.
Nie szłyśmy ulicą Pike. Nikt nie łazi ulicą Pike, odkąd jedna
dziewczyna została tam przejechana.
Doszłyśmy ulicą Szkolną prawie do boiska, kiedy spadły
pierwsze wielkie, ciężkie krople deszczu.
- Ruth? - odezwałam się dość spokojnie, kiedy poczułam
deszcz.
- Przeleci - stwierdziła Ruth.
Spadła na mnie kolejna kropla. Do tego ogromna błyskawi
ca rozdarła niebo; piorun trafił chyba w wieżę ciśnień jakiś ki
lometr dalej. Rozległ się grzmot. Bardzo głośny. Tak głośny jak
odrzutowce nad bazą wojskową Crane, kiedy przełamują barie
rę dźwięku.
- Ruth? - powtórzyłam, trochę mniej spokojnie.
Ruth na to:
- Może powinnyśmy się gdzieś schować.
- I to natychmiast - stwierdziłam.
Jedynym miejscem, gdzie mogłyśmy się schronić, były me
talowe trybuny otaczające boisko. A wiadomo, że podczas bu
rzy nie należy się chować pod niczym metalowym.
Wtedy właśnie zaczął padać grad.
Jeśli kiedyś zaskoczył was grad, rozumiecie, dlaczego po
biegłyśmy pod te trybuny. A jeśli wam się to nigdy nie zdarzyło,
to mogę tylko stwierdzić, że mieliście szczęście. Ten konkret
nie grad miał wielkość piłeczek golfowych. Wcale nie przesa
dzam. Był olbrzymi. I tłukł niemiłosiernie.
Stałyśmy z Ruth pod trybunami, a grad padał dokoła, zu
pełnie jakby nas zamknięto w ogromnej maszynce do prażenia
popcornu. Tyle że przynajmniej popcorn nie walił nas już po
głowach.
Raz po raz rozlegał się grzmot, grad łomotał o metalowe
ławki nad naszymi głowami, odbijając się od nich rykoszetem
i uderzając w ziemię. W tym potwornym hałasie niewiele moż
na było usłyszeć, ale Ruth, niezrażona, wrzasnęła:
- Przepraszam!
Na co odparłam jedynie „Auu", bo wielki odłamek gradu
odskoczył od ziemi i wyrżnął mnie w łydkę.
- Mówię szczerze - krzyknęła Ruth. - Jest mi naprawdę
bardzo, bardzo przykro.
- Przestań się kajać - odwrzasnęłam. - To nie twoja wina.
Tak przynajmniej wtedy myślałam. Później zmieniłam zda
nie. Co widać, jak się przeczyta uważnie parę pierwszych lini
jek tego mojego oświadczenia.
Wielka błyskawica oświetliła niebo. Rozpadła się na cztery
czy pięć odgałęzień. Jedna z nich dotknęła widocznego ponad
drzewami dachu spichlerza zbożowego. Odgłos gromu wstrzą
snął trybunami.
- To jest... - powiedziała Ruth takim głosem, jakby miała
się rozpłakać. - ...to jest moja wina.
- Ruth, na miłość boską, ty płaczesz?
- Tak - odparła, pociągając nosem.
- Dlaczego? To tylko głupia burza z piorunami. -Już przed
tem zdarzało nam się ugrzęznąć gdzieś podczas burzy. Oparłam
się o jeden ze słupów podtrzymujących trybuny. - Pamiętasz,
jak zaskoczyła nas burza w piątej klasie, kiedy wracałyśmy z lek
cji gry na wiolonczeli?
Ruth wytarła nos rękawem bluzy.
- I musiałyśmy się schować w twoim kościele?
- A ty nie chciałaś wejść dalej niż pod okap - powiedzia
łam.
Ruth roześmiała się przez łzy.
- Myślałam, że Bóg mnie zabije, jak postawię stopę w świą
tyni gojów.
Ucieszyłam się, że Ruth się śmieje. Bywała uciążliwa, ale to
moja najlepsza przyjaciółka od przedszkola, a nie odrzuca się
najlepszej przyjaciółki od przedszkola tylko dlatego, że czasem
zakłada opaski przeciwpotowe albo płacze, kiedy pada. Ruth jest
dużo bardziej interesująca niż większość dziewczyn z mojej
szkoły, ponieważ czyta jedną książkę na dzień - dosłownie -
i uwielbia grać na wiolonczeli tak bardzo, jak ja kocham grać na
flecie, ale i tak, mimo swojego geniuszu, ogląda głupawe pro
gramy telewizyjne.
Poza tym, na ogół, jest strasznie zabawna.
Teraz akurat nie była.
- Och, Boże -jęknęła Ruth, kiedy wiatr przybrał na sile
i zaczął ciskać gradem w nas, pod trybuny. - To zupełnie jak
przed tornado, prawda?
Południowa Indiana leży pośrodku pasa, gdzie szaleje tor
nado. Zajmujemy trzecie miejsce na liście stanów, w których
najczęściej występują trąby powietrzne. Ładnych parę miałam
okazję zobaczyć; Ruth nie tak znowu wiele, jako że spędziła na
Środkowym Zachodzie zaledwie ostatnią dekadę. Było również
prawdą, że huragany zdarzają się właśnie w tej porze roku.
Nie chciałam dobijać Ruth ostatecznie, ale wszelkie znaki
wskazywały na zbliżanie się trąby powietrznej. Niebo miało dzi
waczny, żółty kolor, i przy dość wysokiej temperaturze wiał zim
ny wiatr. Do tego ten przeklęty grad...
Właśnie chciałam zapewnić Ruth, że to zwykła wiosenna
burza i powiedzieć, żeby się nie martwiła, kiedy krzyknęła:
- Jess, nie...
Nie usłyszałam jednak, co zawołała, ponieważ właśnie w tam
tej chwili nastąpił potężny wybuch, który zagłuszył wszystko.
2
To nie był wybuch, jak uświadomiłam sobie później. To
był piorun, który uderzył w metalowe trybuny. A potem
powędrował wzdłuż metalowego słupka, o który się opierałam.
Więc na dobrą sprawę można powiedzieć, że uderzył mnie
piorun.
Nie bolało. Poczułam się dziwnie, ale nic mnie nie bolało.
W chwilę potem, kiedy odzyskałam słuch, usłyszałam jedy
nie krzyczącą Ruth. Nie stałam w tym samym miejscu co przed
sekundą. Znalazłam się jakieś półtora metra dalej.
Och, i czułam silne łaskotanie. Wiecie, jak to jest, gdy chce
cie coś włączyć do kontaktu, nie patrząc, i przypadkiem trafia
cie palcem do gniazdka?
Odczuwałam właśnie coś podobnego, tylko jakieś trzysta
razy mocniej.
- Jess - krzyczała Ruth. Podbiegła i potrząsnęła mnie za
ramię. - O, mój Boże, Jess, w porządku?
Spojrzałam na nią. Moja Ruth wyglądała tak samo jak przed
tem. Nadal miała na sobie opaski przeciwpotowe.
Ale ja właśnie przestawałam być dawną Jess. Wtedy to się
zaczęło.
A potem było jeszcze gorzej.
- Taak - powiedziałam. - Nic mi nie jest.
Naprawdę czułam się dobrze. Nie oszukiwałam jej. Wte
dy nic mi nie było. Czułam tylko to łaskotanie. To nie było
nieprzyjemne. Właściwie, kiedy minęło zaskoczenie, poczułam
się nawet jakby lepiej. Jakbym została naenergetyzowana, rozu
miecie?
- Hej - powiedziałam, rozglądając się. - Popatrz. Grad
ustał.
- Jess - zawołała Ruth, potrząsając mną jeszcze raz. - Ude
rzył cię piorun. Nie rozumiesz? Uderzył cię piorun!
Popatrzyłam na nią. Wyglądała zabawnie w tej opasce na gło
wie. Wybuchnęłam śmiechem. Kiedyś, na wieczorku panień
skim ciotki Teresy, kelner ochoczo dolewał mi wina, a nikt z ro
dziny jakoś nie zwrócił na to uwagi. Wtedy czułam się tak samo.
Miałam ochotę się śmiać. Na okrągło.
- Lepiej się połóż - powiedziała Ruth. - Albo usiądź i włóż
głowę między kolana.
- Dlaczego? - zapytałam. - Żebym się mogła pocałować
w tyłek na pożegnanie?
To mi się wydało strasznie śmieszne. Zaczęłam chichotać.
Dostałam histerii ze śmiechu.
Ruth jednak nie widziała w tym nic zabawnego.
- Nie - stwierdziła. - Dlatego, że jesteś blada jak duch. Mo
żesz zemdleć. Spróbuję złapać jakiś samochód. Trzeba cię za
brać do szpitala.
- Eee, daj spokój - powiedziałam. -Wcale nie muszę iść do
szpitala. Już po burzy. Chodźmy.
I tak po prostu wyszłam spod tych trybun. Jakby nic się nie
stało.
Wtedy naprawdę myślałam, że nic. To znaczy, że nic się nie
stało. Czułam się dobrze. W gruncie rzeczy nawet lepiej. Lepiej
niż w ciągu ostatnich miesięcy. Lepiej, niż się czułam, odkąd
mój brat, Douglas, wrócił z college'u.
Ruth pobiegła za mną, zatroskana i przejęta.
- Jess. Naprawdę. Nie powinnaś próbować...
- Hej - zawołałam. Niebo znacznie pojaśniało, grad pod
stopami chrzęścił, pomyślałam, że trochę jakby ktoś na górze
przypadkiem przewrócił tacę z kostkami lodu na jakimś nie
biańskim przyjęciu.
- Hej, Ruth - powiedziałam, wskazując grad. - Popatrz.
Zupełnie jak śnieg. Śnieg, w kwietniu!
Ruth jednak nie zainteresowała się gradem, mimo że bro
dziła w nim po kostki w swoich nike'ach. Patrzyła na mnie.
- Jessica - powiedziała, biorąc mnie za rękę. - Jessica, po
słuchaj. - Ściszyła głos niemal do szeptu. Słyszałam ją dobrze,
bo wiatr ustał i przestało grzmieć. -Jessica, mówię ci, nie jest
w porządku. Widziałam... widziałam, jak piorun z ciebie wy
chodził.
- Naprawdę? - wyszczerzyłam zęby wjej stronę. - Fajnie.
Ruth puściła moją rękę i odwróciła się zniesmaczona.
- Świetnie - powiedziała, kierując się ku drodze. - Nie idź
do szpitala. Umrzyj na zawał serca. Akurat mnie to wzrusza.
Szłam za nią, rozkopując grad moimi pumami na grubych
podeszwach.
- Hej - odezwałam się. - Szkoda, że piorun nie wystrzelił
ze mnie dzisiaj w kafeterii. Jeff Day naprawdę miałby za swoje,
co?
Ruth się nie spodobało. Szła przed siebie, posapując z po
wodu zbyt szybkiego tempa. Ale szybko dla Ruth oznacza nor
malne tempo dla mnie, więc bez trudu dotrzymywałam jej kro
ku.
- Czekaj - zawołałam. - Czy nie byłoby cool, gdybym mo
gła stanąć w ogniu błyskawicy dziś po południu na apelu? Wiesz,
kiedy pani Bushey przynudzała, żebyśmy się trzymali z daleka
od narkotyków? Założę się, że to by skróciło jej mówkę.
Gadałam tak przez całą drogę do domu. Ruth usiłowała się
na mnie gniewać, ale jej nie wyszło. Nie dlatego, że jestem taka
czarująca czy zabawna, ale dlatego, że burza zostawiła wszędzie
widoczne ślady. Widziałyśmy zwalone konary drzew, strzaska
ne gradem szyby samochodowe, zepsutą sygnalizację uliczną.
To było niesamowite. Minęło nas kilka karetek i wozów straży
pożarnej, a kiedy dotarłyśmy wreszcie do Krogera na rogu ulicy
Szkolnej i Pierwszej, „Kro" było zerwane i zostało tylko „ger".
- Ruth, popatrz - zawołałam. - „Ger" jest otwarte, a „Kro"
zamknięte.
Nawet Ruth musiała się na to roześmiać.
Do momentu, kiedy doszłyśmy do naszych domów-wspo
minałam, że mieszkamy obok siebie, prawda? - Ruth przestała
się o mnie bać. W każdym razie, tak sądziłam. Już miałam po
biec alejką w stronę ganku, kiedy Ruth wydała z siebie napraw
dę ciężkie westchnienie i powiedziała:
- Jessico, naprawdę uważam, że powinnaś pomówić o tym
z mamą i tatą. O tym, co się zdarzyło.
O, pewnie. Już lecę im oznajmić, że uderzył mnie piorun.
Mieli teraz dużo poważniejsze rzeczy na głowie.
Nie powiedziałam tego głośno, ale Ruth widocznie czytała
w moich myślach, bo dodała:
- Nie, Jess. Mówię poważnie. Powinnaś im powiedzieć.
Czytałam o ludziach, których uderzył piorun, tak jak ciebie.
Czuli się cudownie, tak jak ty, a potem trach! Zawał serca.
- Ruth!
- Naprawdę uważam, że powinnaś im powiedzieć. Wiem,
że mają inne zmartwienia, z Douglasem i w ogóle. Ale...
- Nie - przerwałam. - Z Douglasem wszystko w porząd
ku.
- Wiem. - Ruth przymknęła na chwilę oczy. - Wiem, że
z Douglasem wszystko w porządku. No dobrze, posłuchaj.
Obiecasz mi tylko, że jeśli poczujesz się... hm, dziwnie, to ko
muś o tym powiesz?
To było jeszcze do przyjęcia. Przysięgłam uroczyście nie
umrzeć na zawał serca. Potem pożegnałyśmy się na trawniku
przed moim domem.
Już prawie wchodziłam do środka, kiedy zdałam sobie spra
wę, że dereń przy podjeździe - który tamtego ranka pięknie
kwitł -jest kompletnie ogołocony, jak w środku zimy. Grad ze
rwał wszystkie liście i każdy najdrobniejszy kwiatuszek.
Na lekcjach angielskiego cały czas mówi się o symbolizmie
i takich rzeczach. Na przykład stary uschły dąb w Jane Eyre stano
wi zapowiedź nieszczęścia i złego losu. Więc wydaje mi się, że
gdyby moje oświadczenie było fikcją literacką, to należałoby przy
jąć, że dereń symbolizował moją niezbyt sielankową przyszłość.
Tyle że oczywiście, podobnie jak Jane, nie miałam pojęcia,
co mnie czeka. Symboliczna wymowa ogołoconego derenia
kompletnie umknęła mojej uwagi. Przeszło mi przez myśl coś
w rodzaju: „Ojej, szkoda. Takie ładne drzewko".
Potem weszłam do domu.
3
Mieszkam - a jest zapewne istotne, żebym podała swój ad
res w oświadczeniu - z rodzicami i dwoma braćmi w du
żym domu na Lumley Lane. Nasz dom jest najładniejszy na tej
ulicy.
Nie mówię tego, żeby się przechwalać. Tak po prostu jest.
Kiedyś to był dom farmerów, ale nie byle jaki - z witrażowymi
oknami i innymi ozdobami. Ludzie z Towarzystwa Historycz
nego Indiany przybili na nim tabliczkę, ponieważ jest to naj
starszy dom w naszym mieście.
To, że mieszkamy w starym domu, wcale nie znaczy, że je
steśmy biedni. Mój ojciec ma trzy restauracje w centrum, tylko
osiem czy dziewięć przecznic od naszego domu. Te restauracje
to: Mastriani, która jest droga, U Joego, która nie jest, i najtań
szy ze wszystkich bar Joe Junior. Mogę tam jeść, kiedy mi się
podoba, i to za darmo. Moi przyjaciele również.
W związku z tym można by pomyśleć, że mam wielu przy
jaciół. Ale nie licząc Ruth, spotykam się tylko z kilkoma znajo
mymi, głównie z orkiestry. Ruth gra pierwszą wiolonczelę, a ja
trzeci flet. Utrzymuję stosunki towarzyskie z innymi flecistami
- głównie z drugim i piątym - i kilkoma osobami z sekcji ro
gów, a także z jedną czy dwiema osobami grającymi na wiolon
czeli, które zyskały aprobatę Ruth, ale poza tym trzymam się
raczej na uboczu.
No, jeśli nie brać pod uwagę odsiadkowiczów.
Mój pokój znajduje się na trzecim piętrze. Trzecie piętro to
zaadaptowany strych, stąd niski sufit i mansardowe okna.
Oprócz mojej sypialni jest tu jeszcze łazienka. Kiedyś mieści
łam się cała w mansardowym oknie i długie godziny spędzałam
na obserwowaniu tego, co się działo na Lumley Lane. Raczej
niewiele było do obserwowania, ale nikt na mojej ulicy nie mógł
wejść wyżej i to mi się strasznie podobało. Wyobrażałam sobie,
że jestem latarnikiem na wieży, a okno jest latarnią morską, ja
zaś wypatruję statków, którym groziło rozbicie na zdradzieckiej
mieliźnie, czyli na naszym trawniku.
Byłam wtedy małym dzieckiem, to chyba jasne?
Schody w moim domu zaczynają się za drzwiami frontowy
mi, w miejscu, które moja mama nazywa z francuska foyer (lubi
także wtrącać inne francuskie słówka, na przykład dość często
mówi voila. Ale oczywiście żartem. Taka jest moja mama). Pro
blem polega na tym, że zaraz obok foyer znajduje się, za oszklo
nymi drzwiami, salon, który ma oszklone drzwi prowadzące do
jadalni, z której, przez oszklone drzwi, przechodzi się do kuchni.
Tak więc, kiedy ktoś otwiera drzwi frontowe, moja mama widzi
go przez te wszystkie oszklone drzwi, nawet jeśli jest akurat gdzieś
w głębi domu. Zero szans, żeby dostać się niepostrzeżenie na górę.
Tamtego wieczoru oczywiście zobaczyła mnie i wrzasnęła -
kuchnia jest dość daleko od drzwi - „Jessico! Chodź tutaj!"
A to wróżyło kłopoty.
Zastanawiając się, o co może chodzić tym razem - nie tra
cąc nadziei, że pan Goodhart nie pośpieszył się i nie zadzwonił
do niej - położyłam plecak i flet, i wszystko inne na ławeczce
przy schodach i ruszyłam przez salon i jadalnię, wymyślając po
drodze jakąś historyjkę usprawiedliwiającą moje spóźnienie, na
wypadek gdyby wściekała się akurat z tego powodu.
- Mieliśmy próbę zespołu - zagaiłam po drodze. Gdy zna
lazłam się na wysokości stołu w jadalni - który ma wbudowany
w podłogę pod krzesłem brzęczyk, tak aby gospodyni mogła na
cisnąć go stopą, dając służbie znak, że pora na deser, co, zwa
żywszy, że nie mamy służby, jest okropnie denerwujące, zwłasz
cza przy małych dzieciach, bo jak byliśmy młodsi, trudno nam
się było powstrzymać od naciskania czegoś takiego bez prze
rwy, a to doprowadzało mamę do szału - dodałam jeszcze:
- Taak, próba trwała strasznie długo. Z powodu gradu. Mu
sieliśmy gnać galopem i chować się pod trybunami, i ciągle
grzmiało, i...
- Spójrz!
Mama podetknęła mi jakiś list pod nos. Mój brat Mike sie
dział zgarbiony na blacie w kuchni. Wyglądał na nieszczęśliwe
go, ale on nigdy nie sprawiał innego wrażenia, o ile dobrze pa
miętam, z wyjątkiem dnia, kiedy dostał maca na gwiazdkę. Tak,
ten komputer go uszczęśliwił. Spojrzałam na list, który trzyma
ła mama. Z tak bliskiej odległości nie mogłam go przeczytać, co
zresztą nie było istotne.
