mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Carey Jacqueline - Dziedzictwo Kusziela 4 - Potomek Kusziela

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Carey Jacqueline - Dziedzictwo Kusziela 4 - Potomek Kusziela.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 37 osób, 34 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 695 stron)

J A C Q U E L I N E C A R E Y P O T O M E K K U S Z I E L A Tytuł oryginału: Kushiel's Scion Przekład Maria Gębicka- Frąc

Dedykuję wszystkim, którzy sięgają ku słońcu, wszędzie.

DRAMATIS PERSONAE DOMOWNICY MONTRÈVE Fedra nó Delaunay de Montrève - hrabina de Montrève Joscelin Verreuil - towarzysz życia, małżonek Fedry, brat kasjelita (Siovale) Imriel nó Montrève de la Courcel - przybrany syn Fedry (członek rodziny królew- skiej) Ti- Filip - kawaler Hugues, Gilot, Marcel - zbrojni Eugenia - gospodyni miejskiej rezydencji Clory- siostrzenica Eugenii Benoit - stajenny Purnell i Richelina Friote - seneszale Montrève Charles, Katherine, Denis Friote - dzieci seneszali Ronald Agout - sokolnik Artus Labbè - opiekun psiarni CZŁONKOWIE RODZINY KRÓLEWSKIEJ TERRE D'ANGE Ysandra de la Courcel - królowa Terre d'Ange; małżonka Drustana mac Necthana Sydonia de la Courcel - starsza córka Ysandry, następczyni tronu Terre d'Ange Alais de la Courcel - młodsza córka Ysandry Imriel nó Montrève de la Courcel - kuzyn, syn Benedykta de la Courcel (nieżyjącego) i Melisandy Szachrizaj

Barquiel L'Envers - wuj Ysandry, dowódca wojsk królewskich, diuk L'Envers (Namarra) RÓD SZACHRIZAJ Melisanda Szachrizaj - matka Imriela, żona Benedykat de la Courcel (zmarłego) Paragon Szachrizaj - diuk de Szachrizaj Mavros, Roszana, Baptista Szachrizaj - kuzyni Imriela DWÓR KRÓLEWSKI Ghislain nó Trevalion - syn Percy'ego de Somerville (zmarłego) Bernadetta de Trevalion - żona Ghislaina, siostra Baudoina (zmarłego) Bertran de Trevalion - syn Ghislaina i Bernadetty Amaury Trente - szlachcic, były dowódca straży przybocznej królowej Julien i Coletta Trente - dzieci Amaury’ego Marguerita Grosmaine - córka sekretarza królowej Nicola L'Envers y Aragon - kuzynka królowej Ysandry, żona Ramira Zornina de Aragon Raul L'Envers y Aragon - syn Nicoli i Ramira DWÓR NOCY Natalia nó Melisa - duejna Domu Melisy Emmelina nó Melisa - adeptka Domu Melisy

Didier Vascon - duejn Domu Waleriany Sefira - adeptka Domu Waleriany ALBA Drustan mab Necthana - cruarcha Alby, mąż Ysandry de la Courcel Necthana - matka Dr ustana Breideja - siostra Drustana, córka Necthany Tolorcan - syn Breidai Dorelei - córka Breidai Sibeal - siostra Drustana, córka Necthany, żona Hiacynta Hiacynt - Pan Cieśniny, mąż Sibeal Grainna mac Conor - Pani Dalriady Eammon mac Grainna - syn Grainny i Kwintyliusza Rousse TYBERIUM Mistrz Piero di Bonci - nauczyciel filozofii Lucjusz Tadiusz, Aulos, Brigitta, Akii, Vernus - uczniowie mistrza Dekkus Fulwiusz - senator Klaudia Fulwia - żona Dekkusa, siostra Lucjusza Anna Marzoni - wdowa Belinda Marzoni - córka Anny Canis - żebrak mistrz Strozzi - nauczyciel retoryki mistrz Ambrozjusz - wytwórca kadzideł

Eryteja z Trasos - malarka Sylwio - pomocnik Erytei z Trasos Denise Fleurais - ambasador Terre d'Ange w Tyberium Ruggero Caccini - przywódca zbirów kapłan Asklepiosa Tytus Maksymiusz - princeps Tyberium Oppius da Lippi - kapitan „Eolii" LUKKA Publiusz Tadiusz - ojciec Lucjusza Beatrice Tadia - matka Lucjusza Gallus Tadiusz (zmarły) - pradziadek Lucjusza Gaetano Correggio - książę Lukki Dacia Correggio - żona Gaetana Helena Correggio - córka Gaetana i Dacii Bartolomeo Ponzi - ukochany Heleny Domenico Martelli - diuk Valpetry Sylwanus Młodszy - dowódca kompanii najemników Valpetry Arturo - kapitan straży Lukki Orfeo, Pollio, Matius, Adolfo, Baldessare, Constantin - żołnierze Czerwonej Plagi Quentin LeClerc - kapitan straży w ambasadzie d'angelinskiej Romuald - żołnierz ze straży w ambasadzie Markus Korneliusz - dowódca kontyngentu ryberyjskiego INNI

Maslin z Lombelonu - syn Izydora d'Aiglemort z nieprawego łoża Ixlahia Valais - lekarka królowej Ysandry Emil - właściciel „Kogutka" Kwintyliusz Rousse - admirał floty królewskiej Fawriela nó Dzika Róża - couturière Berengera z Namarry - przełożona zakonu Naamy Amaranta z Namarry - córka Berengery brat Selbert - najwyższy kapłan w Sanktuarium Elui (Siovale) Gilles Lamiz - nadworny poeta Roxana de Mereliot - Pani Marsilikos (Eisanda) Gerard i Jeanne de Mereliot - dzieci Roxany (Eisanda) POSTACIE HISTORYCZNE Baudoin de Trevalion (nieżyjący) - kuzyn królowej Ysandry, stracony za zdradę Izydor d'Aiglemort (nieżyjący) - zdrajca, poległy śmiercią bohatera (Kamlach) Ihelesis de Mornay (nieżyjąca) - nadworna poetka Waldemar Selig (nieżyjący) - wojownik skaldyjski, najeźdźca Terre d'Ange Fadil Chouma (nieżyjący) - menechetariski handlarz niewolników mahrkagir (nieżyjący) - obłąkany władca Drudżanu, pan Daršangi Drucylla (nieżyjąca) - tyberyjska lekarka, niewolnica w Daršandze Kaneka - dżebanska niewolnica w Daršandze Jagun (nieżyjący) - naczelnik Tatarów z plemienia Kereitów ras Lijasu - książę Meroe w Dżebe- Barkal

