mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Carlyle Liz - Rodzina Neville 2 - Nie oszukuj księcia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Carlyle Liz - Rodzina Neville 2 - Nie oszukuj księcia.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 239 osób, 207 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 161 stron)

Prolog Niezwykła saga rodu Ventnor zaczęła się od opowieści o zdrajcy, następnie toczyła chaotycznie przez ponad wiek, nim dobiegła końca. Ventnorowie byli zadufanymi w sobie, szlachetnie urodzo- nymi l.udźmi, z dużą domieszką normandzkiej krwi. Zeniii się niemal wyłącznie między sobą, rzadko łącząc się z innymi rodami. Los Matyldy Ventnor nie był wyjątkiem. W wieku piętnastu lat posłusznie poślubiła swojego drugiego kuzyna, trzeciego księcia Warneham. Zaczęła mu rodzić dzieci tak licznie, że samych Ventnorów ów fakt wprawił w zdumienie. Sprawy biegły pomyślnie aż do pewnego zimowego, listopadowego dnia roku 1688, gdy książę, znany jako zatwardziały rojalista, z wyrachowaniem zdradził nie tylko króla, lecz ~ w opinii więk- szości - także swój kraj. W obliczu nadciągającej krwawej rebelii królowi groziło rozgromienie przez protestantów, którzy tylko czyhali na okazję od chwili kontrowersyjnej koronacji. Ventnorowie nie byli katolikami, lecz gorliwymi oportunistami, należącymi do fanatycznego odłamu Kościoła. Książę wziął zatem nogi za pas i uciekł na północ od Salisbury, tak jak czyniło wielu szlachetniej i gorzej urodzonych od niego, czmychając na drugą stronę - tę zwycięską. Miał wiele powodów do ratowania skóry. Jego książęce posiadłości należały do największych w Anglii, ale nie miały dziedzica. Matyldę, pomimo niezwykłej płodności, prześladował pech i rodziła wyłącznie córki. Powiła sześć dziewcząt - wszystkie urodziwe, każda na swój sposób. Jednak wszystkie według Warnehama były bezużyteczne, gdyż potrzebował syna, a jeszcze bardziej zwycięstwa. Gorąco przeświadczony o swojej racji książę wyruszył na czele grupy renegatów i zatrzymał się na obsypanym liśćmi wzniesieniu. Ku swojej uldze ujrzał protestancką chorągiew oddziałów Wilhelma Orańskiego, łopoczącą na wietrze. Pod nią zebrały się zastępy szlacheckich popleczników ,Wilhelma, skandujące imię Warnehama i wzywające go, by zjechał na dół. Książę był tak ukontentowany z przyjęcia, że zjeżdżając, nie spostrzegł u stóp zbocza nory wykopanej przez przemyślnego lisa. Pognany ostrogami wierzchowiec wpadł z całym impetem w dziurę, zachwiał się i wyrzucił Warnehama z siodła wprost na teren obozowiska. Jeździec uderzył głową o ziemię, skręcił kark i tak oddał ostatnie tchnienie u stóp swojego nowego króla. Chwalebna angielska rewolucja skończyła się niemal tak szybko, jak książę. Wilhelm Orański łatwo odniósł zwycięstwo, Jakub * uciekł do Francji, a dziewięć miesięcy później Matylda Ventnor urodziła * Jakub Edward Stuart, zwany Starszym Pretendentem (1688-1766), pretendent do tronu Anglii i Szkocji, syn Jakuba II. Po rewolucji 1688-1689 wraz z ojcem był na wygnaniu we Francji. Jako katolik był pozbawiony prawa do sukcesji tronu angielskiego. W 1701 r. ogłoszony przez Ludwika XIV królem Anglii jako Jakub III. Od 1719 r. żonaty z Klementyną Sobieską, wnuczką Jana III Sobieskiego (przyp. tłum. za encyklopedią PWN). bliźnięta - dwóch silnych, krzepkich chłopców. Nikt nie ośmielił się powiedzieć tego głośno, ale dzieci zupełnie były do siebie niepodobne. Starszy wyglądał jak idealna kopia matki, różowy, pulchny cherubinek, drugi miał długie nogi, krosty na ciele i czuprynę jasnych włosów. Co gorsza, żaden nie przypominał zmarłego ojca. To musiał być cud, dar niebios. Król Wilhelm i królowa Maria zarządzili przedstawienie dzieci na dworze, a król oznajmił oficjal- nie, że są kropla w kroplę podobni do księcia Warneham. Nikt nie odważył się podać stwierdzenia w wątpliwość, ponieważ ... no cóż, ponieważ jest to romans, a czymże jest romans bez szczypty dramatyzmu i domieszki oszustwa? Wilhelm zapewnił pierwszemu z chłopców tytuł książęcy, natomiast młodszemu obiecał własny pułk, podległy nie tylko jemu, ale i jego dziedzicom, w uznaniu męstwa znakomitego przodka. I w ten właśnie sposób, wedle rodzinnej legendy, losy Warnehamów rozeszły się na zawsze. Chłopiec, który stał pośrodku ogromnej biblioteki w domu Warnehamów, był więcej niż świadom opisanej legendy. Po upływie ponad dwustu lat to już nie był podział rodu, lecz czarna otchłań nie do pokonania. Mdliło go i bał się, że zwymiotuje tuż pod stopy księżnej. - Wyprostuj się, chłopcze. - Kobieta okrążyła go, a jej obcasiki stukały dźwięcznie o marmurową