- Wiesz, co to jest, Jessico? - mówiła mama. -Wiesz, co to
jest? To list z Harvardu. A czego, jak myślisz, dotyczy?
Aja na to:
- Ojej, Mikey. Gratuluję.
- Dziękuję - powiedział Mike, ale nie wydawał się specjal
nie poruszony.
- Mój kochany chłopczyk. - Mama zaczęła wymachiwać
listem. - Kochany Mikey! Idzie do Harvardu! O, mój Boże, aż
trudno w to uwierzyć! - Odtańczyła coś w rodzaju tańca zwy
cięstwa.
Moja mama zazwyczaj nie zachowuje się tak dziwnie. Na
ogół zachowuje się całkiem podobnie jak inne mamy. Czasa
mi pomaga tacie przy prowadzeniu restauracji, zwłaszcza jeśli
chodzi o rachunki i personel, ale przeważnie siedzi w domu,
zajmując się takimi rzeczami, jak wymiana kafelków w łazien
kach. Mama, jak większość mam, świata nie widzi poza swo
imi dziećmi i dlatego fakt, że Mike dostał się do Harvardu -
chociaż nic w tym zaskakującego, bo na egzaminach końco
wych w szkole uzyskał znakomity wynik - poruszył ją do głę
bi.
- Dzwoniłam już do taty - powiedziała. - Idziemy do Ma-
strianiego na homara.
- Super - oświadczyłam. - Czy mogę zaprosić Ruth?
Mama machnęła nieznacznie ręką.
- Naturalnie, czemu nie? Czy kiedykolwiek udaliśmy się
na rodzinny obiad bez Ruth? -W jej głosie zabrzmiał sarkazm,
ale tak naprawdę nie miała nic przeciwko temu. Mama lubi
Ruth. Tak sądzę. - Michael, może ty też chciałbyś kogoś zapro
sić?
Ze sposobu, w jaki wymówiła „kogoś" jasno wynikało, że
ma na myśli dziewczynę. Ale Mikę'owi w ciągu całego jego ży
cia podobała się tylko jedna dziewczyna, a mianowicie Claire
Lippman, która mieszka dwa domy dalej, Claire Lippman młod
sza od niego o rok, a ode mnie o tyleż starsza. Chyba nawet nie
zdaje sobie sprawy z tego, że Mike w ogóle jest na świecie. Claire,
gwiazda wszystkich szkolnych sztuk i musicali, nie będzie so
bie przecież zawracać głowy dziwakiem ze starszej klasy, który
ją podgląda. A mój brat robi to regularnie, przez całe wakacje,
kiedy Claire opala się w bikini na dachu garażu. Ona nie złazi
z tego dachu aż do końca sezonu, chyba że jakiś przystojniak
w samochodzie zaproponuje jej wycieczkę nad jeziorko.
Claire jest albo uzależniona od promieni ultrafioletowych,
albo też cierpi na zaawansowany ekshibicjonizm. Jeszcze tego
nie rozgryzłam.
Tak czy tak, było raczej nie do pomyślenia, żeby mój brat
zaprosił „kogoś" na obiad. Nawet gdyby jakimś cudem się na to
zdobył, Claire Lippman zapytałaby pewnie: „Ojej, a kim ty właś
ciwie jesteś?".
- Nie - odparł Mike zakłopotany. Zaczerwienił się jak bu
rak, chociaż byłam tam tylko ja i mama. A gdyby tak Claire Lipp
man była przy tym obecna? - Nie chcę nikogo zaprosić.
- Zajęcze serce nigdy nie zdobędzie pięknej damy - po
wiedziała mama. Moja mama nie tylko często naśladuje francu
ski akcent, ale również cytuje Szekspira oraz operetki Gilberta
i Sullivana.
Jak się bliżej zastanowić, może nie jest aż tak podobna do
matek innych ludzi ze szkoły.
- Zrozumiałem, mamo - wydusił Mike przez zaciśnięte
zęby. - Tylko nie dzisiaj, dobrze?
Mama wzruszyła ramionami.
- W porządku. Jess, jeśli się wybierasz, to nie ma mowy,
żebyś poszła w tym. - Mówiąc „to", miała na myśli strój, jaki
noszę zazwyczaj - T-shirt, dżinsy i adidasy. - Przebierz się w tę
sukienkę z niebieskiego perkalu, którą uszyłam ci na Wielkanoc.
No tak. Mamie trochę odbija na tym punkcie, żebyśmy
ubierały się tak samo. Absolutnie nie żartuję. To było słodkie,
kiedy miałam sześć lat, ale w wieku szesnastu, słowo daję, nie
ma nic słodkiego w noszeniu uszytych w domu sukienek, które
pasują do sukienek mamy. Zwłaszcza że wszystkie sukienki
wykonane przez moją mamę są jak z Domku na prerii.
Można by pomyśleć, że skoro nie mam problemów z przy
łożeniem pięścią wysportowanemu chłopakowi, to nie powin
no mi być trudno powiedzieć mamie, żeby przestała szyć dla
mnie bliźniacze sukienki.
Ale gdyby wasz ojciec obiecał kupić wam harleya na osiem
naste urodziny, pod warunkiem że będziecie nosić te sukienki
bez protestu, też byście na to poszli.
- Dobrze - zgodziłam się i zaczęłam wspinać się tylnymi
schodami, których kiedyś, na przełomie wieków - dziewiętna
stego i dwudziestego, oczywiście, kiedy ten dom zbudowano -
używała służba. - Powiem Douglasowi.
- Och - usłyszałam głos mamy. - Jess?
Nie zatrzymałam się. Wiedziałam, co chce powiedzieć. Że
bym nie zawracała Douglasowi głowy. Zawsze to mówi.
A ja lubię mu zawracać głowę. Rozmawiałam o tym rów
nież z panem Goodhartem, który przypuszcza, że Douglasowi
pewnie nawet dobrze robi, kiedy mu się zawraca głowę. Więc
często do niego zaglądam. Otóż podchodzę do drzwi jego po
koju, na których jest wielki napis „Nie wchodzić" i pukam bar
dzo głośno. Potem wrzeszczę: „Doug! To ja, Jessica!", i włażę.
Douglasowi nie wolno się zamykać na klucz. Od zeszłych
świąt, kiedy musieliśmy z tatą wyważyć drzwi jego pokoju.
Douglas leżał na łóżku, czytając komiks. Na okładce był wi
king i dziewczyna o wydatnym biuście. Odkąd wrócił z colle
ge'u, nie robi nic poza czytaniem komiksów. A we wszystkich
komiksach występują dziewczyny z wielkim biustem.
- Wiesz co? - powiedziałam, siadając na jego łóżku.
- Mikey dostał się do Harvardu - stwierdził Douglas. -Już
słyszałem. Przypuszczam, że wszyscy sąsiedzi też.
- A tam - odparłam. - Nie o to chodzi.
Spojrzał na mnie znad komiksu.
- Wiem, że mama ma ochotę zabrać nas wszystkich do
Mastrianiego, żeby to uczcić, ale ja nie pójdę. Musi się przy
zwyczaić do rozczarowań w życiu. A ty lepiej trzymaj łapy przy
sobie. Nie ruszę się stąd. Nawet jak mi przyłożysz. I tym ra
zem, kto wie, czy ci nie oddam.
- Też nie o to chodzi - powiedziałam. - I nie zamierzałam
cię bić. Niespecjalnie.
- No to co jest?
Wzruszyłam ramionami.
- Piorun mnie uderzył.
Douglas zagłębił się ponownie w komiksie.
- Aha. Zamknij drzwi, wychodząc.
- Mówię poważnie - powiedziałam. - Razem z Ruth chcia
łyśmy przeczekać burzę pod trybunami koło szkoły...
- Trybuny - przerwał mi Douglas, ponownie kierując na
mnie wzrok - są metalowe.
- No właśnie. Opierałam się o słup, a piorun uderzył w try
bunę, a potem wiem tyle, że znalazłam się półtora metra dalej
i wszystko mnie swędziało, i...
- Bzdura - powiedział Douglas. Ale usiadł. - To wszystko
bzdura, Jess.
- Przysięgam, że to prawda. Możesz zapytać Ruth.
- Nie uderzył cię piorun. Nie rozmawiałabyś teraz ze mną,
gdyby tak było.
- Douglas, mówię ci, tak było.
- Gdzie jest, wobec tego, rana wejściowa? - Douglas chwy
cił mnie za prawą rękę i odwrócił ją do góry dłonią. - A rana
wyjściowa? Piorun wszedłby w jednym miejscu, a wyszedł dru
gim. W obu miejscach zostawiłby ranę o gwiaździstym kształ
cie.
Chwycił moją lewą rękę i również odwrócił ją do góry dło
nią. Na żadnej nie było gwiaździstej blizny.
- Sama widzisz.
Odsunął moją rękę z pogardą. Douglas zna się na takich
rzeczach, ponieważ jedynym jego zajęciem jest czytanie, a nie
kiedy czyta prawdziwe książki, nie tylko komiksy.
- Nie trafił cię piorun. Nie opowiadaj głupot, Jess. Wiesz,
piorun zabija co roku setki ludzi. Gdyby cię uderzył, byłabyś,
w najlepszym wypadku, w stanie śpiączki.
Wrócił do poprzedniej pozycji i sięgnął po komiks.
- A teraz spadaj - powiedział, trącając mnie stopą. -Jestem
zajęty.
Podniosłam się z westchnieniem.
- W porządku - powiedziałam. - Ale na pewno tego poża
łujesz. Mama mówiła, że zjemy homara.
- Jedliśmy homara, kiedy przysłali zawiadomienie o moim
przyjęciu na uczelnię - odparł Douglas, nie podnosząc głowy
znad komiksu - i popatrz, jak to się skończyło.
Wyciągnęłam rękę, złapałam go za duży palec u nogi i ści
snęłam mocno.
- No, dobrze, duży chłopczyku. Leż tu sobie jak worek kar
tofli, z kapitanem Larsem i jego cycatą pięknością Helgą.
Douglas posłał mi niechętne spojrzenie.
- Ona się przypadkiem nazywa Oona - oświadczył.
Schował się z powrotem za komiksem.
Zamknęłam za sobą drzwi i poszłam do swojego pokoju.
Nie martwię się o Douglasa aż tak bardzo. Wiem, że pewnie
powinnam, ale się nie martwię. Pod tym względem jestem chy
ba wyjątkiem w mojej rodzinie. Ja i może jeszcze tata. Douglas
zawsze był dziwakiem. Mam wrażenie, że przez całe życie tłu
kłam ludzi, którzy nazywali mojego starszego brata downem,
przygłupem albo dziwadłem. Nie potrafię tego wytłumaczyć,
ale mimo że na ogół jestem od nich mniejsza, czuję się zobo
wiązana, żeby im dać po gębie. Nie będą obrażać mojego brata.
To doprowadza do szału moją mamę, ale tatę nie. Tata na
uczył mnie bić skuteczniej. Pokazał mi na przykład, jak prawi
dłowo zwijać dłoń w pięść. Chodzi o to, że kciuk trzeba trzy
mać na zewnątrz. Przedtem chowałam kciuk do środka i parę
razy go zwichnęłam.
Douglas wściekał się, kiedy wdawałam się w te bójki, więc
w końcu biłam się za jego plecami. Musiał czuć się upokorzony
- młodsza siostrzyczka występuje w obronie starszego brata. Nie
sądzę jednak, żeby to miało jakiś wpływ na późniejsze wydarze
nia. Mam na myśli jego próbę samobójczą. W końcu kto by się
chciał zabijać tylko dlatego, że młodsza siostra biła się za niego
w szkole.
Prawda?
W każdym razie, kiedy dotarłam do swojego pokoju, za
dzwoniłam do Ruth i zaprosiłam ją na kolację. Wiedziałam, że
chociaż dziś, dzięki Jeffowi Dayowi przeszła na kolejną dietę,
nie będzie w stanie się oprzeć. Nie tylko z powodu homara, ale
również z powodu Michaela. Ruth próbuje udawać, że Michael
jej się nie podoba, ale mówiąc między nami, zadurzyła się w nim.
Nie pytajcie, dlaczego. Żadna z niego gratka, słowo daję.
Zareagowała dokładnie tak, jak oczekiwałam:
- No, naprawdę nie powinnam. Homar jest taki tuczący.
Może nie tyle homar, co całe to masło... ale w końcu to specjal
na okazja, bo Michael dostał się do Harvardu i w ogóle. Chyba
powinnam pójść. Dobra, idę.
- Poczekaj - powiedziałam. - Daj mi dziesięć minut. Mu
szę się przebrać.
- Chwileczkę - zapytała Ruth podejrzliwie. - Twoja mama
nie każe ci chyba włożyć jednej z tych lesbowatych sukienek, co?
- Milczałam, więc po chwili Ruth odezwała się znowu: -Wiesz,
wydaje mi się, że motocykl to za mało. Twój tata powinien ci
kupić cholernego maserati za to, na co ta kobieta cię naraża.
Ruth uważa, że moja mama cierpi z powodu ucisku ze stro
ny patriarchalnego społeczeństwa, reprezentowanego głównie
przez mojego tatę. Ale to nieprawda. Mój tata byłby zachwyco
ny, gdyby mama znalazła pracę. To by ją wyleczyło z obsesji na
punkcie Douglasa. Teraz, kiedy wrócił do domu, mama twier
dzi, że nawet nie ma co myśleć o pójściu do pracy, bo kto go
upilnuje, żeby trzymał się z daleka od żyletek?
Powiedziałam Ruth, że owszem, muszę włożyć jedną z les
bowatych sukienek mojej mamy, chociaż „lesbowate" nie jest
dobrym określeniem, ponieważ wszyscy geje i lesbijki, jakich
znam, są naprawdę w porządku i prędzej padliby trupem, niż
włożyli na siebie coś takiego, no, chyba że w Halloween. Ale
mniejsza o to. Rozłączyłam się i zaczęłam się rozbierać. Prze
ważnie nie wychodzę z dżinsów i T-shirtów Zimą wkładam
sweter na wierzch, ale, serio, nie stroję się do szkoły, jak niektó
re dziewczyny. Czasami nie biorę nawet rano prysznica. Bo i po
co? Nie ma tam nikogo, na kim chciałabym zrobić wrażenie.
W każdym razie nie było, dopóki Rob Wilkins nie zapytał,
czy mnie odwieźć do domu. Dla czegoś takiego warto by może
nawet wysuszyć rano włosy suszarką.
Ale, rzecz jasna, nie mogłam pozwolić, żeby Ruth się do
myśliła. A zorientowałaby się natychmiast. Bo Ruth przyjeżdża
po mnie co rano. „Nie za dużo pianki?" zapytałaby pewnie.
Ale może nawet by się jej spodobało - pod warunkiem że
nie wykryłaby, dla kogo nałożyłam sobie tę piankę.
Tak czy inaczej, kiedy się przebierałam, przyszło mi do gło
wy, że może Douglas się pomylił. Może gdzieś na moim ciele
jest jednak gwiaździsta blizna, niekoniecznie na dłoniach. Na
przykład na podeszwach stóp albo jeszcze gdzie indziej.
Sprawdziłam to, ale moje stopy były takie jak zawsze. Żad
nych blizn. Nawet odrobiny brudu między palcami.
To było ze strony Roba Wilkinsa dość niezwykłe, żeby mi
zaproponować podwiezienie. Przecież prawie go nie znałam. Po
prostu razem odsiadywaliśmy karę. No, może nie całkiem tak.
W zeszłym semestrze byliśmy w jednej grupie na higienie. Na
lekcjach Albrighta. W zasadzie to jest w programie drugiego
roku nauki, ale z jakiegoś powodu - dobra, pewnie nie zaliczył
za pierwszym razem - Rob miał to w ostatniej klasie. Siedział za
mną. Na ogół zachowywał się cicho. Od czasu do czasu rozma
wiał z kolesiem z tyłu, też wieśniakiem. Oczywiście podsłuchi
wałam. Rozmawiali zwykle o zespołach - we wsiowym guście,
głównie heavymetalowych albo country - albo o samochodach.
Czasami nie mogłam się powstrzymać, żeby się nie wtrącić.
Raz na przykład oświadczyłam, że moim zdaniem Steven Tyler nie
jest geniuszem muzycznym. I że według mnie artysta znany
uprzednio pod pseudonimem Prince jako jedyny ze współczesnych
wykonawców zasługuje na miano geniusza. Potem przez jakiś ty
dzień analizowaliśmy ich teksty i Rob w końcu przyznał mi rację.
A kiedyś dyskutowali o motocyklach i chłopak za Robem
gadał w kółko o kawasaki, a ja wtrąciłam: „Coś ty, chory? A ame
rykańskie to gorsze?" i Rob przybił mi piątkę.
Trener Albright spędzał czas głównie poza klasą. Obowiąz
ki wynikające z opieki nad drużyną piłkarską zmuszały go do
zadawania nam pytań z końca rozdziału w charakterze samo
dzielnej pracy na lekcji. Znacie ten rodzaj pytań. Jaką funkcję
pełni śledziona? Ile spermy dziennie wytwarza dorosły męż
czyzna? Pytania, o których zapomina się równo z dzwonkiem.
Uznałam, że na następny dzień do szkoły mogłabym wło
żyć bluzkę, którą Douglas dał mi na Boże Narodzenie. Nigdy
nie nosiłam jej przedtem do szkoły, bo ma dość duże wycięcie
pod szyją. Nie jest to najodpowiedniejszy strój dla kogoś, kto
może będzie musiał znokautować kolejnego osiłka.
Ale jeśli dzięki temu miałabym się przejechać na indianie...
Dopiero kiedy zapinałam tę okropną liliową sukienkę w sty
lu Laury Ingalls, spojrzałam w lustro i zobaczyłam. Czerwone
znamię wielkości pięści na mojej klatce piersiowej. Nie bolało
ani nic. Jakbym dostała pokrzywki. Jakbym zjadła coś nieświe
żego.
Ze środka tego znaku rozchodziły się promieniście czerwo
ne pręgi. Patrząc uważnie w lustro, stwierdziłam, że ten kształt...
No, cóż - bardzo przypomina gwiazdę.
4
Mówię ci, nie widzę drugiej. Jest tylko ta jedna - powie
działa Ruth.
- Jesteś pewna?
Stałam, zupełnie naga, na środku swojego pokoju. Nie wąt
pię, że kolacja była świetna. Sama nie przełknęłam ani kęsa. Sie
działam jak na szpilkach, nie mogąc dojść do siebie, odkąd oka
zało się, że naprawdę uderzył mnie piorun. Dowodziła tego
gwiaździsta blizna. To właśnie była ta wejściowa rana, o której
mówił Douglas.
Problem polegał na tym, że nie mogłam znaleźć rany wyj
ściowej. Poprosiłam Ruth, żeby wpadła do mnie po kolacji i po
mogła. Nie była bardzo chętna.
- Nie miałam pojęcia - odezwała się, leżąc na moim łóżku
i przeglądając Teorię krytyczną od Platona - no, taka rozrywkowa
lektura, przyniosła ze sobą - że urósł ci biust. Naprawdę. Mi
seczki A już nie pasują. Kiedy to się stało?
- Ruth, - odparłam - przyjrzałaś się moim plecom? Nie
ma tam blizny?
- Nie. To jakie teraz nosisz? B?
- Skąd mam wiedzieć? Przecież wiesz, że nie noszę biusto
nosza. A na pupie? Widzisz tam coś?
- Nie. Czy jest coś między B i C? Wydaje mi się, że to jest
teraz twój rozmiar. No i naprawdę powinnaś coś nosić. Inaczej
biust ci zwiotczeje. Widziałaś chyba te kobiety w National Geo-
graphic.
- Wcale mi nie pomagasz.
