mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Carlyle Liz - Lorimer Family 1 - Dzielna niewiasta

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Carlyle Liz - Lorimer Family 1 - Dzielna niewiasta.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 436 stron)

DZIELNA NIEWIASTA L I Z C A R L Y L E

Prolog Niewiastę dzielną któż znajdzie? Czerwiec 1818 r. Lord Delacourt sądził, że to właśnie ta. Chodzący ideał z piersiami jak dorodne brzoskwinie. Skąpa­ ne w złotoróżowym świetle popołudniowego słoń­ ca, które wdzierało się strumieniami przez świetlik w dachu stajni, błyszczały i podskakiwały przy naj­ drobniejszym ruchu, kusząc męskie usta. Pochylił się, by lepiej widzieć. Brzoskwinki pod­ skoczyły jeszcze raz, a Delacourt stwierdził, że z chęcią da się sprowadzić na złą drogę. Był zdumio­ ny - własnym pożądaniem i Wallym Waldronem, którego nie podejrzewał o taki gust co do kobiet. Nie był z początku przekonany, że ma ochotę na igraszki na sianie, i to jeszcze z dziewką znajo­ mego. Znudzony życiem i niezwykle wybredny wi­ cehrabia z zasady wolał inne kobiety - takie, które brały tylko jego szylingi i gasiły wyłącznie jego po­ żądanie. Mimo to kobieta - półnaga i z burzą ogniście ru­ dych loków - była zbyt pociągająca, by zostawić ją w spokoju. Aż do tej chwili dzień spędzany w New­ market był wyjątkowo nieciekawy. Pierwsze cztery 5

gonitwy nie przyniosły żadnych wrażeń ani profi­ tów. A w piątej Setting Star należący do Sandsa pierwszy przybiegł do mety, zwyciężając w zakła­ dach dwanaście do jednego. A jego koń przywlókł się na szarym końcu, Delacourt opróżnił więc sa­ kiewkę i ostatnią butelkę przyzwoitej brandy. Waldron patrzył z iskrą w oku, jak Setting Star przekracza metę. Wykrzywił usta w kąśliwym uśmiechu i spojrzał na Delacourta. W stajni czeka na niego pewna ponętna, rozgrzana kobietka, oznajmił oślizłym tonem, ale ponieważ fortuna mu dopisuje, wolałby nie ruszać się z miejsca. Znudzony i zły wicehrabia postanowił obejrzeć dziewczynę. - Wiedz jedno, chłopie - powiedział Waldron, mrugnąwszy okiem. - To ogień, nie kobieta! Praw­ dziwa kocica, ma długie pazury i potrafi być ostra! - Aha - odparł Delacourt bez entuzjazmu. Jesz­ cze nie spotkał takiego kotka, który nie mruczałby na jego widok. Rzeczywiście wyglądała na niezłe ziółko. Balan­ sując na odwróconym korycie, wicehrabia patrzył z fascynacją, jak dziewczyna miękkim, wężowym ruchem wkłada bawełnianą koszulkę. Kiedy sięg­ nęła po pończochy, zaschło mu w ustach i w płu­ cach zabrakło tchu, a gwar wyścigów utonął w zmysłowym niebycie. Och, tak. Delacourt chętnie zajmie miejsce Wal¬ drona u boku tej małej fille de joie. Nagle do niego dotarło: Brzoskwinka już się ubiera! Spóźnił się. Nim zdążył pomyśleć, zeskoczył z koryta i wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Burza złotorudych loków podskoczyła, pończo­ chy opadły na ziemię. Dziewczyna zasłoniła dłonią usta, jakby nie spodziewała się gościa, a niebieskie 6

oczy omal nie wyszły z orbit. Zdumiony Delacourt wziął ją w ramiona, przyciskając wargi do jej ucha. - Cicho, słodka - szepnął. - Wally żałuje, że nie mógł przyjść. Ale ja zadbam, byś nie czuła się roz­ czarowana. Ślicznotka najwidoczniej wolała Waldrona, bo zaparła się dłońmi o ramiona wicehrabiego, pró­ bując go odepchnąć. - Co z ciebie za jeden? - syknęła. - Wynoś się! Chyba oszalałeś?! Mimo upojenia alkoholowego Delacourt czuł, że ma przed sobą wyjątkowo doskonały okaz ko­ biecej urody. - Nie bądź taka - szepnął, łapiąc za okrągły ty­ łeczek. - Będziesz miała ze mnie więcej pożytku niż ze starego Wally'ego. I jeszcze zapłacę dwa razy tyle. - Przyciągnął jej biodra, wepchnął kola­ no między rozchwiane nogi i przechylił ją nieco do tyłu. Brzoskwinka szarpnęła się i zatoczyła w stronę ściany. Otworzyła oczy jeszcze szerzej i nabrała tchu, jakby zbierając się do krzyku. Zdezorientowany Delacourt zasłonił dłonią jej usta. Coś tu nie pasowało, ale krew pulsowała już w jego ciele, rozgrzewając lędźwie. Dziewczy­ na miała ogromne, prześliczne oczy i cudownie pachniała. Znikły logika i racjonalne myślenie. Za­ nim zdążył uporządkować rozbiegane myśli, za­ chwiał się niezgrabnie, a jeden z butów zaplątał się w rąbek jej koszuli. Upadli razem na siano. Delacourt znalazł się na górze. Jej koszula rozdarła się z głośnym trza­ skiem, a dziewczyna, wciąż wijąc się jak piskorz, otworzyła usta do krzyku. W Delacourcie walczyły dwa uczucia - pożądanie i oszołomienie. 7