posadzkę, jakby opukiwała cenną rzeźbę. Chłopiec z trudem przełknął ślinę, czując, jak wzbiera w nim żółć. Tak jakby mało było morder- czych pięciu mil dzisiejszej porannej podróży rozklekotanym wiejskim wozem, księżna pochyliła się i dała mu bolesnego kuksańca w brzuch. Oczy mu się zaokrągliły, ale wciąż trzymał się prosto i starał się patrzeć pokornie w podłogę. - Hm, wygląda na dość mocnego - zadumała się kobieta, rzucając spojrzenie mężowi. - Nie wyglą- da na zarobaczonego, a przy tym jest wystarczająco uniżony. No i na szczęście nie smagły. - Nie - burknął książę. - Dzięki Bogu, to wykapany major Ventnor, zwłaszcza te chuderlawe nogi i blond włosy. Księżna odwróciła się plecami do starej kobiety, która przyprowadziła chłopca. - Doprawdy, Warneham, czy mamy jakiś wybór? - mruknęła. - Musimy sami zdecydować i za- stanowić się, co wypadałoby zrobić po chrześcijańsku? Pani wybaczy, pani Gottfried - ostatnie słowa rzuciła niedbale przez ramię. Staruszka obserwowała księcia z kąta pokoju. J ego przystojną twarz wykrzywił grymas niesmaku i zwątpienia. - Po chrześcijańsku! - wykrzyknął. - Dlaczego zawsze to, co chrześcijańskie, wiąże się z tym, co nieprzyjemne ? Księżna splotła w afekcie dłonie. - Oczywiście, masz rację, Warneham, ale dziecko ma naszą krew, odrobinkę naszej krwi, ale jed- nak. Książę poczuł się urażony tą uwagą. - Ledwo krztynę! - odrzekł opryskliwie. - I na pewno nie może tu zostać. Niemożliwe, żeby pobierał lekcje razem z Cyrylem. Co by powiedzieli ludzie? Kobieta podeszła do męża. - Ależ naturalnie, że nie - ukoiła go. - Tak na pewno nie może się stać. Pani Gottfried podniosła się na swoich schorowanych nogach i dygnęła ponownie. - Wasza miłość, proszę o litość - błagała. - Ojciec chłopca poniósł bohaterską śmierć w bitwie pod Rolica*, walcząc za Anglię. Gabriel nie ma nikogo, kto by się nim zaopiekował. - Nikogo? - zapytała ostro księżna, rzucając kolejne łaskawe spojrzenie przez ramię. - Czyżby? Czy nie ma pani już żadnej rodziny w Anglii, pani Gottfried? Stara kobieta skłoniła się pokornie. - Zadnych krewnych, wasza miłość - wyszeptała, gotowa wyciągnąć ostatnią kartę z rękawa. - Ale moi bliscy oczywiście zajmą się Gabrielem i wychowają jak własne dziecko, jeśli taka jest twoja wola, pani ... - Na Boga, nie ma mowy! - Warneham zerwał się z fotela i jął przemierzać pokój. Był eleganckim mężczyzną, wciąż młodym i energicznym. Kroczył jak człowiek urodzony do chodzenia w szkarła- tach. - Przeklęty Ventnor, który stawia nas w tak niewygodnej pozycji! - utyskiwał. - Jeśli mężczy- zna popełnia mezalians, wtedy, na Boga, nie ma prawa wyruszać na wojnę i dać się zabić, choćby był królem, oto jest moje zdanie. - Z pewnością, mój drogi - zamruczała księżna. - Lecz już za późno na wymówki. Ten człowiek nie żyje, a dziecko musi sobie z tym poradzić. - Cóż, jednakowoż nie może mieszkać tutaj, w Selsdon Court - podkreślił książę. - Musimy myśleć o Cyrylu. I co powiedzą ludzie? - Więc jesteś prawdziwym chrześcijaninem? - ucieszyła się jego żona. Wtem urwała i klasnęła w dłonie, jak młoda dziewczyna. - Warneham, mam pomysł! Mógłby zamieszkać we wdowim** domu. * Bitwa pod Rolica miała miejsce 17 sierpnia 1808 w czasie wojen napoleońskich w Hiszpanii (przyp. tłum.). ** Dower house, czyli przebudowany duży dom, który zamieszkuje wdowa po poprzednim właścicielu majątku, podczas gdy nowy właściciel zajmuje główny dom (przyp. tłum.).