- A czego ty się po mnie spodziewasz, Jess? - Ruth, nabur
muszona, wróciła do lektury. - Wiesz, to trochę niecodzienna
sytuacja, szukać jakichś blizn na ciele najlepszej przyjaciółki, nie
uważasz? To trochę lesbijskie.
Zdenerwowałam się lekko.
- Nie domagam się, żebyś mnie obmacywała, kretynko.
Chciałam tylko, żebyś mi powiedziała, czy widzisz gdzieś ślad
po ranie wyjściowej. - Naciągnęłam spodnie od dresów. - Nie
ważne.
- Nie mogę uwierzyć - powiedziała Ruth, ignorując moje
uwagi - że Michael jedzie do Harvardu. Do Harvard u. Jest taki
bystry. Jak ktoś tak bystry może się zadurzyć w Claire Lippman?
Włożyłam bluzę.
- Claire nie jest taka beznadziejna - stwierdziłam. Pozna
łam ją całkiem nieźle podczas odsiadek. Claire nie zostaje za
karę, ale spędzamy odsiadki w audytorium i w związku z tym
widziałam większość prób kółka teatralnego. Claire gra główne
role we wszystkich przedstawieniach. Grała Emily w Naszym
mieście, Marię w West side story i oczywiście Julię w Romeo i Julii.
Jest naprawdę dobrą aktorką.
- Mocno wątpię - powiedziała Ruth - czy Michael uwiel
biają z powodu jej talentu.
Ruth uparcie nazywa Mike'a Michaelem, mimo że wszyscy
mówią na niego Mike. Według niej „Mike" to imię dobre dla
wieśniaka.
- No - powiedziałam - musisz przyznać, że do twarzy jej
w bikini.
- Flądra - parsknęła Ruth. - Ze też ona to robi. Każdego
lata. Kiedy była dzieckiem, to co innego. Ale teraz... Co ona
chce osiągnąć? Spowodować wypadek na ulicy?
- Jestem głodna - stwierdziłam zgodnie z prawdą. - Chcesz
coś?
- Wcale mnie to nie dziwi - odparła Ruth. - Prawie nie
ruszyłaś homara.
- Byłam za bardzo podniecona - powiedziałam. - No,
wiesz. Zostałam porażona.
- Byłoby dobrze - mruknęła Ruth w książkę - gdybyś po
szła do lekarza. Możesz mieć jakiś wewnętrzny wylew.
- Schodzę na dół. Chcesz coś?
Ziewnęła.
- Nie. Na mnie pora. Zajrzę tylko do Michaela, żeby mu
pogratulować jeszcze raz i powiedzieć dobranoc.
Uznałam, że lepiej zostawić ich samych na wypadek jakie
goś romantycznego interludium, więc zeszłam na dół do kuch
ni. Szanse na to, żeby Mike spojrzał dwa razy z rzędu w stronę
Ruth równają się zeru, ale nadzieja nigdy nie umiera, nawet
w sercu grubej dziewczyny. To nie znaczy, że Ruth jest taka zno
wu gruba. Jest po prostu dwa razy grubsza niż Claire Lippman.
Claire też nie jest taka okropnie koścista - miejscami jest nawet
dość okrągława. Ale chłopcom, jak zauważyłam, bardzo się po
doba. Z pism ilustrowanych wynika, że jeśli nie jesteś taka jak
Kate Moss, to jesteś skończona, ale w rzeczywistości chłopcy -
tacy jak moi bracia - nie zainteresowaliby się Kate Moss. Ślinią
się natomiast na widok Claire Lipman, która ma jakieś osiem
dziesiąt sześć na sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt siedem. My
ślę, że dużo zależy od tego, jak się sami widzimy, a Claire Lipp
man uważa się za gwiazdę.
Ruth wręcz przeciwnie. Brak jej pewności siebie. Ruth jest
po prostu duża. Żadna dieta cud tego nie zmieni. Musi się pogo
dzić z tym faktem i zaakceptować siebie taką, jaka jest, i przestać
się denerwować. Wtedy znajdzie chłopaka. Gwarantowane.
Ale raczej nie Mike'a.
Myślałam o tym, jak niezwykłe jest nasze ciało. Nalewałam
sobie mleka do płatków i zastanawiałam się, czy gwiaździsta bli
zna kiedyś zniknie. Do czego mi ona potrzebna? I którędy wy
szedł ze mnie piorun?
A może, myślałam, topiąc w mleku płatki z rodzynkami,
piorun wciąż tkwi wewnątrz mojego ciała? To byłoby niesamo
wite, co? Może piorun we mnie buzuje, a ja spokojnie sobie
chodzę. Kto wie, może, jak powiedziała Ruth, mogłabym razić
nim innych. Takich jak Jeff Day. Zdecydowanie na to zasłużył.
Wyobrażałam sobie, czytając jednocześnie napisy na kartonie
mleka, jak rażę piorunem Jeffa Daya. Rany, to by mogło złamać
jego karierę piłkarską.
Kiedy wróciłam na górę, Ruth już nie było. Drzwi od poko
ju Mike'a były zamknięte, ale wiedziałam, że jej tam nie ma,
ponieważ Mike stukał wściekle w klawiaturę komputera. Praw
dopodobnie wysyłał e-maile do wszystkich swoich porąbanych
internetowych kumpli. Hej, dostałem się do Harvardu! Zupeł
nie jak Bill Gates.
I prawdopodobnie, w przeciwieństwie do Billa Gatesa, Mike
uzyska dyplom.
Drzwi do pokoju Douglasa również były zamknięte i świa
tło nie przeświecało przez szparę. To mnie nie powstrzymało.
Kiedy wpadłam do środka, Douglas stał przy oknie z lornet
ką.
Odwrócił się ze słowami:
- Któregoś dnia zrobisz to i zobaczysz coś, czego naprawdę
nie chciałabyś zobaczyć.
- Już to widziałam - powiedziałam. - Mama kąpała nas ra
zem, jak byliśmy mali, pamiętasz?
On na to:
- Odejdź. Jestem zajęty.
- A tak poza tym, na co patrzysz? - zapytałam, sadowiąc się
na jego łóżku w ciemności. Pokój Douglasa pachnie Dougla
sem. Dość przyjemnie. Taki chłopięcy zapach. Coś jak stare
trampki i old spice. - Na Claire Lippman?
- Na Oriona - odparł, ale wiedziałam, że kłamie. Jego ok
no wychodzi wprost na pokój Claire Lipman, dwa domy dalej.
Claire, stara ekshibicjonistka, nigdy nie spuszcza rolet. Wątpię,
czy w ogóle ma rolety.
Nie miałam jednak nic przeciwko temu, że Douglas ją pod
gląda. Wiem, wiem, seksizm, pogwałcenie prywatności i tak da
lej... Ale przynajmniej jakiś zdrowy objaw. Świadczył o tym, że
mój brat jest normalny. No, w miarę normalny.
- Nie chciałabym cię odrywać od widoku ukochanej - po
wiedziałam - ale znalazłam ranę wejściową.
- Ona nie jest moją ukochaną - odparł Douglas. - Zaled
wie obiektem pożądania.
- Mniejsza o to - powiedziałam, odciągając bluzę na szyi. -
Spójrz.
Włączył lampkę i odwrócił się w moją stronę. Na widok
blizny zamarł zdumiony.
- Jezu Chryste - powiedział po chwili.
- Mówiłam ci.
A on znowu:
- Jezu Chryste.
- Nic ma drugiej blizny. Prosiłam Ruth, żeby mnie obej
rzała. Ani śladu. Czy myślisz, że piorun jest wciąż we mnie?
- Piorun - powiedział - nie siedzi tak sobie po prostu w środ
ku. Może to jest blizna po wyjściowej ranie, a piorun wszedł
przez czubek twojej głowy. Ale to niemożliwe - mruknął, chy
ba już do siebie - bo wtedy miałaby spalone włosy.
Mogło też być tak, że nie mówił do siebie. Mógł rozmawiać
z głosami. Czasami je słyszy. To one mu kazały w zeszłe święta
popełnić samobójstwo.
- Dobrze - powiedziałam, puszczając bluzę. - To wszyst
ko. Chciałam ci tylko pokazać.
- Poczekaj chwilę. - Wstałam już, ale Douglas posadził
mnie z powrotem na łóżku. - Jess - powiedział. - Naprawdę
uderzył cię piorun?
- Tak. Już ci mówiłam.
Douglas był teraz bardzo poważny. Chociaż właściwie on
zawsze jest poważny.
- Powinnaś powiedzieć tacie.
- Ani mi się śni.
- Nie żartuję, Jess. Idź powiedzieć ojcu, teraz, natychmiast.
Nie mamie. Właśnie tacie.
- Ojej, Douglas...
- Idź. - Podniósł mnie i popchnął w stronę drzwi. -Albo
ty to zrobisz, albo ja.
- O cholera.
Zrobił dziwną minę, jakby się bardzo czymś zmartwił. Więc
zwlokłam się po schodach i znalazłam tatę tam, gdzie zwykle
przebywa, kiedy akurat nie siedzi w żadnej restauracji - przy
stole w jadalni, przeglądającego księgi. Telewizor w kuchni był
nastawiony na sport. Tata nie widział ekranu z miejsca, gdzie
siedział, ale wszystko słyszał. Mogło się wydawać, że szeregi
liczb, które studiował, pochłaniały całkowicie jego uwagę, ale
gdyby przełączyć kanał, wściekłby się.
- Czego tam? - zapytał, kiedy weszłam. Ale wcale nie za
brzmiało to nieprzyjaźnie.
- Cześć, tato. Douglas uważa, że powinnam ci powiedzieć,
że dzisiaj trafił mnie piorun.
Tata podniósł głowę znad księgi. Miał na nosie okulary do
czytania. Spojrzał na mnie sponad szkieł.
- Czy Douglas przeżywa kolejny epizod? - zapytał.
Tak właśnie mówią na to psychiatrzy, kiedy Douglas zaczy
na słyszeć głosy. Epizod.
- Nie - powiedziałam. - Tak było naprawdę. Uderzył mnie
dzisiaj piorun.
Przyjrzał mi się uważnie.
- Dlaczego nie wspomniałaś o tym przy obiedzie?
- Ponieważ, no, wiesz - wyjaśniłam - to była specjalna oka
zja. Ale Douglas twierdzi, że muszę ci powiedzieć. Ruth też tak
uważa. Ona myśli, że mogę dostać ataku serca we śnie. Popatrz.
Ponownie odciągnęłam bluzę. Nie krępowało mnie to, bo
blizna znajdowała się wysoko na obojczyku. Mój tata jest stuk
nięty na punkcie mojego biustu, odkąd w ogóle zaczęłam jakiś
mieć. Może boi się, że biust będzie mi przeszkadzał, kiedy ze
chcę komuś złamać nos.
Obejrzał bliznę i powiedział:
- Czy znowu bawiliście się ze Skipem fajerwerkami?
Chyba wspomniałam przedtem, że Skip to brat bliźniak
Ruth. Kiedyś coś nam nie wyszło z fajerwerkami.
- Nie, tato - zapewniłam. - Skądże. Fajerwerki już mnie
nie bawią. - A co dopiero Skip. - To od pioruna.
Opowiedziałam mu, co się stało. Słuchał w głębokim sku
pieniu. A potem stwierdził:
- Nie przejmowałbym się tym.
Tak zwykle mówił dawniej, kiedy budziłam się w środku
nocy - miałam jakieś jedenaście lat, byłam jeszcze dzieckiem -
i schodziłam na dół, żeby się poskarżyć na ból w nodze, ręce
albo szyi.
- Bóle wzrostowe - mówił i dawał mi szklankę mleka. -
Nie przejmowałbym się tym.
- W porządku - powiedziałam. Ulżyło mi, zupełnie jak
wtedy, kiedy byłam mała. - Sądziłam, że powinieneś wiedzieć.
No, na wypadek, gdybym się nie obudziła jutro rano.
On na to:
- Jeśli się nie obudzisz jutro rano, twoja matka cię zabije.
Idź spać. A jak usłyszę na drugi raz, że podczas burzy szukałaś
schronienia pod czymś metalowym, to tak cię spiorę, że popa
miętasz.
Nie mówił, oczywiście, poważnie. Tata nie uznaje bicia dzie
ci. To wynika z tego, jak twierdzi mama, że jego starszy brat,
Rick, tłukł go okropnie. Dlatego też nigdy nie odwiedzamy
wujka Ricka. Wydaje mi się, że również z tego powodu tata na
uczył mnie, jak skutecznie uderzać. Tata uważa, że trzeba umieć
się bronić przed wszystkimi wujkami Rickami na świecie.
Wróciłam na górę i przez godzinę ćwiczyłam na flecie. Za
wsze staram się graćjak najlepiej, zwłaszcza od tamtego ranka -
Ruth jeszcze nie miała samochodu i jeździłyśmy do szkoły au
tobusem - kiedy to Claire Lippman zauważyła mój flet i powie
działa: „Ach, więc to ty" bardzo znaczącym tonem. Na pytanie,
o co jej chodzi, odparła: „Och, o nic. Zawsze słyszymy, jak ktoś
gra na flecie koło dziesiątej wieczorem i nie wiedzieliśmy, kto
to taki". Strasznie mi było przykro i zaczerwieniłam się jak bu
rak, co musiała zauważyć, bo dodała łagodnym tonem - Claire,
niezależnie od ekshibicjonizmu, jest naprawdę ogromnie miła
- „Nie, nie, wszystko w porządku. Podoba mi się to. Mamy
darmowy koncert co wieczór".
W każdym razie, odkąd to usłyszałam, zaczęłam traktować
wieczorne ćwiczenia jak występ. Najpierw rozgrzewam się, gra
jąc gamy, ale naprawdę szybko, jazzując przy tym, tak żeby nie
brzmiały nudno. Potem gram to, czym aktualnie się zajmuje
orkiestra, ale też szybko, żeby mieć z głowy. Potem przechodzę
do średniowiecznych kawałków, które wygrzebałam ostatnio
w bibliotece; starodawna wersja Greensleeues i muzyka celtycka.
Kiedyjuż się dobrze rozgrzeję, gram coś Billy Joela, bo Douglas
to lubi, choć zapytany wprost, nie przyznałby się do tego. Na
stępnie zabieram się za Gershwina, dla taty, który go kocha,
i kończę utworem Bacha, no bo kto nie kocha Bacha?
Czasami ćwiczymy z Ruth nieliczne utwory, które udało
nam się znaleźć na flet i wiolonczelę. Nie ćwiczymy w tym sa
mym domu. Otwieramy okna naszych sypialni i gramy. Coś
w rodzaju minikoncertu dla sąsiadów. To świetna sprawa. Ruth
powiada, że gdyby jakiś znany dyrygent przechodził pod naszy
mi oknami, pomyślałby: „Kim są ci znakomici muzycy? Muszę
ich natychmiast ściągnąć do mojej orkiestry!" Pewnie ma rację.
Rzecz w tym, że w domu gram znacznie lepiej niż w szkole.
Gdybym w szkole grała na tym poziomie, to zajmowałabym
pierwsze krzesło, a nie trzecie. W szkole jednak specjalnie fał
szuję, ponieważ, szczerze mówiąc, nie chcę grać pierwszego fle
tu. To za duży stres. I tak muszę wiele znosić od ludzi, którzy
usiłują pozbawić mnie trzeciej pozycji.
Na przykład Karen Sue Hanky. Gra czwarty flet. W tym roku
wyzwała mnie na próbę już dziesięć razy. Jeśli nie odpowiada ci
twoje miejsce, możesz wyzwać osobę siedzącą przed tobą i przesu
nąć się do przodu, jeśli wygrasz. Karen Sue zaczynała od dziewią
tego krzesła i przebiła się aż do czwartego. Od roku tkwi na czwar
tym, ponieważ ja na pewno nie pozwolę jej wygrać. Odpowiada
mi trzecie krzesło. Zawsze gram trzeci flet. Trzeci flet, trzecie dziec
ko. Rozumiecie, o co chodzi? Czuję się bezpiecznie jako trzecia.
Ale w żadnym wypadku nie pozwolę się zepchnąć na czwar
te miejsce. Więc kiedy Karen Sue mnie wyzywa, gram najlepiej,
jak potrafię, tak jak w domu. Nasz dyrygent, pan Vine zawsze
powtarza mi to samo, kiedy Karen Sue odchodzi zła jak osa, bo
ja, jak zwykle, wygrywam. Mówi: „Wiesz, Jessico, mogłabyś grać
pierwszy flet, gdybyś wyzwała Audrey. Pokonałabyś ją bez wy
siłku".
Ale ja nie chcę nikogo pokonywać. Nie chcę zajmować
pierwszego ani nawet drugiego miejsca.
Ale prędzej dam się zabić, niż ustąpię komuś swoje krzesło.
Kiedy skończyłam ćwiczyć, wzięłam prysznic i położyłam
się spać. Przed zgaszeniem światła wymacałam bliznę. Właści
wie jej nie czułam. Nie była szorstka ani nic takiego. Ale wi
działam ją w lustrze, wychodząc spod prysznica. Miałam na
dzieję, że do następnego dnia zniknie. No bo jak inaczej
mogłabym włożyć bluzkę z dekoltem?
5
Kiedy obudziłam się następnego dnia rano, stwierdziłam
dwie rzeczy. Po pierwsze, nie umarłam w nocy na atak
serca. Po drugie, Sean Patrick 0'Hanahan jest w Paoli, nato
miast Olivia Marie D'Amato przebywa w New Jersey.
To właściwie trzy rzeczy. Zupełnie nie wiedziałam co zro
bić z ostatnimi dwiema informacjami. Kim do diabła jest Sean
Patrick 0'Hanahan i dlaczego miałby być akurat w Paoli? Do
kładnie to samo dotyczyło Olivii Marie D'Amato.
Szalone sny. Przyśnił mi się jakiś dziwaczny sen i tyle. Wsta
łam i jeszcze raz wzięłam prysznic, jako że czerwony ślad nie
zniknął i nie mogłam włożyć bluzki z dekoltem. Zdecydowa
łam się w związku z tym na czyste włosy. Kto wie? Może Rob
Wilkins zaoferuje mi przejażdżkę i przed znakiem „stop", na
przykład, odwróci głowę i poczuje mój zapach?
To mogło się zdarzyć.
Dopiero przy śniadaniu uświadomiłam sobie, kim jest Sean
Patrick O'Hanahan i Olivia Marie D'Amato. To dzieci z karto
nu mleka. Zaginione dzieci. Tyle że właśnie przestały należeć
do tej kategorii. Już nie były zaginionymi dziećmi. Ja wiedzia
łam, gdzie ich szukać.
- Nie chcesz chyba, Jessico, iść w tych dżinsach do szkoły?
Mama najwyraźniej rozczarowała się moim strojem, który,
ze względu na Roba Wilkinsa, dobrałam niezwykle starannie.
- Taak, rzeczywiście - powiedział Mike. - Niby co to ma
być? Lata osiemdziesiąte?
- Tak jakbyś wiedział cokolwiek o modzie, molu kompu
terowy - odgryzłam się. A gdzie twoja torebeczka na pasku, tak
a propos?
- Nie możesz - powiedziała mama - włożyć tych dżinsów
do szkoły, Jessico. Przyniesiesz wstyd rodzinie.
- Moje dżinsy są zupełnie w porządku - stwierdziłam.
- 1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń. Właśnie tam powinien
się zgłosić ktoś, kto wie, gdzie przebywają Sean Patrick 0'Ha-
nahan i 01ivia Marie D'Amato. Nie żartuję. 1-800-Jeśli-Widzia-
łeś-Zadzwoń. Ślicznie. Po prostu ślicznie.
- Przetarły się na kolanach - ciągnęła mama. - W kroku
robi się dziura. Nie możesz chodzić w tych dżinsach. Są podar
te.
