mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Canham Marsha - Jak błyskawica

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Canham Marsha - Jak błyskawica.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 39 osób, 42 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 247 stron)

MarshaCanham Jak Błyskawica Prolog 13 lipca 1815 Człowiek, któremu prawie udało się rzucić świat na kolana, kichnął i wytarł dłoń o połę płaszcza. Z otwartego okna ciągnęło chłodem, przenikliwy wiatr od morza niósł wilgoć całego tygodnia szalejących sztormów. Pośród ciemności i mgły czaiło się coś złowieszczego, i to nie tylko za sprawą kiepskiej pogody. Jeśli ktoś wiedział, gdzie patrzeć, bez trudu dostrzegał światła pozycyjne „Bellerofonta" – brytyjskiego okrętu wojennego, kursującego w tę i z powrotem w poprzek ujścia rzeki, jak drapieżnik skradający się w cieniu i czatujący na swą ofiarę. Napoleon Bonaparte wiedział, gdzie patrzeć. Spojrzeniem gniewnym, a zarazem wzgardliwym, śledził ruchy okrętu od dobrych trzech godzin, od kiedy tylko „Bellerofont" rozpoczął blokadę. Myślał o własnej flocie, która nigdy nie wróciła do dawnej potęgi po miażdżącej klęsce zadanej jej przed dziesięcioma laty pod Trafalgarem. Bonaparte nie wyglądał jak legendarny bohater. Był niski, krępy, z okrągłym brzuszkiem wypiętym po prostacku nad obcisłymi białymi spodniami z kaszmirowej wełny. Włosy miał jedwabiste o rudawym odcieniu, oczy szare, zamyślone, zdolne wzbudzić lęk w każdym, na kim spoczęły. Każdego z sześciu mężczyzn, czekających teraz w ciszy i skupieniu za plecami cesarza, skłaniała do respektu obawa, by nie zmierzył ich piorunującym spojrzeniem. – Ekscelencjo, zaczyna padać. Proszę się odsunąć od okna, żeby jego ekscelencji nie zawiało. – Czy wiesz, że angielskie gazety nazywają mnie „korsykańskim ludojadem"? – zapytał, ignorując te przejawy troskliwości. – Oskarżają mnie o zdradę stanu i chcą wymusić na tej burbońskiej kukle, żeby zażądała mojej egzekucji. Chcą skazać mnie – mówił, potrząsając głową – mnie, który nie dał Francji utonąć we własnej krwi i uczynił z tego kraju mocarstwo. Teraz domagają się mojej egzekucji i chcą z niej urządzić publiczne widowisko. Splótł dłonie za plecami, najwidoczniej starając się opanować, po czym odwrócił się twarzą do grupki oficerów oczekujących z powagą na jego decyzje. – Jak się wam zdaje, kto ośmieli się zadać mi cios? Ludwik Kapet? Jemu starcza odwagi ledwie na to, by wkroczyć do Paryża pod osłoną ciężkich dział sprzymierzonych armii. – Ludwik za nic nie wydałby takiego rozkazu, ekscelencjo – odrzekł Henri–Gratien Bertrand, były Wielki Marszałek armii francuskiej. – On ma na to za słaby żołądek. Wystarczy mu skaleczenie w palec, żeby wyrzygał z siebie flaki. Bonaparte przytaknął, ubawiony. – No to może jego brat? To niezły zawadiaka. Ma dosyć fantazji, żeby poszczuć na mnie swoją

sforę zabójców. Z pewnością pali się do sukcesu, nieprawdaż, Cipi? Francheschi Cipriani zacisnął wąskie wargi, starając się stłumić uśmiech. Tylko w ciągu ostatnich dziesięciu lat zdarzyło się co najmniej trzydzieści chybionych zamachów na życie Bonapartego, wszystkie z pod– uszczenia zawziętego księcia d'Artois. Ostatni płatny zabójca rzucił bombę w przejeżdżający powóz cesarza i pojazd wyleciał w powietrze na kilka metrów w górę, razem z końmi i wszystkim co tam było. Zamachowiec miał pecha, że podmuch oberwał mu tylko nogi, bo pożył na tyle długo, by dowiedzieć się, że powóz był pusty, a Napoleon znajduje się trzydzieści kilometrów od miejsca zamachu. W odróżnieniu od reszty mężczyzn stojących przy drzwiach, którzy miny mieli skwaszone, Cipriani mógł sobie pozwolić na uśmiech. Nie był ani żołnierzem, ani dworakiem. Ubrany był jak człowiek wyższego stanu, ale w mgnieniu oka potrafił się przedzierzgnąć w oberwańca w śmierdzących łachmanach i ukryć wystające kości policzkowe pod kilkudniowym zarostem. Mistrz w szpiegowskim fachu i groźny skrytobójca stojący ponad prawem – oto kim był Franceschi Cipriani, człowiek, który odkrył, że Sprzymierzeni mają zamiar przenieść Napoleona z Elby na nowe miejsce zesłania, gdzieś dalej od Europy, i który zorganizował ucieczkę cesarza z wyspy i triumfalny powrót do Francji. Przez sto dni Napoleon dziarsko przemierzał Francję na czele armii oddanej mu bezgranicznie i żądnej pomsty za poniesioną klęskę. Gdy jednak przed czterema tygodniami został pobity pod Waterloo – w bitwie, która mogła i powinna być wygrana – nie miał innego wyboru, jak nocą gnać konno z wiatrem w zawody przez puste ulice i wiejskie drogi do niewielkiego portu Rochefort, a stamtąd szukać ucieczki na wysepkę Aix, do ponurego kamiennego domku z widokiem na ujście zatoki. Mając na karku cztery wrogie armie, nie miał już dokąd uciekać i nie miał czego ukrywać prócz gniewu i wzgardy. Jakąś cząstkę tej wzgardy ściągnął na siebie swą kamienną twarzą inny z obecnych. – Dziwi mnie twój spokój, mój jastrzębiu. Nic mi nie masz do powiedzenia? Mężczyzna, do którego skierowano pytanie, stał na granicy cienia, szerokim ramieniem wsparty o ścianę. Nosił elegancki szlachecki ubiór – surdut z cienkiej wełny z wysokimi klapami, jedwabną haftowaną kamizelkę, której cena równała się rocznemu żołdowi szeregowca, oraz muślinowy krawat tak biały i tak misternie zawiązany, jakby jego właściciel właśnie wracał z wieczornego przedstawienia w operze. Wzrostem znacznie przewyższał wszystkich obecnych, o szerokość dłoni górował na Ciprianim, który z kolei był o głowę i pół ramienia wyższy od przysadzistego Bonapartego. Rysy mężczyzny skrywał cień, lecz uśmiech, z którym odpowiadał na pytanie cesarza, odsłaniał biel zębów równie nieskazitelną, jak biel kołnierza. – Co jego ekscelencja chciałby usłyszeć? Armia pruska jest o dzień drogi za nami, Szwedzi blokują drogi od północy, Hiszpanie od południa. Wszyscy oni tylko czekają, żeby ekscelencja spróbował się przebić, bo wtedy już by im nie był potrzebny podpis marionetkowego króla na nakazie egzekucji. – Montholon i De Las Cases... – Napoleon przerwał i ruchem głowy wskazał dwóch mężczyzn stojących obok Bertranda – .. .radzą mi przedostać się do Ameryki. Koloniści byli naszymi sprzymierzeńcami, gdy sami walczyli z Anglią, i nie będą zbyt skorzy mnie wydać. – Zgadzam się, że to mądry plan, ekscelencjo, tylko jak tam dotrzeć?

– W źrenicach wysokiego mężczyzny odbił się blask świecy. Oczy miał wyraziste, ciemnobrązowe, prawie tak ciemne, jak gęste pukle włosów opadające mu na kołnierz. – „Bellerofont" to okręt liniowy wyposażony w siedemdziesiąt cztery działa, obsadzony tą samą waleczną załogą, która siała spustoszenie pod Trafalgarem. Na brzegu strażnicy stoją na każdym molo, w każdej osadzie roi się od żołnierzy, patrole obserwują każdy skrawek wybrzeża. Ekscelencja zakutany w szmaty mógłby ukryć się w zęzie łodzi któregoś z miejscowych rybaków, lecz ostrzegam, że nawet naj– podlejsza krypa jest starannie przeszukiwana. Czy ekscelencja naprawdę chce, by go odkryto zagrzebanego w stosie rybich głów? Wzdrygam się na myśl o przezwiskach, jakie nadadzą, panu wówczas gazetowe pismaki. Niesforny kosmyk włosów spadający na wysokie czoło Napoleona jakby nagłe pociemniał na tle białej skóry, gdy cesarz zbladł, zdradzając, że bez zbędnych słów świadom jest ogromu pohańbienia, jakie mu grozi. – Do niedawna nosiłem koronę królów Francji, panowie. Nie zamierzam jej zamienić na czapkę rybaka ani teraz, ani w przyszłości. – Ależ, sire – zaprotestował któryś z niższych oficerów – nie może pan tak po prostu tkwić tu bezczynnie. Brytyjski wywiad wszędzie ma swoich szpiegów. Do rana pana obecność na Aix będzie najlepiej znanym sekretem w Europie. – I na to właśnie liczę – odrzekł spokojnie Napoleon. – Rano niczego już nie będzie trzeba ukrywać. Lord Westford nie będzie potrzebował zastępu szpiegów, którzy by za mną węszyli, bo będzie dokładnie wiedział, gdzie jestem przez cały czas. Zapewniam was – dodał – że mamy plany wyjścia z tego niefortunnego położenia, ale nim nadejdzie czas, by je zrealizować, muszę jeszcze raz udać pokorną owieczkę, drżącą na każdą wzmiankę o rzeźni. Generale Montholon, zechce pan wysłać słówko do naszego dzielnego rodaka, gotowego prześliznąć się przez blokadę, i przekazać mu, że rezygnujemy z jego usług. Pułkowniku Bertrand, czy wystosował pan list do kapitana „Bellerofonta" z wiadomością, że jestem gotowy złożyć szpadę w jego ręce? – Doręczono ten list przed godziną. – Tak się składa, że jutro mamy czternasty lipca – ciągnął Napoleon. – Dzień, w którym Bastylia padła, zdobyta przez obywateli Francji, dzięki czemu wstąpiliśmy na drogę chwały i honoru. I będzie to honor, panowie – wspaniały honor angielski, który nas teraz ocali, gdyż przekonam brytyjskiego kapitana, że przybędę do niego w pokoju, by zdać się na łaskę narodu angielskiego. Jak grecki wódz Temistokles, którego skazano na banicję, gdy pokonał Persów, szukam azylu u nieprzyjaciół i oddaję się pod ochronę praw, którym jest posłuszny książę regent Anglii. – Naprawdę sądzi ekscelencja, że panu uwierzą? – spytał Anglik. – A czemu by nie? Przez trzydzieści pięć lat z moich czterdziestu sześciu rozgrywałem bitwy i rozstrzygałem wojny takimi czy innymi sposobami. Wątpię, czy Wellington, urodzony w tym samym roku co ja, robił to co ja przez połowę tego czasu, a przecież już ogłosił, że pragnie spędzić resztę życia