- Na miłość boską, Brzoskwinko - szepnął, owładnięty wyłącznie myślą, że musi ją mieć. - Za­ płacę ci podwójną stawkę. - Chcąc wzmocnić per­ swazję, zabrał dłoń z jej ust i powiódł palcami po udzie. W odpowiedzi rudzielec nachylił się i go ugryzł! I to mocno. A potem wbił mu pazury w szyję. Ból był wyjątkowo podniecający. Delacourt za­ brał rękę i spojrzał na nią, czując, że robi mu się gorąco. - A więc tego chcesz? - szepnął jedwabistym to­ nem, zdumiony gustem starego Wally'ego. Rze­ czywiście niezła sztuka! Leżąca pod nim dziewczyna poruszyła się, kiedy odnalazł jej usta. Zamarła na chwilę, a potem przez moment sprawiała wrażenie, że się poddaje. Usta rozchyliły się lekko, a ciało wygięło delikatnie. No cóż! Wyglądało na to, że stary Wally trafił w dziesiątkę. Perwersja bywa cholernie ekscytują­ ca! Pocałował ją gwałtownie, z impetem wdziera­ jąc się w jej usta. Jęknęła słodko, a potem oddała pocałunek. Drżąc z rozkoszy, dotknęła językiem jego języka, powiodła dłońmi po jego ramionach, łopatkach i nieomal objęła go w pasie. Jeszcze chwila, a jej prawa noga owinęłaby się wokół jego kolana. Sekundę później opanowała się. Szarpnęła kola­ nem, nieomal pozbawiając go męskości. Nie trafiła, ale była blisko. Wiedział, że coś jest nie tak. A potem Brzo­ skwinka wyrwała mu garść włosów. Trochę za du­ żo tej namiętności, pomyślał. Trzeba uciekać. Zanim zdążył się ruszyć, pannica ponownie szarpnęła go za włosy, a potem wbiła pięść w że­ bra. Do diabła! Delacourt zaczął się obawiać, że 8

w Anglii jest za mało alkoholu, żeby odważyć się wziąć do łóżka tę rudowłosą czarownicę. Niech diabli wezmą Wally'ego! - Zrozumiałem, szanowna pani - mruknął, pró­ bując się podnieść. Dokładnie w tej chwili zaskrzypiały zawiasy. De¬ lacourt odwrócił głowę, a dziewczyna rozluźniła się, jakby poczuła ulgę. Do boksu wtargnął czło­ wieczek w samej bieliźnie. Wyglądał blado i nie­ zdrowo. Przybysza wmurowało w ziemię. - Na Boga, milady! - Odwrócił oczy. Delacourt podniósł się niezgrabnie i stanął twa­ rzą w twarz z kolejnym mężczyzną - młodym dżen­ telmenem, którego nazwisko gdzieś mu umknęło. Jak przez mgłę dotarło do niego w końcu, że coś jest nie tak. Może to nie ta stajnia? Z pewnością nie ta kobieta. - Och, Jed! - Jej głos drgał z emocji. - I Harry! Dzięki Bogu! - Podniosła się z ziemi, wstydliwie przytrzymując rozdartą koszulę. Harry? Przypomniał sobie. Młody Harold Mark- ham - jakiś tam. Zubożały hrabia... czegoś tam. De­ lacourt otrząsnął się jak mężczyzna i wyciągnął dłoń. Ale nikt nie chciał jej przyjąć. Harold Markham- -jakiś tam stał jak zaczarowany i gapił się jak sroka w gnat. - Przepraszam, Harry - Delacourt mruknął nie­ pewnie. - Sądziłem, że to dziewczyna Waldrona. Fatalna pomyłka, przykro mi. Ku jego zaskoczeniu dziewczyna osunęła się na ścianę, krzyżując ramiona w obronnym geście. A potem nabrała głęboko tchu i wydała z siebie westchnienie, które wstrząsnęło delikatną klatką 9

piersiową, wąskimi ramionami i brzmiało, jak gdy­ by pochodziło z głębi jej duszy. Zaniepokoił się. Boże, nie. Tylko nie to. Niech tylko nie zacznie płakać. Ogarnęła go panika, a dłonie zaczęły drżeć. Co najlepszego zrobił?! Poczuł mdłości. Miał wrażenie, że jego życie za­ tacza pełny krąg. W jednej chwili rudowłosa dziewczyna stała się zupełnie inną kobietą. W in­ nym, ciemnym i opustoszałym miejscu. Dawno te­ mu. Przerażoną i zdaną tylko na siebie. Delacourt złapał się za brzuch. Tylko nie to, zro­ bi z siebie pośmiewisko w boksie na wyścigach w Newmarket! Próbował się opanować i uspokoić żołądek, rozstrojony całodziennym piciem. Powoli podniósł wzrok i spojrzał na dziewczynę, która wciąż drżała, oparta o ścianę. Była prześliczna. Przez króciutką chwilę wyglą­ dała na zupełnie samotną, pozbawioną jakiejkol­ wiek opieki. Nie rozumiał dlaczego, ale cały ukry­ ty gniew, troskliwie upozowana arogancja, cała de­ kada zgorzknienia odpłynęły tak nagle, jak się po­ jawiły. Ogarnęło go współczucie. Pragnął ją wziąć w ra­ miona i przytulić do piersi. Zamarł. Nie. Niewinna czy nie, należała do Harry'ego. Z drugiej strony, nie rzuciła mu się w ramiona, cze­ go można się było spodziewać. Zesztywniała tylko, odsunęła się od ściany i schyliła po pończochy. Wyglądała normalnie. Była zła, ale wyglądała normalnie. To, co zobaczył przed chwilą, musiało być wytworem jego wyobraźni. Wicehrabia opanował się, przybierając zwykłą, nonszalancką minę. 10