P R O L O G Co to znaczy być dobrym? Kiedy byłem dzieckiem, zdawało mi się, że wiem. Wówczas było to łatwe. Nie wie- działem nic o swoim pochodzeniu czy dziedzictwie. Dzieciństwo spędziłem w Sanktu- arium Elui, gdzie dni upływały na pracy i zabawie: wspinałem się na górskie zbocza i pasałem kozy z innymi dziećmi, łaziłem po drzewach i pływałem w wartkim strumie- niu, gdy nasze podopieczne skubały trawę. Przesiąkłem regułą Błogosławionego Elui: Kochaj jak wola twoja. I kochałem. Ko- chałem bezgranicznie, z łatwością i szczerze: towarzyszy zabaw, kapłanów i kapłanki Sanktuarium, kozy pod moją opieką, ziemię pod moimi stopami i niebo nad moją gło- wą. Jestem D'Angelinem; kochałem Terre d'Ange, mój kraj ojczysty. Z całego serca kochałem naszych bogów, Eluę i jego Towarzyszy, i wiedziałem, że w zamian jestem kochany. Byłem szczęśliwy. Nie przypuszczałem, że cokolwiek kiedyś się zmieni. Kiedy miałem dziesięć lat, zmieniło się wszystko. Zostałem uprowadzony przez kartagińskich handlarzy niewolników i wyprawiony w podróż do piekła. I sądziłem, że tam umrę, ale nie umarłem. Uratowano mnie. Sprowa- dzono z miejsca potępienia w inne, bezpieczne. I znów wszystko uległo zamianie. W dalekim lesie na skrajach Khebbei- im- Akad wysłannik królowej D'Angelinów skłonił głowę i powitał mnie jako Imriela de la Courcel, księcia krwi. Wszystko, co wiedziałem o sobie, było kłamstwem. Dowiedziałem się, że moim ojcem był Benedykt de la Courcel, stryjeczny dziadek królowej Ysandry. Przez wiele lat był jej najbliższym żyjącym krewnym z rodu Cour- celów. Gdy usłyszałem re wieści, od dawna już nie żył. Zdradził tron i gdyby doczekał dnia sądu, zostałby skazany. Nie doczekał. Moja matka to zupełnie inna historia. Kiedy miałem osiem lat - wtedy jeszcze nie wiedziałem, kim ona jest - brat Selbert zabrał mnie do La Serenissimy na spotkanie. Powiedział mi, że moi rodzice, przedsta- wiciele d'angelinskiej szlachty, zarażeni febrą podczas podróży morskiej, ostatkiem sił przekazali mnie pod opiekę sanktuarium. Powiedział też, że kobieta, przyjaciółka mo- ich rodziców, będzie moją protektorką, gdy osiągnę pełnoletność. Dowiedziałem się

też, że ma niebezpiecznych wrogów i że nie wolno mi nikomu o niej mówić, gdyż w ten sposób narażę ją na wielkie niebezpieczeństwo. Przynajmniej to ostatnie okazało się prawdą. Uwierzyłem mu. Dlaczego miałbym nie wierzyć? Ufałem mu przez całe życie. Ale wszystko inne było kłamstwem. I nie powiedział mi, że uczciwie zasłużyła na każdego swojego wroga. Zdrada mojego ojca blednie w porównaniu z jej postępkami. Terre d'Ange w całych swoich dziejach nie znała bardziej morderczego zdrajcy niż Melisanda Szachrizaj de la Courcel. Moja matka, którą nauczyłem się gardzić. Z perspektywy czasu wydaje się dziwne, że wtedy jej nie rozpoznałem. A jednak skąd miałbym wiedzieć? W sanktuarium Elui nie było luster. Dzieci, wcześnie uczyły się wychylać z koziego mostku i patrzeć na swe odbicia falujące na powierzchni stru- mienia, ale na tym koniec. Byłem równie nieświadom rysów mojej twarzy jak mojego pochodzenia. Oczywiście, gdy uprowadzili mnie handlarze niewolników, miałem mnóstwo okazji, żeby posłuchać o swoim wyglądzie. W kraju zwanym Drudżanem szukali nieskazitel- nie pięknych ludzi na idealne ofiary. Sprzedano mnie jednemu z kapłanów kości, który służył mahrkagirowi, władcy całego Drudżanu. Mahrkagir był okrutny, bezlitosny i kompletnie szalony. Trafiłem do jego koszmarnego haremu, do zenany w pałacu Da- ršanga. Uroda przynosi niewielką pociechę, gdy się zstępuje do piekła. Jestem podobny do matki. Teraz to wiem. Widzę siebie w lustrach - w domu mojej przybranej matki, Fedry, nie brakuje luster - i nienawidzę ich. Mam jej twarz. Moje oczy są jej oczyma, barwy ciemnego błękitu o zmierzchu. Moja skóra jest jej skórą, koloru starej kości słoniowej, cienistego alabastru. Widzę odzwierciedlenie jej wyrazistych ust w zarysie moich warg. Moje włosy, jak jej, spływają na ramiona w lśniących granatowoczarnych fa- lach. Podobieństwo jest niezaprzeczalne. Są tacy - nawet teraz, po wszystkim, co zrobiła - których zdumiewa to, że nie jestem z tego zadowolony. Choć zawsze była największym zdrajcą naszego narodu, Melisan- da Szachrizaj należała również do największych piękności. Zabójczo piękna, promien- na jak słońce, ostra jak brzytwa. W pewnych kręgach nadal ją za to podziwiają. Jeśli na ziemi istnieje kraj, w którym jest więcej próżności niż w Terre d'Ange, to jeszcze go nie znalazłem. A w ciągu dwunastu lat życia miałem okazję zobaczyć więcej świata, niż większość D'Angelinów ujrzy kiedykolwiek. Widziałem piękno, i nie na twarzy mojej matki. Kiedy patrzę w lustro i widzę odbicie jej rysów, przepełnia mnie niepewność. Co to znaczy być dobrym? Kiedy patrzę w głąb siebie, widzę tylko ciemność i zamęt. Nie