gdzieś na angielskiej wsi, z dala od świata. Trudno powiedzieć, czy naprawdę wycofa się z życia publicznego, ale konsekwentnie stwarza wokół siebie iluzję łagodności. – I pan robi to samo? Stwarza iluzję? To nie Napoleon, lecz Cipriani zacisnął powoli wargi w złośliwym uśmiechu. – Jestem pewien, że nie oczekuje pan od nas wyjawienia wszystkich sekretów, kapitanie? Gdybyśmy to uczynili, byłyby to sekrety bardzo źle strzeżone. Bertrand, a w ślad za nim inni oficerowie, cofnęli się pospiesznie, stawiając przesadnie długie kroki. Dla żadnego z nich nie było tajemnicą, że Cipriani nie ufa angielskiemu najemnikowi, mimo że sam go zaangażował razem z jego okrętem, organizując ucieczkę cesarza z Elby. Nikt nie był też zaskoczony, że Anglik po dziesięciokroć odwzajemniał wrogość i podejrzliwość. Dziwne wydawać się mogło to tylko, że obaj jeszcze żyli. Znać było w tym rękę jedynego człowieka zdolnego powstrzymać ich, by w jakimś ustronnym miejscu nie popodrzynali sobie gardeł pod osłoną nocy, i ten właśnie człowiek uniósł dłoń z westchnieniem rozgoryczenia. – To nie jest pora ani miejsce, byście sobie urządzali zawody, który dalej sika – rzekł Bonaparte. – Na razie dziękuję wam wszystkim, panowie. Zostawcie mnie samego, żebym ułożył list do brytyjskiego kapitana i znalazł dość przekonujące wyrazy skruchy. Cipi, czy na tej wyspie zapomnianej przez Boga i ludzi nie natrafiłeś na jakieś przyzwoite wino? – Czy może być butelka pana ulubionego vin de Constancel Bonaparte odprawił pozostałych niecierpliwym machnięciem dłoni. Kiedy odeszli, sięgnął po ciężką zieloną butelkę wydobytą nie wiadomo skąd przez Ciprianiego. – Ty nigdy mnie nie zawiodłeś, przyjacielu – powiedział w zamyśleniu, przechodząc z przyjemnością na dialekt korsykański, którego używali obaj, gdy byli sam na sam. – I nigdy nie zawiodę – przyrzekł Cipriani. –Niech ekscelencja pozwoli mi go teraz zabić. Dziś w nocy. Już go nie potrzebujemy. – A nuż się jeszcze przyda. Powiedziano mi, że Anglicy zwiększyli nagrodę za jego ujęcie. Zależy im na nim prawie tak samo jak na mnie, obu nas chcieliby postawić przed sądem. Jak ci się wydaje, jak dużo wie o naszych planach? – Pilnowaliśmy się, żeby mówić o nich tylko w cztery oczy. Pański brat w swoim liście nie wspomina o żadnych szczegółach, choć sądzę, że był trochę nieostrożny wymieniając pewne nazwiska. To może... – Cipriani nagle zamilkł. Utkwił wzrok w powierzchni stołu. – Ten list. Czy ekscelencja go zabrał? Były cesarz Francji obrócił się i popatrzył na stosy dokumentów, map i depesz walających się po drewnianym blacie. – Nie. Musi gdzieś tu leżeć. Cipriani zaczął przekładać stertę papierów, rozrzucając część z nich po podłodze, ale poszukiwanie

nie dało rezultatu. – List znikał. – Zatrzymał się i rozejrzał. – On stał przy drzwiach, gdy weszliśmy tu wszyscy, ale gdy zawołałem na kamerdynera, żeby przyniósł ekscelencji surdut – oczy Ciprianiego skierowały się znów ku powierzchni stołu – stał tutaj i mógł wziąć list. Na pewno go wziął. – Co ty mówisz, Cipi. W obecności tylu ludzi? Na oczach moich najwierniejszych oficerów? Cipriani podniósł wzrok na swego pana. Spojrzenie miał zimne, bezlitosne. – Ostrzegam, że ten człowiek potrafiłby wężowi wyłupić oczy, za– nimby się ten spostrzegł. – W takim razie lepiej go zabij – zgodził się Bonaparte, zaciskając dłoń na szyjce butelki. Z trudem powstrzymał się, by jej nie zmiażdżyć i nie roztrzaskać szkła w drobny mak. – Zabij go, Cipi, i odzyskaj list, bo nie wolno nam teraz popełnić błędu. Nie teraz, gdy jesteśmy o krok od ostatecznego triumfu. 1 24 lipca Wydało jej się, że jest martwy. W płytkim rozlewisku, utworzonym przez przypływ, który właśnie zaczynał zalewać plażę, fale łagodnie trącały na wpół nagie ciało. Cięcia i zadrapania szpecące potężny splot mięśni na plecach i barkach leżącego były cielistoróżowe, bez kropli krwi, żółta skóra miała kolor starego łoju. Za całą odzież mężczyzna miał płócienne kalesony sięgające do kolan, ściągnięte w pasie luźną tasiemką. Gdyby był całkiem nagi, nie robiłoby to wielkiej różnicy, bo zmoczone płótno stało się prawie przezroczyste, i chociaż Annalea Fairchilde nie przyglądała się zbyt dokładnie, dostrzegała wyraźnie kształtny zarys pośladków i dołeczki na wysokości krzyża. Zimny dreszcz odrazy przebiegł jej po plecach, a wtedy łamiąca się fala przyboju runęła naprzód, szurając kamykami i piaskiem i oblewając strugami wody nieruchomą postać. Sine wargi mężczyzny, zalane nową porcją słonej wody, rozchyliły się, wypluwając ją jednym kaszlnięciem razem ze srebrzystymi bąbelkami powietrza. Annalea wzdrygnęła się i odskoczyła. Obiegła wzrokiem okoliczne skały, jak gdyby spodziewała się znaleźć tam jeszcze więcej trupów rozrzuconych pomiędzy głazami, lecz plaża jak zawsze była pusta. Nocą spowijała wybrzeże zdradliwa mgła, której resztki roztapiały się w porannych promieniach słońca, lecz nie było słychać sygnałów alarmowych żadnego okrętu, który zboczył z kursu, ani dzwonów kościelnych zwołujących ludzi na ratunek. A przecież ten człowiek musiał być członkiem załogi jakiegoś okrętu. W ciągu dwudziestu lat wojny z Francją Torbay stało się ważnym portem wojennym, a wejście do niego leżało niedaleko na wschód, tuż za wystającym przylądkiem Berry Head. W pobliżu trzech miejscowości – Brixham, Paignton i Torąuay – które przylegały do portu Torbay, stale panował ruch na morzu i słyszało się co pewien czas o zwłokach źle zaszytych w całun z balastem, wyrzuconych na brzeg przez fale.

Ale tu leżał żywy człowiek. Spojrzała jeszcze raz. Gęste mokre pasma ciemnych włosów lepiły się do twarzy mężczyzny i zasłaniały jego rysy. Oczy miał zamknięte, a długie czarne rzęsy dotykały policzków. Jego tors był szeroki i muskularny, uda zaś smukłe i silne, jak u ludzi, których widywała wspinających się zwinnie na maszty żaglowców. Jedna rozwarta kanciasta dłoń bezwładnie spoczywała na piasku, odsłaniając opuszki palców białe od zrogowaceń; drugą zacisnął w pięść, a zgięte ramię wsunął pod głowę. Zapewne ta wątła podpora uratowała nieszczęśnika od utonięcia. O ile istotnie był uratowany. Annalea obejrzała się przez ramię i zadrżała w nowym przypływie przerażenia. Zatoczka była niewielka i odludna, plaża ciągnęła się na przestrzeni kilometra wzdłuż krętej linii wybrzeża. Wody były zbyt płytkie, by rzucić tu kotwicę, a kipiel wokół głazów zbyt burzliwa, by rybacy mogli w niej zastawiać sieci. Wokół wejścia do zatoczki wznosił się pierścień stromych skał wapiennych, w których szczelinach gnieździły się kolonie hałaśliwych mew. Większość ptaków unosiła się teraz w powietrzu, zataczając koła, jakby starały się sprawdzić, czy smakowita bryła mięsa, która im się trafiła, jest żywa czy martwa. Widdicombe House zbudowano nad przybrzeżnym urwiskiem; z plaży u jego podnóża prowadziła do domu wąska ścieżka wyrzeźbiona w skale, wystawionej przez tysiące lat na ataki wichrów i lotnych piasków. Nawet gdyby Annalea była mężczyzną, nie dałaby rady sama zanieść bezwładnego ciała na górę. Powinna iść po pomoc, lecz wstrzymywała ją obawa, że zanim dotrze do domu, opowie, co się stało, i ściągnie tu kogoś, fale uniosą nieprzytomnego marynarza z powrotem na morze. Przypływ coraz wyżej zalewał plażę i woda sięgnęła stóp dziewczyny, mimo że cofnęła się o krok, by słona woda nie poplamiła butów. Dalej od brzegu, za głazami sterczącymi z wody, pod zamglonym niebem rozpościerała się lekko falująca powierzchnia morza, gładka jak płynny ołów, ale Annalea wiedziała, że jej spokój bywa zdradliwy. Za żeglowanie zbyt blisko brzegu niejeden okręt zapłacił strzaskaniem kadłuba, gdy prąd wciągnął go pomiędzy skały. Wiedząc, że musi się na coś zdecydować, Annalea wytarła dłonie o fałdy muślinowej spódnicy i odważyła się znów zbliżyć do leżącego. Podskoczyła, gdy zimna woda Kanału zalała jej trzewiki, ale nie na wiele to się zdało. Kiedy fala zaczęła ją wciągać w głąb za brzeg sukni, na chwilę opuścił ją duch miłosierdzia i odwróciła się ze wstrętem od nieruchomego ciała. „Pobyt na wsi u ciotecznej babki Florencji dobrze ci zrobi –powtarzała sobie z przekąsem słowa matki, wypowiedziane tydzień temu. – Spokój i monotonia morza pomogą ci uładzić myśli." Opanowała się i ostrożnie wzięła mężczyznę pod pachy, sprawdzając, jak jest ciężki. Z pewnością nie była istotą wątłą i anemiczną, ale w porównaniu z nią mężczyzna wydawał się olbrzymem, ogromną bezwładną masą kości i mięśni. Po trzech rozpaczliwych próbach, przy których omal nie dała nura głową w kipiel, porzuciła myśl wyciągnięcia go z piasku za ramiona. Stopy ślizgały jej się w przemoczonych trzewikach, a mokry dół spódnicy lepił się do nóg i krępował