Właśnie w tym rzecz. Nie mogłam eksponować dekoltu,
więc zdecydowałam się na kolana. Mam ładne kolana. Kiedy
będę siedzieć za Robem Wilkinsem na motocyklu, on w któ
rymś momencie zerknie w dół i zobaczy moje niezwykle sek-
sowne kolana wystające z dżinsów. Ogoliłam nogi. Byłam go
towa.
Tylko nie bardzo wiedziałam, jak wrócę do domu, jeśli Rob
nic zaproponuje mi podwiezienia. Może zadzwonię do Ruth.
Przede wszystkim jednak Ruth wścieknie się, kiedy powiem jej,
że z nią nie wracam. Powie na pewno: „Dlaczego? Kto cię od
wozi do domu? Mam nadzieję, że nie ten wsiok".
Przyjaźń z kimś takim jak Ruth to czasem trudna przyjaźń.
- Idź na górę i przebierz się, młoda damo - powiedziała
mama.
- Nie ma mowy - odparłam z buzią pełną płatków śniada
niowych.
- Co to znaczy: nie ma mowy? Nie możesz iść do szkoły
tak ubrana.
- Zobaczymy.
Wtedy wszedł tata. A mama dalej swoje:
- Joe, popatrz, co ona ma na sobie.
- O co ci chodzi? - zapytałam. - To zwykłe dżinsy.
Tata spojrzał na moje spodnie. Potem spojrzał na mamę.
- To zwykłe dżinsy, Toni - powiedział.
Mama ma na imię Antonia. Wszyscy mówią na nią Toni.
- Te dżinsy są do wyrzucenia - oświadczyła mama. - Wy
glądają niechlujnie. Wszystko przez te głupawe pisma.
Takie jest, zdaniem mamy, „Cosmo". Może i ma trochę ra
cji, ale jednak.
- Wcale nie sprawia wrażenia niechluja - powiedział tata. -
Wygląda na to, kim jest.
Wszyscy spojrzeliśmy na niego pytająco, ciekawi, kim we
dług niego jestem.
- No, wiecie - dokończył tata. - Na chłopczycę.
W tej chwili, na szczęście, Ruth zatrąbiła przed domem.
- W porządku - odezwałam się, wstając od stołu. - Muszę iść.
- Nie, w tych dżinsach nie pójdziesz - zawołała mama.
Złapałam flet i plecak.
- Cześć - rzuciłam i wyszłam tylnymi drzwiami.
Było ładnie, więc Ruth opuściła dach.
- Ładne dżinsy - stwierdziła sarkastycznie, kiedy gramoli
łam się na siedzenie.
- Jedź j u ż - ponagliłam ją.
- Doprawdy - powiedziała, zapuszczając silnik - nie wy
glądasz jak Jennifer Beals albo ktoś taki. Hej, czy ty przypad
kiem nie pracujesz w dzień jako spawacz, a w nocy jako stripti
zerka?
- Tak - odparłam. - Ale wszystko, co zarobię, odkładam na
szkołę baletową.
Prawie dojeżdżałyśmy do szkoły, kiedy Ruth zapytała nagle:
- Co z tobą? Nie byłaś taka spokojna od czasu, kiedy Dou
glas próbował... no, wiesz.
Drgnęłam. Nie zdając sobie z tego sprawy, odpłynęłam na
chwilę. Nie mogłam pozbyć się myśli o Seanie Patricku 0'Ha-
nahanie. W moim śnie był starszy niż na zdjęciu na pudełku
mleka. Może należał do tych dzieci, które porwano tak dawno
temu, że zapomniał o swojej prawdziwej rodzinie.
A może to tylko sen.
- Hm - mruknęłam. - Nie wiem. Zamyśliłam się po prostu.
- O, to coś nowego - parsknęła Ruth. Wjechała na parking
dla uczniów. - Hej, chcesz dzisiaj wrócić do domu pieszo? Po
proszę Skipa, żeby mnie podrzucił o czwartej, kiedy wyjdziesz
z odsiadki. Wiesz, dzisiaj się zważyłam i już zrzuciłam pół kilo.
Sądzę, że schudła pół kilo, ponieważ poprzedniego wieczo
ru nic nie jadła, tylko wgapiała się rozmarzonym wzrokiem
w Mike'a. Powiedziałam jednak tylko:
- No, tak, jasne. Ale...
- Jakie ale?
- Wiesz jak lubię motocykle.
Ruth nie wydawała się zachwycona.
- Chyba nie chodzi ci o Roba Wilkinsa.
- Tak, chodzi mi o Roba Wilkinsa. Nic na to nie poradzę,
Ruth. Ma naprawdę dużego...
- Nie chcę tego słuchać - przerwała Ruth, podnosząc rękę
do góry.
- ...indianę - dokończyłam. - A ty myślałaś, że co chcę po
wiedzieć?
- Nie wiem. - Ruth nacisnęła guzik i dach zaczął się pod
nosić. - Niektóre wieśniaki noszą strasznie obcisłe dżinsy.
- Nie bądź wulgarna - oburzyłam się, tak jakbym sama ni
gdy nie zwróciła na to uwagi. - No wiesz, Ruth.
Bardzo starannie odpięła pasy.
- Cóż, po prostu nie jestem ślepa.
- Posłuchaj - powiedziałam. -Jeśli zapyta, czy mnie pod
rzucić, zgodzę się.
- Twoje życie - oświadczyła Ruth. - Ale nie spodziewaj się,
że będę sterczeć przy telefonie, czekając, aż zadzwonisz, no
wiesz, gdyby nie zapytał.
- Jeśli nie zapyta - powiedziałam - zadzwonię do mamy.
- Świetnie - warknęła Ruth, wyraźnie wściekła.
- O co chodzi?
- O nic.
- Nie, wcale nie o nic. Co jest nie tak?
- Nic absolutnie. - Ruth wysiadła z samochodu. - Boże,
ale z ciebie dziwadło.
Ruth często nazywa mnie dziwadłem, więc się nie obrażam.
Wydaje mi się, że wjej ustach to już nic nie znaczy. Nic specjal
nego, w każdym razie.
Również wysiadłam. Dzień był piękny, niebo błękitne jak
jajko drozda, temperatura około 25 stopni -już o ósmej rano.
1 Mam to opisać. Dokładnie. To się nazywa oświadczenie. Właśnie. Oświadczenie. Mam opisać, jak do tego do szło. Od początku do końca. W telewizji zwykle wygląda to tak, że składający oświadczenie siedzi sobie wygodnie i mówi, a ktoś inny to zapisuje. Potem dają do przeczytania i już, wystarczy tylko podpisać. Poza tym serwują kawę i pączki, i różne pyszności. Mnie dali tylko kupę papieru i cieknący długopis. Nie szarpnęli się nawet na dietetyczną colę. To jeszcze jeden dowód na to, że telewizja kłamie. Chcecie oświadczenia? Dobra, oto moje oświadczenie. To wszystko przez Ruth. Naprawdę. Zaczęło się tego popołudnia w kafeterii, w ko lejce po hamburgery, kiedy Jeff Day powiedział Ruth, że jest taka gruba, że będą musieli ją pochować w pudle fortepianu, tak jak Elvisa. To kompletna bzdura, bo - o ile mi wiadomo - Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu. Owszem, był okropnie gruby, kiedy umarł, ale jestem pewna, że Priscilla Presley mogła sobie pozwolić na lepszą trumnę dla Króla niż fortepian.
A po drugie, co właściwie Jeff Day sobie wyobraża? Ze będzie bezkarnie wygadywał takie rzeczy o mojej najlepszej przyjaciółce? No więc zrobiłam to, co zrobiłaby każda najlepsza przyja ciółka w takich okolicznościach. Wyszłam z kolejki i dołożyłam mu pięścią. Nie myślcie sobie, że Jeff Day nie zasługuje na to, żeby ob rywać pięścią, i to regularnie. To skończony dupek. I wcale nieprawda, że dostał za mocno. No, owszem, za chwiał się i poleciał w pojemniki z przyprawami. No i co? Nie skaleczył się. Nawet nie dostał po gębie. Zobaczył moją pięść i uchylił się w ostatniej chwili, więc zamiast rąbnąć go w nos, jak zamierzałam, trafiłam go ostatecznie w szyję. Mocno wątpię, czy zrobił mu się od tego siniak. Ale, jasna sprawa, chwilę później na moim ramieniu wylą dowała wielka, mięsista łapa i trener Albright odwrócił mnie twarzą do siebie. Okazało się, że stał w kolejce za mną i Ruth po talerz karbowanych frytek. Wszystko widział... Z wyjątkiem tego momentu, kiedy Jeff mówi Ruth, że będą ją musieli pochować w pudle fortepianu. Tego akurat nie wi dział. Ale jak grzmotnęłam gwiazdę jego drużyny piłkarskiej pię ścią w szyję, to oczywiście musiał zobaczyć. - Idziemy, młoda damo - powiedział trener Albright. Wyprowadził mnie z kafeterii i zabrał na górę, tam gdzie są gabinety pedagogów. Mój pedagog, pan Goodhart, siedział za biurkiem, pożywia jąc się zawartością brązowej, papierowej torby. Ale nie ma co się nad nim użalać; na tej brązowej, papierowej torbie były złote łuki. Zapach frytek czuło się na korytarzu. Nie zauważyłam, żeby pan Goodhart przez ostatnie dwa lata, odkąd przychodzę do jego gabinetu, przejął się choć przez chwilę dawką nasyco nego tłuszczu, jaką pochłania dziennie. Powiada, że ma szczę ście, bo jego metabolizm z natury jest bardzo wysoki. Podniósł głowę i uśmiechnął się, kiedy trener Albright po wiedział „Goodhart" tym swoim głosem, od którego przecho dzą ciarki. - O, Frank - odezwał się. - I Jessica! Co za miła niespo dzianka. Frytkę? Wyciągnął w naszą stronę wiadro frytek. Pan Goodhart nie oszczędzał na posiłkach. - Dzięki - powiedziałam i wzięłam parę. Trener Albright nie wziął ani jednej. - Ta dziewczyna uderzyła pięścią w szyję mojego najlep szego obrońcę - oznajmił. Pan Goodhart spojrzał na mnie z dezaprobatą. - Jessico - powiedział. - Czy to prawda? - Chciałam dać mu po twarzy, ale się uchylił -wyjaśniłam. Pan Goodhart potrząsnął głową. - Jessico, rozmawialiśmy już na ten temat. - Wiem - westchnęłam. Według pana Goodharta nie radzę sobie z uczuciem gniewu. - To nie moja wina. Ten gość na prawdę jest skończonym dupkiem. To chyba nie było dokładnie to, co trener Albright i pan Goodhart spodziewali się usłyszeć. Pan Goodhart tylko prze wrócił oczami, ale trener Albright wyglądał jak ktoś, kto za chwi lę dostanie zawału. - W porządku - pan Goodhart zareagował natychmiast, usi łując, jak sądzę, podtrzymać u trenera zamierającą akcję serca. - Dobrze. Siadaj, Jessico. Dziękuję, Frank. Zajmę się tym. Trener Albright nie ruszał się jednak z miejsca, nawet kiedy usiadłam przy oknie na moim ulubionym, winylowym krześle w kolorze pomarańczowym. Grube, serdelkowate palce zwinął w pięści, zupełnie jak rozzłoszczone dziecko. Zrobił się czer wony na twarzy, a na środku czoła pulsowała mu drobna żyłka. - Zraniła go w szyję - powiedział trener Albright.
Pan Goodhart mrugnął do niego okiem. Powiedział uspo kajającym tonem, jakby trener Albright był bombą, którą trzeba rozbroić: - Szyja musi go okropnie boleć. Wcale nie wątpię, że mło da kobieta o wzroście metr pięćdziesiąt może dotkliwie pobić obrońcę, który ma ponad metr osiemdziesiąt i waży dziewięć dziesiąt kilo. - Taak - potwierdził trener Albright. Trener Albright jest odporny na sarkazm. - Chłopak nie może mi się rozkleić. - To na pewno było dla niego bardzo traumatyczne przeży cie - powiedział pan Goodhart. - Proszę, nie martw się o Jessi- cę. Odpokutuje swój czyn w sposób adekwatny. Trener Albright prawdopodobnie nie rozumiał znaczenia takich słów, jak „traumatyczne" czy „adekwatny", bo powiedział tylko: - Nie chcę, żeby się czepiała moich chłopaków! Trzymaj ją z daleka od nich! Pan Goodhart odłożył hamburgera, wstał i podszedł do drzwi. Położył dłoń na ramieniu trenera, mówiąc: - Zajmę się tym, Frank. Potem wypchnął łagodnie trenera Albrighta do holu i za mknął drzwi. - Uff- powiedział, kiedy zostaliśmy sami, a potem usiadł, zabierając się ponownie do jedzenia. - No więc - odezwał się, żując. W kąciku jego ust pojawił się ketchup. - I co z naszym postanowieniem, żeby nie wdawać się w bójki z ludźmi, którzy nas przewyższają wzrostem i masą? Gapiłam się na ketchup. - To nie ja zaczęłam - stwierdziłam. - To Jeff. - O co chodziło tym razem? - pan Goodhart znowu podał mi frytki. - O twojego brata? - Nie - zaprzeczyłam. Wzięłam dwie frytki i włożyłam je do ust. - O Ruth. - O Ruth? - Pan Goodhart odgryzł kolejny kęs hamburge ra. Plama ketchupu jeszcze się powiększyła. - A co z Ruth? - Jeff powiedział, że Ruth jest taka gruba, że będą musieli ją pochować w pudle fortepianu, jak Elvisa. Pan Goodhart przełknął. - To śmieszne. Elvisa nie pochowano w pudle fortepianu. - Wiem -wzruszyłam ramionami. - Rozumie pan, że nie miałam innego wyjścia, tylko mu dołożyć. - No, cóż, szczerze mówiąc, Jess, nie bardzo rozumiem. Widzisz, problem polega na tym, że jeśli bijesz tych chłopców, to któregoś dnia oni ci oddadzą, wtedy będzie bardzo nieprzy jemnie. - Przez cały czas próbują mi oddać - powiedziałam. - Ale jestem dla nich za szybka. - Taak - powiedział pan Albright. W kąciku ust ciągle miał ketchup. - Ale pewnego dnia potkniesz się czy coś i wtedy cię stłuką. - Nie wydaje mi się - stwierdziłam. - Widzi pan, ostatnio zaczęłam ćwiczyć kick boxing. - Kick boxing - powiedział pan Goodhart. - Tak - potwierdziłam. - Mam wideo. - Wideo - powiedział pan Goodhart. Zadzwonił telefon. - Przepraszam cię na moment, Jessico - dodał pan Goodhart i podniósł słuchawkę. Podczas gdy pan Goodhart rozmawiał przez telefon ze swo ją żoną, która ma, zdaje się, problem z kolejnym dzieckiem, Rus- selem, wyglądałam przez okno. Z okna pana Goodharta nie wiele można zobaczyć. Głównie parking nauczycielski i kawał nieba. Miasto, w którym mieszkam, jest dość płaskie, więc z każ dego miejsca widać mnóstwo nieba. Akurat wtedy niebo było szare i pokryte chmurami. Za myjnią samochodową, naprze ciwko szkoły, na niebie ciągnął się pas ciemnoszarych chmur.