- Cóż - powiedział lekko. - Wygląda na to, że nikt nie ucierpiał. Do widzenia państwu. Harry otworzył usta. - L...lordzie Delacourt? - wystękał w końcu. - Za.. .zanim pójdziesz, muszę zadać ci jedno pyta­ nie. Dlaczego napastowałeś moją siostrę? Wielebny Cole Amherst cieszył się właśnie mi­ łym popołudniem spędzanym z ukochaną małżon­ ką, kiedy do drzwi zapukał lokaj, anonsując wizytę lorda Delacourta, niesfornego szwagra. Głośne westchnienie, kilka delikatnych ruchów i pani zakończyła dyskretnie to, co rozpoczęła, po czym zawiązała mężowi krawat i z lekkim klep­ nięciem w pośladek odesłała go do obowiązków, z którymi zapewne wiązała się wizyta. Jonet, lady Kildermore, nigdy nie była wzorem cierpliwości. Odczekała kilka minut, opanowując krewki temperament. Ostatnio miała z bratem na pieńku. Był jej bratem przyrodnim i to - gwoli ścisłości - bękartem, a pokrewieństwo między nimi stanowiło tajemnicę dla świata. Jonet nie dbała o to. Kochała Davida z całego serca i dochowała tajemnicy. Ale na niebiosa! To nie był dobry czas na wizyty i znoszenie jego hu­ morów. Była pewna, że przyjechał do Elmwood, by wiercić jej dziurę w brzuchu. Tylko dlaczego jej nie zawołał? Poprosił Cole'a. Bardzo dziwne. Mąż i brat starali się nie okazywać wzajemnej sympatii. Sprawiali wrażenie, że uwiel­ biają się nawzajem dręczyć. Fakt faktem, trudno było sobie wyobrazić dwóch tak różnych męż­ czyzn. 11

Po co brat miałby spotykać się z Cole'em? Było już późno, a David miał spędzić tydzień w New­ market. Tymczasem znalazł się tutaj, w Cambrid­ ge, niemal trzydzieści mil od wyścigów. Podniesiony głos brata wtargnął na górę. W Jonet jak zwykle wygrała ciekawość. Wetknęła ostatnią szpilkę we włosy, pogładziła zaokrąglony brzuszek, odwróciła się od lustra i pobiegła na dół w tempie zupełnie nieodpowiednim dla kobiety w jej sta­ nie. Nie zbiegła nawet pół piętra, kiedy stało się ja­ sne, o czym jest rozmowa. - A ja mówię, do cholery, że za mnie wyjdzie! - Z salonu dobiegał głos brata. - A ty, Amherst, natychmiast poślij po biskupa! Użyj swoich wpły­ wów, żebyśmy dostali zgodę na ślub! I to natych­ miast! Do uszu Jonet dotarł wysoki, damski głos. - Na Boga, jesteś szalony! - krzyczała nieznajo­ ma. - Nie dość że gwałciciel, to jeszcze wariat! Pi­ jany wariat! A zdobądź i tuzin zgód na ślub! Prę­ dzej umrę jako zasuszona stara panna, niż wpusz­ czę cię do łóżka! Przez te wrzaski ledwie przebijał się głos Am¬ hersta, przywołujący ich do porządku. David nie dawał sobie nic powiedzieć. - Owszem, może i jestem szalony - spędziłem ostatnie trzy godziny w powozie z wrednym, rudym babsztylem! - Tak? - wrzasnęła w odpowiedzi. - A ciekawe, czyja to wina? Pani Birthwhistle, gospodyni, wychyliła głowę zza kuchennych drzwi. Tuż za nią stała kucharka. Jonet rzuciła im karcące spojrzenie, przeszła przez hol i weszła do salonu. 12

- Mój Boże - powiedziała, energicznie zamyka­ jąc za sobą drzwi. - Cóż za ciekawa debata! Cała służba podziela moje zdanie. Trzy pary oczu skierowały się na nią. Mąż zbladł, na twarzy brata malowało się rozgoryczenie i złość, ale uwagę Jonet przykuła dziewczyna o delikatnej urodzie i płomiennorudych włosach. I od razu zdo­ była jej serce. Pannica - bo trudno było ją nazwać kobietą - stała sztywno przy kominku w wytartej pelisie i niebieskiej sukience, która pamiętała lepsze cza­ sy. Przekrzywił jej się czepek, na policzkach widać było ślady łez, ale wyraz twarzy zdradzał nieugiętą wolę. Amherst zwrócił się do żony: - Kochanie, zabierz lorda Delacourta do biblio­ teki i zadzwoń po kawę. Bóg jeden wie, jak bardzo tego potrzebuje. - Do diabła, wcale nie! - Głos Davida był napię­ ty i ochrypły. To coś nowego, pomyślała Jonet. - Kawa, oczywiście - odparła gładko Jonet. - Ale najpierw bądź tak miły i przedstaw naszego gościa. - Mój Boże, gdzie moje maniery! - Cole zmierz­ wił dłonią czuprynę. - Lady Cecilio, to moja żona, Jonet Amherst, lady Kildermore. Moja droga, lady Cecilia Markham-Sands. - Wkrótce lady Delacourt! - warknął David. Lady Cecilia spiorunowała go wzrokiem i od­ wróciła się do Jonet, dygając wdzięcznie. Mimo podniszczonych ubrań sprawiała wrażenie dystyn­ gowanej młodej damy. No cóż! Kryje się za tym z pewnością ciekawa historia. Jonet jedną ręką przekręciła gałkę drzwi, a drugą wyciągnęła do brata. 13