Pani Gottfried może mu towarzyszyć. Możemy jeszcze im przydzielić tego dziwaka, wikarego, jak mu tam, zapomniałam, kochanie ... ? - Needles. - Książę był zirytowany. - O, właśnie, Needles - powiedziała księżna. - Może przychodzić i uczyć chłopca. Zaprowadziła męża z powrotem do fotela. - Nie będzie tak źle. Przecież to tylko na jakiś czas. Już za dziesięć lat, albo nawet wcześniej, chłopak będzie mógł wstąpić do wojska. Zaciągnie się, jak jego ojciec i dziadek. - Wdowi dom? - książę zdawał się rozważać tę propozycję. - Dach przecieka i butwieją podłogi. Smiem twierdzić, że mimo wszystko możemy to naprawić. Chłopiec stał nadal pośrodku pokoju, tak spokojnie i sztywno, jak tylko potrafił. Bardzo się starał wyglądać jak żołnierz, jak ojciec. Zdawał sobie sprawę, że w tym spotkaniu, tutaj i teraz, cała jego nadzieja. Nawet gdyby o tym nie wiedział, powiedziałyby mu to łzy i modły babki, zanim opuścili dziś rano nędzną, przydrożną gospodę. Zdusił swoją dziewięcioletnią dumę, stłumił złość. Wy- prostował ramiona. - Czy mogę coś powiedzieć, szlachetny panie? - pisnął. Książę odwrócił się gwałtownie w stronę dziecka. Zapadła ponura cisza. Mężczyzna po raz pierwszy przyjrzał się chłopcu uważniej. - Tak - odrzekł w końcu niecierpliwym tonem. - Mów, chłopcze. - Ja ... ja bardzo chciałbym być żołnierzem, wasza miłość. Mógłbym pojechać na Półwysep*, szlachetny panie, i walczyć z Napoleonem jak tatuś. Do tego czasu nie będę sprawiać żadnego kłopotu, panie. Przyrzekam. Książę zmierzył go złośliwym .spojrzeniem. - Zadnego kłopotu, tak? Zadnego kłopotu! A dlączegóż zaczynam jakoś w to wątpić? - Zadnych kłopotów, panie - powtórzył chłopiec. - Obiecuję. Nie mógł wiedzieć, doprawdy żadne z nich nie mogło wiedzieć, jak strasznym kłamstwem miały okazać się te słowa. * W tym miejscu i dalej w książce chodzi o Półwysep Iberyjski (przyp. tłum.). Rozdział pierwszy Ostatnie promienie zachodzącego słońca ogrzewały pachnące trawy ogrodu Finsbury Circus. Gabriel bawił się drewnianymi zwierzątkami, ustawiając je po kolei na kocu. Tata nachylił się i swoją opaloną, szczupłą dłonią podniósł jedną z zabawek. - Gabe, jak nazywa się to zwierzę? Gabriel przestawił tygrysa na puste miejsce. - Fryderyk - odrzekł spokojnie. Ojciec roześmiał się. - Ale nie, chodzi mi o to, co to za gatunek zwierzęcia? Chłopiec uznał to za głupie pytanie. - Fryderyk to słoń. Przysłałeś mi go z Indii. - Racja, tak było - powiedział ojciec. Mama uśmiechnęła się. - Gabriel poznał całe królestwo zwierząt, już jak miał trzy latka, Charlesie. Nie sądzę, żebyś mógł nauczyć go jeszcze czegoś nowego. Mężczyzna westchnął i oparł się o ławkę. - Tyle rzeczy mi umknęło, Ruth - rzekł, biorąc żonę za rękę. - Zbyt wiele. I obawiam się, że umknie mi coś o wiele poważniejszego. Twarz kobiety posmutniała. - Och, Charlesie, nie o to mi chodziło. - Szybko sięgnęła do kieszeni po chusteczkę i zakaszlała w nią. - Ojej, wybaczcie mi, tak okropnie kaszlę. Ojciec zmarszczył brwi. - Musisz koniecznie dać się zbadać, jak tylko wyjadę, kochanie - skarcił ją. - Gabrielu, przypomnisz mamie? Jutro ma pójść do doktora Cohena, w żadnym razie później. - Tak, tato. - Chłopiec wziął jedną z małpek ze swojej kolekcji i wręczył mężczyźnie.