W sąsiednim hrabstwie pewnie padało. Patrząc na te chmury, trudno było jednak powiedzieć, czy deszcz przyjdzie również do nas. Sądziłam, że raczej przyjdzie. - Jeśli nie chce jeść - mówił pan Goodhart do telefonu - nie próbuj go zmuszać... Nie, nie chciałem powiedzieć, że go zmuszasz. Chciałem powiedzieć, że może teraz akurat nie jest głodny... Tak, wiem, że powinien jadać regularnie, ale... Myjnia była pusta. No pewnie, kto by mył samochód tuż przed deszczem. Ale w McDonaldzie, tuż obok, gdzie pan Goodhart kupił swoją bułę i frytki, siedział tłum. Tylko najstar szym rocznikom wolno wychodzić w porze lunchu i wszyscy rzucają się do McDonalda i Pizza Hut po drugiej stronie ulicy. - W porządku - powiedział pan Goodhart, odkładając słu chawkę. - No, o czym to mówiliśmy, Jess? Powiedziałam: - Mówił pan, że muszę się nauczyć panować nad sobą. Pan Goodhart pokiwał głową. - Tak - powiedział. - Tak, naprawdę musisz, Jessico. - Albo któregoś dnia oberwę. - Świetnie to ujęłaś. - I że zanim coś zrobię, kiedy wpadnę w złość, powinnam policzyć do dziesięciu. Pan Goodhart znowu pokiwał głową, z jeszcze większym entuzjazmem. - Tak, to także prawda. - Co więcej, jeśli chcę się nauczyć, jak odnosić sukcesy w życiu, muszę sobie uświadomić, że przemoc nie jest skuteczną metodą. Pan Goodhart klasnął w dłonie. - Otóż to! Zaczynasz rozumieć, Jessico. Wreszcie zaczy nasz rozumieć. Podniosłam się z krzesła. Przychodziłam do gabinetu pana Goodharta już prawie dwa lata i znałam jego punkt widzenia. Dodatkowa korzyść z tych spotkań polegała na tym, że spędzi łam kupę czasu w poczekalni, przeglądając różne broszurki, i odrzuciłam ostatecznie możliwość zrobienia kariery w siłach zbrojnych. - Tak - powiedziałam. - Chyba zaczynam rozumieć, panie Goodhart. Bardzo dziękuję. Spróbuję się poprawić. Już prawie byłam na zewnątrz, kiedy mnie zatrzymał. - Och, jeszcze jedno, Jess - powiedział przyjaźnie. Obejrzałam się przez ramię. - Ehe? - Jeszcze przez tydzień będziesz zostawać za karę dłużej w szkole - oznajmił, żując frytkę. - Na dokładkę do tych sied miu tygodni, które zarobiłaś poprzednio. Uśmiechnęłam się. - Panie Goodhart? - Tak, Jessico? - Ma pan ketchup na wardze. Dobra, może to nie była szczególnie cięta odpowiedź. Ale przecież nie zagroził, że zadzwoni do moich rodziców. Gdyby to zrobił, możecie być pewni, że usłyszałby coś, co by mu poszło w pięty. Ale nie zrobił. A kolejny tydzień dodatkowej odsiadki w szkole to dla mnie betka w porównaniu z telefonem do starych. Poza tym, cholera, mam tyle tygodni odsiadki, że myśl o normalnym życiu już i tak wydaje mi się nierealna. Niedo brze, w gruncie rzeczy, że odsiadka nie liczy się jako zajęcia do datkowe. W przeciwnym razie już teraz moje szanse na dosta nie się do college'u znacznie by wzrosły. Zresztą tak naprawdę odsiadka to nic strasznego. Po prostu zostaje się godzinę dłużej. Można odrabiać lekcje, jak się chce, można czytać. Nie wolno tylko rozmawiać. Chyba najgorsze w tym wszystkim jest to, że po odsiadce już na pewno się nie zała piesz na szkolny autobus. Ale z drugiej strony, co za przyjemność
wracać do domu autobusem z pierwszakami i całym tym towa rzystwem? Odkąd Ruth zrobiła prawo jazdy, każdy pretekst jest dla niej dobry, żeby się przejechać, więc co wieczór mam zapew niony transport. Moi rodzice jeszcze się nie połapali. To znaczy, w tych odsiadkach. Powiedziałam im, że wstąpiłam do zespołu muzycznego grającego na uroczystościach szkolnych. Moi rodzice są teraz zaabsorbowani innymi, dużo ważniejszy mi rzeczami i na pewno nie przyjdą na żaden występ. Całe szczę ście, bo mieliby problem z wypatrzeniem mnie w sekcji fletów. W każdym razie, kiedy Ruth przyszła po mnie tego dnia - tego dnia, kiedy wszystko się zaczęło, tego samego, kiedy rąb nęłam Jeffa Daya w szyję - była cała skruszona, bo to przez nią wpadłam w tarapaty. - O, Boże, Jess - powiedziała, kiedy spotkałyśmy się o czwar tej przed drzwiami audytorium. W Liceum im. Ernesta Pyle'a tyle osób siedzi za karę po lekcjach, że zaczęli upychać nas w au dytorium. To trochę przeszkadza kółku dramatycznemu, które odbywa próby na scenie codziennie od godziny trzeciej, ale nam nie wolno im przeszkadzać i nawzajem, chyba że potrzebują dużych chłopaków z ostatniego rzędu do przesunięcia części dekoracji albo ustawienia czegoś. Dobrą stroną takiego układu jest to, że sztukę Nasze miasto znam w tej chwili na pamięć. Jest tylko jedno „ale": na cholerę mi to? - O, Boże, Jess - paplała Ruth. - Szkoda, że tego nie wi działaś. Jeff ubabrał się po łokcie w przyprawach. Po tym, jak go rąbnęłaś, oczywiście. Miał całą koszulę w majonezie. Byłaś wspaniała. Oczywiście w ogóle nie musiałaś nic robić, ale to było wspaniałe. - Taak- powiedziałam. Chciałam już jechać do domu. Od siadka nie jest może taka straszna, ale do przyjemności nie nale ży. Jak w ogóle cała szkoła. - No, dobra. Jedźmy. Poszłyśmy w stronę parkingu, ale małego czerwonego ka brioletu, który Ruth kupiła za pieniądze z bar micwy, nie było. Nie chciałam jej nic mówić, bo Ruth kocha ten samochód i nie miałam najmniejszej ochoty być tą osobą, od której się dowie, że zniknął. Kiedy jednak postałyśmy tak dobrą chwilę, a ona dalej plotła, jaka to byłam wspaniała, a ja patrzyłam, jak pozo stali odsiadkowicze pakują się do swoich pikapów albo na mo tocykle (większość z nich to wieśniaki albo młodociani prze stępcy -jestem jedyną miastową), mruknęłam coś w rodzaju: - Eee, Ruth. Gdzie jest twój samochód? Ruth na to: - Och, odstawiłam go do domu po szkole, a potem Skip mnie tu przywiózł i zostawił. Skip jest bratem bliźniakiem Ruth. Za pieniądze z bar mi cwy kupił trans arna. Choć według mnie nawet z trans amem Skip miał zero szans, że kogoś poderwie. - Pomyślałam - ciągnęła Ruth - że byłoby fajnie przespa cerować się do domu. Popatrzyłam na chmury, które wcześniejszym popołudniem przepływały nad myjnią samochodową. Teraz znajdowały się niemal bezpośrednio nad naszymi głowami. - Ruth, mamy do domu ponad trzy kilometry. A Ruth na to, rozszczebiotana: - U-hu, wiem. Możemy spalić mnóstwo kalorii, jak bę dziemy szły szybko. - Zaraz będzie lało. Ruth spojrzała w niebo, zezując. - Wcale nie - stwierdziła. Chyba miała coś nie tak z głową. - Ruth, właśnie że będzie. Brałaś coś czyjak? Mina jej się wydłużyła. Niewiele, w gruncie rzeczy, potrze ba, żeby jej zepsuć humor. Ciągle była nie w humorze, chyba
z powodu uwagi Jeffa na temat pogrzebu w fortepianie. Dlate go chciała iść do domu na piechotę. Miała nadzieję, że trochę schudnie. Wiedziałam, że na tydzień zrezygnuje z lunchu, wszystko przez tego dupka. - Nic nie brałam - oświadczyła. - Po prostu uważam, że obie powinnyśmy zadbać o figurę. Zaraz będzie lato, a ja nie zamierzam przez kolejne cztery miesiące wykręcać się od róż nych imprez na basenie. Parsknęłam śmiechem. - Ruth, nikt nas nigdy nie zaprasza na imprezy na basenie. - Mów za siebie - odparowała. - A chodzenie jest niezwy kle pożytecznym ćwiczeniem. W marszu spala się tyle samo ka lorii co w biegu. Popatrzyłam na nią uważnie. - Ruth. To bzdura. Kto ci to powiedział? - To stwierdzony fakt - nie ustępowała. - Idziesz czy nie? - Nie do wiary - powiedziałam - że cię w ogóle obchodzi, co mówi taki dupek, jak Jeff Day. - Nie obchodzi mnie, co mówi Jeff Day. To nie ma z nim nic wspólnego. Po prostu myślę, że czas zadbać o linię. Stałam tak i gapiłam się na nią. A przedstawiała dość szczegól ny widok. Jest moją najlepszą przyjaciółką od przedszkola, to jest odkąd wprowadziła się z rodzicami do domu obok. Zabawne, ale jeśli nie liczyć faktu, że teraz ma biust - całkiem spory, większy, niż ja będę miała kiedykolwiek, chyba że wstawię sobie implanty, do czego nigdy nie dojdzie - wygląda dokładnie tak samo jak pierw szego dnia, kiedy ją poznałam: jasnobrązowe, kręcone włosy, ogromne niebieskie oczy za okularami w złotych, drucianych oprawkach, dość wydatny brzuch i IQ 167 (poinformowała mnie o tym po pięciu minutach naszej pierwszej wspólnej gry w klasy). Ale nigdy byście się nie domyślili, że jest ze wszystkiego w zaawansowanych grupach, gdybyście zobaczyli, w co była ubrana. Po pierwsze miała na sobie czarne legginsy, bluzę z wiel kimi literami EPHS i buty do biegania. Nie tak źle, co? To jesz cze nie koniec. Ten zestaw uzupełniła opaskami przeciwpotowymi - nie żartuję - na głowie i na nadgarstkach, a przez ramię przewiesiła torbę z wielką butlą wody. Pewnie myślała, że wygląda jak spor towiec klasy olimpijskiej, ale tak naprawdę wyglądała jak zbzi- kowana gospodyni domowa, która właśnie odebrała zamówio ne w sprzedaży wysyłkowej dzieło Ćwicz z Oprali albo coś podobnego. Kiedy tak stałam, przyglądając się Ruth, zastanawiając się, jakjej powiedzieć o tych opaskach, jeden z chłopaków z odsiad ki zatrzymał się koło nas na indianie. Czy mogę skorzystać z okazji, żeby zaznaczyć, że jedyną rze czą, jakiej zawsze pragnęłam, jest motocykl? Ten w dodatku mruczał cichutko. Nienawidzę facetów, którzy zdejmują tłu miki z motocykli, hałasująjak opętani i urządzają konkursy sko ków przez „śpiącego policjanta" na parkingu dla nauczycieli. Ten człowiek nastroił swój motor tak, że mruczał cichutko, jak mały kotek. Pomalowany na czarno, lśniący chromem w różnych miejscach, to był naprawdę świetny motor. Wiem, co mówię. A widok chłopaka, który na nim siedział, też nie raził w oczy. - Mastriani - zagadnął, stawiając stopę w wysokim bucie na krawężniku. - Podwieźć cię? Gdyby Ernest Pyle, sławny reporter i szacowny patron na szej szkoły, powstał z grobu i zjawił się przede mną, prosząc o fachowe rady w zakresie dziennikarstwa, nie byłabym bardziej zaskoczona. Mam nadzieję, że udało mi się to ukryć. Odparłam bardzo spokojnie: - Nie, dzięki. Przespacerujemy się. Popatrzył w niebo.
- Będzie lało. Kiwnęłam głową w stronę Ruth, tak żeby pojął, o co chodzi. - Przespacerujemy się - powtórzyłam. Wzruszył ramionami. - Idziecie na swój pogrzeb - stwierdził i odjechał. Popatrzyłam w ślad za nim, starając się nie zwracać uwagi, jak pod opiętymi dżinsami pięknie rysują się jego perfekcyjne pośladki. Pośladki nie były jedyną pięknie zarysowaną częścią jego ciała. Och, spokojnie. Mam na myśli twarz, jasne? Miał ładną twarz, nie taką z kwadratową szczęką, jak u większości chłop ców z mojej szkoły. Na jego twarzy przynajmniej widać było jakąś inteligencję. I co z tego, że nos sprawiał wrażenie, jakby go złamano parę razy? Zgoda, może miał trochę krzywe usta, a jego ciemne, krę cone włosy wołały o fryzjera. Te drobne usterki wynagradzała z nawiązką para jasnoniebieskich, a właściwie bladoszarych oczu oraz ramiona tak szerokie, że wątpię, czy coś bym spoza nich widziała, gdyby zdarzyło mi się kiedyś jechać za jego plecami na motocyklu. Ruth, jednakowoż, chyba nie zauważyła żadnej z tych uj mujących cech. Wpatrywała się we mnie tak, jakby przyłapała mnie na rozmowie z ludożercą. - O, mój Boże, Jess - powiedziała. - Kto to był? - Nazywa się Rob Wilkins - odparłam. A ona na to: - Wieśniak. Och, mój Boże, Jess, ten gość to wieśniak. Nie wierzę, że z nim rozmawiałaś. Spokojnie. Wszystko wyjaśnię. Do Liceum im. Ernesta Pyle'a chodzą dwa typy ludzi: dzie ciaki z obszarów wiejskich hrabstwa, czyli wieśniaki, oraz ludzie z miasta, czyli miastowi. Wieśniaki i miastowi nie zadają się ze sobą. Kropka. Miastowi uważają, że są lepsi od wieśniaków, bo mają więcej pieniędzy. Ich rodzice są na ogół lekarzami, prawni kami albo nauczycielami. Wieśniaki myślą, że są lepsi od miasto wych, bo potrafią różne rzeczy, których miastowi nie potrafią, na przykład naprawić stary motocykl czy pomóc cielakom przyjść na świat i tak dalej. Rodzice wieśniaków to robotnicy albo farmerzy. W obrębie tych grup są podgrupy, takie jak młodociani prze stępcy, mięśniaki - raczej lubiani sportowcy, a także cheerlea- derki - ale linia głównego podziału przebiega między wieśnia kami i miastowymi. Ruth i ja jesteśmy miastowe. Rob Wilkins, naturalnie, jest wieśniakiem. Dla upiększenia obrazka dodam, że prawie na pewno jest również młodocianym przestępcą. No, ale jak z lubością powtarza pan Goodhart, ja także nale żę, albo w niedalekiej przyszłości będą należeć do tej kategorii, jeżeli nie zacznę brać poważnie jego cennych rad dotyczących panowania nad uczuciem gniewu. - Skąd ty go w ogóle znasz? - dopytywała się Ruth. - Na pewno nie macie żadnych wspólnych zajęć. To zdecydowanie nie jest ktoś, kto wybiera się do college'u. Raczej do więzienia - dodała drwiąco. -Ale on musi już kończyć szkołę, na Boga. Wiem. Ruth strasznie wybrzydza, no nie? Wcale nie, w gruncie rzeczy. Po prostu się boi. Faceci - praw dziwi faceci, nie kretyni, jak jej brat, Skip - przerażają Ruth. Nawet z jej IQ 167 facetów nigdy nie była w stanie zrozumieć. Ruth zwyczajnie nie potrafi pojąć, że chłopcy są tacy jak my. No, dobra, przy kilku istotnych zastrzeżeniach. - Spotkałam go na odsiadce - powiedziałam. - Czy może my się stąd ruszyć, zanim zacznie padać? No, wiesz, mam ze sobą flet. Ruth nie dawała jednak za wygraną.
- Naprawdę zgodziłabyś się, żeby cię podwiózł? Ktoś, kogo kompletnie nie znasz? Gdyby mnie tu nie było? - Nie wiem - powiedziałam. Faktycznie, nie wiedziałam. Chyba nie macie wrażenia, że po raz pierwszy chłopak zaproponował mi podwiezienie? Przyznaję, może trochę za łatwo mi przychodzi wymłócić kogoś pięściami, ale przecież nie gryzę. Może jestem odrobinę przymała- tylko metr pięćdziesiąt pięć, o czym pan Goodhart tak lubi mi przypominać - i nie zawracam sobie specjalnie głowy makijażem czy ciuchami, ale, możecie mi wierzyć, radzę sobie całkiem nieźle. Nie jestem supermodelką: włosy obcinam krótko, dla świę tego spokoju, i odpowiada mi ich brązowy kolor - nie bawię się eksperymentowaniem z pasemkami, jak niektóre dziewczyny z mojej szkoły. Brązowe włosy pasują do brązowych oczu, któ re pasują do opalonej cery - no, w każdym razie, pod koniec lata moja skóra zwykle robi się właśnie taka. Ale jedyny powód, dla którego nigdzie nie wychodzę w so botnie wieczory, jest taki, że mam do wyboru albo siedzieć w do mu, albo pałętać się z takimi typami, jak Jeff Day albo Skip, brat Ruth. Tylko z takimi mama pozwoliłaby mi wyjść. Taak, na tym to polega. Miastowi. Wolno mi umawiać się wyłącznie z „chłopcami, którzy idą do college'u". Czytaj: mia stowymi. Na czym to stanęłam? Aa, tak. No więc, jeśli chcecie wiedzieć, Rob Wilkins nie był pierw szym facetem, który zatrzymał się przy mnie, pytając, czy gdzieś mnie podrzucić. Ale Rob Wilkins był pierwszym facetem, któremu miałam ochotę nie odmówić. - Taak - zwróciłam się do Ruth. - Pewnie tak. To znaczy, przyjęłabym jego propozycję. Gdyby ciebie tu nie było i w ogóle. - Nie mogę uwierzyć. Ruth zaczęła iść. Chmury były tuż za nami. Nie miałyśmy szans uciec przed deszczem, chyba że poruszałybyśmy się z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. A Ruth, w najlepszym wypadku, rozwija prędkość dwóch kilometrów na godzinę. Sprawna fizycznie to ona nie jest. - Nie wierzę - powtórzyła jeszcze raz. - Nie możesz się włóczyć na motocyklach z jakimiś wsiokami. Wiesz, jak to się może skończyć? Znajdą twojego trupa gdzieś w polu. Prawie każdą dziewczynę, która znika w Indianie, znajdują w końcu półnagą, rozkładającą się na polu kukurydzy. Ale tego wam pewnie nie trzeba mówić? - Dziwna jesteś - ciągnęła Ruth. - Żeby się zaprzyjaźniać z typami z odsiadki? Raz po raz spoglądałam przez ramię na chmury za naszymi plecami. Były ogromne, jak góry. Tyle że, w przeciwieństwie do gór, nie trwały w jednym miejscu. - Wiesz - powiedziałam -właściwie nic nie mogę poradzić na to, że ich znam. Siedzieliśmy obok siebie przez godzinę dziennie w ciągu ostatnich trzech czy czterech miesięcy. - Ale to wieśniaki - odparła Ruth. - Mój Boże, Jess. Czy ty z nimi rozmawiasz? - Nie wiem. To znaczy, nie wolno nam rozmawiać. Ale pani Clemmings musi codziennie sprawdzać listę, więc w ten spo sób poznaje się imiona. Tak po prostu jest. Ruth potrząsnęła głową. - Och, mój Boże - powiedziała. - Mój ojciec by mnie zabił - zabiłby mnie - gdybym wróciła do domu na motocyklu jakie goś wsioka. Nic na to nie odpowiedziałam. Szanse, żeby ktoś zapropo nował Ruth przejażdżkę na motorze, były bliskie zeru. - Jednak - odezwała się Ruth po przejściu kawałka drogi - jest dość przystojny. To znaczy, jak na wsioka. Co zrobił?
- Żeby dostać odsiadkę? - wzruszyłam ramionami. - Skąd mam wiedzieć? Nie wolno nam rozmawiać. Opiszę teraz, gdzie się wtedy znajdowałyśmy. Liceum im. Ernesta Pyle'a znajduje się przy nazwanej z fantazją ulicy Szkol nej. Jak się może domyślacie, na ulicy Szkolnej nie ma nic spe cjalnego poza, no właśnie, szkołą. Jeszcze dwie uliczki i wycho dzi się na pola. McDonald, myjnia i inne rzeczy są na ulicy Pike. Nie szłyśmy ulicą Pike. Nikt nie łazi ulicą Pike, odkąd jedna dziewczyna została tam przejechana. Doszłyśmy ulicą Szkolną prawie do boiska, kiedy spadły pierwsze wielkie, ciężkie krople deszczu. - Ruth? - odezwałam się dość spokojnie, kiedy poczułam deszcz. - Przeleci - stwierdziła Ruth. Spadła na mnie kolejna kropla. Do tego ogromna błyskawi ca rozdarła niebo; piorun trafił chyba w wieżę ciśnień jakiś ki lometr dalej. Rozległ się grzmot. Bardzo głośny. Tak głośny jak odrzutowce nad bazą wojskową Crane, kiedy przełamują barie rę dźwięku. - Ruth? - powtórzyłam, trochę mniej spokojnie. Ruth na to: - Może powinnyśmy się gdzieś schować. - I to natychmiast - stwierdziłam. Jedynym miejscem, gdzie mogłyśmy się schronić, były me talowe trybuny otaczające boisko. A wiadomo, że podczas bu rzy nie należy się chować pod niczym metalowym. Wtedy właśnie zaczął padać grad. Jeśli kiedyś zaskoczył was grad, rozumiecie, dlaczego po biegłyśmy pod te trybuny. A jeśli wam się to nigdy nie zdarzyło, to mogę tylko stwierdzić, że mieliście szczęście. Ten konkret nie grad miał wielkość piłeczek golfowych. Wcale nie przesa dzam. Był olbrzymi. I tłukł niemiłosiernie. Stałyśmy z Ruth pod trybunami, a grad padał dokoła, zu pełnie jakby nas zamknięto w ogromnej maszynce do prażenia popcornu. Tyle że przynajmniej popcorn nie walił nas już po głowach. Raz po raz rozlegał się grzmot, grad łomotał o metalowe ławki nad naszymi głowami, odbijając się od nich rykoszetem i uderzając w ziemię. W tym potwornym hałasie niewiele moż na było usłyszeć, ale Ruth, niezrażona, wrzasnęła: - Przepraszam! Na co odparłam jedynie „Auu", bo wielki odłamek gradu odskoczył od ziemi i wyrżnął mnie w łydkę. - Mówię szczerze - krzyknęła Ruth. - Jest mi naprawdę bardzo, bardzo przykro. - Przestań się kajać - odwrzasnęłam. - To nie twoja wina. Tak przynajmniej wtedy myślałam. Później zmieniłam zda nie. Co widać, jak się przeczyta uważnie parę pierwszych lini jek tego mojego oświadczenia. Wielka błyskawica oświetliła niebo. Rozpadła się na cztery czy pięć odgałęzień. Jedna z nich dotknęła widocznego ponad drzewami dachu spichlerza zbożowego. Odgłos gromu wstrzą snął trybunami. - To jest... - powiedziała Ruth takim głosem, jakby miała się rozpłakać. - ...to jest moja wina. - Ruth, na miłość boską, ty płaczesz? - Tak - odparła, pociągając nosem. - Dlaczego? To tylko głupia burza z piorunami. -Już przed tem zdarzało nam się ugrzęznąć gdzieś podczas burzy. Oparłam się o jeden ze słupów podtrzymujących trybuny. - Pamiętasz, jak zaskoczyła nas burza w piątej klasie, kiedy wracałyśmy z lek cji gry na wiolonczeli? Ruth wytarła nos rękawem bluzy. - I musiałyśmy się schować w twoim kościele?