- Davidzie? - Nie ma mowy! - David nachmurzył się jeszcze bardziej i skrzyżował ręce na piersi. - Nigdzie się nie wybieram, słyszysz? Zostałem niesłusznie oskarżony. Być może cała ta sytuacja to jeden wiel­ ki podstęp! Ale mimo to pragnę naprawić ten okropny błąd. - Błąd? - Lady Cecilia Markham-Sands oparła rękę na biodrze i spojrzała na niego wrogo. - Rzu­ ciłeś się na mnie jak zwierzę! Nie jestem przed­ miotem, który możesz wziąć, bo taki masz kaprys! David przyjął wyzwanie z błyskiem w oku. - Przez moment wydawało mi się, że nie oponu­ jesz, Cecilio. Oddałaś pocałunek, i to namiętnie. Sądzę, że ty również mnie pragnęłaś. Cecilia zachwiała się. - Twoja reputacja jest słynna na cały Londyn, mój panie. Jak mogłabym pragnąć kogoś takiego! - Ciekawe, dlaczego nie przyszło ci to do głowy, kiedy wetknęłaś mi język do ust. - Ty łajdaku! - Drgnęła, jak gdyby miała rzucić się na niego z pazurami i wydrapać oczy. Cole po­ wstrzymał ją łagodnie, kładąc dłoń na jej ramieniu. David cofnął się o krok i spojrzał desperacko na Cole'a. - Widzisz? To wariatka! Sekutnica! Nie wyjdę choćby dlatego, że nie pozwolę - skinął głową w jej stronę - by obrażała moje dobre imię. Dłonie Cole'a zacisnęły się w niechrześcijańskie pięści. - Daj spokój, Davidzie! To, do czego sam się przyznałeś, ma dużo większy wpływ na moją ocenę twojego postępowania. Idź z Jonet, bo jeszcze chwila, a zrobię coś, przy czym nasze utarczki słowne będą ledwie drobiazgiem. 14

Przez twarz Davida przemknął cień. Zniknęła gdzieś agresywna postura, ramiona opadły. Ruszył do holu za siostrą. Cole patrzył, jak zamykają się za nimi drzwi. Wymamrotał pod nosem przekleństwo i podszedł do stolika przy oknie. Drżącą ręką nalał dwa kie­ liszki wina. Wrócił do dziewczyny i wcisnął jej kieliszek w dłoń. - Drogie dziecko - powiedział łagodnie. - Napij się, proszę. Albo jeśli chcesz, dam ci trochę brandy. Dziewczyna wyprostowała się dumnie. - Dziękuję - powiedziała sztywno. - Nie potrze­ buję alkoholu. Cole nie odezwał się, wskazał tylko na fotel. Usiadła niechętnie, poprawiając suknię na kola­ nach. Cole odstawił kieliszek i podszedł do komin­ ka. Wziął pogrzebacz i poruszył rozżarzone węgle. Do diabła z Davidem! Nie, nie wolno mu tak mówić! Oczywiście nie dosłownie. Ale szwagier miał talent do przyciąga­ nia kłopotów. Cole obawiał się, że tym razem wpa­ kował się w coś, z czego tak łatwo się nie wywinie. Nie słyszał nigdy o lady Cecilii Markham-Sands. Prawdę mówiąc, angielska arystokracja niewiele go obchodziła; nie zaprzątał sobie głowy takimi bzdurami. Był człowiekiem nauki i pastorem, i te­ go się trzymał. Ale coś takiego! Nawet on zdawał sobie sprawę, że jeśli to się wyda, będzie ogromny skandal. Mógł tylko starać się ograniczyć rozmiar tej klęski. Odłożył gwałtownie pogrzebacz i zajął miejsce naprzeciw Cecilii. - Lord Delacourt - zaczął łagodnie - to mój przyjaciel, mimo że mogłaś odnieść inne wrażenie. 15

- Wspominał coś o tym - powiedziała z przeką­ sem. Cole wyciągnął dłoń. - Jestem duchownym i mogę cię zapewnić, że zrobię wszystko, żeby ci pomóc. Jeśli tylko mi za­ ufasz. Lady Cecilia spojrzała podejrzliwie, ale po chwi­ li przyjęła dłoń, kładąc na niej drobne, zziębnięte palce. Cole zaniepokoił się. Mimo ciepłego wiosenne­ go popołudnia dziewczyna wydawała się przemar­ znięta do szpiku kości. To szok, bez wątpienia. Do­ rzucił do ognia, jak tylko się pojawiła, drżąca i sa­ motna pośrodku wielkiego salonu. Ale ciepło ko­ minka nie na wiele się zdało. Ścisnął lekko jej palce. - Moja droga, powiedz, pod czyją jesteś opieką? W niebieskich oczach pojawił się gniewny ognik. - Z tego co pamiętam, pod swoją. Cole uśmiechnął się w duchu. - Pytałem tylko, lady Cecilio, czy masz jakąś ro­ dzinę? Ojca? Oczy dziewczyny zwęziły się w szparki. - Pyta pan, czy mam męskiego opiekuna? O to chodzi? - Mina zdradzała niesmak. - Odpowiedź brzmi: nie. Ojciec zmarł ponad rok temu. Mam starszego brata, Harry'ego, lorda Sands, ale to ra­ czej ja opiekuję się nim niż on mną. Cole poczuł falę ulgi. Dobrze. Przynajmniej ma brata. - Sądzę, że powinniśmy po niego posłać - po­ wiedział spokojnie. - Rozumiesz, milady, to po­ ważna sprawa. - Poważna sprawa? - powtórzyła jak echo, wyry­ wając dłoń. - Nie musi mi pan przypominać, byłam 16