wiem, dlaczego spotkało mnie to, co spotkało. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem albo czy płacę za grzechy matki. Boję się łączącego nas podobieństwa. Boję się, że pewnego dnia okażę się taki jak ona. Kiedy jednak patrzę wokół siebie, łatwo jest wskazać dobro. Wykradziono mnie z raju i zesłano w otchłań zepsucia, nie do pojęcia dla przyzwoitych ludzi, zostałem jednak uratowany. Ci, którzy mnie ocalili... Kiedy się zastanawiam, co to znaczy być dobrym, myślę o nich. Fedra. Joscelin. Fedra. Nie wiem - nigdy nie będę wiedział - skąd zaczerpnęli odwagę, by dokonać tego, czego było trzeba dla mojego ocalenia. Fedra mówi, że chociaż moja matka zleciła jej to zadanie, to wola samego Błogosławionego Elui pchnęła ją za ten straszny próg. Nie potrafię oszacować ceny. Wiem, co jej zrobił mahrkagir. Wszyscy, którzy byliśmy nie- wolnikami w jego zenanie, wiedzieliśmy co robi swoim faworytom. Nie mam pojęcia, jak ona to zniosła. I nie wiem, jak Joscelin, towarzysz życia i obrońca Fedry, zniósł bez popadania w szaleństwo świadomość tego, co spotkało ją z rąk mahrkagira. Kocham ich tak bardzo, że to aż boli. Teraz należę do nich, jestem ich przybranym synem. Królowa Ysandra wyraziła na to zgodę, choć nie przypadło jej do gustu takie rozwiązanie. Moja matka przystała na nie z chęcią; prawdę mówiąc, poszła na ustępstwo, bylebym tylko trafił pod opiekę Fe- dry. O ile wiem, to jedno jedyne ustępstwo w jej całym życiu. Choć były przeciwnicz- kami w obmyślonych przez nią intrygach, ją i Fedrę łączy długotrwała więź. Nie rozu- miem tego i nie chcę zrozumieć; przeczuwam, że gorzko pożałuję dnia, w którym to pojmę. Moja matka nadal przebywa w azylu świątyni Aszery z Morza w La Serenissi- mie. W przeciwieństwie do ojca, została osądzona i skazana za zdradę stanu na długo przed moimi narodzinami. Straci życie w chwili, gdy postawi stopę za murami świąty- ni. Pisze do mnie listy, których nie czytam. Chciałem spalić pierwszy który mi przysła- ła, ale Fedra zdążyła wyrwać go z płomieni. Później zaczęła składać je dla mnie. Mówi, że pewnego dnie zechcę je mieć, i może ma rację. W moim krótkim życiu wi- działem wiele rzeczy, którym nikt nie dałby wiary. Ale nie wyobrażałem sobie, bym kiedykolwiek zechciał przeczytać słowa mojej matki. Nieczęsto się to zdarza, lecz czasami Fedra się myli. Dziś dziwna wydaje się myśl, jak bardzo z początku nią pogardzałem W zenanie Daršangi Fedra nó Delaunay, hrabina de Montrève, nie wyglądała na heroinę zdecydo- waną mnie ocalić. Wyglądała jak d'angelinska kurtyzana, delikatna i piękna, pragnąca nurzać się w najbardziej odraża jącej, wynaturzonej rozpuście, jaka się lęgła w chorej głowie mahrkagira I to też prawda. Za to ją nienawidziłem. Nienawidziłem tak bardzo, że ledwo mogłem na nią patrzeć. I na Joscelina... na Joscelina także. Sądziłem, że

zdradził wszystko co szlachetne i dobre w Terre d'Ange, upadając tak nisko, jak tylko może upaść wojownik. Myliłem się. Byli kimś więcej, znacznie więcej. Okazali się moim zbawieniem, i zbawieniem dla wielu innych. Niestety, nie dla wszystkich, ale dla wielu. Śmiercionośne zło zostało starte z powierzchni ziemi tej nocy, kiedy my - wszyscy razem w zenanie - pokonali- śmy siły mahrkagira. Fedra mówi, że taka była wola Błogosławionego Elui. Może to też jest prawdą. Pragnę w to wierzyć. W biały dzień, gdy spowija mnie ich uczucie, to łatwe. Jesteśmy rodziną. Wyszliśmy ze strasznej warowni Daršanga, my troje, rozbici i okaleczeni na ciele i duchu, ale ozdrowieliśmy, tworząc nową całość. Modlę się, żeby nie powtórzyło się to, co nas spotkało, przynajmniej nie za mojego żywota. Cokolwiek mnie czeka, będę żyć w cieniu wielkości i nigdy nikomu nie będę jej za- zdrościć. Nie przypuszczam, żeby kryły się we mnie zadatku na wielkiego człowieka. Chciałbym, ale ich nie ma. Nie jestem taki jak Fedra ani jak Joscelin, którego rola pod pewnymi względami zawsze był trudniejsza, który zawsze stał u jej boku, którego bli- zny są świadectwem jego odwagi i męstwa. Chcę tylko wejść w dorosłe życie w spo- sób, jak nie przyniesie wstydu tym, których kocham. Modlę się, żebym nie prosił o zbyt wiele. W świetle dnia potrafię być szczęśliwy i pełen nadziei. Czasami emocje - miłość, ra- dość - wzbierają we mnie tak silnie, że mam wrażenie że moja skóra jest za ciasna, jakby serce miało wybuchnąć mi w piersi. I jestem szczęśliwy. I cieszę się, że żyję. Ale noce są inne. Nocami rozpamiętuję. Przypominam sobie mahrkagira i jego prze- paściste czarne oczy i to, co mi zrobił, i to, do czego mnie zmuszał. Przypominam so- bie jego głos, radośnie szepczący obietnice przyszłych katuszy. Przypominam sobie in- nych, jego watażków, którzy zrobili sobie ze mnie zabawkę. Przypominam sobie bicz na skórze, skwierczenie rozgrzanego żelaza i swąd własnej przypiekanej skóry. Cza- sami śnię i budzę się z krzykiem. Wtedy trudno mi wierzyć w dobro. Mimo wszystko próbuję. Staram się nie myśleć zbyt głęboko o splątanych niciach przeznaczenia, które w dzieciństwie doprowadziły mnie do piekła i wyprowadziły stamtąd jako kogoś, kto zarazem coś stracił i zyskał. W Daršandze pożegnałem się z dzieciństwem, ale tu i ówdzie odzyskałem jego fragmenty. Głównie w Montrève, w posiadłości Fedry. Odziedziczyła ją po panu Anafielu Delaunayu de Montrève, który kupił jej markę, gdy była jeszcze dzieckiem. Adoptował ją, jak ona adoptowała mnie. Ale to długa historia i nie mnie ją opowiadać.

Montrève leży u podnóża gór w dangelińskiej prowincji Siovale. Przypomina mi o dzieciństwie spędzonym w Sanktuarium Elui. Tam jest mój prawdziwy dom. Jestem Imrielem nó Montrève, nie Imrieiem de la Courcel. Mam tam góry, sokolarnię i psiar- nię, a nawet przyjaciół - seneszale posiadłości dochowali się gromadki dzieci. Z rado- ścią zostałbym tam na zawsze. Sądzę, że Joscelin podziela moje odczucia, bo nie cier- pi dworu i sieci tamtejszych intryg. Jednakże królowa żąda tego, co się jej należy, i niebawem będziemy musieli powrócić do Miasta Elui. Joscelin jest uznanym Ryce- rzem Królowej, a Fedra jedną z jej najbardziej zaufanych powierniczek. Ja natomiast jestem księciem krwi, trzecim w kolejności do tronu. W moich żyłach płynie krew Błogosławionego Elui, przynajmniej ze strony ojca. Nigdy się tym nie chwalę. Elua i jego Towarzysze szeroko rozsiali swe nasienie, w Terre d'Ange każdy może powiedzieć, że jest potomkiem któregoś z nich. Tylko wiel- kie rody dbają o czystość swoich linii, przynajmniej tak twierdzą. Jest to źródłem dumy i próżności, a czasami nieznośnych uprzedzeń. Kto jak kto, ale ja powinienem o tym wiedzieć. Zostałem poczęty, ponieważ Bene- dykt de la Courcel pragnął zapewnić Terre d'Ange d'angelinskiego dziedzica czystej krwi. Uznał, że cel jest wart zdrady. Na korzyść królowej Ysandry przemawia fakt, że nie podpisała się pod tą wizją. Sama zawarła małżeństwo z miłości, wychodząc za Drustana mab Necthana, cruarchę Alby. Razem władają dwoma krajami. Bardzo lubię Drustana i chciałbym bardziej lu- bić królową. To dla mnie trudne. Po wyratowaniu z Daršangi długo podróżowałem z Fedrą i Joscelinem. Ysandra była zła, bardzo zła, że mój powrót do Terre d'Ange za- brał tyle czasu. Nie rozumiała, że pragnąłem być z nimi. A ja nie rozumiałem jej gnie- wu. Był to zimny gniew. Fedra, która wybaczyła jej to dawno temu, mówi, że królowa miała prawo troszczyć się o bezpieczeństwo swojego krewniaka. Mimo to czuję się nieswojo w jej obecności. To niesprawiedliwe, jak sądzę, skoro Ysandra opowiedziała się po mojej stronie, występując przeciwko zjednoczonej nieufności wielmożów króle- stwa. Są tacy, którzy z przyjemnością zobaczyliby mnie martwym, gniewa ich bowiem świadomość, że syna Melisandy Szachrizaj dzielą od tronu trzy uderzenia serca. Taki jest wątpliwy dar dziedzictwa po mojej matce. Nieufność szlachty jest uspra- wiedliwiona. Gdyby moja matka zatriumfowała, gdyby jej intrygi przyniosły owoce, mógłbym obecnie zasiadać na tronie Terre d'Ange, chłopiec- król ze zdradliwą regent- ką. Wcale tego nie pragnę. Byłbym rad, gdyby zostawiono mnie w spokoju, chcę być Imrielem nó Montrève, chcę, żeby świat na to pozwolił. Chciałbym spędzać dni na po- lowaniu z sokołami i psami, na łowieniu ryb, na uczeniu się od Joscelina sztuk walki kapłanów- wojowników Bractwa Kasjelitów, na słuchaniu nauczycieli, których Fedra