- A ty nie chciałaś wejść dalej niż pod okap - powiedzia łam. Ruth roześmiała się przez łzy. - Myślałam, że Bóg mnie zabije, jak postawię stopę w świą tyni gojów. Ucieszyłam się, że Ruth się śmieje. Bywała uciążliwa, ale to moja najlepsza przyjaciółka od przedszkola, a nie odrzuca się najlepszej przyjaciółki od przedszkola tylko dlatego, że czasem zakłada opaski przeciwpotowe albo płacze, kiedy pada. Ruth jest dużo bardziej interesująca niż większość dziewczyn z mojej szkoły, ponieważ czyta jedną książkę na dzień - dosłownie - i uwielbia grać na wiolonczeli tak bardzo, jak ja kocham grać na flecie, ale i tak, mimo swojego geniuszu, ogląda głupawe pro gramy telewizyjne. Poza tym, na ogół, jest strasznie zabawna. Teraz akurat nie była. - Och, Boże -jęknęła Ruth, kiedy wiatr przybrał na sile i zaczął ciskać gradem w nas, pod trybuny. - To zupełnie jak przed tornado, prawda? Południowa Indiana leży pośrodku pasa, gdzie szaleje tor nado. Zajmujemy trzecie miejsce na liście stanów, w których najczęściej występują trąby powietrzne. Ładnych parę miałam okazję zobaczyć; Ruth nie tak znowu wiele, jako że spędziła na Środkowym Zachodzie zaledwie ostatnią dekadę. Było również prawdą, że huragany zdarzają się właśnie w tej porze roku. Nie chciałam dobijać Ruth ostatecznie, ale wszelkie znaki wskazywały na zbliżanie się trąby powietrznej. Niebo miało dzi waczny, żółty kolor, i przy dość wysokiej temperaturze wiał zim ny wiatr. Do tego ten przeklęty grad... Właśnie chciałam zapewnić Ruth, że to zwykła wiosenna burza i powiedzieć, żeby się nie martwiła, kiedy krzyknęła: - Jess, nie... Nie usłyszałam jednak, co zawołała, ponieważ właśnie w tam tej chwili nastąpił potężny wybuch, który zagłuszył wszystko. 2 To nie był wybuch, jak uświadomiłam sobie później. To był piorun, który uderzył w metalowe trybuny. A potem powędrował wzdłuż metalowego słupka, o który się opierałam. Więc na dobrą sprawę można powiedzieć, że uderzył mnie piorun. Nie bolało. Poczułam się dziwnie, ale nic mnie nie bolało. W chwilę potem, kiedy odzyskałam słuch, usłyszałam jedy nie krzyczącą Ruth. Nie stałam w tym samym miejscu co przed sekundą. Znalazłam się jakieś półtora metra dalej. Och, i czułam silne łaskotanie. Wiecie, jak to jest, gdy chce cie coś włączyć do kontaktu, nie patrząc, i przypadkiem trafia cie palcem do gniazdka? Odczuwałam właśnie coś podobnego, tylko jakieś trzysta razy mocniej. - Jess - krzyczała Ruth. Podbiegła i potrząsnęła mnie za ramię. - O, mój Boże, Jess, w porządku? Spojrzałam na nią. Moja Ruth wyglądała tak samo jak przed tem. Nadal miała na sobie opaski przeciwpotowe. Ale ja właśnie przestawałam być dawną Jess. Wtedy to się zaczęło. A potem było jeszcze gorzej. - Taak - powiedziałam. - Nic mi nie jest. Naprawdę czułam się dobrze. Nie oszukiwałam jej. Wte dy nic mi nie było. Czułam tylko to łaskotanie. To nie było
nieprzyjemne. Właściwie, kiedy minęło zaskoczenie, poczułam się nawet jakby lepiej. Jakbym została naenergetyzowana, rozu miecie? - Hej - powiedziałam, rozglądając się. - Popatrz. Grad ustał. - Jess - zawołała Ruth, potrząsając mną jeszcze raz. - Ude rzył cię piorun. Nie rozumiesz? Uderzył cię piorun! Popatrzyłam na nią. Wyglądała zabawnie w tej opasce na gło wie. Wybuchnęłam śmiechem. Kiedyś, na wieczorku panień skim ciotki Teresy, kelner ochoczo dolewał mi wina, a nikt z ro dziny jakoś nie zwrócił na to uwagi. Wtedy czułam się tak samo. Miałam ochotę się śmiać. Na okrągło. - Lepiej się połóż - powiedziała Ruth. - Albo usiądź i włóż głowę między kolana. - Dlaczego? - zapytałam. - Żebym się mogła pocałować w tyłek na pożegnanie? To mi się wydało strasznie śmieszne. Zaczęłam chichotać. Dostałam histerii ze śmiechu. Ruth jednak nie widziała w tym nic zabawnego. - Nie - stwierdziła. - Dlatego, że jesteś blada jak duch. Mo żesz zemdleć. Spróbuję złapać jakiś samochód. Trzeba cię za brać do szpitala. - Eee, daj spokój - powiedziałam. -Wcale nie muszę iść do szpitala. Już po burzy. Chodźmy. I tak po prostu wyszłam spod tych trybun. Jakby nic się nie stało. Wtedy naprawdę myślałam, że nic. To znaczy, że nic się nie stało. Czułam się dobrze. W gruncie rzeczy nawet lepiej. Lepiej niż w ciągu ostatnich miesięcy. Lepiej, niż się czułam, odkąd mój brat, Douglas, wrócił z college'u. Ruth pobiegła za mną, zatroskana i przejęta. - Jess. Naprawdę. Nie powinnaś próbować... - Hej - zawołałam. Niebo znacznie pojaśniało, grad pod stopami chrzęścił, pomyślałam, że trochę jakby ktoś na górze przypadkiem przewrócił tacę z kostkami lodu na jakimś nie biańskim przyjęciu. - Hej, Ruth - powiedziałam, wskazując grad. - Popatrz. Zupełnie jak śnieg. Śnieg, w kwietniu! Ruth jednak nie zainteresowała się gradem, mimo że bro dziła w nim po kostki w swoich nike'ach. Patrzyła na mnie. - Jessica - powiedziała, biorąc mnie za rękę. - Jessica, po słuchaj. - Ściszyła głos niemal do szeptu. Słyszałam ją dobrze, bo wiatr ustał i przestało grzmieć. -Jessica, mówię ci, nie jest w porządku. Widziałam... widziałam, jak piorun z ciebie wy chodził. - Naprawdę? - wyszczerzyłam zęby wjej stronę. - Fajnie. Ruth puściła moją rękę i odwróciła się zniesmaczona. - Świetnie - powiedziała, kierując się ku drodze. - Nie idź do szpitala. Umrzyj na zawał serca. Akurat mnie to wzrusza. Szłam za nią, rozkopując grad moimi pumami na grubych podeszwach. - Hej - odezwałam się. - Szkoda, że piorun nie wystrzelił ze mnie dzisiaj w kafeterii. Jeff Day naprawdę miałby za swoje, co? Ruth się nie spodobało. Szła przed siebie, posapując z po wodu zbyt szybkiego tempa. Ale szybko dla Ruth oznacza nor malne tempo dla mnie, więc bez trudu dotrzymywałam jej kro ku. - Czekaj - zawołałam. - Czy nie byłoby cool, gdybym mo gła stanąć w ogniu błyskawicy dziś po południu na apelu? Wiesz, kiedy pani Bushey przynudzała, żebyśmy się trzymali z daleka od narkotyków? Założę się, że to by skróciło jej mówkę. Gadałam tak przez całą drogę do domu. Ruth usiłowała się na mnie gniewać, ale jej nie wyszło. Nie dlatego, że jestem taka
czarująca czy zabawna, ale dlatego, że burza zostawiła wszędzie widoczne ślady. Widziałyśmy zwalone konary drzew, strzaska ne gradem szyby samochodowe, zepsutą sygnalizację uliczną. To było niesamowite. Minęło nas kilka karetek i wozów straży pożarnej, a kiedy dotarłyśmy wreszcie do Krogera na rogu ulicy Szkolnej i Pierwszej, „Kro" było zerwane i zostało tylko „ger". - Ruth, popatrz - zawołałam. - „Ger" jest otwarte, a „Kro" zamknięte. Nawet Ruth musiała się na to roześmiać. Do momentu, kiedy doszłyśmy do naszych domów-wspo minałam, że mieszkamy obok siebie, prawda? - Ruth przestała się o mnie bać. W każdym razie, tak sądziłam. Już miałam po biec alejką w stronę ganku, kiedy Ruth wydała z siebie napraw dę ciężkie westchnienie i powiedziała: - Jessico, naprawdę uważam, że powinnaś pomówić o tym z mamą i tatą. O tym, co się zdarzyło. O, pewnie. Już lecę im oznajmić, że uderzył mnie piorun. Mieli teraz dużo poważniejsze rzeczy na głowie. Nie powiedziałam tego głośno, ale Ruth widocznie czytała w moich myślach, bo dodała: - Nie, Jess. Mówię poważnie. Powinnaś im powiedzieć. Czytałam o ludziach, których uderzył piorun, tak jak ciebie. Czuli się cudownie, tak jak ty, a potem trach! Zawał serca. - Ruth! - Naprawdę uważam, że powinnaś im powiedzieć. Wiem, że mają inne zmartwienia, z Douglasem i w ogóle. Ale... - Nie - przerwałam. - Z Douglasem wszystko w porząd ku. - Wiem. - Ruth przymknęła na chwilę oczy. - Wiem, że z Douglasem wszystko w porządku. No dobrze, posłuchaj. Obiecasz mi tylko, że jeśli poczujesz się... hm, dziwnie, to ko muś o tym powiesz? To było jeszcze do przyjęcia. Przysięgłam uroczyście nie umrzeć na zawał serca. Potem pożegnałyśmy się na trawniku przed moim domem. Już prawie wchodziłam do środka, kiedy zdałam sobie spra wę, że dereń przy podjeździe - który tamtego ranka pięknie kwitł -jest kompletnie ogołocony, jak w środku zimy. Grad ze rwał wszystkie liście i każdy najdrobniejszy kwiatuszek. Na lekcjach angielskiego cały czas mówi się o symbolizmie i takich rzeczach. Na przykład stary uschły dąb w Jane Eyre stano wi zapowiedź nieszczęścia i złego losu. Więc wydaje mi się, że gdyby moje oświadczenie było fikcją literacką, to należałoby przy jąć, że dereń symbolizował moją niezbyt sielankową przyszłość. Tyle że oczywiście, podobnie jak Jane, nie miałam pojęcia, co mnie czeka. Symboliczna wymowa ogołoconego derenia kompletnie umknęła mojej uwagi. Przeszło mi przez myśl coś w rodzaju: „Ojej, szkoda. Takie ładne drzewko". Potem weszłam do domu. 3 Mieszkam - a jest zapewne istotne, żebym podała swój ad res w oświadczeniu - z rodzicami i dwoma braćmi w du żym domu na Lumley Lane. Nasz dom jest najładniejszy na tej ulicy. Nie mówię tego, żeby się przechwalać. Tak po prostu jest. Kiedyś to był dom farmerów, ale nie byle jaki - z witrażowymi oknami i innymi ozdobami. Ludzie z Towarzystwa Historycz nego Indiany przybili na nim tabliczkę, ponieważ jest to naj starszy dom w naszym mieście.
To, że mieszkamy w starym domu, wcale nie znaczy, że je steśmy biedni. Mój ojciec ma trzy restauracje w centrum, tylko osiem czy dziewięć przecznic od naszego domu. Te restauracje to: Mastriani, która jest droga, U Joego, która nie jest, i najtań szy ze wszystkich bar Joe Junior. Mogę tam jeść, kiedy mi się podoba, i to za darmo. Moi przyjaciele również. W związku z tym można by pomyśleć, że mam wielu przy jaciół. Ale nie licząc Ruth, spotykam się tylko z kilkoma znajo mymi, głównie z orkiestry. Ruth gra pierwszą wiolonczelę, a ja trzeci flet. Utrzymuję stosunki towarzyskie z innymi flecistami - głównie z drugim i piątym - i kilkoma osobami z sekcji ro gów, a także z jedną czy dwiema osobami grającymi na wiolon czeli, które zyskały aprobatę Ruth, ale poza tym trzymam się raczej na uboczu. No, jeśli nie brać pod uwagę odsiadkowiczów. Mój pokój znajduje się na trzecim piętrze. Trzecie piętro to zaadaptowany strych, stąd niski sufit i mansardowe okna. Oprócz mojej sypialni jest tu jeszcze łazienka. Kiedyś mieści łam się cała w mansardowym oknie i długie godziny spędzałam na obserwowaniu tego, co się działo na Lumley Lane. Raczej niewiele było do obserwowania, ale nikt na mojej ulicy nie mógł wejść wyżej i to mi się strasznie podobało. Wyobrażałam sobie, że jestem latarnikiem na wieży, a okno jest latarnią morską, ja zaś wypatruję statków, którym groziło rozbicie na zdradzieckiej mieliźnie, czyli na naszym trawniku. Byłam wtedy małym dzieckiem, to chyba jasne? Schody w moim domu zaczynają się za drzwiami frontowy mi, w miejscu, które moja mama nazywa z francuska foyer (lubi także wtrącać inne francuskie słówka, na przykład dość często mówi voila. Ale oczywiście żartem. Taka jest moja mama). Pro blem polega na tym, że zaraz obok foyer znajduje się, za oszklo nymi drzwiami, salon, który ma oszklone drzwi prowadzące do jadalni, z której, przez oszklone drzwi, przechodzi się do kuchni. Tak więc, kiedy ktoś otwiera drzwi frontowe, moja mama widzi go przez te wszystkie oszklone drzwi, nawet jeśli jest akurat gdzieś w głębi domu. Zero szans, żeby dostać się niepostrzeżenie na górę. Tamtego wieczoru oczywiście zobaczyła mnie i wrzasnęła - kuchnia jest dość daleko od drzwi - „Jessico! Chodź tutaj!" A to wróżyło kłopoty. Zastanawiając się, o co może chodzić tym razem - nie tra cąc nadziei, że pan Goodhart nie pośpieszył się i nie zadzwonił do niej - położyłam plecak i flet, i wszystko inne na ławeczce przy schodach i ruszyłam przez salon i jadalnię, wymyślając po drodze jakąś historyjkę usprawiedliwiającą moje spóźnienie, na wypadek gdyby wściekała się akurat z tego powodu. - Mieliśmy próbę zespołu - zagaiłam po drodze. Gdy zna lazłam się na wysokości stołu w jadalni - który ma wbudowany w podłogę pod krzesłem brzęczyk, tak aby gospodyni mogła na cisnąć go stopą, dając służbie znak, że pora na deser, co, zwa żywszy, że nie mamy służby, jest okropnie denerwujące, zwłasz cza przy małych dzieciach, bo jak byliśmy młodsi, trudno nam się było powstrzymać od naciskania czegoś takiego bez prze rwy, a to doprowadzało mamę do szału - dodałam jeszcze: - Taak, próba trwała strasznie długo. Z powodu gradu. Mu sieliśmy gnać galopem i chować się pod trybunami, i ciągle grzmiało, i... - Spójrz! Mama podetknęła mi jakiś list pod nos. Mój brat Mike sie dział zgarbiony na blacie w kuchni. Wyglądał na nieszczęśliwe go, ale on nigdy nie sprawiał innego wrażenia, o ile dobrze pa miętam, z wyjątkiem dnia, kiedy dostał maca na gwiazdkę. Tak, ten komputer go uszczęśliwił. Spojrzałam na list, który trzyma ła mama. Z tak bliskiej odległości nie mogłam go przeczytać, co zresztą nie było istotne.
- Wiesz, co to jest, Jessico? - mówiła mama. -Wiesz, co to jest? To list z Harvardu. A czego, jak myślisz, dotyczy? Aja na to: - Ojej, Mikey. Gratuluję. - Dziękuję - powiedział Mike, ale nie wydawał się specjal nie poruszony. - Mój kochany chłopczyk. - Mama zaczęła wymachiwać listem. - Kochany Mikey! Idzie do Harvardu! O, mój Boże, aż trudno w to uwierzyć! - Odtańczyła coś w rodzaju tańca zwy cięstwa. Moja mama zazwyczaj nie zachowuje się tak dziwnie. Na ogół zachowuje się całkiem podobnie jak inne mamy. Czasa mi pomaga tacie przy prowadzeniu restauracji, zwłaszcza jeśli chodzi o rachunki i personel, ale przeważnie siedzi w domu, zajmując się takimi rzeczami, jak wymiana kafelków w łazien kach. Mama, jak większość mam, świata nie widzi poza swo imi dziećmi i dlatego fakt, że Mike dostał się do Harvardu - chociaż nic w tym zaskakującego, bo na egzaminach końco wych w szkole uzyskał znakomity wynik - poruszył ją do głę bi. - Dzwoniłam już do taty - powiedziała. - Idziemy do Ma- strianiego na homara. - Super - oświadczyłam. - Czy mogę zaprosić Ruth? Mama machnęła nieznacznie ręką. - Naturalnie, czemu nie? Czy kiedykolwiek udaliśmy się na rodzinny obiad bez Ruth? -W jej głosie zabrzmiał sarkazm, ale tak naprawdę nie miała nic przeciwko temu. Mama lubi Ruth. Tak sądzę. - Michael, może ty też chciałbyś kogoś zapro sić? Ze sposobu, w jaki wymówiła „kogoś" jasno wynikało, że ma na myśli dziewczynę. Ale Mikę'owi w ciągu całego jego ży cia podobała się tylko jedna dziewczyna, a mianowicie Claire Lippman, która mieszka dwa domy dalej, Claire Lippman młod sza od niego o rok, a ode mnie o tyleż starsza. Chyba nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że Mike w ogóle jest na świecie. Claire, gwiazda wszystkich szkolnych sztuk i musicali, nie będzie so bie przecież zawracać głowy dziwakiem ze starszej klasy, który ją podgląda. A mój brat robi to regularnie, przez całe wakacje, kiedy Claire opala się w bikini na dachu garażu. Ona nie złazi z tego dachu aż do końca sezonu, chyba że jakiś przystojniak w samochodzie zaproponuje jej wycieczkę nad jeziorko. Claire jest albo uzależniona od promieni ultrafioletowych, albo też cierpi na zaawansowany ekshibicjonizm. Jeszcze tego nie rozgryzłam. Tak czy tak, było raczej nie do pomyślenia, żeby mój brat zaprosił „kogoś" na obiad. Nawet gdyby jakimś cudem się na to zdobył, Claire Lippman zapytałaby pewnie: „Ojej, a kim ty właś ciwie jesteś?". - Nie - odparł Mike zakłopotany. Zaczerwienił się jak bu rak, chociaż byłam tam tylko ja i mama. A gdyby tak Claire Lipp man była przy tym obecna? - Nie chcę nikogo zaprosić. - Zajęcze serce nigdy nie zdobędzie pięknej damy - po wiedziała mama. Moja mama nie tylko często naśladuje francu ski akcent, ale również cytuje Szekspira oraz operetki Gilberta i Sullivana. Jak się bliżej zastanowić, może nie jest aż tak podobna do matek innych ludzi ze szkoły. - Zrozumiałem, mamo - wydusił Mike przez zaciśnięte zęby. - Tylko nie dzisiaj, dobrze? Mama wzruszyła ramionami. - W porządku. Jess, jeśli się wybierasz, to nie ma mowy, żebyś poszła w tym. - Mówiąc „to", miała na myśli strój, jaki noszę zazwyczaj - T-shirt, dżinsy i adidasy. - Przebierz się w tę sukienkę z niebieskiego perkalu, którą uszyłam ci na Wielkanoc.