Ojciec zamachał małpką. - To dla mnie? - To Henry - objaśnił Gabriel. - Wróci z tobą do Indii, będziesz miał towarzystwo. Tata schował zabawkę do kieszeni munduru. Zwichrzył chłopcu włosy. - Dziękuję, mały. Strasznie będę za tobą tęsknić. Dobrze tu wam, tobie i mamie, z Zajde i Bube? Gabriel kiwnął głową. Kobieta położyła dłoń na kolanie męża. - Lepiej, byśmy tak dalej żyli, Charlesie, dopóki wszystko się nie ułoży - powiedziała łagodnie. - Na- prawdę. Bardzo cię to martwi? Mężczyzna ujął jej dłonie. - Martwiłbym się tylko wtedy, kochanie, gdybyś była nieszczęśliwa. * * * W biurach Przedsiębiorstwa Morskiego N eville przy Wapping Wall wrzało jak w ulu. Urzędnicy kursowali schodami w górę i w dół, z pilnymi umowami w ręku, rachunkami za fracht, polisami ubezpieczeniowymi, a czasem z filiżanką herbaty. Parny londyński sierpień nie pomagał w nerwowej pracy, chociaż otwarto na przestrzał wszystkie okna. Chłodny poranny powiew przynosił do środka tylko zaduch znad Tamizy i nic więcej. Panna Xanthia Neville, pochylona nad biurkiem, nie zwracała specjalnej uwagi na odór gnijącego szlamu ani fermentujących ścieków. Podobnie nie słyszała turkotu bednarskich wozów ani dzwonków i nawoływań flisaków na wodzie. Po niecałym roku pracy przy ulicy Wapping uod- porniła się na całe otoczenie. Tylko nie na tę przeklętą księgowość - jedna udręka! W zagniewaniu rzuciła ołówek i odgarnęła włosy z twarzy. - Gareth? - Podniosła wzrok na przechodzącego pracownika. - Siddons, gdzie jest Gareth Lloyd? Potrzebuję go, natychmiast. Siddons skłonił się i pomknął na dół. Po kilku minutach pojawił się Gareth, wypełniając swoją barczystą postacią całe drzwi przestronnego biura, które oboje zajmowali. Przesunął wzrokiem po twarzy Xanthii. - Gdy się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy, moja droga - stwierdził, opierając się ramieniem framugę. - Nie zgadzają ci się te wszystkie kwoty? - Nawet do tego jeszcze nie doszłam - westchnęła. - Nie mogę znaleźć dokumentów rozliczających wyjazd Eastleya, by podliczyć wszystkie koszty. Bez pośpiechu podszedł do biurka i spod sterty papierów wyjął cały raport dotyczący wyjazdu. Xanthia opuściła ramiona i wzniosła oczy do góry. Gareth przyjrzał jej się chwilę. - Denerwujesz się? To zrozumiałe, Zee. Jutro tej porze będziesz już mężatką. Dziewczyna przymknęła oczy i położyła dłoń na brzuchu w wymownym, typowo kobiecym geście. - Diabelnie się boję - zgodziła się. - Nie ślubu, bo tego przecież chcę. Pragnę Stefana. Ale ... chodzi o całą ceremonię. Ludzi. Jego brat zna wszystkich i wszystkich zaprosił. Jednak nie śmiem niczego przekładać ... Gareth zacisnął dłoń na oparciu krzesła Xanthii. Nie dotknął jej, obiecał sobie kiedyś, że nigdy jej już nie dotknie. A jednak teraz chciał to zrobić. - Musiałaś zdawać sobie sprawę, Zee, że do tego dojdzie. I nie to jest najgorsze. Gdy zostaniesz lady Nash i ludzie dowiedzą się, że odważyłaś się zarabiać na swoje utrzymanie, powiedzą ... - Nie pracuję na swoje utrzymanie! - obruszyła się. - Jestem właścicielką przedsiębiorstwa arma- torskiego, a ściślej mówiąc, jest ono własnością mojej rodziny oraz twoją. Należy do nas wszyst- kich. A ja tylko ... doglądam interesów. - To są niuanse, moja droga - powiedział Gareth. - Trzymam kciuki, by udało ci się wszystkich przekonać, że jest tak, jak mówisz. Xanthia podniosła głowę i zasępiła się. - Gareth ... powiedz, proszę, że wszystko będzie dobrze. Naturalnie nie chodziło jej w tej chwili o ślub, ale o firmę, o którą troszczyła się jak o własne dziecko. Z biegiem czasu spółka stawała się dla niej coraz ważniejsza. - Wszystko się ułoży - obiecał mężczyzna. - Nie wyjeżdżasz w podróż poślubną na dłużej niż ty- dzień, a my postaramy się ci tu dorównać. Jeśli zajdzie taka potrzeba, wynajmiemy kogoś do