ruchy. Piekło i szatani! Niech to jasny piorun! – powiedziała, cytując ulubione przekleństwa swego brata. Obserwując kątem oka, jak następna fala przetacza się przez głazy, obeszła ciało i stanąwszy od strony wody, zaczęła je turlać ku brzegowi, z pleców na bok, z boku na brzuch i znów na plecy, aż znalazło się pół metra wyżej. Przerwała, oparła dłonie na kolanach, by złapać oddech, i wtedy pierwszy raz zobaczyła paskudne stłuczenie z tyłu czaszki. Skóra była napuchnięta, jakby zaraz miała pęknąć, zabarwiona granatowo, prawie czarna, pokreślona pajęczyną czerwonych żył. Żeby nabić sobie takiego guza, musiał otrzymać potężny cios, pomyślała Annalea i czując się jeszcze bardziej bezradna, uklękła ostrożnie przy rannym. Przez parę sekund błądziła rękami wokół miejsca kontuzji, zanim zdobyła się na odgarnięcie z szyi mężczyzny splątanej masy mokrych czarnych włosów. Upewniwszy się, że skóra nie jest przecięta, jeszcze przez chwilę wpatrywała się w profil mężczyzny, ale niczego nowego się nie dowiedziała. Nie rozpoznała go, co zresztą wcale jej nie zdziwiło. W całym swym dziewiętnastoletnim życiu odwiedziła Widdicombe House nie więcej niż dziesięć razy i w czasie żadnej z tych wizyt nie próbowała zachować we wspomnieniach twarzy miejscowych rybaków i farmerów, którzy gapili się głupkowato na eleganckich gości z Londynu. Teraz to ona się gapiła. Nie przyznawała się przed sobą, że zauważa jego nagość, i starała się nie myśleć o tym, gdzie opiera dłonie za każdym razem, gdy obraca rannego za biodro i bark. Ale mimowolnie wzrok jej powędrował znacznie niżej, niż dopuszczały względy przyzwoitości. Mężczyzna leżał na boku twarzą do niej, cały zapiaszczony, a mokre ineksprymable przylegały do jego dolnych rejonów szokująco przezroczystą warstwą. Oczy Annalei, bardziej błękitne niż niebo nad jej głową, okrągłe z ciekawości wlepiały się z podziwem w kształty rysujące się pod cienkim płótnem. Dawniej zdarzało jej się słyszeć, jak szeptano o takich rzeczach, widziała nawet szkic pospiesznie nakreślony w salonie pełnym chichoczących kobietek, ale zobaczyć tę rzecz naprawdę, dowiedzieć się, jaki ciężar mężczyźni noszą między nogami... Przecież to im musi zawadzać, nic dziwnego, że tak często bywają niezadowoleni, czasem nawet wyglądają, jakby ich coś bolało. Zimna woda rozpryskująca się na jej dłoniach przywróciła Annaleę do rzeczywistości i choć skóra ją piekła, a oddech zasychał w gardle, zaczęła znów turlać i pchać rannego, póki nie znalazł się na miękkim, sypkim piasku powyżej ząbkowanego ornamentu linii wody. Wytężyła siły w ostatnim pchnięciu, prawie kładąc się na piersi leżącego, i upadła do przodu przewieszona w pół przez jego ciało. Miało to taki sam efekt, jakby upadła na skałę, i powietrze głośno uciekło jej z płuc. Leżący mężczyzna zareagował odwrotnie: z ust trysnęła mu fontanna wody, płytko wciągnął powietrze i znacznie silniej je wydmuchnął, po czym gwałtownie zaczął zwracać całą wodę, której się nałykał. Pierwszy haust mętnego płynu wlał mu się z powrotem do gardła, więc Annalea obróciła mu głowę, chwyciwszy za

szczękę, i podtrzymywała go, gdy charczał i pluł, wydalając słoną wodę ustami i nosem. Oczy wciąż miał zamknięte, a jego ciałem targały spazmy, póki płuca się nie oczyściły i nie opadł bezwładnie na piasek. Mógł już bez przeszkód odetchnąć parę razy, a jego skóra powoli zaczynała przybierać naturalny kolor. Nadal miał sine wargi, ale przerażająca żółtość cery jakby zaczęła się rozpływać, ustępując miejsca zdrowej opaleniźnie. Twarz miał całą w piasku i kiedy Annalea starła mu go z oczu, długie rzęsy drgnęły i powieki nieco się rozchyliły. Annalea nagle zdała sobie sprawę, że wpatruje się w ciemne oczy. Wstrzymała oddech, tyle było gniewu i bólu w ich spojrzeniu, i prawie nie zwróciła uwagi na chrapliwie wypowiedziane słowa, z wysiłkiem przywołane na wargi. – Muszą poznać prawdę. – C...co? Co pan mówi? Dłoń o palcach z żelaza wyciągnęła się i chwyciła jej rękę z siłą grożącą strzaskaniem drobnych kostek w przegubie. – Muszą poznać prawdę, zanim będzie za późno. – Ja... nie wiem, o co panu chodzi – zaczęła się jąkać, zaskoczona siłąjego chwytu i siłą spojrzenia, przewiercającego ją na wylot. – Jakiej prawdy? Kto ma się dowiedzieć? Jego wargi jeszcze raz drgnęły, ale zabrakło mu oddechu, by wypowiedzieć choć słowo. Mocny chwyt zelżał na tyle, że Annalea była w stanie, odginając zaciśnięte palce jeden po drugim, wyzwolić dłoń z ich uścisku. Mężczyzna zamrugał powiekami i zamknął oczy, a głowa bezwładnie opadła mu na bok. Wystraszona dziewczyna zerwała się na nogi. Ostatni raz popatrzyła na podnoszący się poziom wzburzonej wody i rzuciła się pędem po sypkim piasku do podnóża skał. Zwoje mokrego muślinu oblepiały jej kostki, ciążąc jak kajdany, a trzewiki przy każdym niezgrabnym kroku chlupały jak gąbka nasiąknięta wodą. Na dole stromej ścieżki przystanęła, żeby się ogarnąć, a potem wspięła się szybko na górę, nie zważając na jeżyny, które rozdzierały cienką spódnicę. Na górze znów przystanęła. W piersi ją paliło, policzki płonęły i nagle zdziwiła się, że nigdy przedtem nie zdawała sobie sprawy, jak daleko od krawędzi skał znajduje się dom jej ciotecznej babki. Niegdyś królewski i elegancki, z gankiem zwróconym ku morzu, Widdicombe House prezentował teraz ceglaną fasadę poszczerbioną przez ten sam piasek i wiatr, który atakował skały. Okna miały framugi porysowane i pokryte wgłębieniami, większość szyb od strony morza całkiem zmatowiała. W stromym dachu, z rzędami daszków nad oknami i lasem kominów, przeświecały plamy popękanych i brakujących dachówek. Dla Annalei szczegóły te nie miały znaczenia teraz, gdy z podkasa– ną spódnicą przedzierała się przez długie, miotane wiatrem pasma trawy morskiej. Minęła powykręcane drzewo, zostawiając na nim czepek zaczepiony o gałąź, i zastanowiła się, czy by nie zajrzeć najpierw do stajni, gdzie stary Willerkins jest już pewnie na nogach i krząta się wokół swych końskich piękności. Kamerdyner miał

już blisko osiemdziesiątkę i był równie stary i zniszczony życiem, jak prawie wszystko i wszyscy w Widdicombe House. Annalea uznała więc, że nie będzie z niego pożytku, i nie zboczyła ze ścieżki prowadzącej do domu, ufając wbrew nadziei, że wioślarz przewoźnik – względnie młoda siła robocza w wieku pięćdziesięciu lat – będzie w kuchni, zgarbiony nad porannym posiłkiem. Wszystkie pokoje gospodarskie, jak stwierdziła, wpadając tylnymi drzwiami, były puste. Waza z zaskorupiałą owsianką na kuchennym stole i drewniana taca zaśmiecona okruchami wskazywały, że niedawno ktoś tu był, lecz zdyszane wołanie Annalei pozostało bez odpowiedzi. Nie było się czemu dziwić, bo jej cioteczna babka, Florencja Widdi– combe, do zajmowania się całym gospodarstwem trzymała tylko garstkę służby. Oprócz WiUerkinsa była jeszcze gospodyni, kucharka, pokojówka, lokaj, parobek, wioślarz i chłopiec na posyłki i do lekkich prac w posiadłości. Do mniej przyziemnych celów zatrudniono jeszcze Throck– mortona, chronometrażystę, który, jak się Annalei zdawało, nie miał innych obowiązków niż nakręcanie wszystkich zegarów w domu i uderzanie trzy razy dziennie w mały mosiężny gong. Była jeszcze Ethel, kobieta do oprawiania drobiu, która kilka lat temu tak zachwyciła ciotkę umiejętnością zabicia, wypatroszenia i oskubania kurczaka w parę minut, że Florencja przyjęła ją na służbę za wygórowaną sumę trzech szylingów miesięcznie. Większość mieszkańców pobliskiego miasteczka Brixham była na tyle uprzejma, że nazywała Florencję Widdicombe ekscentryczką, nie próbując wynaleźć dla niej cięższych epitetów. Była to osoba dobrze po siedemdziesiątce, niezamężna, z ogromnym majątkiem. Skoro nie widziała powodu, żeby opłacać zastępy służby do utrzymywania domu, który sypał jej się na głowę, mogła też nie zadowalać się symbolicznym czynszem, i to głównie w postaci płynnej, ściąganym z rodzin pracujących w bogatych winnicach i sadach jabłoni przynależnych do posiadłości. Ojciec Annalei regularnie wysyłał posłańców do starzejącej się ciotki swojej żony, nalegając, by zamieszkała u nich w Londynie. Posłańcy niezmiennie wracali sami, z nosami czerwonymi od próbowania win i cydru ciotki i z goleniami posiniaczonymi jej laską, którą Florencja miała zwyczaj się posługiwać, gdy chciała przyciągnąć czyjąś uwa– Wbiegając na główne piętro, Annalea czuła się, jakby to ją ktoś posiniaczył. Brakowało jej tchu, czuła kolkę w boku, a jej ubranie ociekało wodą przy każdym kroku. Rzuciwszy okiem na dobrze nakręcony zegar, sprawdziła, że było trochę po dziewiątej, i pospieszyła do pokoju śniadaniowego, licząc na to, że zastanie tam ciotkę. Tym razem się nie zawiodła. Z ulgą wsparła się o dębową framugę. – Ciociu Lal... ciociu Lal... Florencja Widdicombe podniosła wzrok znad jajka na miękko, w którym maczała czubek tostu. Była drobniutka i lekka jak piórko. Wydawało się, że mocniejszy podmuch wiatru zaniósłby ją do sąsiedniej parafii. Miękkie siwe włosy układała w loczki, zwykle przykryte delikatnym koronkowym czepeczkiem z szarfami spadającymi na ramiona. Rzadko ubierała się w inne kolory oprócz czerni i rzadko z jej czoła znikała bruzda świadcząca o tym, że nie bardzo pamięta, co robiła pięć minut temu.