No tak. Mamie trochę odbija na tym punkcie, żebyśmy ubierały się tak samo. Absolutnie nie żartuję. To było słodkie, kiedy miałam sześć lat, ale w wieku szesnastu, słowo daję, nie ma nic słodkiego w noszeniu uszytych w domu sukienek, które pasują do sukienek mamy. Zwłaszcza że wszystkie sukienki wykonane przez moją mamę są jak z Domku na prerii. Można by pomyśleć, że skoro nie mam problemów z przy łożeniem pięścią wysportowanemu chłopakowi, to nie powin no mi być trudno powiedzieć mamie, żeby przestała szyć dla mnie bliźniacze sukienki. Ale gdyby wasz ojciec obiecał kupić wam harleya na osiem naste urodziny, pod warunkiem że będziecie nosić te sukienki bez protestu, też byście na to poszli. - Dobrze - zgodziłam się i zaczęłam wspinać się tylnymi schodami, których kiedyś, na przełomie wieków - dziewiętna stego i dwudziestego, oczywiście, kiedy ten dom zbudowano - używała służba. - Powiem Douglasowi. - Och - usłyszałam głos mamy. - Jess? Nie zatrzymałam się. Wiedziałam, co chce powiedzieć. Że bym nie zawracała Douglasowi głowy. Zawsze to mówi. A ja lubię mu zawracać głowę. Rozmawiałam o tym rów nież z panem Goodhartem, który przypuszcza, że Douglasowi pewnie nawet dobrze robi, kiedy mu się zawraca głowę. Więc często do niego zaglądam. Otóż podchodzę do drzwi jego po koju, na których jest wielki napis „Nie wchodzić" i pukam bar dzo głośno. Potem wrzeszczę: „Doug! To ja, Jessica!", i włażę. Douglasowi nie wolno się zamykać na klucz. Od zeszłych świąt, kiedy musieliśmy z tatą wyważyć drzwi jego pokoju. Douglas leżał na łóżku, czytając komiks. Na okładce był wi king i dziewczyna o wydatnym biuście. Odkąd wrócił z colle ge'u, nie robi nic poza czytaniem komiksów. A we wszystkich komiksach występują dziewczyny z wielkim biustem. - Wiesz co? - powiedziałam, siadając na jego łóżku. - Mikey dostał się do Harvardu - stwierdził Douglas. -Już słyszałem. Przypuszczam, że wszyscy sąsiedzi też. - A tam - odparłam. - Nie o to chodzi. Spojrzał na mnie znad komiksu. - Wiem, że mama ma ochotę zabrać nas wszystkich do Mastrianiego, żeby to uczcić, ale ja nie pójdę. Musi się przy zwyczaić do rozczarowań w życiu. A ty lepiej trzymaj łapy przy sobie. Nie ruszę się stąd. Nawet jak mi przyłożysz. I tym ra zem, kto wie, czy ci nie oddam. - Też nie o to chodzi - powiedziałam. - I nie zamierzałam cię bić. Niespecjalnie. - No to co jest? Wzruszyłam ramionami. - Piorun mnie uderzył. Douglas zagłębił się ponownie w komiksie. - Aha. Zamknij drzwi, wychodząc. - Mówię poważnie - powiedziałam. - Razem z Ruth chcia łyśmy przeczekać burzę pod trybunami koło szkoły... - Trybuny - przerwał mi Douglas, ponownie kierując na mnie wzrok - są metalowe. - No właśnie. Opierałam się o słup, a piorun uderzył w try bunę, a potem wiem tyle, że znalazłam się półtora metra dalej i wszystko mnie swędziało, i... - Bzdura - powiedział Douglas. Ale usiadł. - To wszystko bzdura, Jess. - Przysięgam, że to prawda. Możesz zapytać Ruth. - Nie uderzył cię piorun. Nie rozmawiałabyś teraz ze mną, gdyby tak było. - Douglas, mówię ci, tak było. - Gdzie jest, wobec tego, rana wejściowa? - Douglas chwy cił mnie za prawą rękę i odwrócił ją do góry dłonią. - A rana
wyjściowa? Piorun wszedłby w jednym miejscu, a wyszedł dru gim. W obu miejscach zostawiłby ranę o gwiaździstym kształ cie. Chwycił moją lewą rękę i również odwrócił ją do góry dło nią. Na żadnej nie było gwiaździstej blizny. - Sama widzisz. Odsunął moją rękę z pogardą. Douglas zna się na takich rzeczach, ponieważ jedynym jego zajęciem jest czytanie, a nie kiedy czyta prawdziwe książki, nie tylko komiksy. - Nie trafił cię piorun. Nie opowiadaj głupot, Jess. Wiesz, piorun zabija co roku setki ludzi. Gdyby cię uderzył, byłabyś, w najlepszym wypadku, w stanie śpiączki. Wrócił do poprzedniej pozycji i sięgnął po komiks. - A teraz spadaj - powiedział, trącając mnie stopą. -Jestem zajęty. Podniosłam się z westchnieniem. - W porządku - powiedziałam. - Ale na pewno tego poża łujesz. Mama mówiła, że zjemy homara. - Jedliśmy homara, kiedy przysłali zawiadomienie o moim przyjęciu na uczelnię - odparł Douglas, nie podnosząc głowy znad komiksu - i popatrz, jak to się skończyło. Wyciągnęłam rękę, złapałam go za duży palec u nogi i ści snęłam mocno. - No, dobrze, duży chłopczyku. Leż tu sobie jak worek kar tofli, z kapitanem Larsem i jego cycatą pięknością Helgą. Douglas posłał mi niechętne spojrzenie. - Ona się przypadkiem nazywa Oona - oświadczył. Schował się z powrotem za komiksem. Zamknęłam za sobą drzwi i poszłam do swojego pokoju. Nie martwię się o Douglasa aż tak bardzo. Wiem, że pewnie powinnam, ale się nie martwię. Pod tym względem jestem chy ba wyjątkiem w mojej rodzinie. Ja i może jeszcze tata. Douglas zawsze był dziwakiem. Mam wrażenie, że przez całe życie tłu kłam ludzi, którzy nazywali mojego starszego brata downem, przygłupem albo dziwadłem. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale mimo że na ogół jestem od nich mniejsza, czuję się zobo wiązana, żeby im dać po gębie. Nie będą obrażać mojego brata. To doprowadza do szału moją mamę, ale tatę nie. Tata na uczył mnie bić skuteczniej. Pokazał mi na przykład, jak prawi dłowo zwijać dłoń w pięść. Chodzi o to, że kciuk trzeba trzy mać na zewnątrz. Przedtem chowałam kciuk do środka i parę razy go zwichnęłam. Douglas wściekał się, kiedy wdawałam się w te bójki, więc w końcu biłam się za jego plecami. Musiał czuć się upokorzony - młodsza siostrzyczka występuje w obronie starszego brata. Nie sądzę jednak, żeby to miało jakiś wpływ na późniejsze wydarze nia. Mam na myśli jego próbę samobójczą. W końcu kto by się chciał zabijać tylko dlatego, że młodsza siostra biła się za niego w szkole. Prawda? W każdym razie, kiedy dotarłam do swojego pokoju, za dzwoniłam do Ruth i zaprosiłam ją na kolację. Wiedziałam, że chociaż dziś, dzięki Jeffowi Dayowi przeszła na kolejną dietę, nie będzie w stanie się oprzeć. Nie tylko z powodu homara, ale również z powodu Michaela. Ruth próbuje udawać, że Michael jej się nie podoba, ale mówiąc między nami, zadurzyła się w nim. Nie pytajcie, dlaczego. Żadna z niego gratka, słowo daję. Zareagowała dokładnie tak, jak oczekiwałam: - No, naprawdę nie powinnam. Homar jest taki tuczący. Może nie tyle homar, co całe to masło... ale w końcu to specjal na okazja, bo Michael dostał się do Harvardu i w ogóle. Chyba powinnam pójść. Dobra, idę. - Poczekaj - powiedziałam. - Daj mi dziesięć minut. Mu szę się przebrać.
- Chwileczkę - zapytała Ruth podejrzliwie. - Twoja mama nie każe ci chyba włożyć jednej z tych lesbowatych sukienek, co? - Milczałam, więc po chwili Ruth odezwała się znowu: -Wiesz, wydaje mi się, że motocykl to za mało. Twój tata powinien ci kupić cholernego maserati za to, na co ta kobieta cię naraża. Ruth uważa, że moja mama cierpi z powodu ucisku ze stro ny patriarchalnego społeczeństwa, reprezentowanego głównie przez mojego tatę. Ale to nieprawda. Mój tata byłby zachwyco ny, gdyby mama znalazła pracę. To by ją wyleczyło z obsesji na punkcie Douglasa. Teraz, kiedy wrócił do domu, mama twier dzi, że nawet nie ma co myśleć o pójściu do pracy, bo kto go upilnuje, żeby trzymał się z daleka od żyletek? Powiedziałam Ruth, że owszem, muszę włożyć jedną z les bowatych sukienek mojej mamy, chociaż „lesbowate" nie jest dobrym określeniem, ponieważ wszyscy geje i lesbijki, jakich znam, są naprawdę w porządku i prędzej padliby trupem, niż włożyli na siebie coś takiego, no, chyba że w Halloween. Ale mniejsza o to. Rozłączyłam się i zaczęłam się rozbierać. Prze ważnie nie wychodzę z dżinsów i T-shirtów Zimą wkładam sweter na wierzch, ale, serio, nie stroję się do szkoły, jak niektó re dziewczyny. Czasami nie biorę nawet rano prysznica. Bo i po co? Nie ma tam nikogo, na kim chciałabym zrobić wrażenie. W każdym razie nie było, dopóki Rob Wilkins nie zapytał, czy mnie odwieźć do domu. Dla czegoś takiego warto by może nawet wysuszyć rano włosy suszarką. Ale, rzecz jasna, nie mogłam pozwolić, żeby Ruth się do myśliła. A zorientowałaby się natychmiast. Bo Ruth przyjeżdża po mnie co rano. „Nie za dużo pianki?" zapytałaby pewnie. Ale może nawet by się jej spodobało - pod warunkiem że nie wykryłaby, dla kogo nałożyłam sobie tę piankę. Tak czy inaczej, kiedy się przebierałam, przyszło mi do gło wy, że może Douglas się pomylił. Może gdzieś na moim ciele jest jednak gwiaździsta blizna, niekoniecznie na dłoniach. Na przykład na podeszwach stóp albo jeszcze gdzie indziej. Sprawdziłam to, ale moje stopy były takie jak zawsze. Żad nych blizn. Nawet odrobiny brudu między palcami. To było ze strony Roba Wilkinsa dość niezwykłe, żeby mi zaproponować podwiezienie. Przecież prawie go nie znałam. Po prostu razem odsiadywaliśmy karę. No, może nie całkiem tak. W zeszłym semestrze byliśmy w jednej grupie na higienie. Na lekcjach Albrighta. W zasadzie to jest w programie drugiego roku nauki, ale z jakiegoś powodu - dobra, pewnie nie zaliczył za pierwszym razem - Rob miał to w ostatniej klasie. Siedział za mną. Na ogół zachowywał się cicho. Od czasu do czasu rozma wiał z kolesiem z tyłu, też wieśniakiem. Oczywiście podsłuchi wałam. Rozmawiali zwykle o zespołach - we wsiowym guście, głównie heavymetalowych albo country - albo o samochodach. Czasami nie mogłam się powstrzymać, żeby się nie wtrącić. Raz na przykład oświadczyłam, że moim zdaniem Steven Tyler nie jest geniuszem muzycznym. I że według mnie artysta znany uprzednio pod pseudonimem Prince jako jedyny ze współczesnych wykonawców zasługuje na miano geniusza. Potem przez jakiś ty dzień analizowaliśmy ich teksty i Rob w końcu przyznał mi rację. A kiedyś dyskutowali o motocyklach i chłopak za Robem gadał w kółko o kawasaki, a ja wtrąciłam: „Coś ty, chory? A ame rykańskie to gorsze?" i Rob przybił mi piątkę. Trener Albright spędzał czas głównie poza klasą. Obowiąz ki wynikające z opieki nad drużyną piłkarską zmuszały go do zadawania nam pytań z końca rozdziału w charakterze samo dzielnej pracy na lekcji. Znacie ten rodzaj pytań. Jaką funkcję pełni śledziona? Ile spermy dziennie wytwarza dorosły męż czyzna? Pytania, o których zapomina się równo z dzwonkiem. Uznałam, że na następny dzień do szkoły mogłabym wło żyć bluzkę, którą Douglas dał mi na Boże Narodzenie. Nigdy
nie nosiłam jej przedtem do szkoły, bo ma dość duże wycięcie pod szyją. Nie jest to najodpowiedniejszy strój dla kogoś, kto może będzie musiał znokautować kolejnego osiłka. Ale jeśli dzięki temu miałabym się przejechać na indianie... Dopiero kiedy zapinałam tę okropną liliową sukienkę w sty lu Laury Ingalls, spojrzałam w lustro i zobaczyłam. Czerwone znamię wielkości pięści na mojej klatce piersiowej. Nie bolało ani nic. Jakbym dostała pokrzywki. Jakbym zjadła coś nieświe żego. Ze środka tego znaku rozchodziły się promieniście czerwo ne pręgi. Patrząc uważnie w lustro, stwierdziłam, że ten kształt... No, cóż - bardzo przypomina gwiazdę. 4 Mówię ci, nie widzę drugiej. Jest tylko ta jedna - powie działa Ruth. - Jesteś pewna? Stałam, zupełnie naga, na środku swojego pokoju. Nie wąt pię, że kolacja była świetna. Sama nie przełknęłam ani kęsa. Sie działam jak na szpilkach, nie mogąc dojść do siebie, odkąd oka zało się, że naprawdę uderzył mnie piorun. Dowodziła tego gwiaździsta blizna. To właśnie była ta wejściowa rana, o której mówił Douglas. Problem polegał na tym, że nie mogłam znaleźć rany wyj ściowej. Poprosiłam Ruth, żeby wpadła do mnie po kolacji i po mogła. Nie była bardzo chętna. - Nie miałam pojęcia - odezwała się, leżąc na moim łóżku i przeglądając Teorię krytyczną od Platona - no, taka rozrywkowa lektura, przyniosła ze sobą - że urósł ci biust. Naprawdę. Mi seczki A już nie pasują. Kiedy to się stało? - Ruth, - odparłam - przyjrzałaś się moim plecom? Nie ma tam blizny? - Nie. To jakie teraz nosisz? B? - Skąd mam wiedzieć? Przecież wiesz, że nie noszę biusto nosza. A na pupie? Widzisz tam coś? - Nie. Czy jest coś między B i C? Wydaje mi się, że to jest teraz twój rozmiar. No i naprawdę powinnaś coś nosić. Inaczej biust ci zwiotczeje. Widziałaś chyba te kobiety w National Geo- graphic. - Wcale mi nie pomagasz. - A czego ty się po mnie spodziewasz, Jess? - Ruth, nabur muszona, wróciła do lektury. - Wiesz, to trochę niecodzienna sytuacja, szukać jakichś blizn na ciele najlepszej przyjaciółki, nie uważasz? To trochę lesbijskie. Zdenerwowałam się lekko. - Nie domagam się, żebyś mnie obmacywała, kretynko. Chciałam tylko, żebyś mi powiedziała, czy widzisz gdzieś ślad po ranie wyjściowej. - Naciągnęłam spodnie od dresów. - Nie ważne. - Nie mogę uwierzyć - powiedziała Ruth, ignorując moje uwagi - że Michael jedzie do Harvardu. Do Harvard u. Jest taki bystry. Jak ktoś tak bystry może się zadurzyć w Claire Lippman? Włożyłam bluzę. - Claire nie jest taka beznadziejna - stwierdziłam. Pozna łam ją całkiem nieźle podczas odsiadek. Claire nie zostaje za karę, ale spędzamy odsiadki w audytorium i w związku z tym widziałam większość prób kółka teatralnego. Claire gra główne role we wszystkich przedstawieniach. Grała Emily w Naszym mieście, Marię w West side story i oczywiście Julię w Romeo i Julii. Jest naprawdę dobrą aktorką.
- Mocno wątpię - powiedziała Ruth - czy Michael uwiel biają z powodu jej talentu. Ruth uparcie nazywa Mike'a Michaelem, mimo że wszyscy mówią na niego Mike. Według niej „Mike" to imię dobre dla wieśniaka. - No - powiedziałam - musisz przyznać, że do twarzy jej w bikini. - Flądra - parsknęła Ruth. - Ze też ona to robi. Każdego lata. Kiedy była dzieckiem, to co innego. Ale teraz... Co ona chce osiągnąć? Spowodować wypadek na ulicy? - Jestem głodna - stwierdziłam zgodnie z prawdą. - Chcesz coś? - Wcale mnie to nie dziwi - odparła Ruth. - Prawie nie ruszyłaś homara. - Byłam za bardzo podniecona - powiedziałam. - No, wiesz. Zostałam porażona. - Byłoby dobrze - mruknęła Ruth w książkę - gdybyś po szła do lekarza. Możesz mieć jakiś wewnętrzny wylew. - Schodzę na dół. Chcesz coś? Ziewnęła. - Nie. Na mnie pora. Zajrzę tylko do Michaela, żeby mu pogratulować jeszcze raz i powiedzieć dobranoc. Uznałam, że lepiej zostawić ich samych na wypadek jakie goś romantycznego interludium, więc zeszłam na dół do kuch ni. Szanse na to, żeby Mike spojrzał dwa razy z rzędu w stronę Ruth równają się zeru, ale nadzieja nigdy nie umiera, nawet w sercu grubej dziewczyny. To nie znaczy, że Ruth jest taka zno wu gruba. Jest po prostu dwa razy grubsza niż Claire Lippman. Claire też nie jest taka okropnie koścista - miejscami jest nawet dość okrągława. Ale chłopcom, jak zauważyłam, bardzo się po doba. Z pism ilustrowanych wynika, że jeśli nie jesteś taka jak Kate Moss, to jesteś skończona, ale w rzeczywistości chłopcy - tacy jak moi bracia - nie zainteresowaliby się Kate Moss. Ślinią się natomiast na widok Claire Lipman, która ma jakieś osiem dziesiąt sześć na sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt siedem. My ślę, że dużo zależy od tego, jak się sami widzimy, a Claire Lipp man uważa się za gwiazdę. Ruth wręcz przeciwnie. Brak jej pewności siebie. Ruth jest po prostu duża. Żadna dieta cud tego nie zmieni. Musi się pogo dzić z tym faktem i zaakceptować siebie taką, jaka jest, i przestać się denerwować. Wtedy znajdzie chłopaka. Gwarantowane. Ale raczej nie Mike'a. Myślałam o tym, jak niezwykłe jest nasze ciało. Nalewałam sobie mleka do płatków i zastanawiałam się, czy gwiaździsta bli zna kiedyś zniknie. Do czego mi ona potrzebna? I którędy wy szedł ze mnie piorun? A może, myślałam, topiąc w mleku płatki z rodzynkami, piorun wciąż tkwi wewnątrz mojego ciała? To byłoby niesamo wite, co? Może piorun we mnie buzuje, a ja spokojnie sobie chodzę. Kto wie, może, jak powiedziała Ruth, mogłabym razić nim innych. Takich jak Jeff Day. Zdecydowanie na to zasłużył. Wyobrażałam sobie, czytając jednocześnie napisy na kartonie mleka, jak rażę piorunem Jeffa Daya. Rany, to by mogło złamać jego karierę piłkarską. Kiedy wróciłam na górę, Ruth już nie było. Drzwi od poko ju Mike'a były zamknięte, ale wiedziałam, że jej tam nie ma, ponieważ Mike stukał wściekle w klawiaturę komputera. Praw dopodobnie wysyłał e-maile do wszystkich swoich porąbanych internetowych kumpli. Hej, dostałem się do Harvardu! Zupeł nie jak Bill Gates. I prawdopodobnie, w przeciwieństwie do Billa Gatesa, Mike uzyska dyplom. Drzwi do pokoju Douglasa również były zamknięte i świa tło nie przeświecało przez szparę. To mnie nie powstrzymało.