zwabia do posiadłości, na sprzeczkach i dorastaniu wśród dzieci seneszali. Wiem, że nie jest mi to pisane, a jednak będę jak najdłużej czepiać się tej nadziei. Dopóki będę mógł. Obawiam się, że utrudni to spuścizna po mojej matce. Tylko od strony ojca jestem potomkiem Błogosławionego Elui. Pochodzenie mojej matki jest inne. Szachrizaj nale- żą do wielkich rodów Terre d'Ange, nie są jednakże potomkami Błogosławionego Elui, tylko pochodzą od jednego z jego Towarzyszy. Ich krew jest bardzo stara i bardzo czy- sta, i ten rodowód mnie przeraża. Są potomkami Kusziela. Imię Kusziel oznacza „karząca ręka Boga", i to on niegdyś był odpowiedzialny za wymierzanie kary potępionym, ale zrzekł się tej funkcji żeby towarzyszyć Błogosła- wionemu Elui w jego wędrówkach. Podobno miał zbyt wiele współczucia dla swoich podopiecznych. Podobno oni w zamian pokochali go tak mocno, ze płakali z wdzięcz- ności pod razami jego bicza. Trudno mi w to uwierzyć. A jednak w Terre d'Ange nadal stoją jego świątynie. Czasami Fedra odwiedza świątynię Kusziela. Nie potrafię zrozumieć, jakie rozgrze- szenie znajduje pod tamtejszymi biczami. Wiem, że kiedy wraca, jest spokojna i pogo- dzona ze światem. Joscelin mówi, że to tajemnica w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa. Choć nigdy nie będzie mu z tym łatwo, rozumie rzeczy, które dla mnie pozosta- ją niepojęte. Nie umiem ich zgłębić. Wiem, że jest anguisette, Wybranką Kusziela. Została na- znaczona i cały świat może to zobaczyć: strzała Kusziela, plamka szkarłatu w oku. Ro- zumiem, że jest skazana na znajdowanie przyjemności w bólu, i że w jakiś sposób to naprawia brak równowagi w świecie. Znam też źródło tego braku równowagi: moja matka, największa potomkini Kusziela, urodziła się bez dobrodziejstwa sumienia. Szepcze się, że pochodzenie od Kusziela niesie własny mroczny dar, zdolność do- strzegania skaz i wad w duszy innego śmiertelnika, rozpoznawania tych postaci okru- cieństwa, które same w sobie są dobrodziejstwem, zdolność okazywania wyzbytego z troski miłosierdzia. I, jak wszystkie dary, ten też może być wykorzystywany w niegod- nych celach. Mam nadzieję, że to nieprawda. Ale w nocy wyczuwam obecność tego daru jak cień na mojej duszy, czekający. Leżę w łóżku, czepiając się kurczowo znanej mi jasności, walcząc z naporem mroku, wspo- mnień krwi. przypiekania i koszmaru, i spuścizny płynącego w moich żyłach okrucień- stwa. Leżę bezsennie, kształtując moją własną tajemną przysięgę i potrząsając nią ni- czym żagwią przeciwko ciemności, powtarzając ją szeptem, bez końca. Postaram się być dobry.

JE D E N Chodziliśmy po wiejskim jarmarku, gdy przybył posłaniec. Przez pewien czas - przez długi czas po naszym ostatecznym powrocie do Terre d'Ange - życie upływało w błogim spokoju, nie przynosząc żadnych niespodzianek. Przeżywszy tyle przygód, że wystarczy mi ich do końca życia, cieszyłem się z tego stanu rzeczy. Ilekroć przebywałem w Mieście albo w Montrève, zatracałem się w na- uce i w sprawach życia codziennego, i chętnie pozwalałem, by sprawy świata przepły- wały obok mnie. Fedra i Joscelin dokładali wszelkich starań, żeby nic nie zakłóciło tego czasu wytchnienia, wyczuwając, że działa na mnie uzdrawiająco. Tak było. Gdy miesiące powoli przechodziły w lata, czułem, jak rozluźnia się ciasny węzeł w mojej duszy. Coraz rzadziej nękały mnie koszmary, chwile szczęścia się wy- dłużały. A jednak nawet Fedra i Joscelin nie mogli chronić mnie bez końca. Było ro moje trzecie lato w Montrève. Wiosną skończyłem czternaście lat, choć wy- glądałem młodziej, rosnąc powoli. Medyczka królowej oznajmiła, że jest to następ- stwem szoku, jaki spowodowała niewola i wstrząsające przeżycia w Daršandze, i może miała rację. Wiem tylko, że zżymałem się na to. Oboje moi rodzice byli wysocy, przy- najmniej tak słyszałem - nigdy nie poznałem ojca. Jeśli to prawda, to jedyny ich dar, jakiego kiedykolwiek pragnąłem. Jarmark odbywał się na polu przy wiosce nad rzeką. Był niewielki, gdyż Montrève nie zalicza się do dużych majątków, a wioska - również zwana Montrève - jest równie skromna pod względem wielkości. Ale to był jarmark, a ja byłem dość młody, by cie- szyć się na samą myśl o rozrywce. Stanowiliśmy wesoły orszak, gdy wyruszyliśmy z posiadłości: Fedra, Joscelin i ja w towarzystwie jej kawalera Ti- Filipa, jego kompana Hugue sa i kilku innych zbrojnych, wszystkich w barwach leśnej zieleni rodu Montrève. Klan Friote'ów już był na miej- scu, zajmując się handlem wełną; większą część naszej wełny wysyłano gdzie indziej, ale zawsze znaleźli; się drobni właściciele ziemscy na miejscu, chętni kupić to, co zo- stawało. Na jarmarku nie brakowało innych towarów na sprzedaż lub wymianę: tkaniny i przędza, zwierzęta gospodarskie, produkty rolne, przyprawy i tym podobne mało cie- kawe rzeczy. Mnie bardziej interesowały kramy rzemieślników z fascynującym wa- chlarzem wyrobów ze skóry, bron i zbroi, biżuterii, luster, fiolek z tajemniczymi mazi-