– Boże drogi, Anno, dziecinko, wyglądasz, jakbyś była mokra. Moim zdaniem to za wczesna godzina na brodzenie w oceanie. – Ciociu Lal... – No, już dobrze. Napij sią czekolady albo spróbuj słodkiego cydru. Tak, najlepiej weź sobie cydru. Bracia Wilbury podrzucili mi nową baryłkę dziś rano i muszę przyznać, że bardzo im się udał. – Ciociu, ja nie chcę cydru ani czekolady. – Anna zachłysnęła się i nabrała powietrza. – Znalazłam mężczyznę. Ciotka uśmiechnęła się i wyciągnęła ku niej kawałek tostu. – Twoja matka się ucieszy, gdy to usłyszy, dziecino. Zdaje mi się, że gryzie się twoim brakiem zainteresowania płcią przeciwną. – Nie, to nie to, chciałam powiedzieć... znalazłam ciało mężczyzny. Na plaży. Najpierw myślałam, że nie żyje, ale zwrócił całe mnóstwo wody i teraz chyba oddycha. Tost zawisł nieruchomo nad jajkiem i trochę żółtka skapnęło z powrotem do kieliszka. – Och, dziecko. Czy to ktoś stąd? Tyle razy mówiłam młodemu Bli– sterbottomowi, żeby nie zbierał ostryg po ciemku. Jest niewiele większy od swego wiadra, i prawdę mówiąc, te stworzenia, które łowi, są nieprzyjemnie śluzowate i słone, przypominają... och mniejsza z tym. Dość powiedzieć, że przez tyle lat nie nabrałam do nich smaku. Ale młody Billy tak się stara mi dogodzić, że czuję się zobowiązana jeść je całymi talerzami. – To nie Billy Bissterbom – zaprzeczyła Annalea, starając się powtórzyć dziwne nazwisko. – I nikt z osób, które znam. On jest ciężko ranny, cały pokaleczony i ma guza na głowie wielkości rzepy. Leżał w wodzie, kiedy go znalazłam, prawie utopiony, ale wypchnęłam go na piasek i na szczęście jest teraz w bezpiecznym miejscu, i przypływ go nie uniesie. – I nikt się o niego nie upomniał? Skąd się tam wziął? – Nie widziałam nikogo. Chyba wypadł z okrętu, bo... bo brakowało mu większości ubrania. – Brakowało mu ubrania. Co za beztroska. Widzisz, w zatoce są kraby i nie przebierają w tym, gdzie uszczypać. Florencja przełknęła kęs i sięgnęła po srebrny dzwonek. Brzęczenie było zbyt słabe, żeby przywołać mysz, a co dopiero gromadkę na wpół głuchych, starych służących, ale po chwili drzwi się otworzyły i wkroczyła kucharka Mildred. Dygnęła jak mogła najwdzięczniej przy stu funtach nadwagi zrolowanych wokół kibici i uśmiechnęła się do Annalei. – Dzień dobry, panienko. Czy podać teraz śniadanie? – Mildred – rzekła ciotka – zdaje się, że moja siostrzenica znalazła na plaży nagiego mężczyznę. Pewnie jakiś nicpoń z miasta wypił kusz– tyczek za dużo i spadł ze skał. Przyprowadź Brooma i poślij go zaraz na dół, niech sprawdzi, kto to jest. Na policzkach kucharki powstały dołeczki, gdy znów się uśmiechnęła. – Mówi pani, że jest nagi?

– Jest ranny – powtórzyła Annalea, wodząc zrozpaczonym wzrokiem od kucharki do ciotki. – Był prawie utopiony, kiedy go znalazłam, i przez ten czas mógł już umrzeć. – Cóż, jeśli upił się tak, że stracił nie tylko zmysły, ale i ubranie, nie zasługuje na lepszy los. Na pewno ktoś mu zrobił głupi dowcip i odkryjemy w pobliżu schowanego winowajcę. Mildred? – Tak, milady. Już idę. Drugie ciężkawe dygnięcie i kucharka znikła za drzwiami. Teraz Annalea mogła już tylko czekać. Z jakiegoś powodu nie wierzyła, że mężczyzna był miejscowym pijakiem, ani też nie wydawało jej się, po tym jak spojrzała w jego ciemne niezgłębione oczy, żeby jakiś nieroztropny ryzykant odważył się robić mu głupie dowcipy. – Ociekasz wodą, moja droga. – S... słucham? – Twoja suknia – powiedziała ciotka, wskazując ciemne plamy na spódnicy – brudzi podłogę. Skoro już musisz ociekać, to przynajmniej stań z boku i rób to na dywanie, żeby się ktoś nie pośliznął na mokrej posadzce. Chociaż nie widziała w tym sensu, bo dywan był perski i wart niezłą fortunę, Anna posłusznie się odsunęła. – Wielkie nieba! – Ciotka uniosła duże kwadratowe lorgnon i z przenikliwością detektywa wycelowała powiększone oko w siostrzenicę. – Przecież ty się cała trzęsiesz! – Musiałam brodzić w wodzie, żeby go wyciągnąć. – No tak. – Ciotka odłożyła lorgnon. – Wprawdzie pochwalam twój miłosierny uczynek, ale twoja matka dostanie białej gorączki, jeśli odeślę cię do domu z czerwonym nosem i odmrożeniami. Biegnij się przebrać. Zanim się wysuszysz i będziesz się mogła pokazać ludziom, Broom przydźwiga z plaży tego huncwota i przyjrzymy mu się, nim zdecydujemy, co z nim zrobić. 2 nnalea, wbiegając po schodach, rozpinała guziki spencera i jeszcze nim dotarła do swego pokoju, zdjęła krótki, dopasowany żakiecik i przewiesiła sobie przez ramię. Nie miała wielkich nadziei, że zastanie pokojówkę Clarence, ale na wszelki wypadek zawołała ją po imieniu, mając już suknię do połowy ściągniętą. Suknia nie nadawała się już do niczego. Podarta, zapiaszczona i mokra została ciśnięta w kąt. Halki, też mokre i poplamione, poszły w ślad za suknią i razem z trzewikami i pończochami utworzyły bezładny stos w kącie garderoby. Rozebrana do naga, Anna szybko roztarta stopy ręcznikiem i osuszyła między palcami, po czym przysiadła na niskim foteliku z aksamitnym obiciem, żeby włożyć czystą koszulę i pończochy. Okryta cienkim jedwabiem, przeglądała dziesiątki sukien przywiezionych z Londynu. Nie wiedziała, jak

długo potrwa jej wygnanie, więc przygotowała się na wielotygodniowy pobyt – gdyby tyle musiała czekać, aż rodzice zrozumieją, że nie jest już dzieckiem, i że skoro raz powzięła postanowienie tak dla niej istotne, to nikt nie zdoła jej od tego odwieść. – Nie – powiedziała im wówczas stanowczo. – Wczoraj powiedziałam „nie" i tydzień temu też. I jutro, i za tydzień, i za dwa powiem to samo. – Annaleo Marisso Zofio Widdicombe Fairchilde – matka z zamkniętymi oczyma wyrecytowała jej pełne nazwisko – twój ojciec i ja chcemy tylko tego, co dla ciebie najlepsze. Percival Fairchilde, hrabia Witham, który siedział zasłonięty najnowszą gazetą, odchylił jej róg z szelestem na znak, że zauważył, iż włączono go do konwersacji. – Najlepsze dla mnie? – zapytała Annalea. – Nie wydaje wam się, że jeśli chodzi o męża, z którym mam przeżyć resztę moich dni, powinnam mieć udział w decydowaniu, co jest dla mnie najlepsze? – Nie wtedy, gdy twoja decyzja wystawia nas wszystkich na pośmiewisko przed całym Londynem. W ciągu dwóch ostatnich lat miałaś trzy propozycje małżeństwa! Jedną od wicehrabiego, jedną od barona, a teraz, na litość boską, oświadcza ci się markiz, który lada chwila odziedziczy tytuł hrabiego Chelmsford, gdy tylko jego kaleki wuj wyda ostatnie tchnienie. Annalea westchnęła i zamknęła oczy na znak, że nie przeczy tym faktom, bo odbywali tę samą rozmowę w ostatnim tygodniu niezliczoną ilość razy. – Wicehrabia jest pijakiem i gburem, mamusia sama to mówiła. A baron ma co najmniej czterdzieści lat i cuchnie czosnkiem i cebulą, które stale żuje w nadziei, że pomogą mu pożyć jeszcze drugie czterdzieści. – Nie wątpię, że mogłabyś zniweczyć jego wysiłki przynajmniej w połowie, siostrzyczko, gdybyś zadała sobie choć trochę trudu. Anna wlepiła wzrok w swoją o trzy lata starszą siostrę Beatrice, stateczną mężatkę z jednym małym dzieckiem trzymającym się jej spódnicy, a drugim już wkrótce mającym się pojawić na świecie. Jej mąż Alfred, lord Billington, był żywym, napuszonym dowodem, że Beatrice wstąpiła w związek małżeński ze słusznych pobudek. Wysokim, piskliwym głosem udzielała młodszej siostrze lekcji hipokryzji i stawiała siebie za wzór. – Nie poślubiłabym lorda Barrimore'a – powiedziała spokojnie Anna – nawet gdyby w całej Anglii nie pozostał żaden inny kawaler. – Może się tak stać – odezwał się, cedząc słowa, brat Antoni siedzący w fotelu przy kominku. – Jeśli, oczywiście, nie wzdychasz do tego, żeby uszczęśliwić któregoś z tych dzielnych młodych pyszałków wracających z wojny. Chyba będziemy mieli tutaj wkrótce kilka tysięcy żołnierzy, którzy przez rok lub dłużej nie widzieli istoty płci żeńskiej i którzy gotowi są zrezygnować z czosnku i cebuli, żeby zasłużyć na twoje względy. A to, czy potrafisz przeżyć za dziesięć szylingów na miesiąc... – wzruszył ramionami. – Cóż, byłoby to pewnie wbrew twojej naturze cofnąć się przed takim wyzwaniem. Anna popatrzyła na niego spod oka i nachmurzyła się.