Kiedy wpadłam do środka, Douglas stał przy oknie z lornet ką. Odwrócił się ze słowami: - Któregoś dnia zrobisz to i zobaczysz coś, czego naprawdę nie chciałabyś zobaczyć. - Już to widziałam - powiedziałam. - Mama kąpała nas ra zem, jak byliśmy mali, pamiętasz? On na to: - Odejdź. Jestem zajęty. - A tak poza tym, na co patrzysz? - zapytałam, sadowiąc się na jego łóżku w ciemności. Pokój Douglasa pachnie Dougla sem. Dość przyjemnie. Taki chłopięcy zapach. Coś jak stare trampki i old spice. - Na Claire Lippman? - Na Oriona - odparł, ale wiedziałam, że kłamie. Jego ok no wychodzi wprost na pokój Claire Lipman, dwa domy dalej. Claire, stara ekshibicjonistka, nigdy nie spuszcza rolet. Wątpię, czy w ogóle ma rolety. Nie miałam jednak nic przeciwko temu, że Douglas ją pod gląda. Wiem, wiem, seksizm, pogwałcenie prywatności i tak da lej... Ale przynajmniej jakiś zdrowy objaw. Świadczył o tym, że mój brat jest normalny. No, w miarę normalny. - Nie chciałabym cię odrywać od widoku ukochanej - po wiedziałam - ale znalazłam ranę wejściową. - Ona nie jest moją ukochaną - odparł Douglas. - Zaled wie obiektem pożądania. - Mniejsza o to - powiedziałam, odciągając bluzę na szyi. - Spójrz. Włączył lampkę i odwrócił się w moją stronę. Na widok blizny zamarł zdumiony. - Jezu Chryste - powiedział po chwili. - Mówiłam ci. A on znowu: - Jezu Chryste. - Nic ma drugiej blizny. Prosiłam Ruth, żeby mnie obej rzała. Ani śladu. Czy myślisz, że piorun jest wciąż we mnie? - Piorun - powiedział - nie siedzi tak sobie po prostu w środ ku. Może to jest blizna po wyjściowej ranie, a piorun wszedł przez czubek twojej głowy. Ale to niemożliwe - mruknął, chy ba już do siebie - bo wtedy miałaby spalone włosy. Mogło też być tak, że nie mówił do siebie. Mógł rozmawiać z głosami. Czasami je słyszy. To one mu kazały w zeszłe święta popełnić samobójstwo. - Dobrze - powiedziałam, puszczając bluzę. - To wszyst ko. Chciałam ci tylko pokazać. - Poczekaj chwilę. - Wstałam już, ale Douglas posadził mnie z powrotem na łóżku. - Jess - powiedział. - Naprawdę uderzył cię piorun? - Tak. Już ci mówiłam. Douglas był teraz bardzo poważny. Chociaż właściwie on zawsze jest poważny. - Powinnaś powiedzieć tacie. - Ani mi się śni. - Nie żartuję, Jess. Idź powiedzieć ojcu, teraz, natychmiast. Nie mamie. Właśnie tacie. - Ojej, Douglas... - Idź. - Podniósł mnie i popchnął w stronę drzwi. -Albo ty to zrobisz, albo ja. - O cholera. Zrobił dziwną minę, jakby się bardzo czymś zmartwił. Więc zwlokłam się po schodach i znalazłam tatę tam, gdzie zwykle przebywa, kiedy akurat nie siedzi w żadnej restauracji - przy stole w jadalni, przeglądającego księgi. Telewizor w kuchni był nastawiony na sport. Tata nie widział ekranu z miejsca, gdzie siedział, ale wszystko słyszał. Mogło się wydawać, że szeregi
liczb, które studiował, pochłaniały całkowicie jego uwagę, ale gdyby przełączyć kanał, wściekłby się. - Czego tam? - zapytał, kiedy weszłam. Ale wcale nie za brzmiało to nieprzyjaźnie. - Cześć, tato. Douglas uważa, że powinnam ci powiedzieć, że dzisiaj trafił mnie piorun. Tata podniósł głowę znad księgi. Miał na nosie okulary do czytania. Spojrzał na mnie sponad szkieł. - Czy Douglas przeżywa kolejny epizod? - zapytał. Tak właśnie mówią na to psychiatrzy, kiedy Douglas zaczy na słyszeć głosy. Epizod. - Nie - powiedziałam. - Tak było naprawdę. Uderzył mnie dzisiaj piorun. Przyjrzał mi się uważnie. - Dlaczego nie wspomniałaś o tym przy obiedzie? - Ponieważ, no, wiesz - wyjaśniłam - to była specjalna oka zja. Ale Douglas twierdzi, że muszę ci powiedzieć. Ruth też tak uważa. Ona myśli, że mogę dostać ataku serca we śnie. Popatrz. Ponownie odciągnęłam bluzę. Nie krępowało mnie to, bo blizna znajdowała się wysoko na obojczyku. Mój tata jest stuk nięty na punkcie mojego biustu, odkąd w ogóle zaczęłam jakiś mieć. Może boi się, że biust będzie mi przeszkadzał, kiedy ze chcę komuś złamać nos. Obejrzał bliznę i powiedział: - Czy znowu bawiliście się ze Skipem fajerwerkami? Chyba wspomniałam przedtem, że Skip to brat bliźniak Ruth. Kiedyś coś nam nie wyszło z fajerwerkami. - Nie, tato - zapewniłam. - Skądże. Fajerwerki już mnie nie bawią. - A co dopiero Skip. - To od pioruna. Opowiedziałam mu, co się stało. Słuchał w głębokim sku pieniu. A potem stwierdził: - Nie przejmowałbym się tym. Tak zwykle mówił dawniej, kiedy budziłam się w środku nocy - miałam jakieś jedenaście lat, byłam jeszcze dzieckiem - i schodziłam na dół, żeby się poskarżyć na ból w nodze, ręce albo szyi. - Bóle wzrostowe - mówił i dawał mi szklankę mleka. - Nie przejmowałbym się tym. - W porządku - powiedziałam. Ulżyło mi, zupełnie jak wtedy, kiedy byłam mała. - Sądziłam, że powinieneś wiedzieć. No, na wypadek, gdybym się nie obudziła jutro rano. On na to: - Jeśli się nie obudzisz jutro rano, twoja matka cię zabije. Idź spać. A jak usłyszę na drugi raz, że podczas burzy szukałaś schronienia pod czymś metalowym, to tak cię spiorę, że popa miętasz. Nie mówił, oczywiście, poważnie. Tata nie uznaje bicia dzie ci. To wynika z tego, jak twierdzi mama, że jego starszy brat, Rick, tłukł go okropnie. Dlatego też nigdy nie odwiedzamy wujka Ricka. Wydaje mi się, że również z tego powodu tata na uczył mnie, jak skutecznie uderzać. Tata uważa, że trzeba umieć się bronić przed wszystkimi wujkami Rickami na świecie. Wróciłam na górę i przez godzinę ćwiczyłam na flecie. Za wsze staram się graćjak najlepiej, zwłaszcza od tamtego ranka - Ruth jeszcze nie miała samochodu i jeździłyśmy do szkoły au tobusem - kiedy to Claire Lippman zauważyła mój flet i powie działa: „Ach, więc to ty" bardzo znaczącym tonem. Na pytanie, o co jej chodzi, odparła: „Och, o nic. Zawsze słyszymy, jak ktoś gra na flecie koło dziesiątej wieczorem i nie wiedzieliśmy, kto to taki". Strasznie mi było przykro i zaczerwieniłam się jak bu rak, co musiała zauważyć, bo dodała łagodnym tonem - Claire, niezależnie od ekshibicjonizmu, jest naprawdę ogromnie miła - „Nie, nie, wszystko w porządku. Podoba mi się to. Mamy darmowy koncert co wieczór".
W każdym razie, odkąd to usłyszałam, zaczęłam traktować wieczorne ćwiczenia jak występ. Najpierw rozgrzewam się, gra jąc gamy, ale naprawdę szybko, jazzując przy tym, tak żeby nie brzmiały nudno. Potem gram to, czym aktualnie się zajmuje orkiestra, ale też szybko, żeby mieć z głowy. Potem przechodzę do średniowiecznych kawałków, które wygrzebałam ostatnio w bibliotece; starodawna wersja Greensleeues i muzyka celtycka. Kiedyjuż się dobrze rozgrzeję, gram coś Billy Joela, bo Douglas to lubi, choć zapytany wprost, nie przyznałby się do tego. Na stępnie zabieram się za Gershwina, dla taty, który go kocha, i kończę utworem Bacha, no bo kto nie kocha Bacha? Czasami ćwiczymy z Ruth nieliczne utwory, które udało nam się znaleźć na flet i wiolonczelę. Nie ćwiczymy w tym sa mym domu. Otwieramy okna naszych sypialni i gramy. Coś w rodzaju minikoncertu dla sąsiadów. To świetna sprawa. Ruth powiada, że gdyby jakiś znany dyrygent przechodził pod naszy mi oknami, pomyślałby: „Kim są ci znakomici muzycy? Muszę ich natychmiast ściągnąć do mojej orkiestry!" Pewnie ma rację. Rzecz w tym, że w domu gram znacznie lepiej niż w szkole. Gdybym w szkole grała na tym poziomie, to zajmowałabym pierwsze krzesło, a nie trzecie. W szkole jednak specjalnie fał szuję, ponieważ, szczerze mówiąc, nie chcę grać pierwszego fle tu. To za duży stres. I tak muszę wiele znosić od ludzi, którzy usiłują pozbawić mnie trzeciej pozycji. Na przykład Karen Sue Hanky. Gra czwarty flet. W tym roku wyzwała mnie na próbę już dziesięć razy. Jeśli nie odpowiada ci twoje miejsce, możesz wyzwać osobę siedzącą przed tobą i przesu nąć się do przodu, jeśli wygrasz. Karen Sue zaczynała od dziewią tego krzesła i przebiła się aż do czwartego. Od roku tkwi na czwar tym, ponieważ ja na pewno nie pozwolę jej wygrać. Odpowiada mi trzecie krzesło. Zawsze gram trzeci flet. Trzeci flet, trzecie dziec ko. Rozumiecie, o co chodzi? Czuję się bezpiecznie jako trzecia. Ale w żadnym wypadku nie pozwolę się zepchnąć na czwar te miejsce. Więc kiedy Karen Sue mnie wyzywa, gram najlepiej, jak potrafię, tak jak w domu. Nasz dyrygent, pan Vine zawsze powtarza mi to samo, kiedy Karen Sue odchodzi zła jak osa, bo ja, jak zwykle, wygrywam. Mówi: „Wiesz, Jessico, mogłabyś grać pierwszy flet, gdybyś wyzwała Audrey. Pokonałabyś ją bez wy siłku". Ale ja nie chcę nikogo pokonywać. Nie chcę zajmować pierwszego ani nawet drugiego miejsca. Ale prędzej dam się zabić, niż ustąpię komuś swoje krzesło. Kiedy skończyłam ćwiczyć, wzięłam prysznic i położyłam się spać. Przed zgaszeniem światła wymacałam bliznę. Właści wie jej nie czułam. Nie była szorstka ani nic takiego. Ale wi działam ją w lustrze, wychodząc spod prysznica. Miałam na dzieję, że do następnego dnia zniknie. No bo jak inaczej mogłabym włożyć bluzkę z dekoltem? 5 Kiedy obudziłam się następnego dnia rano, stwierdziłam dwie rzeczy. Po pierwsze, nie umarłam w nocy na atak serca. Po drugie, Sean Patrick 0'Hanahan jest w Paoli, nato miast Olivia Marie D'Amato przebywa w New Jersey. To właściwie trzy rzeczy. Zupełnie nie wiedziałam co zro bić z ostatnimi dwiema informacjami. Kim do diabła jest Sean Patrick 0'Hanahan i dlaczego miałby być akurat w Paoli? Do kładnie to samo dotyczyło Olivii Marie D'Amato. Szalone sny. Przyśnił mi się jakiś dziwaczny sen i tyle. Wsta łam i jeszcze raz wzięłam prysznic, jako że czerwony ślad nie
zniknął i nie mogłam włożyć bluzki z dekoltem. Zdecydowa łam się w związku z tym na czyste włosy. Kto wie? Może Rob Wilkins zaoferuje mi przejażdżkę i przed znakiem „stop", na przykład, odwróci głowę i poczuje mój zapach? To mogło się zdarzyć. Dopiero przy śniadaniu uświadomiłam sobie, kim jest Sean Patrick O'Hanahan i Olivia Marie D'Amato. To dzieci z karto nu mleka. Zaginione dzieci. Tyle że właśnie przestały należeć do tej kategorii. Już nie były zaginionymi dziećmi. Ja wiedzia łam, gdzie ich szukać. - Nie chcesz chyba, Jessico, iść w tych dżinsach do szkoły? Mama najwyraźniej rozczarowała się moim strojem, który, ze względu na Roba Wilkinsa, dobrałam niezwykle starannie. - Taak, rzeczywiście - powiedział Mike. - Niby co to ma być? Lata osiemdziesiąte? - Tak jakbyś wiedział cokolwiek o modzie, molu kompu terowy - odgryzłam się. A gdzie twoja torebeczka na pasku, tak a propos? - Nie możesz - powiedziała mama - włożyć tych dżinsów do szkoły, Jessico. Przyniesiesz wstyd rodzinie. - Moje dżinsy są zupełnie w porządku - stwierdziłam. - 1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń. Właśnie tam powinien się zgłosić ktoś, kto wie, gdzie przebywają Sean Patrick 0'Ha- nahan i 01ivia Marie D'Amato. Nie żartuję. 1-800-Jeśli-Widzia- łeś-Zadzwoń. Ślicznie. Po prostu ślicznie. - Przetarły się na kolanach - ciągnęła mama. - W kroku robi się dziura. Nie możesz chodzić w tych dżinsach. Są podar te. Właśnie w tym rzecz. Nie mogłam eksponować dekoltu, więc zdecydowałam się na kolana. Mam ładne kolana. Kiedy będę siedzieć za Robem Wilkinsem na motocyklu, on w któ rymś momencie zerknie w dół i zobaczy moje niezwykle sek- sowne kolana wystające z dżinsów. Ogoliłam nogi. Byłam go towa. Tylko nie bardzo wiedziałam, jak wrócę do domu, jeśli Rob nic zaproponuje mi podwiezienia. Może zadzwonię do Ruth. Przede wszystkim jednak Ruth wścieknie się, kiedy powiem jej, że z nią nie wracam. Powie na pewno: „Dlaczego? Kto cię od wozi do domu? Mam nadzieję, że nie ten wsiok". Przyjaźń z kimś takim jak Ruth to czasem trudna przyjaźń. - Idź na górę i przebierz się, młoda damo - powiedziała mama. - Nie ma mowy - odparłam z buzią pełną płatków śniada niowych. - Co to znaczy: nie ma mowy? Nie możesz iść do szkoły tak ubrana. - Zobaczymy. Wtedy wszedł tata. A mama dalej swoje: - Joe, popatrz, co ona ma na sobie. - O co ci chodzi? - zapytałam. - To zwykłe dżinsy. Tata spojrzał na moje spodnie. Potem spojrzał na mamę. - To zwykłe dżinsy, Toni - powiedział. Mama ma na imię Antonia. Wszyscy mówią na nią Toni. - Te dżinsy są do wyrzucenia - oświadczyła mama. - Wy glądają niechlujnie. Wszystko przez te głupawe pisma. Takie jest, zdaniem mamy, „Cosmo". Może i ma trochę ra cji, ale jednak. - Wcale nie sprawia wrażenia niechluja - powiedział tata. - Wygląda na to, kim jest. Wszyscy spojrzeliśmy na niego pytająco, ciekawi, kim we dług niego jestem. - No, wiecie - dokończył tata. - Na chłopczycę. W tej chwili, na szczęście, Ruth zatrąbiła przed domem. - W porządku - odezwałam się, wstając od stołu. - Muszę iść.
- Nie, w tych dżinsach nie pójdziesz - zawołała mama. Złapałam flet i plecak. - Cześć - rzuciłam i wyszłam tylnymi drzwiami. Było ładnie, więc Ruth opuściła dach. - Ładne dżinsy - stwierdziła sarkastycznie, kiedy gramoli łam się na siedzenie. - Jedź j u ż - ponagliłam ją. - Doprawdy - powiedziała, zapuszczając silnik - nie wy glądasz jak Jennifer Beals albo ktoś taki. Hej, czy ty przypad kiem nie pracujesz w dzień jako spawacz, a w nocy jako stripti zerka? - Tak - odparłam. - Ale wszystko, co zarobię, odkładam na szkołę baletową. Prawie dojeżdżałyśmy do szkoły, kiedy Ruth zapytała nagle: - Co z tobą? Nie byłaś taka spokojna od czasu, kiedy Dou glas próbował... no, wiesz. Drgnęłam. Nie zdając sobie z tego sprawy, odpłynęłam na chwilę. Nie mogłam pozbyć się myśli o Seanie Patricku 0'Ha- nahanie. W moim śnie był starszy niż na zdjęciu na pudełku mleka. Może należał do tych dzieci, które porwano tak dawno temu, że zapomniał o swojej prawdziwej rodzinie. A może to tylko sen. - Hm - mruknęłam. - Nie wiem. Zamyśliłam się po prostu. - O, to coś nowego - parsknęła Ruth. Wjechała na parking dla uczniów. - Hej, chcesz dzisiaj wrócić do domu pieszo? Po proszę Skipa, żeby mnie podrzucił o czwartej, kiedy wyjdziesz z odsiadki. Wiesz, dzisiaj się zważyłam i już zrzuciłam pół kilo. Sądzę, że schudła pół kilo, ponieważ poprzedniego wieczo ru nic nie jadła, tylko wgapiała się rozmarzonym wzrokiem w Mike'a. Powiedziałam jednak tylko: - No, tak, jasne. Ale... - Jakie ale? - Wiesz jak lubię motocykle. Ruth nie wydawała się zachwycona. - Chyba nie chodzi ci o Roba Wilkinsa. - Tak, chodzi mi o Roba Wilkinsa. Nic na to nie poradzę, Ruth. Ma naprawdę dużego... - Nie chcę tego słuchać - przerwała Ruth, podnosząc rękę do góry. - ...indianę - dokończyłam. - A ty myślałaś, że co chcę po wiedzieć? - Nie wiem. - Ruth nacisnęła guzik i dach zaczął się pod nosić. - Niektóre wieśniaki noszą strasznie obcisłe dżinsy. - Nie bądź wulgarna - oburzyłam się, tak jakbym sama ni gdy nie zwróciła na to uwagi. - No wiesz, Ruth. Bardzo starannie odpięła pasy. - Cóż, po prostu nie jestem ślepa. - Posłuchaj - powiedziałam. -Jeśli zapyta, czy mnie pod rzucić, zgodzę się. - Twoje życie - oświadczyła Ruth. - Ale nie spodziewaj się, że będę sterczeć przy telefonie, czekając, aż zadzwonisz, no wiesz, gdyby nie zapytał. - Jeśli nie zapyta - powiedziałam - zadzwonię do mamy. - Świetnie - warknęła Ruth, wyraźnie wściekła. - O co chodzi? - O nic. - Nie, wcale nie o nic. Co jest nie tak? - Nic absolutnie. - Ruth wysiadła z samochodu. - Boże, ale z ciebie dziwadło. Ruth często nazywa mnie dziwadłem, więc się nie obrażam. Wydaje mi się, że wjej ustach to już nic nie znaczy. Nic specjal nego, w każdym razie. Również wysiadłam. Dzień był piękny, niebo błękitne jak jajko drozda, temperatura około 25 stopni -już o ósmej rano.