dłami, instrumentów muzycznych, misternie wykonanych zabawek - nie wszystkich przeznaczonych dla dzieci. Co najlepsze, przyjechali Cyganie z końmi na sprzedaż. Nie było ich dużo - najlep- sze sprzedali na wielkich targach końskich na wiosnę - ale sporo. Wypatrzyliśmy z drogi jaskrawo malowane wozy i zobaczyłem że Fedra uśmiechnęła się na ich widok. Dawniej Cyganie byliby niemile widziani na małym wiejskim jarmarku, ale od tam- tych czasów wiele się zmieniło. W Montrève zawsze witano ich z zadowoleniem. Gdy przybyliśmy, rozległy się dobroduszne wiwaty i okrzyki powitalne, na które Fedra odpowiadała żartobliwymi salutami. Zawsze byli uprzejma, i z tego powodu ko- chana. Przywiązaliśmy nasze wierzchowce do specjalnego sznura i Joscelin dał parę monet wioskowym wyrostkom, żeby się nimi zajęli. Ti- Filip i inni zbrojni zostali w siodłach. - Zabiorę Huguesa i Colina na szybki rekonesans - powiedział Ti- - Filip do Josceli- na, który w odpowiedzi skinął głową. - Marcel i pozostali będą mieć oko na sam jar- mark. Nie cierpiałem słuchać takich rzeczy. Rzucały całun na jasność dnia, gdyż byłem świadom, że to z mojego powodu. Królowa Ysandra oświadczyła, że moje bezpieczeń- stwo jest sprawą najwyższej wagi, a jarmark ściągnął ludzi obcych w naszej okolicy. Zbrojni po prostu zachowywali ostrożność, lecz mimo wszystko to mi się nie podoba- ło. Joscelin spojrzał na mnie i zauważył moją minę. - Głowa do góry - rzucił cierpko. - Gdy staniesz się pełnoletni, będziesz miał wolną rękę w podejmowaniu takiego ryzyka, jakie tylko zechcesz. - Cztery lata! - zaprotestowałem. - Cała wieczność. Skrzywił kącik ust. - Tak sądzisz? - Lekko zmierzwił mi włosy. Nie cierpiałem, gdy robił to ktoś inny - nie lubię, gdy ludzie mnie dotykają - ale moje serce zawsze potajemnie skakało z radości, gdy czułem na głowie dłoń Fedry albo Joscelina. - Znacznie szybciej, możesz mi wierzyć. - Spojrzał wtedy na Fedrę i coś przemknę- ło pomiędzy nimi, jakby obopólne, prywatne zrozumienie. Są racy, którzy śmieją się z ich związku, choć nie jest ich wielu. Nie teraz, nie po tym, co wszyscy razem przecierpieli. Ale to prawda. Stanowią nieprawdopodobną parę - Wybranka Kusziela i sługa Naamy zakochana w kasjelickim wojowniku- kapłanie. Fedra była kurtyzaną, ślubowała służyć towarzyszce Błogosławionego Elui, Na- amie, która oddała się królowi Persji, żeby uwolnić Eluę, i kładła się w karczmach

Bhodystanu z obcymi, żeby miał co jeść. W Terre d'Ange to święte powołanie, choć praktykowane przez niewielu spośród arystokracji królestwa. Fedra jednak została słu- gą Naamy na długo przed odziedziczeniem tytułu i posiadłości Delaunaya, i choć nie praktykowała od czasu Daršangi, nigdy nie wyrzekła się służby Naamie. A Joscelin - on był bratem kasjelitą, kiedy się poznali, choć dla niej wystąpił z brac- twa. Od ukończenia dziesiątego roku życia szkolił się na wojownika- kapłana, ślubują- cego życie w celibacie. Sam jeden spośród Towarzyszy, Kasjel nie rościł sobie prawa do ziemi w Terre d'Ange i nie spłodził potomstwa, i pozostał u boku Błogosławionego Elui. To przysięga Bractwa Kasjelitów: Chronić i służyć. Kasjelici są bardzo dobrzy w tym, co robią, ale Joscelin, jak sądzę, jest lepszy. -Co wolisz, kochanie? - zapytał Fedrę, szerokim gestem ogarniając jarmark. Stalowe karwasze zalśniły w słońcu. - Przyjemności czy obowiązki? Cyganów czy Friote- 'ów? -Hm... - Przekrzywiła głowę. - Z przyjemnością rzucę okiem na stragany bławatni- ków po drodze do jednych czy drugich. Jeśli nie mają nic ciekawego, to nie potrwa długo. Jęknąłem w duchu. Nie cierpiałem oglądania tkanin. Choć z moich ust nie popłynął żaden dźwięk, spoczęło na mnie spojrzenie Fedry, mroczne i wytracające z równowagi. Oczy ma piękne, głębokie i lśniące niczym leśne stawy, z cętką szkarłatu pływającą po lewej; tęczówce, żywą jak płatek róży. I umie przejrzeć każdego na wskroś. Są ku temu powody. - Nó dobrze. - Uśmiechnęła się i skinęła na drugiego zbrojnego. - Gi locie, zechcesz towarzyszyć Imrielowi do... na końskie pole Cyganów? - Tak, proszę! - Nie mogłem powstrzymać szerokiego uśmiechu. Gilot zgiął się w przesadnym ukłonie. - Pani, z miłą chęcią! Był moim ulubionym zbrojnym, po Ti- Filipie i Huguesie, którzy stanowili niemalże rodzinę. Był najmłodszy - miał ledwie osiemnaście lat wiek pełnoletności, której mu zazdrościłem. Doskonale władał miecze] i był bystry, a tych cech Joscelin szukał u na- jemnych. Lubiłem go, bo traktował mnie jak równego, nie jak podopiecznego. Razem ruszyliśmy na jarmark, torując sobie drogę ku końskiemu polu. -Mają jednego z tych nakrapianych koni z Aragonii, widziałeś? - zagadnął mnie Gi- lot. - Wypatrzyłem z drogi. Chciałbym mieć takiego. -Mhm.