– Z tobą, braciszku, trudno rozmawiać o tym, jak wyżyć z zasiłku dla weteranów. Dziesięć szylingów dziennie z trudem starcza ci na chusteczki. Pyłek kurzu na rękawie i już zmieniasz żakiet. Trochę gorzej wykrochmalony krawat i cała Bond Street może usłyszeć, jak wyrzekasz na nieudolność pralni. Co więcej, ty ostatni powinieneś występować w obronie lorda Barrimore'a. Czy w zeszłym tygodniu sam nie powiedziałeś, że to niecywilizowany barbarzyńca? Antoni Fairchilde, wicehrabia Ormont, uniósł starannie wymodelowane brwi. – Też coś! Chyba się przesłyszałaś. Wyraziłem się tak o szewcu, który nie potrafi nadać butom odpowiedniego połysku. – Może podchodzimy do sprawy od złej strony, mamanl – wtrąciła Beatrice, wzdychając. – Może zamiast wskazywać, że markiz Barrimore jest szalenie przystojny, że jest o krok od odziedziczenia wielkiego tytułu i włości tak starożytnych, jak samo królestwo, i że każda panna na wydaniu i jej matka wychodzą z siebie, żeby przyciągnąć jego uwagę... może powinniśmy spytać Annaleę, jakich jej wysokich wymagań nie spełnia ten kandydat? Mając przeciw sobie zjednoczony front matki i siostry, Annalea mocno zacisnęła splecione palce. – Czuję się przy nim skrępowana. – Skrępowana? – powtórzyła matka lodowatym tonem. – A cóż cię tak w nim krępuje? – No... po pierwsze, on się nigdy nie śmieje. Przenigdy. Podejrzewam, że jest niezdolny do zdradzenia swoich prawdziwych uczuć najlżejszym uśmiechem. Jest obraźliwie niegrzeczny dla wszystkich, których uważa za gorszych od siebie, a sąto prawie wszyscy stojący niżej od króla i regenta. Krytykuje każde słówko, każdy najdrobniejszy gest, a nie widzi cienia winy w swoim sztywnym, zarozumiałym zachowaniu. Ot, choćby przedwczoraj zepchnął z chodnika Bogu ducha winną kwiaciarkę, tak że znalazła się po kostki w błocie i rozsypała wszystkie fiołki. Przypatrywał się jej poniżeniu, jakby zasługiwała na to, żeby ją otruć. – I dobrze zrobił – oświadczyła lady Witham. – Te straganiarki powinno się nauczyć, żeby nie blokowały przejścia spacerującym. – Ona niczego nie blokowała, proszę mamy. Trzymała się brzegu chodnika. A kiedy dałam jej pięć szylingów, żeby jej to jakoś wynagrodzić, tylko tyle, bo więcej nie miałam przy sobie, wspaniały lord Barri– more tak na mnie popatrzył, jakby i mnie chciał wepchnąć w błoto. Mam silne podejrzenie, że zrobiłby to bez wahania, gdybym była jego żoną i mógłby mnie traktować jak swoją własność. – Powiedziałbym, że za ostro go oceniasz – rzekł brat, ziewając. – Znam go od ładnych paru lat. Może się wydawać nieco sztywny, ale w klubach i w towarzystwie uchodzi za doskonałego kompana. – A dlaczego? – spytała sucho Annalea. – Dlatego że ma mocną głowę? Że może pić przez cały dzień i hulać cały wieczór i jeszcze zachować dość wigoru na resztę nocy dla swojej kochanki? – Annaleo! – Matka chwyciła się za serce. – Gdzieś ty się tego nasłuchała? – Trudno byłoby o tym nie słyszeć, mamusiu. Kto jest jego kochanką, jak szybko przyprawił rogi jej mężowi i kiedy się nią znudzi, to główne tematy rozmów na popołudniowych herbatkach. – Czy nie wydaje ci się, że gdyby miał żonę, przestałby się oglądać za innymi kobietami? – spytała

Beatrice. – Gdyby miał żonę, której nie zawahałby się wepchnąć w błoto, to raczej wątpię, by z dnia na dzień odmienił swe obyczaje. Wzdrygam się na myśl o tym, jaką żałosną ofiarą plotek by się stała. – Dzisiaj po prostu nie da się z tobą rozmawiać – jęknęła lady Witham– Uwzięłaś się, żeby zepsuć mi nastrój na cały wieczór. Co my teraz mamy zrobić? – Uniosła tłoczoną wizytówkę i wymachiwała nią z emfazą. – Lord Barrimore był tak łaskaw, że przysyła po nas swoje lando dziś wieczór o ósmej, żeby nas zabrać na przyjęcie do lady Worthingham. Swoje nowe lando, doceń to. Chyba rozumiesz, co to oznacza? Anna westchnęła. – Zdaje mi się, że to znaczy, że właśnie nabył monstrualny, śmiesznie kosztowny powóz, którym chce się pochwalić przed ludźmi. – To znaczy, gąsko, że chce, by wszyscy się dowiedzieli o jego zamiarach względem ciebie. Wyraża w ten sposób swoje uwielbienie dla ciebie i poważne zamiary! Kiedy wieczorem wysiądziesz z jego powozu, a on poda ci ramię i wprowadzi na przyjęcie do lady Worthingham, cały Londyn będzie wiedział, że zostałaś wybrana na przyszłą hrabinę Chelmsford! Annalea wbiła sobie w dłonie czubki paznokci. – W takim razie bardzo mi przykro, że cały Londyn musi się obyć bez nowej sensacji, bo nigdzie nie pojadę we wspaniałym powozie lorda Barrimore. Ani dziś wieczorem, ani nigdy. Nie pozwolę mu się też prowadzić jak jałówka wygrana na aukcji. – To raczej jego powinnaś traktować jak wygraną– syknęła Beatri– ce przez ściśnięte wargi. – W tę grę nie mam ochoty grać – odparła Anna. – A zresztą to wszystko wina mamusi. To mamusia cały czas robiła mu nadzieje i dawała do zrozumienia, że jest mile widziany. – Bez względu na to, kto mu robił nadzieje, oczekuje cię na przyjęciu u lady Worthingham... – Ja tam nie pojadę! – Nie pojedziesz? Jak to, nie pojedziesz? – Okrzyk był tak rozdzierający, że ojciec znów z dezaprobatą zaszeleścił rogiem gazety. – Jak ty w ogóle możesz coś takiego powiedzieć? Sam regent ma tam być i po takim afroncie możemy być źle widziani na balu kostiumowym, który urządza w Carlton House za dwa tygodnie. Dobrze wiesz, że lady Worthingham ma wielki wpływ na księcia. Jedno jej słówko i zostaniemy skreśleni z listy gości. Najmniejszy cień skandalu i... – matka musnęła dłonią czoło, po czym omdlewającym ruchem opuściła rękę na oparcie fotela, niezdolna dokończyć strasznego przypuszczenia. Beatrice patrzyła pustymi oczami na wyrodną siostrę, jakby ta wydała rodzinę na śmierć przez ostracyzm społeczności. – Z pewnością nie mówisz poważnie. – Zapewniam cię, że tak. – Percival – wydyszała lady Witham. – Zrób coś.

Jej mąż w odpowiedzi przewrócił stronę gazety i westchnął. – Czego po mnie oczekujesz, żono? – Oczywiście tego, żebyś kazał swojej córce porzucić te nonsensy. Powiedz jej, że musi pójść dzisiaj na przyjęcie do lady Worthingham i że musi wycisnąć z siebie co do kropli cały swój wdzięk i grację. Ojciec opuścił trochę gazetę i wystawił zza niej brwi. – Co ty na to, Annaleo? – Jeśli się mnie zmusi, żebym poszła, to nałykam się ipekakuany i wyciągu z lulka i ozdobię niejedną kroplą wdzięku i gracji nowe piękne lando lorda Barrimore'a. Lady Witham zamachała rękami i wyrzuciła je w górę w geście przerażenia. – No proszę! Sam widzisz, co ja z nią mam! Jest uparta i ma zakutą głowę, jest gruboskórna i nieczuła... – Mamusiu, ja tylko próbuję... – Jesteś gruboskórna i nieczuła! Chcesz mnie przedwcześnie wpędzić do grobu! Każda panna, nawet o połowę głupsza od ciebie, rozumiałaby, jaka to wspaniała partia. Hrabina Chelmsford, na miłość boską! Mówi się, że on jest wart dwadzieścia tysięcy rocznie, jeszcze zanim odziedziczył tytuł, a Bóg wie, ile będzie wart potem. Nie, ja tego nie zniosę, słyszysz? Nie zniosę! Co wieczór wszystko się we mnie wywraca i dostaję takich palpitacji serca, że dziwne, jak w ogóle udaje mi się oczy zmrużyć. Nocami nachodzą mnie wizje tego, co może mnie spotkać, gdy wstanę następnego ranka. Miałaś za wiele swobody i teraz są z tobą same kłopoty. Byliśmy dla ciebie o wiele za pobłażliwi. Percival! – Słucham cię, moja droga! – Wezwij zaraz powóz. Ona odmawia pójścia wieczorem na przyjęcie? Świetnie. W takim razie po prostu nie będzie mogła pójść, bo będzie gdzie indziej. Beatrice, przyprowadź tu panią Bishop. Każ jej natychmiast spakować kufry Annalei, powiedz, że twoja siostra niezwłocznie udaje się na pobyt nad morzem na nie wiadomo jak długo. Anna natychmiast spuściła z tonu. – Nad morze? – Twoja cioteczna babka Florencja jest tak stara jak dom, w którym mieszka. Może parę tygodni w jej towarzystwie, gdzie najciekawsze, co zobaczysz, to tynki sypiące się ze ścian, przekona cię, że życie w Londynie nie jest takie straszne. Anna wychyliła się z krzesła. – Nigdy nie mówiłam, że jest straszne. Lady Witham też wychyliła się ku krnąbrnej córce, przeszywając ją wzrokiem. – Czy pojedziesz wieczorem na przyjęcie? Annalea zacisnęła szczęki. – Nie.

– W takim razie zostaniesz u babki Florencji tak długo, dopóki ci nie wróci rozsądek. Zrozpaczona Anna obróciła się w stronę rozpostartej gazety. – Ojcze! – Percival – głos matki brzmiał lodowato. – Wiesz bardzo dobrze, ile włożyłam wysiłku, żeby doszło do tego małżeństwa. To będzie wspaniały związek, i jeśli wstawisz się za nią choć słówkiem, powiem pani Bishop, żeby spakowała i twoje kufry Albo moje, wszystko jedno. Po prostu bądź pewny, że jedno z nas nie zostanie pod tym dachem dziś wieczór. „Gazette" powoli opadła na kolana ojca. Zwrócił niebieskie oczy, takie same jak oczy córki, na wysuniętą brodę żony, nadającą jej twarzy wyraz stanowczości, po czym rzucił Annalei zdenerwowane spojrzenie. – Mówisz, że czujesz się przy nim skrępowana, bo on się nigdy nie śmieje. Moja dziewczynko, nie bardzo mi było do śmiechu przez trzydzieści lat małżeństwa, ale nie czuję, że coś przez to straciłem. Człowiek po prostu robi, co do niego należy, i tak się to toczy. A teraz posłuchaj matki. Porzuć te głupstwa i pogódź się z faktem, że albo poślubisz lorda Baltimore... – Barrimore – sprostował Antoni. – Wszystko jedno. Albo go poślubisz, będziesz żyć we względnym luksusie w jednej z jego trzynastu posiadłości i przez resztę swoich dni robić, co ci się będzie podobało, a my już do niczego się nie będziemy wtrącać, albo spędzisz resztę popołudnia na pakowaniu kufrów na wyjazd do Brixham, gdzie szybko odkryjesz, że niczego bardziej nie pragniesz, niż być tu z powrotem i pomagać matce i siostrze w przygotowaniach do twego ślubu. Antoni? – zaczekał, aż syn zwróci ku niemu głowę. – Czy czytałeś poranną gazetę? Czy uwierzysz, że parlament wciąż jeszcze debatuje nad tym, co zrobić z tym łobuzem Bonapartem? Okazali mu już raz pobłażliwość, wysyłając go na Elbę do dżentelmeńskiego więzienia, i proszę, co z tego wynikło. Sto dni wojny i dziesiątki tysięcy istnień dobrych Anglików zaprzepaszczonych pod Waterloo. I po co? Żeby on się honorowo poddał i uniknął kary? Założę się o swoje wąsy, że to ten idiota Casterleagh, nasz wychwalany minister spraw zagranicznych, najgłośniej się wdzięczy i prawi o łaskawości, kiedy na tej samej stronie Wellington mówi, cytuję: „On winien być wyjęty spod ochrony wszelkich praw cywilnych i społecznych, to wróg ludzkości". Powiesić drania, takie jest moje zdanie, i będzie spokój. Nie czekając na odpowiedź, i po prawdzie na nią nie licząc, znów rozpostarł przed sobą gazetę i oddał się dalszej lekturze na temat przypuszczalnego miejsca lądowania „Bellerofonta", angielskiego okrętu wiozącego korsykańskiego generała. Annalea prawie nie zwracała uwagi na rozmowę mężczyzn. Gorączkowo szukała jakiegoś sposobu uniknięcia wygnania na wietrzne wybrzeże Devonshire, ale poza poddaniem się woli matki i złamaniem swej dumy i przekonań, nie dało się nic zrobić. Musiała z podniesioną głową wytrwać w swym postanowieniu. Jak długo mogą ją trzymać w Brixton? Tydzień? Dwa? Dłuższa nieobecność dałaby powód do plotek i szerzenia się różnych przypuszczeń, rujnujących opinię rodziny, na temat przyczyn nagłego pozbycia się córki z domu w środku nocy.