pomocy. A ja będę co dzień w biurze, dopóki nie wrócisz. - Dziękuję. - Uśmiechnęła się lekko. - Ogromnie ci dziękuję, Gareth. Obiecuję, że prędko będziemy z powrotem. Wtedy mężczyzna złamał dane sobie przyrzeczenie i przesunął palcem po jej podbródku. - Nie martw się, Zee - wyszeptał. - Obiecaj mi tylko, że nie będziesz zatroskana. Myśl o nowym, szczęśliwym życiu, które cię czeka. Jej twarz pojaśniała na chwilę, nabrała szczególnego wyrazu przeznaczonego dla tylko jednego męzczyzny. - Przyjdziesz jutro rano, dobrze? - Niemal zabrakło jej tchu. - Do kościoła? - Nie wiem. - Odwrócił wzrok. - Gareth. - Głos Xanthii zabrzmiał surowo. - Masz tam być. Jesteś moim ... najlepszym przyjacielem. Proszę. Nie zdołał odpowiedzieć. Rozległo się słabe pukanie do drzwi. Gareth odwrócił się i zobaczył starszego, siwowłosego jegomościa stojącego na progu oraz głównego księgowego, pana Bakely, który kręcił się w cieniu za plecamł gościa, mocno zakłopotany. - C;zym możemy panu służyć? - odezwała się zniecierpliwiona Xanthia. Jednym z zadań pana Bakely było przyjmowanie gości w kantorze na dole, nie w biurach zarządu na piętrze. Nieznajomy wszedł do pokoju i stanął w świetle słonecznym. Miał na sobie prosty, lecz dobrze skrojony garnitur, złote okulary i trzymał wypolerowaną, skórzaną teczkę. Z pewnością bankier z centrum Londynu, zgadywał Gareth, lub, co gorsza, notariusz. Kimkolwiek był, nie wyglądał na posłańca radosnych wieści. - Panna Neville, nieprawdaż? - zagaił gość, kłaniając się sztywno. - Nazywam się Howard Caven- dish z Wilton, firma Cavendish i Smith z Gracechurch Street. Szukam jednego z pani pracowników, pana Garetha Lloyda. Nieoczekiwanie wzrosło ogólne napięcie. Gareth postąpił krok naprzód. - Ja jestem Lloyd - odpowiedział. - Lecz jeśli chodzi o kwestie prawne, proszę się z nimi skierować do naszych adwokatów w ... Gość podniósł wolną dłoń. - Niestety, obawiam się, że moja wizyta ma raczej prywatny charakter - objaśnił. - Muszę zająć panu chwilę. - Pan Lloyd nie jest pracownikiem, drogi panie. Jest współwłaścicielem - wtrąciła butnym tonem Xanthia i wysunęła się zza biurka. - Trzeba się z nim umawiać na spotkanie. Po twarzy notariusza przemknął ślad zdumienia, lecz zaraz zniknął. - Ach, tak ... rozumiem. Proszę mi wybaczyć, panie Lloyd. Pogodzony z tym, co zdawało się nieuniknione, Gareth podszedł do swojego mahoniowego, lśnią- cego biurka i wskazał mężczyźnie krzesło naprzeciwko. Czuł się zmieszany z powodu nieznajome- go. W tej chwili był niewymownie wdzięczny Xanthii, że swego czasu poświęciła niemałą sumkę na odnowienie zaniedbanego biura, które teraz mogłoby zadowolić nawet notariusza. Pan Cavendish rzucił kobiecie niepewne spojrzeme. - Wszystko w porządku - zrozumiał Gareth. - Panna Neville i ja nie mamy przed sobą żadnych sekretów. - Doprawdy? - Brwi gościa uniosły się. Z trzaskiem otworzył teczkę. - Ufam, że jest pan tego pewien. - Niech mnie! - mruknęła Xanthia. - To brzmi pasjonująco. - Zaciekawiona przysunęła fotel z lewej strony biurka Garetha. Notariusz zaczął wyjmować z teczki plik papierów. - Muszę przyznać, panie Lloyd, że okazał się pan nadzwyczajną zwierzyną. - Nie wiedziałem, że ktoś na mnie poluje. - Też tak sądzę. - Usta gościa wykrzywiły się, jakby obowiązki budziły w nim wstręt. - Moja firma szukała pana od miesięcy. Choć opanowany głos na to nie wskazywał, Gareth denerwował się coraz bardziej. Zerknął na

Xanthię, przekonany teraz, że powinien był ją odesłać. Odchrząknął. - A gdzie pan mnie szukał? Przedsiębiorstwo Morskie Neville jeszcze parę miesięcy temu miało główną siedzibę w Indiach Zachodnich. - Tak, tak, odkryłem ów fakt - odrzekł spiesznie Cavendish. - Chociaż pochłonęło to mnóstwo mo- jego czasu. Nie ma zbyt wielu osób w Londynie, które pana pamiętają, panie Lloyd. W końcu jed- nak odnalazłem pewną starszą kobietę w Houndsditch, wdowę po miejscowym złotniku, która pa- miętała pana babkę. - Houndsditch? - Xanthia nie dowierzała własnym uszom. - Jaki to ma związek z tobą, Gareth? - Moja babka spędziła tam ostatnie miesiące swojego życia - mruknął Lloyd. - Miała wielu przyjaciół, lecz domyślam się, że większość z nich już nie żyje. - Niemal wszyscy. - Pan Cavendish wertował papiery. - Prócz jednej staruszki. Powiedziała nam, że raz napisał pan do babki list, twierdziła, że