-Wie, co to bicz, i płynnie stąpa, powiadają. - Wzruszył ramiona mi. - Może w przy- szłym roku, jak trochę zaoszczędzę. - Kram rymarz przyciągnął jego oko. - Zacze- kaj, Imri, dobrze? Pas do miecza wytarł mi się tak bardzo, że niemal pęka przy sprzączce. Noszę go po bracie. Powi nienem kupić nowy. Kręciłem się przy nim, gdy uważnie przeglądał wystawione na sprze daż wyroby. Kramarz zaczął wydziwiać nad moim własnym pasem. był to pas mężczyzny, choć podtrzymywał tylko sztylet chłopca. - Co ty tu masz, mały mężczyzno? - zapytał jowialnym, acz protekcjonalnym to- nem. - Skóra dzika? - Nie. - Uśmiechnąłem się zimno. - Nosorożca. Zamrugał, zbity z tropu. Gilot spojrzał na mnie z ukosa, trącił łokciem w żebra. Pas był darem od rasa Lijasu, księcia Dżebe- Barkal. Gilot znał tę historię. Kupiec zamrugał jeszcze parę razy. -Nosorożca? Chwali ci się, mały mężczyzno! -Imrielu! Odwróciłem się, rozpoznając głos. Katherine Friote przy sąsiednim kramie kiwała na mnie władczo, podciągając rękaw sukni. - Chodź tutaj i powąchaj - poleciła. Poszedłem posłusznie. Katherine była średnim dzieckiem w klanie Friote'ów, star- sza ode mnie o rok i parę miesięcy. W zeszłym roku zaczęła się zmieniać.... w fascynu- jący sposób. Chuda, szarogęsząca się dziewczyna, którą poznałem dwa lata temu, stała się młodą kobietą, o głowę wyższą ode mnie. Podsunęła nadgarstek pod mój nos. - Jak myślisz? - zapytała. Z trudem przełknąłem ślinę. Wtarła w skórę kroplę perfumowanego balsamu, woń była silna i mdła, jak przekwitnięte lilie. Pod nią wyczułem jej zapach, lekki i nie- uchwytny, aromat rozgrzanej przez słońce łąki. - Chyba pachniesz ładniej bez tego - powiedziałem szczerze. Sprzedawca pachnideł parsknął z oburzeniem. Myślałem, że Katherine się na mnie zezłości, ale zrobiła rozba- wioną minę. Dygnęła przede mną żartobliwie. -Dziękuję, książę Imrielu. -Nie ma za co. - Moje policzki z niewiadomego powodu zrobiły się gorące. - Książę? - Kramarz odwrócił głowę i splunął na ziemię. Najwyraźniej był obcy w Montrève. - Książę owczego nawozu, założę się!

W tej chwili Gilloot pojawił się u mego boku, z nowym pasem, poskrzypującym na jego stroju w barwach Montrève. - Miło cię widzieć, demoiselle Friote - rzucił radośnie. - Czy zechcesz towarzyszyć nam do obozu Cyganów? Jego Wysokość chce obejrzeć taranta, a hrabina udzieliła nam błogosławieństwa. Katherine się zarumieniła pod wpływem rycerskich słów Gilota i względów, jakimi ją otaczał. Sprzedawca pachnideł kilka razy otworzył i zamknął usta jak ryba, a potem spojrzał na mnie twardo. Wymamrotałem pod nosem coś o nakrapianych koniach, na co nikt nie zwrócił uwagi. - Idziemy? - zapytał Gilot Katherine, z uśmiechem podając jej ramię. Miał przystoj- ną twarz i piwne oczy, w których skrzyła się wesołość. A jednak drażniło mnie, że Ka- therine go lubi. Kluczyliśmy pomiędzy straganami i przystanęliśmy przy jednym, gdzie Gilot kupił dla Katherine smażone w cukrze fiołki. W tłumie dostrzegłem Fedrę przy kramie bła- watnika, oglądającą bele materiałów. Kupiec jej nadskakiwał, a Joscelin przyglądał się temu z wyrozumiałą miną, stojąc w swobodnej pozie kasjelity, ze skrzyżowanymi rę- kami i dłońmi lekko wspartymi na rękojeściach bliźniaczych sztyletów. Rozmyślałem nad przyczyną swojego rozdrażnienia, gdy szliśmy, i kopałem kępki zdeptanej trawy. - Wolałbym, żebyś nie mówił takich rzeczy - odezwałem się w końcu. - Nie tutaj. -Jakich rzeczy? - Gilot spojrzał na mnie z konsternacją. -Książę. Jego Wysokość. - Przecież jesteś księciem. - Podrapał się po głowie. - Słuchaj, Imri, wiem... to zna- czy, rozumiem... trochę. Ale jesteś, kim jesteś, i to się nié zmieni. Poza tym nie ma po- wodu pozwalać, żeby obrażał cię jakiś jarmarczny przekupień. Ja nie z tych, co pusz- czają to mimo ucha. Wzruszyłem ramionami. - Słyszałem gorsze rzeczy. - Nie miałeś nic przeciwko, gdy ja to powiedziałam. - Katherine zerknęła na mnie spod rzęs. Promienie słońca zapalały złote pasemka w jej lśniących brązowych wło- sach i skrzyły się na drobinach cukru przyklejonych do ust. Odwróciłem wzrok. - Zapomnijcie, proszę, że o tym mówiłem.

Nowe uczucia, które wzbudziła Katherine, nic powinny mnie niepokoić. W Terre d'Ange sztuka miłości przychodzi łatwo i za młodu a przynajmniej tak być powinno. Ja jednak różniłem się od innych. To nie znaczy, że byłem głuchy na podszepty pożą- dania - od kilku miesięcy towarzyszyła mi nieprzyjemna świadomość, że żądza wzbie- ra w moim ciele. Ale w zenanie Daršangi pożądanie nierozerwalnie łączyło się ze śmiercią. Nie mogłem myśleć o jednym bez przysłaniającego go cienia drugiego. Za- tem, w czasie, gdy chłopcy w moim wieku przeprowadzał niezdarne eksperymenty i błagali dziewczęta o pocałunki, ja zachowywałem rezerwę, pełen strachu i niechęci do nawiązania bliższego kontaktu. Gilot westchnął. - Idziemy. Zapomniałem o swoich żalach w obozie Cyganów. Przybyły dwie kompanie z trze- ma wozami. Wozy stały w półkolu, a za nimi przywiązane konie. Przed wozami kobie- ty doglądały ognisk, nad którymi w kociołkach gotowały się gulasz i zupa jarzynowa. Te niezamężne miały rozpuszczone włosy i strzelały oczyma na cygańskich mężczyzn, i wszystkie nosiły biżuterię świadczącą o zamożności, naszyjniki i kolczyki ze złotymi monetami. Kilku mężczyzn targowało się z potencjalnymi kupcami, ale większość próżnowała pośrodku kręgu. To jeden, to drugi zaczynał grać na skrzypcach lub na bębnach; grze towarzyszyło rytmiczne klaskanie i urywki piosenek. Dobre byłoby życie wśród Podróżnych, jak myślę, przynajmniej dla mężczyzny. Cy- gańskie kobiety miały gorzej, musiały bowiem przestrzegać surowego kodeksu zacho- wania, żeby nie stracić cnoty, swojej laxta, jak mówią. Gdy do tego doszło, stawały się wyklęte. Teraz jest lepiej niż kiedyś. Głównie dzięki Hiacyntowi, który jest Panem Cieśniny i posiada władze przekraczającą ludzką zdolność pojmowania. Wiem, bo sam widzia- łem, widziałem wiatr i fale posłuszne jego rozkazom. Niegdyś był jednym z nich, pół- krwi Cyganem, urodzonym z kobiety, która straciła cnotę, choć nie z własnej winy. W końcu obwołaliby go swoim królem, ale odmówił godności. Wymusił jednak pewne zmiany i wielu Cyganów złagodziło zakazy nałożone na swoje kobiety. Hiacynt ma powody, żeby przejmować się losem kobiet, skoro to Pedrze zawdzięcza wolność. Zadrżałem w ciepłym słońcu, przypominając sobie dzień, w którym wyrzekła Imię Boga i złamała klątwę skazującą go na nieśmiertelną starość na tej samotnej wyspie. Pewne wspomnienia są zbyt głębokie, żeby je ująć w słowa. Niektóre z nich, na szczęście, są dobre. Gilot zagwizdał przeciągle, przerywając moje zamyślenie. - Spójrz tylko! Co za piękność!