Wspominając tamtą rozmowę, Annalea osuszyła stopy i popatrzyła z ukosa w wysokie lustro w ozdobnej ramie, wiszące obok łóżka. Gęste włosy, potargane przez wiatr, otaczały jej twarz lokami w ciemnym odcieniu mahoniowego brązu przetykanego pasemkami słonecznego złota. Policzki zaróżowiły jej się od wysiłku i gdyby była teraz w domu w Londynie, matka na pewno zaaplikowałaby jej kompres z mleka i wody ogórkowej, aby wybielić efekt słońca i wiatru. Matka byłaby również przerażona, gdyby wiedziała, że jej córka odbywa rankiem spacery po plaży, i to bez kapelusza z szerokim rondem jako osłony przed słońcem. A na myśl o tym, że młoda, dobrze wychowana dama patrzy na półnagiego marynarza, nie mówiąc o tym, że go dotyka, doznałaby takiego szoku, że nie obyłoby się bez środków przeczyszczających i pijawek. A przecież ta sama matka nalegała, aby krawcowa wycinała w sukniach Annalei szokująco głębokie dekolty, aby suknie te szyto z jedwabi i muślinów tak przejrzystych, że doskonale przeświecał przez nie kształt nóg. Wyrzekając na bezwstyd elegantek, które różowały sobie sutki, by ich cień odznaczał się pod stanikiem, od własnej córki domagała się, aby ta chroniła się przed wieczornym chłodem najwyżej leciutkim szalem i przyciągała męskie spojrzenia dzięki czarującemu efektowi, jaki wywiera na jej piersi rześkie powietrze. Dreszcz przypomniał Annie, że jest prawie naga. Pośpiesznie wciągnęła na siebie czystą suknię z grubszej bawełny. Modnie podwyższona talia podkreślała smukłość ciała, a kolor rezedy wydobywał blask kasztanowych włosów. Kilkoma ruchami szczotki Annalea poskromiła rozwichrzone sploty na tyle, na ile starczyło jej cierpliwości, i po wsunięciu stóp w suche trzewiki, pospieszyła korytarzem ku schodom prowadzącym do salonów na pierwszym piętrze. Ciotka wciąż jeszcze siedziała przy śniadaniu, trzymając suchar w kościstych palcach i wycierając nim z talerza resztki tłuszczu po bekonie. Ujrzawszy Annaleę, otarła usta serwetką, po czym sięgnęła po swoją wykrzywioną laskę. – Właśnie mi doniesiono, że twój nagi mężczyzna znajduje się w kuchni – powiedziała, wstając. – Wciąż jeszcze oddycha i, zdaniem Mildred, jest całkiem zgrabnym indywiduum. Pójdziemy rzucić na niego okiem? Anna zaofiarowała ciotce swe ramię. Staruszka miała na sobie ubiór niemodny od co najmniej dwudziestu lat. Jej czarna suknia z krepy, wysoko zasłaniająca szyję, wokół mankietów i kołnierza była ozdobiona rzędami dżetów. Wokół zgięć łokci ciotka udrapowała czarny koronkowy szal. Prawie na wszystkich palcach nosiła ciężkie pierścienie z drogimi kamieniami, niektóre tak luźne, że obracały się swobodnie i często zaczynały latać w powietrzu, gdy konwersacja nieco się ożywiła. Annalea przypomniała sobie, jak bała się ciotki w dzieciństwie. Teraz ruchy starej kobiety stały się powolne i bardziej opanowane i wydawało się, że ledwie starcza jej sił w dłoniach, żeby utrzymać laskę. Skórę miała cienką jak papier i tak bladą, że prześwitywała przez nią niebieska siateczka żył. Florencja w młodości także uparcie odmawiała poślubienia mężczyzny, którego wybrał dla niej ojciec, i Annalea zastanawiała się, czy to nie dlatego matka wpadła na pomysł wysłania jej do

Brixham; niech zobaczy, jak kończy osoba zbyt dumna i samowolna. – Tędy będzie bliżej – powiedziała Florencja, wskazując laską na drzwi dla służby. Anna czuła, że robi jej się gorąco z ciekawości. Chętnie przyspieszyłaby kroku, ale jeśli nie zamierzała wziąć ciotki na ręce i nieść, nie miała innego wyboru, tylko dreptać powoli u boku staruszki. Na jednym z podestów Florencja zatrzymała się i stuknęła w ścianę końcem laski, rzucając od niechcenia przez ramię: – Kiedy twoja matka była mała, w tym miejscu przyłapałam ją kiedyś pożerającą cały placek wiśniowy. – Staruszka cicho zachichotała i jeszcze raz uderzyła w ścianę dla podkreślenia swych słów. – Była opasła jak ropucha, ta twoja matka. Ciągle podkradała coś ze spiżarni i zrzucała winę na służbę. Zaskoczona Anna utkwiła wzrok w ścianie, a potem w ciotce, która zmarszczyła twarz w uśmiechu. – Ona, twoja matka, wyraźnie mnie nie lubiła. Musiałaś zrobić coś niewybaczalnego, że tu trafiłaś. Przysłała mi list, rzecz jasna, ale męczy 28 mnie jej stylistyka. Każdemu sensownemu słowu towarzyszy dwadzieścia bzdurnych i czuję się bardzo zmęczona, kiedy staram się to rozszyfrować. Ledwie się zdobyłam na przeczytanie końcowego pozdrowienia, gdyż wydało mi się, że tym razem jej list zawiera jeszcze więcej bałamuctwa niż zwykle. Po raz pierwszy w ciągu tygodnia, który Annalea tu spędziła, ciotka dotknęła tematu jej wygnania i choć klatka schodowa wydawała się niezbyt stosownym miejscem na prowadzenie tak intymnej rozmowy, Anna, sama się sobie dziwiąc, z westchnieniem udzieliła odpowiedzi. – Chce żebym wyszła za mąż. – Wszystkie matki tego chcą. I wszystkie córki zwykle chcą wyjść za mąż. – Ciocia jednak nie chciała. Słowa same wybiegły jej na usta, nim Anna zdołała je powstrzymać, ale ciotka tylko westchnęła, wcale nie urażona. – Nie, ja nie chciałam. Zapewniam cię, że w tamtych czasach też był to dowód zuchwałości i impertynencji, gdyż powszechnie sądzono, że kobieta jest niezdolna do tego, by w jej głowie wylęgła się inna myśl, niż tylko ta, jaki kolor nici najlepiej pasuje do nowego haftu. – Tyle lat minęło, a te uprzedzenia się nie zmieniły – powiedziała Anna cichutko. – Ani, jak przypuszczam, maksyma, że rodzice wiedzą lepiej niż dzieci, kogo te powinny lub kogo im nie wolno poślubić. – To matka za mnie wybrała, to prawda. – A ty się nie zgadzasz z jej decyzją? Pewnie że tak, bo inaczej nie musiałabyś wysłuchiwać moich głupich pytań. Wymuszone pokasływanie ciotki rozchodziło się cichym echem po domu, gdy staruszka obróciła

się i znów ruszyła w dół schodami. Na dole pchnęła drzwi do kuchni i oznajmiła swoje przybycie głośnym stuknięciem laski. – No i gdzież on? Jaką to rybkę złowiła moja siostrzenica? Mówicie, że jeszcze żyje? Wielkie nieba, i wciąż pluje wodą na moje posadzki? Jeśli w tej pacce wyczuję rum i odkryję, że zostawił ubranie w portowym burdelu, to... Kiedy drzwi otworzyły się na oścież, ciotka urwała w pół słowa i po paru sekundach, które pozwoliły Annie zorientować się w sytuacji, stanęła przed długim sosnowym stołem do rąbania mięsa, przyglądając się nieruchomemu ciału rozłożonemu na deskach twarzą w dół. Wioślarz, Harold Broom, który najwidoczniej starał się wypompować resztę wody z płuc mężczyzny, stał w głowach stołu, opuściwszy grube ramiona jak zwisające konary drzewa. Za nim, wyciągając głowę na wyprostowanej chudej szyi, stał kamerdyner Willerkins. – Dalej! – rozkazała Florencja, stukając laską w podłogę. – Obróćcie go. Broom pochylił się i przekręcił nieprzytomnego mężczyznę najpierw na bok, a potem na plecy. Wciąż jeszcze piasek tu i ówdzie oblepiał bezwładne ciało, zachowało się też dość wilgoci w jego skąpym płóciennym przyodziewku, żeby Florencja uniosła brwi, marszcząc czoło. Na chwilę oniemiała, a potem, z pewnym ociąganiem, ruchem laski nasunęła ręcznik, drapując go wokół talii i lędźwi leżącego. Uczyniwszy zadość zasadom przyzwoitości, skrzywiła usta i postąpiła krok bliżej ku stołowi. – Odgarnijcie mu włosy – rzekła, wykonując kolejny niecierpliwy ruch laską. Broom znów się schylił i brzegiem dłoni o kształcie szynki sczesał z twarzy mężczyzny mokre czarne pasma. Florencja wpatrywała się w tę twarz przez całą minutę, a uśmiech powoli zamierał jej na wargach. – Wielki i litościwy Boże – wyszeptała. – Czy ciocia go zna? – spytała Annalea. Chwyciwszy się za gardło chudą dłonią pokrytą plamami, dzwoniąc pierścieniami, Florencja zgięła się wpół nad ciałem. – Modlę się, żebym się myliła, ale... jestem przekonana, że to brat pastora, Emory Althorpe. – Ktoś dobrze urodzony? Florencja wyprostowała się. – Z trudem można by to tak nazwać, moja droga. To łajdak, ladaco, awanturnik. I jeśli sienie mylę, ostatnio słyszałam, że jest ścigany przez władze za zdradę. – Zdradę! – Tak właśnie. Wszystko świadczy o tym, że jego ostatnia wielka przygoda polegała na tym, że pomógł Napoleonowi Bonaparte w ucieczce z Elby. 3 N