z Bermudów. Kiedy okazało się, że to nieprawda, uznała, że to były Bahamy. Także chybione. Przerzuciła się na inne litery alfabetu i pognała nas na Jamajkę. - Chodziło o Barbados - burknął Gareth. - Właśnie tak. - Notariusz uśmiechnął się niechętnie. - Mój pracownik zwiedził prawie cały świat, szukając pana. Śmiem przyznać, że kosztowało to majątek. - Jakże mi przykro - zgodził się Lloyd. - Ależ ja za to nie płacę - wyjaśnił Cavendish. - Pan pokrywa koszty. - Słucham ... ? - A dokładnie pana majętności - uściślił gość. - Pracuję dla pana. Gareth roześmiał się. - Proszę wybaczyć, ale to jakaś pomyłka. Jednak notariusz znalazł wreszcie długo poszukiwany dokument. Przesunął go po blacie biurka. - Pana kuzyn, książę Warneham zmarł - powiedział beznamiętnie. - Niektórzy mówią, że został otruty, jednakowoż nie żyje, z największą korzyścią dla pana, panie Lloyd. - Jaki książę?? - Xanthia wbiła wzrok w pana Cavendisha. - Warneham - powtórzył gość. - Oto raport sędziego śledczego. Napisano: śmierć na skutek nie- szczęśliwego wypadku, choć mało kto w to wierzy. A oto badanie rodowodu z Arms College wskazujące pana jako dziedzica tytułu i majątku książęcego. - Dzie ... Co?! - Gareth zmartwiał. Zrobiło mu się niedobrze. To musi być pomyłka. Xanthia nachyliła się do niego. - Gareth ... ? Pan Cavendish ciągnął wątek. - Mam jeszcze kilka papierów, które pilnie wymagają pana podpisu. Panuje w nich straszny bała- gan, jak można sobie wyobrazić. Książę zmarł w październiku zeszłego roku, a plotki narosłe wo- kół jego śmierci tylko się nasiliły. - Przepraszam, jaki książę? - wtrąciła się znów Xanthia ostrym tonem. - Gareth, o czym on mówi? Mężczyzna odsunął od siebie dokumenty, jakby parzyły żywym ogniem. - Nie mam pojęcia. Nagle poczuł się niepewny, rozgniewany. Nie myślał o Warnehamie od kilkunastu lat, a przynaj- mniej próbował. A teraz, zamiast odczuwania spodziewanej przyjemności i satysfakcji na wieść o śmierci księcia, ogarnęło go dziwne, niemiłe odrętwienie. Otruty? A on sam ma odziedziczyć tytuł książęcy? Nie, to niemożliwe. - Myślę jednak, że byłoby najlepiej, gdyby poszedł pan własną drogą - oznajmił Cavendishowi. - Musiała zajść pomyłka. A my tutaj w ruchliwym kantorze mamy mnóstwo pracy. Notariusz podniósł głowę znad papierów. - Pan wybaczy, ale urodził się pan jako Gabriel Gareth Lloyd Ventnor, czyż nie? Jako syn majora Charlesa Ventnora, który zginął w Portugalii? - Nigdy się nie wypierałem swojego ojca - odrzekł Gareth. - Był bohaterem i przepełnia mnie duma, że jestem jego synem. Jednak reszta rodziny Ventnor, jeśli o mnie chodzi, może spłonąć w piekle.

Pan Cavendish rzucił gniewne spojrzenie znad złotych okularów. - W tym sęk, panie Lloyd - zniecierpliwił się. - W rzeczywistości nie ma rodu Ventnor. Pan jest całym tym rodem, pan jest ósmym księciem Warneham. A więc, jakby pan mógł poświęcić trochę uwagi tym dokumentom ... - Nie - zaprzeczył kategorycznie Gareth. Zerknął na Xanthię, której oczy zrobiły się wielkie jak spodki. - Nie chcę mieć nic wspólnego z tym draniem. Absolutnie nic. Dobry Boże, jak mogło się coś takiego wydarzyć? - Osobiście myślę, że pan wie, jak mogło do tego dojść, panie Lloyd - uciął Cavendish. - Ale przeszłość należy zostawić w tyle i iść naprzód, nieprawdaż? A poza tym prawo zabrania panu odmowy przyjęcia tytułu. Fakt jest faktem. Jedyne, co może pan zrobić, to zająć się swoim majątkiem i związanymi z tym obowiązkami, albo pozwolić, by wszystko obróciło się w ruinę, jeśli taka jest pana wola ... - Ale Warneham był dziarski i pełen wigoru. - Gareth zerwał się na nogi. - Z pewnością ... na litość boską, z pewnością musi mieć jakichś potomków?? Pan Cavendish potrząsnął głową. - Nie, wasza miłość - odparł uroczyście. - Los nie sprzyjał świętej pamięci księciu. Gareth dobrze wiedział, na czym polegała owa nieprzychylność losu, a teraz miał jeszcze Warne- hamowi za to dziękować. Czy to możliwe, że sukinsyn otrzymał, na co zasłużył? Jął przemierzać pokój, jedną ręką pocierając kark. - Dobry Boże, nie może być - mruczał. - Byliśmy słabo spokrewnieni, w najlepszym razie jako kuzynowie w trzecim stopniu. Czy na pewno prawo dopuszcza taką ewentualność? - Obaj jesteście praprawnukami trzeciego księcia Warneham, który bohatersko poległ w bitwie po stronie Wilhelma Orańskiego - objaśnił gość. - Książę miał dwóch bliźniaczych synów, pogro- bowców, urodzonych w odstępie minut. Warneham nie żyje, jego syn Cyryl zmarł przed ojcem, a pan jest jedynym potomkiem drugiego bliźniaka. Stąd też Arms College wnosi, że ... - Wymysły Arms College są gówno warte - zbuntował się Gareth. - Chcę ... - Jak ty się wyrażasz! - zbeształa go Xanthia. - Usiądź i wszystko mi wytłumacz. Czy naprawdę nosisz drugie nazwisko Ventnor? Czy ktoś naprawdę zamordował twego wuja? W tej samej chwili do biura wparował czarnowłosy dżentelmen, wymuskany dandys. Niósł ze sobą coś wielkiego i lśniącego. - Dzień dobry, moi drodzy! - zanucił. Mocno już podenerwowany Gareth zakręcił się w miejscu. - A co w nim, do cholery, takiego dobrego?! Xanthia tym razem nie zareagowała. - Na niebiosa, panie Kemble, co pan tam ma? - wstała z miejsca. - Bez wątpienia kolejny przeceniony rupieć. - Gareth wyrósł tuż obok jegomościa, który troskliwym ruchem zasłonił przedmiot. - To jest amfora z czasów dynastii Tang - odciął się pan. Kemble. - Nie dotykaj jej, ty filistyński prostaku! - Ale po co? - Xanthia była zdezorientowana. - To ozdoba na marmurowy parapet. - Dandys przemknął przez pokój i postawił wazę na miejscu. - O tutaj! Idealnie. Teraz macie właściwą dekorację. - Zawirował w miejscu. - A teraz, och, proszę wybaczyć moje najście. Na czym skończyliśmy? Pan poyd uśmiercił wuja, tak? Nie dziwi mnie to. - Zle się wyraziłam, pewnie chodziło o kuzyna? - poprawiła się Xanthia, przedstawiając pana Kemble notariuszowi. - A ja nikogo nie "uśmierciłem" - rzucił ostro Gareth. - Prawdę mówiąc, sprawdziliśmy to - odezwał się znów Cavendish oschłym tonem. - Pan Lloyd ma doskonałe alibi. Był na środku Oceanu Atlantyckiego, kiedy zdarzyło się nieszczęście. Xanthia pozostała nieczuła na sarkastyczną uwagę· - I najbardziej wstrząsająca wiadomość, panie Kemble! - Położyła dłoń na rękawie skórzanego płaszcza nowego gościa. - Gareth zostanie księciem! - Och, na Boga, Zee! - zezłościł się Lloyd. - Mogłabyś być cicho!

- Mówię zupełnie poważnie - mówiła dalej Xanthia. - Gareth ma w swojej rodzinie ukrytego księcia. - Ach, tak ... naturalnie. Jak my wszyscy. - Dandys uśmiechnął się z przymusem. - Z kim pan jest powiązany? - Z Warnleyem - pospieszyła z odpowiedzią Xanthia. - Z Warnehamem - poprawił notariusz. - Z żadnym z nich - Gareth był zawzięty. - Pan Cavendish będzie musiał dalej potrząsać tym swoim drzewem genealogicznym, aż spadnie zeń kolejna małpa. Pan Kemble wzniósł ręce. - Cóż, przyjacielu, tym razem nijak ci nie pomogę - zwrócił się do Lloyda. - C'est la vie, non*? No, moi drodzy, muszę uciekać. Nie ośmieliłbym się wtrącać do sprawy, ale wzmianka o morderstwie była zbyt smakowita, by ją zlekceważyć. Krwawe szczegóły poznam później. - Dziękuję jeszcze raz za śliczną ozdobę, panie Kemble - powiedziała Xanthia. Wytworny dżentelmen zatrzymał się, by ująć dłoń Xanthii i nachylić się nad nią. - Wypada mi poczekać z pocałunkiem do jutra, w portyku kościoła Świętego Jerzego, moja droga, * C'est la vie, non? fr. - Takie jest życie, czyż nie? (przyp. tłum.). kiedy będę już mógł cię oficjalnie nazwać markizą Nash. Na te słowa notariusz wyprostował się nieco na krześle. - Proszę mi wybaczyć - odezwał się, gdy pan Kemble zniknął w drzwiach. - Ale zdaje mi się, że wypadałoby złożyć gratulacje? - Jutro rano biorę ślub - zarumieniła się Xanthia. W tejże chwili na progu biura pojawiła się kolejna osoba. Gareth spojrzał poirytowany. To był pan Bakely. - Bardzo pana przepraszam, ale właśnie wpadł do nas goniec z Woolwich. Zauważono, jak "Mar- garet Jane" wpływa do Blackwall Reach. - Bogu niech będą dzięki! - Xanthia przycisnęła dłoń do piersi. - Najwyższy czas, do diaska! - Gareth zerwał się na nogi, odpychając z łoskotem krzesło. - Czy życzy