przy tym, kiedy pański przyjaciel lord Delacourt postanowił się na mnie rzucić! Mój brat wie o wszystkim. To on się zgodził, by Delacourt zapa­ kował mnie do powozu jak jakąś paczkę i przy­ wiózł tutaj! Cole opuścił ramiona z rezygnacją. Potarł pal­ cem nos. Niedobrze. - Dlaczego przystał na coś takiego? Lady Cecilia zawrzała. - Bo jest idiotą bez krzty charakteru! - Poddała się po chwili i również opuściła ramiona. - Proszę mi wybaczyć - powiedziała łagodnie, przyciskając palce do skroni, jakby bolała ją głowa. - Nie wolno mi tak mówić. Harry po prostu nie miał pojęcia, co robić. - A co powinien zrobić, twoim zdaniem? - Cóż, nie codziennie pijani i natarczywi dżen­ telmeni rzucają się z łapskami na jego siostrę. A kiedy Delacourt zaczął wrzeszczeć, że Harry specjalnie zastawił na niego pułapkę... - Co takiego?! - przerwał gwałtownie Cole. - Co chcesz przez to powiedzieć? Lady Cecilia zadarła hardo głowę. - Wygląda na to, że twój przyjaciel Delacourt sądzi, iż jest wart tego, by para ubogich sierot wy­ musiła na nim małżeństwo. Nigdy dotąd tak mnie nie obrażono. - Gestykulowała gwałtownie. - Spę­ dzałam miło dzień na wyścigach, a tutaj rzuca się na mnie mężczyzna, o którym ledwie słyszałam! Cole pociągnął głęboki łyk sherry, przygotowu­ jąc się do trudnego pytania. - Wybacz mi, milady - powiedział w końcu - ale muszę zapytać. Co robiłaś w stajni? I to w stroju, jak rozumiem... No cóż, dama nie powinna się tam znaleźć, niezależnie od stroju. 17

Lady Cecilia speszyła się. - To przez Harry'ego. Ma długi. Nasza posia­ dłość. - Podniosła niebieskie oczy na Cole'a, ale ten nie rozumiał i wciąż patrzył na nią pytająco. Musi dowiedzieć się prawdy, nawet kosztem kilku łez. Lady Cecilia westchnęła i zaczęła od początku. - Chciałam powiedzieć, panie Amherst, że mój brat jest bardzo młody. I ma wyjątkowego pecha, chociaż to nie jego wina. - Potrząsnęła płomienny­ mi lokami. - To chyba rodzinna cecha. No i tak się składa, że oboje z Harrym nie jesteśmy jeszcze peł­ noletni. - Nie? - Fatalnie, pomyślał Cole. - Niestety. Jeszcze nie skończyłam osiemnastu lat, a Harry dwudziestu jeden. Nasz opiekun, wuj Reg­ gae, jest bardzo surowy dla Harry'ego. Czasem ma rację, to fakt. Tym razem Harry przegrał w karty z tym okropnym Waldronem i omal się nie pochoro­ wał ze zmartwienia. Więc zrobiłam jedyną rzecz, ja­ ką umiałam, żeby zarobić trochę pieniędzy... Cole wydał z siebie stłumiony krzyk. - O Boże! Cecilia roześmiała się nagle, głęboko i szczerze. - Na niebiosa, nie, panie Amherst! Chodzi o na­ szego konia! Setting Star, zwycięzca piątej goni­ twy! - Pochyliła się do przodu. - Tata trzymał go w Holly Hill, naszej posiadłości w Upper Bray¬ field. Setting Star to jedyny lut szczęścia, który zdarzył się naszej rodzinie. Biega jak marzenie i jedno zwycięstwo wystarczyło, aby Harry spłacił swoje długi. Inaczej Waldron powiedziałby o wszystkim wujowi. Cole przysunął się i oparł łokcie na kolanach. - Przyznaję, lady Cecilio, że nie mogę doczekać się końca tej historii. Mów dalej. 18

Dziewczyna skubała nerwowo materiał spódnicy. - Było tak: biedny Jed, dżokej taty, zjadł wczoraj makrelę w tawernie w Bottisham. - W Bottisham? - zachęcał Cole. - Okoliczne wioski są tańsze niż Newmarket. Radziłam mu, żeby zamówił placek z baraniną, tak jak ja i Harry. Ale on przed gonitwami zupełnie traci apetyt i... Cole odchrząknął. Już rozumiał, dokąd dziew­ czyna zmierza. - A więc wasz dżokej się rozchorował? Twój brat nie znalazł innego, więc zwrócił się do ciebie? A ponieważ jesteś niewysoka... - Cole nie dokoń­ czył zdania. Lady Cecilia ze wstydu spuściła wzrok. - Owszem. Jestem dobrym jeźdźcem, sir. W Holly Hill mamy niewiele służby i często poma­ gam Jedowi. Twierdzi, że świetnie sobie radzę, a jesteśmy podobnego wzrostu i postury. - Pode­ rwała głowę, odrzucając w tył ogniste loki. Oczy rozjaśniły się w końcu. - I wygrałam! Nikt nawet nie zauważył, że to nie Jed przekroczył linię mety. Cole spojrzał z powątpiewaniem na mleczną ce­ rę i ognistorude włosy. Jeden mały lok i dla uważ­ nego obserwatora wszystko byłoby jasne. - Drogie dziecko, jesteś pewna? - Tak. - Ściągnęła brwi. - Przynajmniej taką mam nadzieję. W przeciwnym razie zostałabym zdyskwalifikowana. Harry nie mógłby spłacić swo­ ich długów, co byłoby wyjątkowo niesprawiedliwe po wszystkim, przez co przeszłam. To jest główny powód jej zmartwień?! Cole miał ochotę potrząsnąć nią gwałtownie. Delacourt zruj­ nował jej reputację, być może bezpowrotnie, a ona tymczasem martwiła się o brata i jego długi. 19