a probostwo wyekspediowano niezwłocznie list z wezwaniem, aby wielebny Stanley Althorpe przybył jak najszybciej do Widdicombe House. Rozważano, czyby nie posłać również po doktora, ale Willer– kins, kiedy był w wojsku, liznął trochę wiedzy o medycynie, a ubiegłego lata nawet zoperował konia, więc Florencja uznała, że będzie bezpieczniej jemu powierzyć opiekę na Emorym Althorpe'em do czasu przybycia jego brata, który weźmie na siebie odpowiedzialność za dalsze decyzje. Tymczasem przeniesiono pacjenta do sypialni na górze, gdzie zgodnie z nakazami miłosierdzia umyto go z piasku i wody morskiej, a co poważniejsze obrażenia potraktowano maścią i zabandażowano. I to właśnie przy myciu Willerkins dokonał bulwersującego odkrycia. Szramy na plecach i kończynach, o których Annalea sądziła, że powstały, gdy przybój rzucał ciałem o brzeg, były w istocie śladami starszych ran, zadanych nożem lub innym ostrym narzędziem. Willerkins uznał, że ich wielkość, głębokość i precyzja nasuwają przypuszczenie, że Althorpe'a poddano jakimś wymyślnym torturom, sądząc ze stanu zabliźnienia, nie dalej niż dwa lub trzy tygodnie temu. Zaniepokojone tą nową informacją, Anna z ciotką wycofały się do salonu, by tam czekać na przybycie pastora. Uznając to za ciekawsze niż przypatrywanie się, jak tynk odpada ze ściany, Anna nastawiła ucha na odgłosy z korytarza, a w wyobraźni układała sobie wszelkie możliwe intrygi. Mężczyzna ścigany za zdradę i uprowadzenie był torturowany – przez kogo i z jakiego powodu? Jak znalazł się po tym wszystkim w zatoczce nieprzytomny i bez ubrania? Nigdy przedtem nie widziała z bliska prawdziwego przestępcy i nie miała pojęcia, jak ten się zachowa, gdy się ocknie. Ciotka kazała Broomowi na wszelki wypadek pozostać przy chorym, ale, mówiąc łagodnie, Broom był niewiele groźniejszy od ujadającego szczeniaka. Na byle głośniejszy okrzyk zaszyłby się w kącie. Nie wiedząc o tym, Althorpe mógłby go zaatakować, a potem, gdyby miał dość zimnej krwi i desperacji, pozabijać po kolei wszystkich w domu, aby go nie wydali władzom. – Czy nie jest ci za ciepło, kochanie? Anna spojrzała na ciotkę. – Słucham? – Masz wypieki. Może siedzisz za blisko kominka? – Trochę... mi za ciepło – potwierdziła urywanym szeptem. – Ile zajmuje droga na probostwo i z powrotem? – W takim tempie jak powodzi Throckmorton? Pół popołudnia, jak przypuszczam. Anna wstała i podeszła do otwartych drzwi. – Czy to cioci nie niepokoi, że ma w domu takiego człowieka? Mam na myśli, że to chyba... niebezpieczne. Może mu się nie spodobać, jak się obudzi i zobaczy Brooma na straży przy drzwiach. – Uważam, że dużo mniej by mu się spodobało, gdyby się znalazł w więziennej celi. A jeśli pytasz, czy obawiam się ze strony Emory'ego Althorpe'a jakiegoś aktu przemocy względem nas, moja odpowiedź brzmi: na Boga, nie. Wbrew całej złej sławie, która wokół niego urosła w ciągu paru ostatnich lat, zawsze raczej go lubiłam. W latach chłopięcych zwykł był tu przyjeżdżać wierzchem ze swojej rodzinnej posiadłości w Windsea Hall i pomagać Willerkinsowi przy koniach, bo mieliśmy tu

piękną stadninę, póki armia się w to nie wdała. Kiedy większość naszego stada zarekwirowano, młody Rory nadal nas odwiedzał, choć zawsze mi się zdawało, że bardziej niż na moim towarzystwie zależy mu na tym, by zejść z oczu ojcu, i przyznaję, że miał po temu powody. Hrabia Hatherieigh był strasznym człowiekiem. Okrutnym i brutalnym – pod wpływem tych wspomnień głos jej nagle stwardniał. – Swych czterech synów wychowywał surowo już od niemowlęctwa. Podejrzewam, że to dlatego, iż Edgar Althorpe stale bił po czaszce biednego Artura, chłopiec w późniejszych latach miał nie po kolei w głowie. Dość na tym, że Emory uciekał z Windsea przy każdej okazji i za pierwszą lepszą wymówką. Przynosił mi książki, czytał mi głośno i prowadziliśmy długie dyskusje o tym, co autor chciał powiedzieć i jaki jest morał opowieści. I był takim przystojnym chłopcem. Przystojnym jak diabli. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie podoba mu się ta jego dzikość, ale mnie dzikość w mężczyznach zawsze pociągała. Powiem ci szczerze, że nie ma dla mnie nic gorszego niż wymuskany fircyk, który pląsa w koronkach i skarży się, że ma krawat źle wykroch– malony albo że gazeta jest pognieciona. Anna skryła uśmieszek, rozpoznając w tym opisie cechy zarówno ojca, jak i brata, a także połowy angielskich mężczyzn. – Trzeba pamiętać – Florencja lekko uderzyła laską w nogę stołu – że czasem wybrzeże nawiedza sztorm, a wtedy tylko ten mężczyzna ustoi na skałach, który stawi czoło żywiołom, który wybierze życie według własnych zasad i kpi sobie ze wszystkich i wszystkiego, co mu stanie na przeszkodzie. Emory był właśnie taki; z rozmysłem opierał się wszel– kim próbom wtłoczenia go do formy. Nawet gdy wiedział, że w domu czeka go za to okrutna chłosta, wolał siadywać przy nabrzeżach i słuchać opowieści starych żeglarzy o dalekich portach, niż uczyć się greckich liter. Nie zdziwiłam się ani trochę, gdy pewnego dnia uciekł na morze. Mówił mi, że chce zobaczyć, co jest za horyzontem, że chce zwiedzać bazary na Madagaskarze i szukać złota na Hispanioli. Chciał w Afryce polować na słonie i obiecał, że mi wyrzeźbi z kości słoniowej nową laskę. Chciał... – niewidzące spojrzenie Florencji odzyskało ostrość, gdy spoczęło na siostrzenicy. – Cóż, pragnął wielu rzeczy, a przede wszystkim pragnął przygód. Jak widać, spełnił te marzenia. – Mówiła ciocia, że jest oskarżony o pomoc Napoleonowi w ucieczce z Elby? Florencja przytaknęła. – Przed jakimiś dwoma tygodniami przybył do Brixham pewien wstrętny człowiek, zdaje się nazwiskiem Ramsey, który utrzymywał, że ma dowody na to, iż to Emory Althorpe kilka miesięcy temu popłynął na Elbę i uwolnił ptaszka z klatki pod nosem angielskich straży. – A ciocia w to nie wierzy? – Och, z pewnością wierzę, że byłby do tego zdolny. Ale nie dla pieniędzy, którymi zawsze gardził, tylko dla przygody. I nie z jakiegoś fałszywego podziwu dla Korsykanina. W istocie kilka lat wcześniej piastował stanowisko we flocie brytyjskiej. Walczył w stopniu młodszego porucznika pod dowództwem admirała Nelsona. Ale od tego czasu minęło całe dziesięć lat. Potem krążyły plotki, że zwąchał się z

piratami, że dorobił się własnego statku i przekradał się przez blokadę wokół Francji i Hiszpanii. Wiem na pewno, że pastor na próżno od roku lub dłużej usiłuje się z nim skontaktować i sprowadzić go do domu. – Chyba nie chce go postawić przed sądem? Florencja potrząsnęła głową. – O ile wiem, idzie mu o sprawy rodzinne. Widzisz, Emory jest trzecim synem i wiedząc, że po ojcu nie należy mu się nic więcej niż roczna pensja, nigdy naprawdę nie interesował się zarządzaniem posiadłością. Wszystkie sprawy spoczywały na najstarszym chłopcu, Williamie, którego ma się rozumieć, wychowywano na przyszłego hrabiego Hather– leigh. Drugi po Williamie jest biedny Artur, zawsze tak go nazywamy, od dzieciństwa, ale jak już ci mówiłam, okazał się... nie całkiem zdrowy na umyśle – ściszyła głos i postukała się palcem w skroń. – Od najmłodszych lat upiera się, że zamiast ramion ma skrzydła, a jego palce to są pióra. On naprawdę nimi trzepoce, kiedy mówi, a kiedy jest podniecony, wydaje z siebie jakieś dziwne klekotanie. W zasadzie jest całkiem nieszkodliwy i co roku spędza kilka tygodni w zakładzie, gdzie wiele mu nie potrafią pomóc, ale na pewien czas wyperswadowują mu ochotę do latania. – Takie rzeczy by się nie zdarzały, gdyby nie łamano praw natury. Przez to, że kuzyni zawierają małżeństwa między sobą, w najlepszych domach gdzieś na strychu trzymają zamkniętych paru wariatów. Na nieszczęście dwie zimy temu William nabawił się jakiejś dziecięcej choroby i umarł. Jego żona umarła z żalu kilka miesięcy po nim, a ponieważ nie mieli dzieci, dziedzictwo należało się biednemu Arturowi, następnemu w linii, co byłoby, łagodnie mówiąc, niebezpieczne. Stanley był zmuszony wystąpić do sądu o kuratelę, ale nie mógł złożyć dalszych petycji w sprawie majątku bez porozumienia z Emorym, a ten oczywiście włóczył się gdzieś po Morzu Śródziemnym, o niczym nie wiedząc. Nie zliczę, ile razy biedny Artur zapowiadał, że poleci po brata na drugą stronę Kanału. Raz nawet spadł z dachu stajni i połamał sobie skrzydła – ciotka westchnęła i mlasnęła językiem, jakby sugerując, że powinien zrywać się do lotu z mniejszej wysokości. – Stanley oczywiście jakoś sobie z tym wszystkim radzi, ale to prowizoryczne rozwiązanie, żeby nie powiedzieć gorzej. A jego żona ani trochę mu nie pomaga dźwigać tego brzemienia. To głupia gęś, którą w gruncie rzeczy najbardziej by ucieszyło, gdyby Artura uznano za niespełna rozumu, a Emory'ego stracono za zdradę. Gdyby obie przeszkody zostały w ten sposób usunięte, Stanley stałby się dziedzicem Wind– sea, a ona hrabiną Hatherleigh. – Co za wyrachowanie! – Tak, pastor jest człowiekiem rozsądnym i praktycznym we wszystkich innych dziedzinach, ale jest zupełnie omotany przez swoją słodką Lucyllę. – Ciocia chce powiedzieć, że wydałby w ręce władz własnego brata? Rannego i bezbronnego człowieka? Ależ to straszne! Florencja uniosła brwi. – Jeszcze przed chwilą ty sama obawiałaś się, że ten ranny i bezbronny człowiek może się ocknąć i