Zachwycony tłum otaczał taranta przywiązanego do słupka na zewnątrz półkola. Musiałem mu to oddać, koń był piękny - wygięta w łuk potężna szyja, silne proste nogi, gładki grzbiet. Maść miał ciemnogniadą, nakrapianą bielą jak gdyby w środku lata trafił w środek burzy śnieżnej. Pławił się w podziwie tłumu, podrzucając głową i przestępując z nogi na nogę, niemal jakby nadawał rytm pobliskim bębnom. - Imrielu, Katherine! - Charles Frióte oderwał się od tłumu wielbicieli i pomachał do nas ręką. Był w moim wieku, choć ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu przerósł mnie w zeszłym roku i teraz górował nade mną wyższy o głowę. - Witaj, Gilocie - do- dał poniewczasie, potem ściszył głos do szeptu: - Nie jest na sprzedaż, mówią Cyga- nie. Ale może dla pani Fedry...? Już otwierałem usra, żeby odpowiedzieć, kiedy skinął na mnie Cygan trzymający uzdę taranta. - Hej, rinkeni chavo'. Chodź, poznaj Łososia! Domyśliłem się, że to imię taranta. Podczas gdy Charles skręcał sia z zazdrości, podszedłem. Cygan uśmiechnął się szeroko, jego zęby wydaj wały się bardzo białe w kontraście z brązową skórą. - Trzymaj, chavo - powiedział, wciskając coś w moją dłoń. - Daj mu smakołyk. Był to kawałek suszonego jabłka, resztka z jesiennych zapasów. Podniosłem jabłko na otwartej dłoni. Łosoś zmierzył mnie wzrokiem, wyniośle i z namysłem, potem po- chylił głowę, żeby przyjąć poczęstunek, jego aksamitne chrapy musnęły moją dłoń. Zacząłem rozmyślać, jak cudowi nie byłoby na nim jeździć - mieć go na własność - zastanawiałem się, czy może jednak Cyganie nie sprzedadzą go Fedrze. Mógłbym jej za niego zapłacić. Miałem pieniądze w powiernictwie, zyski z majętności, których nig- dy nie widziałem i na których mi nie zależało. - Perła gadjo, z czarnymi włosami i oczami głębokimi jak morze - mruknął cygański koniarz. Podskoczyłem, płosząc taranta. - Spokojnie, chavo. - Cygan podniósł dłoń. Ciemne oczy miał spokojne i rozbawio- ne. - Pamiętamy, to wszystko. Czy to cię trapi? Było to tego dnia drugie pytanie, na które nie miałem okazji odpowiedzieć. Po dru- giej stronie pola rozległy się znajome okrzyki - bojowe zawołanie rodu Montrève, pod- noszące alarm. Odwróciwszy się, zobaczy łem jeźdźca, który odbił od traktu i pędził co koń wyskoczy ku jarmarkowi. Niezależnie od zamiarów, widok nie wróżył dobrze. Nagle zdałem sobie sprawę, że mam tylko Gilota do ochrony. Ti- Filip i jego ludzie pędzili w stronę jeźdźca, chcąc przeciąć mu drogę, lecz byli za daleko. Było jasne, że jeździec dotrze do nas pierwszy Gilot zaklął i wyciągnął miecz.

Przyskoczył do mnie w trzech szybkich krokach, chwycił mnie za ramię i szarpnął, stawiając za swoimi plecami. Katherine i Charles wytrzeszczali oczy z przejęcia i po- dziwu. Nakrapiany ogier stanął dęba, z rżeniem prężąc postronek, podczas gdy cygań- ski właściciel próbował go uspokoić. Na jarmarku rozpętało się piekło. Garstka wieśniaków zbierała się, by pośpieszyć nam z pomocą, chwytając broń ze straganów. Kramarze podnosili sprzeciw i próbowa- li bronić swoich rozgrabianych dóbr. Tu i ówdzie dochodziło do szamotaniny, gdy któ- ryś z najemnych Montrève próbował utorować sobie drogę przez tłum. Patrząc na zbliżającego się jeźdźca, wyciągnąłem sztylet. Podrzuciłem go w powie- trze i złapałem za szpic. Na piętnaście kroków rzucałem całkiem celnie. Przede mną Gilot przyjął postawę obronną, stając w lekkim rozkroku, z mieczem w garści. Drżał mu mięsień szczęki. Katherine wbiła palce w moje lewe ramię. Podważyłem jej dłoń i pchnąłem dziewczynę w stronę Charlesa. - Zaopiekuj się nią - poleciłem ostro. Skinął głową, blady, a kasztanowe włosy spadły mu na czoło. Ktoś wykrzyknął moje imię: - Imriel! - Joscelinie, tutaj! - zawołałem w odpowiedzi i mój głos, choć się załamał, popłynął ponad gwarem. Joscelin wypadł z tłumu. Biegł na złamanie karku do obozu Cyganów, mijając Gilo- ta. Jeździec pędził ku nam, Ti- Filip i pozostali deptali mu po piętach, spóźnieni o parę sekund. Joscelin zdążył. Jego miecz zaśpiewał, gdy wyciągnął go znad ramienia: wysoka, przenikliwa nuta. Zgodnie z tradycją, bracia kasjelici dobywają mieczy tylko po to, by zabić. Kiedy szło o obronę mojej osoby, Joscelin nie przestrzegał takich niuansów. - Stój albo zginiesz! - krzyknął do jeźdźca, trzymając miecz oburącz, gotów do za- dania ciosu. Jeździec mocno ściągnął wodze, zatrzymując spienionego, zmęczonego wierzchow- ca z płatami piany kapiącymi z pyska. Na łęku siodła trzepotał proporzec - kwadrat głębokiego błękitu przecięty skośnym pasem srebra. - Kurier królowej! - krzyknął. - W imię królowej Ysandry, wstrzymaj miecz! Joscelin nawet nie drgnął, jego głos pozostał napięty. - Z konia, człowieku!