Opanował frustrację. - Podziwiam twoje poświęcenie, ale mamy więk­ szy problem. Delacourt naraził na szwank twoją reputację i chce to naprawić, proponując ci mał­ żeństwo. Sądzę, że będzie nalegał. Nabrała tchu, ale nie dał jej dojść do słowa. - Pozwól, że skończę. Delacourt wkrótce zda so­ bie sprawę - o ile już tego nie zrobił - że to nie był żaden podstęp. To w głębi serca przyzwoity czło­ wiek. A ja jako duchowny czuję się w obowiązku prosić cię, byś zapomniała o tych słowach i przyję­ ła jego propozycję. Potrząsnęła przecząco głową. - Nie, panie Amherst. Nie zgadzam się. Co do mojej reputacji, nie zdążył mi nic zrobić. To znaczy, niezupełnie... Cole odkaszlnął dyskretnie. Rozumiał, ale czul się wyjątkowo niezręcznie. - Lady Cecilio, muszę spytać, kiedy lord Dela­ court cię pocałował, czy... To znaczy, David jest uważany za atrakcyjnego mężczyznę i jeśli w ja­ kiś sposób... spodobał ci się... - Cole poddał się w końcu, niezdolny wydusić z siebie tego pyta­ nia. Nie miało to znaczenia. Lady Cecilia była czer­ wona jak burak. - Rzeczywiście, jest atrakcyjny - przyznała gorz­ ko. - O błędach jego młodości krążą legendy. Co do moich, wolałabym je przemilczeć. Nie wyjdę za lorda Delacourta i na tym zakończmy sprawę. Dobrze? Cole pokiwał głową. W gruncie rzeczy był zado­ wolony, że odmówiła. Mimo zadziwiającego parcia ze strony wicehrabiego, by ożenić się z tym bied­ nym dzieckiem, Cole nie był przekonany, że brat 20

Jonet byłby dobrym mężem dla kogokolwiek. Tym bardziej w takich okolicznościach. Jedno widać było gołym okiem. Gdyby zapo­ mnieli przez chwilę o swym świętym oburzeniu, z pewnością zdaliby sobie sprawę, że czują do sie­ bie pociąg. Albo coś więcej. W oczach Davida pa­ lił się dziwny, obsesyjny płomień. A lady Cecilia była w równym stopniu zła na niego, jak na samą siebie, choć pewnie nie rozumiała dlaczego. Cole zastanawiał się, czy coś z tego wynika. Mo­ że nic. Może miała rację, lepiej zakończyć to tu i teraz. Odstawił kieliszek i splótł palce. - Dobrze, milady. Przychylam się do twego ży­ czenia. Ale powinnaś zdawać sobie sprawę, jeśli plotki ujrzą światło dzienne, będziesz zrujnowana, niezależnie od tego, co naprawdę się stało. Cecilia potrząsnęła gwałtownie głową. - Nikt się nie dowie. Harry z pewnością nie szep­ nie ani słowa, a Jedowi ufam nad życie. A jeśli Dela¬ court jest dżentelmenem, za jakiego go uważasz, bę­ dzie milczał. - Podniosła na niego pytający wzrok. - Jestem przekonany, że tak. Jesteś pewna, że nikt inny was nie widział? Lady Cecilia odwróciła wzrok, zagryzając dolną wargę. - Cóż, z pewnością widziano, jak wsiadam do powozu lorda Delacourta - odparła w końcu. - To bardzo źle? Ale był środek dnia i w powozie spędziliśmy ledwie kilka godzin. Przez dłuższą chwilę Cole stukał palcami w szkło kieliszka. Gdyby pojechali na przejażdżkę po jej rodzinnej wiosce, pod okiem rodziny... Mo­ że wtedy nie byłoby problemu. Ale rodziców już nie było, a bratu najwidoczniej zabrakło rozumu, żeby zabrać się z nimi. 21

Cole odezwał się w końcu: - Mam dobre rozwiązanie. Jutro David ogłosi wasze zaręczyny. - Krzyknęła z oburzenia, a on podniósł dłoń. - Nie, nie, moja droga. Pozwól mi skończyć. Moja żona powie, że jesteś jej bliską przyjaciółką, co pewnie będzie zgodne z prawdą, jeśli pobędziesz tu do wieczora. Co więcej, jeśli twój ojciec był hazardzistą... - Cole szukał po­ twierdzenia w jej oczach. Skinęła głową ponuro, wciąż zagryzając wargę. - ...to ojciec żony z pewnością dobrze go znał. Nikogo nie zdziwi fakt, że się znacie. Kilka zgrab­ nych kłamstewek i cały świat uwierzy, że ty i David spotkaliście się w Elmwood i od razu wpadliście sobie w oko. Lady Cecilia spojrzała na niego z powątpiewa­ niem. - Doprawdy, panie Amherst... Cole przerwał jej w pół słowa. - Ale że David to David, wkrótce przejrzysz na oczy i dasz mu kosza, na co zasługuje. Londyń­ ska śmietanka będzie szczęśliwa, widząc go w roli odrzuconego kochanka i z radością rzuci się na plotki. Studiował przez chwilę twarz dziewczyny. - Co ty na to? - zapytał łagodnie. Skinęła głową, choć nie wyglądała na zadowolo­ ną. Mimo ostrego tonu i brawury wyglądała na przerażoną. I osamotnioną. Cole westchnął w duchu. To było najlepsze roz­ wiązanie. Wstał gwałtownie, wyciągając rękę. - Chodźmy, moja droga. Musimy znaleźć Jonet i Davida. Ogłaszamy zaręczyny.