powystrzelać nas nad owsianką. Anna zaczerwieniła się. – To było przedtem, nim ciocia zaczęła o nim mówić tak ciepło. Ciocia oczywiście nie wierzy, że byłby zdolny do przemocy. – Tego nie powiedziałam, moja droga – sprostowała łagodnie Florencja. – W końcu jest synem swego ojca i bywało, że jego temperament. .. – nagle urwała i nastawiła ucha w kierunku drzwi. – O! Słychać głosy. Pewnie przyjechał pastor. Annalea skłonna była powątpiewać w niewiarygodny słuch ciotki, ale sama też usłyszała postukiwanie obcasów odbijające się echem w korytarzu. Chwilę później dżentelmen o smutnej twarzy, ubrany w długi czarny frak, ukazał się w drzwiach i podziękowawszy Willerkinsowi za eskortę, skłonił się oficjalnie w stronę Florencji. – Moje uszanowanie pani. Przybyłem natychmiast, gdy dostałem pani list. Twarz nad białym wykrochmalonym kołnierzykiem należała do młodego mężczyzny, najwyżej dwudziestoczteroletniego, o łagodnych brązowych oczach i kwadratowej brodzie. Był niewiele wyższy od Annalei i nie przypominał innych pastorów, których znała, dostojnych i apodyktycznych, przywykłych do prawienia swej trzódce kazań o zgubnych skutkach grzechu i pokus. Wielebny Althorpe wyglądał raczej na urzędnika bankowego, dość sumiennego zresztą, bo od razy przeszedł do rzeczy. – Jak rozumiem, widziała pani mojego brata? – Widziałam go, i to dokładniej, niżby pozwalały dobre obyczaje – potwierdziła Florencja. – Znalazła go pani na plaży? – Znalazła go moja cioteczna wnuczka. Panna Annalea Fair– childe... Wielebny Stanley Althorpe. – Zamachała laską dla dopełnienia prezentacji, a potem stuknęła jej końcem w dywan za sobą. – Annalea przyjechała tu z Londynu i odbywa rano długie spacery, żeby uniknąć przy śniadaniu towarzystwa starej baby w czerni. – Ciociu! To wcale nie dlatego! Wielebny znów zwrócił niespokojny wzrok ku Florencji. – Czy to prawda, że mój brat jest ranny? – To głównie skaleczenia i zadrapania, i okropny guz z tyłu głowy, wielki jak jajo. Był nieprzytomny, kiedy Annalea go znalazła, i jak mi oznajmiono, dotychczas się nie ocknął. – Czy wolno mi będzie go zobaczyć? – Ależ tak. Anna zaprowadzi pana do niego. Co do mnie, obawiam się, że moje stare kości nie poruszają się tak zwinnie jak niegdyś, ale będę tak blisko za wami, jak na to pozwoli ramię Willerkinsa. Wielebny znów się skłonił, po czym ruszył w ślad za Annalea na korytarz, a stamtąd na główne schody. Gdy się po nich wspięli, zatrzymał się o krok od niej niecierpliwy, zbyt wzburzony, by próbować banalnej konwersacji. Drzwi do pokoju, w którym umieszczono Emory'ego Althorpe'a stały otworem. Zasłony pozasuwano i w pokoju było znacznie ciemniej niż

na korytarzu. Umeblowanie, podobne do tego w pokoju Anny, składało się z wielkiego łoża z baldachimem, nocnej szafki, lustra, umywalki i dwóch foteli po obu stronach kominka. Harold Broom wyglądał imponująco, sprawując straż przy drzwiach z rękami skrzyżowanymi na piersi, ale na widok pastora, czy może raczej na widok Anny, uśmiechnął się półgębkiem i skulił nieśmiało. W powietrzu czuło się zmieszane zapachy mydła i medykamentów. Dwie woskowe świece jarzyły się w szklanych latarniach na stole, drugie dwie wypuszczały pióropusze czarnego dymu wijące się nad kinkietami nad kominkiem. Annalea zobaczyła rannego po raz pierwszy od zabrania go z kuchni. Już nie tak przerażający i potężny, jak wydał jej się na plaży, leżał nieruchomo pośrodku szerokiego materaca, z czarnymi pasmami włosów rozrzuconymi na poduszce, z rękami bezwładnie spoczywającymi na kołdrze. Zbliżając się do łoża, pastor zwolnił kroku. Na krótką chwilę stracił panowanie nad sobą i wyglądał, jakby się miał rozpłakać, potem z determinacją odchrząknął. Pochylił się łagodnym ruchem i dotknął dłonią czoła brata, potem policzka, wreszcie przycisnął mu palce do boku szyi, badając puls. – Nie obudził się? I nie poruszył? – zapytał Brooma, który pokręcił przecząco głową. Długimi, delikatnymi palcami badał kark rannego. Gdy wymacał ogromny guz u podstawy czaszki, skrzywił usta w przykrym grymasie. Annalea, stojąc u stóp łoża, wodziła oczami za ręką pastora przesuwającą się po czole i policzku brata, ale gdy badawcze palce przesunęły się niżej, nie poszła za nimi wzrokiem, lecz dalej wpatrywała się w twarz Emory'ego Althorpe'a, teraz obmytą z piasku, i na długie czarne włosy odgarnięte z czoła. Przyłapała się na myśli, że ciotka nie przesadzała, mówiąc, że był bardzo przystojny. Egzotycznej urody dodawały mu gęste czarne rzęsy, rzucające półkoliste cienie na policzki, oraz śmiała linia brwi. Nos był prosty i wydatny, usta szerokie, szczęka kwadratowa, szyja przypominała kolumnę wznosząca się nad potężnymi pasmami muskułów, które kształtowały górę torsu. – Żartowałem z niego, że ma twardą głowę – mruknął pastor. –1 to chyba prawda, jeśli wytrzymał taki cios. Dziwne, że czaszka nie pękła na dwoje. Nie jestem lekarzem, ale wydaje mi się, że do tej pory powinien się poruszyć albo choćby drgnąć. – Na plaży otworzył oczy – pospieszyła z wyjaśnieniem Annalea. – Na krótko, to prawda, ale jednak otworzył. I choć nie jestem absolutnie pewna... myślę, że nawet próbował mi coś powiedzieć. – Odezwał się do pani? – Głos miał bardzo słaby i trudno było coś dosłyszeć w szumie przy– boju, ale zdaje mi się, że powiedział: „Muszą poznać prawdę". Powtórzył to nawet dwa razy, za drugim razem bardzo stanowczo, i dodał: „Zanim będzie za późno". – Za późno? Ale na co? – O to samo go zapytałam, ale nie odpowiedział.

Nim pastor zdążył zadać dalsze pytania, Florencja Widdicombe weszła do pokoju, trochę zdyszana, prawie wisząc na ramieniu Willerkinsa. – A zatem, skoro go pan już zobaczył – powiedziała od progu – co proponuje pan z nim zrobić? – Zrobić? – Pastor wyprostował się i popatrzył nieprzytomnie. – Nie jestem pewien. Oczywiście nie zamierzam nadużywać pani gościnności dłużej niż to konieczne... – Głupstwo – przerwała mu Florencja, machając laską. – Proszę mi tylko powiedzieć prawdę. Czy istotnie wydano nakaz aresztowania go? Twarz pastora wyrażała zgnębienie. – Tak. To prawda. Wysłannik z Londynu dziś mi ten nakaz pokazał. – Rupert Ramsay? Ta czarna pokraka? – Przybył prosto z ministerstwa spraw zagranicznych z Londynu, od samego lorda Westforda. – Może sobie przybywać od samego Lucyfera, a ja tak czy inaczej poddam w wątpliwość szczerość jego intencji. Nie zaufam nikomu, kto miał czelność wkroczyć do kościoła w środku nabożeństwa i gapić się na ludzi, jakby podejrzewał, że każdy z nich gotów jest zgarnąć do kieszeni pieniądze z tacy zamiast dołożyć swój datek. – Rzeczywiście żołnierze kilka razy zachodzili na probostwo, choćby tylko w zeszłym tygodniu, i za każdym razem upierali się, że chcą przeszukać dom. Moja żona odchodzi od zmysłów z przerażenia. – Wyobrażam sobie – powiedziała Florencja z przekąsem. – Ale z pewnością nie wierzy pan w te bzdury, że Rory został bonapartystą? Pastor nie wydawał się zaskoczony i nie raziła go bezpośredniość Florencji. – Nie ma żadnego znaczenia, w co ja wierzę. Naoczny świadek zeznał, że widział go w Rochefort w ostatnią noc przed tym, jak Napoleon poddał się kapitanowi „Bellerofonta". Doniesiono również, że okręt brata, „Nieustraszona", prześliznął się przez blokadę wieczorem kilka dni później i skierował do Anglii. – Po jakiego diabła robiłby takie głupstwo i pakował się tutaj, gdzie wszyscy go szukają? – Ten Ramsey jest przekonany, że szykuje się nowa próba ratowania Bonapartego. Co więcej, jest pewien, że Emory jest w to wmieszany. Pastor urwał i spojrzał na nieruchomy kształt na łożu. – Dziś widzę go pierwszy raz od blisko trzech lat – powiedział cicho. – Dotąd zupełnie nie wiedziałem, gdzie go szukać, więc nie musiałem kłamać władzom, kiedy mnie o niego pytano. Florencja uniosła brwi nieco wyżej, a pastor, widząc to, zaczerwienił się nagle. – Zawsze twardo stawałem w obronie moich braci, nawet wtedy, gdy ulegali niemądrym zachciankom. Lecz jeśli to, co ten Ramsey mówi, jest prawdą, jeśli Emory pracuje dla bonapartystów, to nie jest to już tylko nic nieznaczący akt buntu przeciw rodzinie. Oskarżenia są prawdziwe, nakaz jest prawdziwy, a ja jestem sługą bożym i lojalnym obywatelem korony. Z obu tych przyczyn jest moim świętym obowiązkiem – dodał ochrypłym głosem – posłać po żandarmów i oddać go w ich ręce. Jeśli jest niewinny, sąd go oczyści. – A co się stanie, kiedy go uznają za winnego?