W tej chwili zbiegli się wszyscy pozostali. Ti- Filip, Hugues i Colin przybyli z grzmiącym tętentem kopyt, blokując jeźdźcowi drogę ucieczkę. Cyganie uzbrojeni w lekkie łuki myśliwskie wyszli z kręgu wozów. Wieśniacy z ki- jami, pałkami i przywłaszczonymi mieczami wbiegli na pole. I Fedra. Minęła mnie lekkim krokiem, przelotnie dotykając mojego ramienia. Gdy się poja- wiła, wszyscy ucichli. Była ubrana w suknię koloru letniego nieba, koloru oczu Josce- lina, lamowaną szerokim na dłoń złotym haftem. Na jej ciemnych, lśniących włosach połyskiwała złota siateczka. - Kurier królowej? - zapytała, lekko ściągając brwi. Joscelin zmienił pozycję, teraz ją chroniąc swoim mieczem. - Jakie wieści są takie pilne? Jeździec rzucił wodze. Wierzchowiec spuścił głowę, dysząc ciężko, roz- dymając chrapy. - Pani Fedra nó Delaunay de Montrève? - Tak. - Spojrzała na niego spokojnie. Uniósł ręce, pokazując, że są puste. - Przynoszę pilną wiadomość od królowej - oznajmił. Sięgnął powoli do sakwy przytroczonej za siodłem i wyjął zapieczętowane pismo. Proszę. Joscelin wyjął list z jego ręki, obejrzał i podał Fedrze. Była to smukła koperta, za- pieczętowana łabędziem rodu Courcel. Fedra złamała wo skową pieczęć i przeczytała list skteślony na pergaminie. Patrzyłem, jak pomiędzy jej pełnymi wdzięku brwiami pojawiają się pionowe zmarsz czki. - Królowa żąda naszej obecności w Mieście Elui - powiedziała. - Wy niknął pro- blem. - Jakiej natury? - zapytał szorstko Joscelin. Fedra podała mu list, ale jej spojrzenie spoczywało na mnie, współczujące i poważne. - Chodzi o Melisandę - rzekła cicho. - Wygląda na to, że zniknęła. D W A Powracaliśmy do majątku w milczącym pośpiechu, wszelkie myśli o jarmarku po- szły w zapomnienie. W mojej głowie tłukła się uparcie jedna nowa myśl. Męczyłem się z nią jak pies z twardą kością, aż w końcu dłużej nie mogłem tego znieść. Podje- chałem do Fedry.

- Jej listy - zagadnąłem. - Te, które do mnie napisała. Fedra skinęła głową. -Sądzisz, że coś może w nich być? -Nie wiem - odparłem żałosnym tonem. - A ty jak uważasz? Milczała przez chwilę, patrząc na drogę przed sobą. - Nie wiem - rzuciła w końcu. - Chyba nie. Ale z Melisandą nigdy niczego nie moż- na być pewnym. - Odwróciła głowę, żeby na mnie spojrzeć. - Chcesz je przeczytać? Wzruszyłem ramionami. - Nie. - Czekałem z nadzieją, że sama zaproponuje, aż stało się jasne, że tego nie uczyni. - A ty? Proszę. Przypatrywała mi się uważnie przez długą chwilę. - Jeśli jesteś pewien, skarbie, że tego chcesz. Odetchnąłem z ulgą. - Tak. Jestem pewien. - Zatem niech tak będzie. - Poruszyła się w siodle, wyprostowała ramiona. - Prze- czytam. Poczułem się wtedy winny. Nie chciałem być brzemieniem dla nikogo, a najmniej ze wszystkich dla Fedry, która już tyle dźwigała. Zapytałem ją z egoizmu, niewiele myśląc, jak bolesne może być dla niej czytanie słów, które skreśliła moja rodzona mat- ka. Nie dało się przecież ukryć tego, że Melisandą mogła rościć sobie prawo - co nie było dane Fedrze - do bycia moją matką, czy mi się to podobało, czy nie. Na tę myśl ścisnęło mnie w dołku. - Nie musisz - oznajmiłem. - Możemy dać je królowej Ysandrze. - Nie. - Odpowiedź Fedry padła szybko i brzmiała zdecydowanie. - Nie, dopóki nie będzie to konieczne. Odwróciłem wzrok. - Dlaczego zawsze ją chronisz? - Imrielu. - Zaczekała, aż na nią spojrzę. - Dałam słowo. Dotrzymuję go w jedyny znany mi sposób. Dla niej to było takie proste. Czasami żałowałem, że dała słowo mojej matce, choć w zamian dostała niewiele. Niestety, nie miała wyboru, to jej moja matka obiecała, że nie podniesie ręki przeciwko królowej Ysandrze i jej córkom. Fedra w zamian przysię- gła, że mnie adoptuje, będzie mi przekazywać jej listy i nigdy nie spróbuje zwrócić

mnie przeciwko niej, że pozwoli mi samodzielnie dokonać wyboru. Nie wiem, jak Fe- dra mogła to znieść. Przez długi czas nie znałem całej prawdy o tym, co zrobiła moja matka- jak ją zdradziła, dwukrotnie. Minęły lata, zanim pojąłem w pełni ogrom jej nie- sławy. A jednak obie wzajemnie się rozumiały. Moja matka była kiedyś jedną z klientek Fedry. Sama marka wytatuowana na ple- cach Fedry, duży misterny kwiat dzikiej róży, oznaczający, że spłaciła dług jako sługa Naamy, została ukończona dzięki mecenatowi Melisandy. Nigdy nie chciałem wiedzieć, co się z tym wiązało. Po powrocie do Montrève Fedra udała się do gabinetu, żeby przeczytać listy mojej matki. We wszystkich innych pomieszczeniach panowała gorączkowa krzątanina, gdy słudzy i najemni szykowali się do niespo dziewanej podróży, pakując kufry i groma- dząc prowiant. Krążyłem po dworze w stanie nerwowego niepokoju, aż w końcu za- częto mnie prze pędzać z każdego pokoju, do którego wszedłem. Joscelin wziął mnie w karby, gdy naprzykrzałem się w spiżarni, gdzie Katherine po- magała matce. - Chodź ze mną. - Skinął ręką, w drugiej trzymając dwa drewniane miecze. - Sto- czymy pojedynek. - Teraz? - sprzeciwiłem się. - Nie jestem w odpowiednim nastroju. - Jesteś nakręcony jak bąk - stwierdził pragmatycznie. - To wyjdzie ci na dobre. Poszedłem za nim na dziedziniec, za ogródki ziołowe Richeliny. Joscelin codziennie rano przerabiał tam kolejne etapy rygorystycznych ćwiczeń kasjelickich. Choć uczył mnie od ponad dwóch lat, nie znałem ich wszystkich i nigdy nie poznam. Przez dzie- sięć lat, do dwudziestego rola życia, Joscelin poświęcał uwagę niewielu innym spra- wom - i od tamtej pory ćwiczył każdego dnia. Nie jest równie dobry jak kiedyś. Widziałem go w najlepszym okresie, tej strasznej nocy w Daršandze, kiedy wzniósł mur trupów w sali mahrkagira. Stało się to, zanim gwiazda zaranna zgruchotała mu lewą rękę. Nie sądzę, by ktokolwiek kiedykolwiek dorównał jego dokonaniu i modlę się, żeby nikt nigdy nie musiał. A jednak to nie Jo- scelin zadał cios, który miał największe znaczenie tej nocy. To Fedra zabiła mahrkagira szpilką do włosów. - Chodź. - Joscelin rzucił mi jeden z mieczy ćwiczebnych i przyjął postawę. - Za- czynaj. Zaatakowałem bez entuzjazmu, a on sparował z łatwością, wytrącając mnie z rów- nowagi.