Rozdział 1 Niepoprawna Henrietta Healy Luty 1824 r. Hrabina Walrafen, w poprzednim życiu zwa­ na Cecilią Markham-Sands, była od niedawna wła­ ścicielką najwytworniejszej willi w Park Crescent. Najnowsze dzieło genialnego architekta, pana Na¬ sha, mogło się pochwalić najnowocześniejszymi wynalazkami w postaci toalet spłukiwanych wodą oraz elegancką fasadą pokrytą bladożółtą farbą, przypominającą gęste, topiące się masło. Park Crescent nie miał w sobie nic starego i dys­ tyngowanego, choć tytuł i nazwisko Walrafen tak. Hrabina myślała czasem, że od nadmiaru tych cech można się było udławić, a stęchłe przekona­ nie o własnej doskonałości czuć było aż z Maryle¬ bone. Oficjalny londyński adres Walrafenów znajdo­ wał się w samym sercu Mayfair, w olbrzymiej ka­ mienicy z cegły przy Hill Street. Hrabina wyprowa­ dziła się z niej tak szybko, jak tylko mąż wydał ostatnie tchnienie, odchodząc z tego świata w doj­ rzałym wieku lat pięćdziesięciu siedmiu. Jej przy­ brany syn Giles, dwa lata starszy od niej samej, 23

mieszkał tam teraz sam, co jej zupełnie nie prze­ szkadzało. Ze swojej strony hrabina Walrafen była bezpre­ tensjonalną posiadaczką jeszcze starszego i bar­ dziej dystyngowanego tytułu, co czasem irytowało jej męża i czego absolutnie nie potrafiła pojąć. Co po herbie, często zadawała sobie w duchu pytanie, skoro Markham-Sandsowie niemal bez wyjątku okazywali się bezwartościowymi i nierozumnymi pechowcami? Pierwszy hrabia Sands otrzymał szlachecki tytuł z rąk samego Wilhelma Rudego. Podczas jego rzą­ dów, odznaczających się chciwością i arogancją, Sandsowie byli jedną z nielicznych saksońskich dy­ nastii, które nie tylko przetrwały, ale kwitły pod normańskim jarzmem. Jak się udało ustalić lady Walrafen, była to ostat­ nia epoka, w której rodzinie dobrze się wiodło. Po Wojnie Róż stracili większość ziem. Gdy rozwią­ zano parlament, stanęli po stronie papistów, a kie­ dy do władzy doszła Maria Stuart, zwana Krwawą Mary, nagle stali się gorliwymi protestantami. Gdzieś w połowie siedemnastego wieku wżenili się w nowobogackich Markhamow, których również zarazili swoim pechem. Od tej chwili kolejni Mar­ kham-Sandsowie stawali po niewłaściwej stronie każdego konfliktu, rebelii, ulicznej awantury, a przynajmniej stawiali na złego konia na wyścigach. Cecilia westchnęła głośno. Nigdy nie rozumiała tej cechy swojej rodziny. Od bardzo młodego wieku wiedziała, że musi troszczyć się nie tylko o siebie, ale również o roz­ trzepanego starszego brata, obecnego hrabiego Sands. Dopóki nie ożenił się z Julią, która posta­ nowiła ją w tym wyręczyć. Cecilia wciąż nie była 24

pewna, jakie ma na ten temat zdanie, ale stało się to dla niej bezpośrednią motywacją, by opuściła dom i poszukała męża. Westchnęła na to wspomnienie i nachyliła się nad lustrem toaletki. Och, czyżby pod prawym okiem pojawiła się zmarszczka? Chyba tak. I kolej­ na pod lewym? Cóż. Przynajmniej jej życie nabra­ ło jakichś stałych elementów. Wzięła do ręki szczotkę. Rzuciła ją po chwili, patrząc tępo w przestrzeń. Miała okropne wraże­ nie, że jej życie skończyło się, zanim się naprawdę rozpoczęło. Pierwsza rocznica śmierci męża minę­ ła już sześć miesięcy temu. A mimo to w poważ­ nym wieku dwudziestu czterech lat czuła się tak, jakby wciąż była w głębokiej żałobie. Dlaczego? Czyżby go tak kochała? Nie, nie jako męża. Brakowało go jej? Nie, nie bardzo, ale... Nagle z garderoby dobiegł rozdzierający okrzyk. Etta! Cecilia schowała twarz w dłoniach. Na Boga, cóż ta dziewczyna znów wymyśliła? Etta pojawiła się w drzwiach, trzymając w rę­ kach szmaragdowozielony szal z wypaloną brązo­ wą dziurą. Przez dziurę widać było, że po policz­ kach dziewczyny płyną strumienie łez. - Pani Walrafen - jęknęła służąca, podnosząc zapłakane oczy. - Proszę spojrzeć, co narobiłam! Powinna mnie pani wychłostać, a potem obedrzeć ze skóry! - Nic się nie stało, włożę niebieską. Jak zwykle służąca nie słuchała. - Odłożyłam żelazko na chwileńkę, i proszę, co się stało! - By wzmocnić efekt, Etta potrząsnęła 25

materiałem. - Na co pani taka marna pokojowa! Taka niezdara! Za mało rozumu, żeby zajmować się takimi cudeńkami. - Wywróciła oczyma. - Wiem, wiem, skończę tam, skąd przyszłam. Cecilia poderwała się z krzesła i wyrwała zielony szal z rąk służącej. - Cicho, Etta. - Tupnęła nogą. - Dość takiego gadania, słyszysz? Przecież to tylko szal. Mam przynajmniej tuzin podobnych. Przestań płakać i weź się w garść! Jeśli sama nie będziesz w siebie wierzyć, to kto w ciebie uwierzy? - No dobrze. - Etta po raz ostatni pociągnęła nosem. - Przyniosę niebieski. Ale powiem pani od razu, że nie jest pani w nim tak ładnie jak w zie­ lonym. A chciałabym, żeby wyglądała pani choler­ nie dobrze... - Bardzo dobrze - poprawiła łagodnie Cecilia. - Bardzo dobrze na tym wieczorku u pani Row¬ land - powtórzyła gładko służąca - bo Giles będzie obserwował każdy pani krok. Cecilia przyglądała się, jak Etta, bez przerwy trajkocząc, pobiegła do garderoby, rzuciła znisz­ czony szal w kąt i strzepnęła błękitną suknię - wszystko na jednym oddechu. - Ach, psze pani, czasem to mam wrażenie, że on do pani czuje miętę. Nie, żeby w ogóle nie oglą­ dał się za kobietami, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. - Chyba nie - szepnęła Cecilia niepewnie, kładąc dłoń na czole. Mój Boże! Mimo upływu trzech tygo­ dni Etta wciąż była niepoprawna. - Po prostu czuje się za mnie odpowiedzialny, to wszystko. Zmieńmy temat, proszę. Jak mnie dzisiaj uczeszesz? Etta sprawiała wrażenie, że nie dosłyszała. 26

- A ta pani Rowland? - ciągnęła Etta, przebie­ rając w batystowej bieliźnie. - Fiu-fiu! Chytra z niej sztuka, prawda? Wygląda na wredną, taka koścista z wiecznie podniesionymi brwiami. A jej mąż to ponoć kuzyn naszego pana Amhersta. Nie­ słychane. - Jak my wszyscy, Amherst nie ma najmniejsze­ go wpływu na to, kto jest, a kto nie jest jego krew­ nym - odparła Cecilia sucho. - A co do Edmunda i Anne Rowland, to mogą okazać się pomocni. Je­ śli rzeczywiście są na tyle płytcy, że zrobią wszyst­ ko, by znaleźć się w tak zwanym dobrym towarzy­ stwie, tym lepiej! Trzeba płacić za zachcianki, a ja chętnie wyciągnę z nich parę groszy na rzecz misji. Z garderoby dobiegł głośny śmiech. - I z kogo jest chytra sztuka, psze pani? Ta zaro­ zumiała paniusia wkrótce zapłaci za parę sienni­ ków dla pana pastora, albo nie nazywam się Hen­ rietta Healy! - Etta! - No dobrze, już dobrze, psze pani. - Dziewczy­ na wystawiła głowę z garderoby, szczerząc się w złośliwym uśmiechu. - Ech, to się pastor uśmie- je! Właśnie, pastor nie powinien być taki przystoj­ ny, prawda? Cecilia wstała znad toaletki i zaczęła grzebać w kuferku na biżuterię w poszukiwaniu czegoś, co będzie pasowało do błękitnej sukni. - Rzeczywiście, robi wrażenie - przyznała nie­ chętnie Cecilia, kładąc na dłoni ciężki wisiorek z topazem. - Ale nie sądź go pochopnie, Etta. Jest całkowicie oddany Bogu i misji, chociaż może oka­ zuje to w niekonwencjonalny sposób. Zrobił mnó­ stwo dobrego w całym wschodnim Londynie. 27

Etta przytaknęła ze szpilkami w ustach. - Handlarzy żywym towarem jest tu pod dostat­ kiem, a on jest właściwym człowiekiem... Cecilia upuściła wisiorek. - Co powiedziałaś? Kogo? - Handlarzy żywym towarem, psze pani. - Trud­ no jej było mówić ze względu na szpilki w ustach. - A mówiąc o naszym pastorze, to ostatnio widzia­ łam jeszcze przystojniejszego dżentelmena. Przy­ jaciel pana Amhersta, a raczej jego żony. Nazywa się lord Delacourt. Fiu-fiu! Zna go pani? - Doprawdy, Etta! - zganiła służącą Cecilia. - Przestań plotkować! Co mnie obchodzi lord De­ lacourt! - Cecilia oblała się rumieńcem. - Dobrze, już dobrze. - Etta wzruszyła ramiona­ mi. - Przystojny jak się patrzy. Opowiadałam pani o mojej ciotce Mercy, prawda? Tej z wielkim do­ mem przy Radcliffe Highway? - Owszem - zawahała się Cecilia. Etta miała mnóstwo krewnych, a wielu z nich było na bakier z prawem. - A więc - zaczęła Etta - ciotka zna pewną ak­ torkę, bardzo elegancką, która wpadła w oko lor­ dowi Delacourtowi. Och, jak ją rozpieszczał! Dał jej dwie służące, powóz i tresowaną małpkę w czer­ wonym surducie z dzwoneczkami u szyi. Wszędzie ją zabierała, tę małpkę... - Dosyć, Etta - przerwała Cecilia po raz kolej­ ny, rzucając się na łóżko w desperacji. - Guzik mnie obchodzi tresowana małpka lorda Delaco¬ urta! Delacourt był ostatnim mężczyzną, o którym chciała myśleć. Przez ostatnich sześć lat robiła wszystko, żeby zapomnieć o tym przeklętym liber­ tynie. Nawet jeśli miał zmysłowe usta, a w zielo- 28