pan sobie, by wprowadzić statek do doków West India, czy powinien płynąć w górę rzeki? - dopytywał się pan Bakely. - Musi być w dokach - nakazał mężczyzna. - I poślij po moją dwukółkę. Pojedziemy razem na miejsce, by przekonać się, na ile sytuacja jest zła. Xanthia także wstała. - Bardzo mi przykro, panie Cavendish, ale mimo że pana historia jest tak zajmująca i, muszę przyznać, słuchałam jej w napięciu, musimy natychmiast jechać zobaczyć "Margaret Jane". Trzy miesiące statek stał w porcie Bridgetown i przez tyfus stracił jedną trzecią załogi. To dla nas bardzo ważne. Sądzę, że pan zrozumie? - Ty nie jedziesz, Zee - oznajmił Gareth surowym tonem. Ubierał się już w swój podróżny płaszcz, pomny tylko nagłego obowiązku. Dziewczyna położyła dłoń na brzuchu. - Nie, rzeczywiście nie powinnam ... - Uśmiechnęła się do pana Cavendisha, który również się podniósł, choć z wyraźną niechęcią. - Cóż mam począć z książęcymi dokumentami? Gareth nic nie odpowiedział, pochłonięty zbieraniem się do wyjścia. - Proszę je zostawić na biurku pana Lloyda - zaproponowała Xanthia. - Jestem pewna, że zajrzy do nich później. Gość był zdenerwowany. - Ale mamy mnóstwo spraw, które są niesłychanie pilne. Jego wysokość powinien się o nie za- troszczyć. - Proszę nie rozpaczać -szepnęła łagodnie kobieta. - Gareth przejmie obowiązki, tak jak zawsze. I

jestem zupełnie przekonana, że z typowym dla siebie zimnym profesjonalizmem poradzi sobie z każdym problemem, jaki się pojawi. Notariusz nie zwrócił na nią wielkiej uwagi. - Proszę pana - zwrócił się do pleców Lloyda. - Naprawdę nie można tego odwlekać. Gareth porwał z półki księgę rachunkową. - Będę za jakąś godzinę lub dwie - rzucił Xanthii. - Przekażę kapitanowi Barrettowi pozdrowienia od ciebie. - Proszę poczekać, wasza miłość! - błagał Cavendish. - Spodziewają się pańskiej natychmiastowej wizyty w Selsdon Court. Księżna czeka. - Księżna? - zdumiała się Xanthia. Notariusz nie zareagował na jej pytanie. - Wszystko pozostawiono w zawieszeniu, panie - naciskał. - Nic nie może dłużej czekać. - No to, do cholery, sobie poczeka - mruknął Gareth, nie patrząc na żadne z nich. - Może sobie czekać do końca świata, tak mi na tym zależy. - Wasza miłość, proszę! To jest niedorzeczne! - Dziedziczna krew nie czyni człowieka, panie Cavendish - ofuknął go Gareth. - Częściej przynosi mu zgubę. - I bez słowa więcej pomknął po schodach za panem Bakely. Xanthia odprowadziła notariusza do drzwi. Spojrzał na nią z góry, marszcząc brwi. - Naprawdę nie mogę tego zrozumieć - mruknął. - Jest księciem. Wszak na pewno zdaje sobie sprawę ze szczęśliwego losu? Jest teraz arystokratą w królestwie, jednym z naj bogatszych w Anglii. - Gareth jest tak pewny siebie, że czasem staje się szorstki, panie Cavendish - pdrzekła. - Sarn do wszystkiego doszedł w życiu,· a równocześnie pieniądze niewiele dlań znaczą. Oba wyjaśnienia widocznie przerosły pojęcie notariusza. Wymienili pożegnalne uprzejmości i wyszli z gabinetu. Gdy jednak dotarli do schodów, w Xanthii zakiełkowała jeszcze jedna wątpli- wość. - Panie Cavendish, czy wolno mi spytać, kto mógł życzyć sobie śmierci księcia? Czy są jacyś ... podejrzani? Ktoś będzie aresztowany? - Tak jak każda bardzo wpływowa osoba, książę miał wrogów - przyznał gość. - A jeśli chodzi o po- dejrzanych, to plotki niestety wskazują na wdowę po mm. - Dobry Boże! - Oczy Xanthii zrobiły się okrągłe. - Biedna kobieta, jeśli rzeczywiście jest niewinna. - Ufam, że tak jest - odrzekł notariusz. - I dowiódł tego sędzia śledczy. Poza tym księżna pochodzi z potężnej rodziny. Nikt nie ośmieliłby się oskarżać jej publicznie, nie mając dowodów. - Jednakże w angielskim towarzystwie choćby nikła pogłoska o skandalu ... - Dziewczynę ogarnął nagły chłód, aż potrząsnęła głową. - Księżna Il!usi być o krok od zrujnowania reputacji. - Smiem twierdzić, że bardzo blisko - zgodził się smutno Cavendish. Zszedł na dół ze skórzaną teczką w ręku, sprawiając wrażenie o wiele bardziej zatroskanego, niż gdy przyszedł. Xanthii aż zawirowało w głowie. Cicho zamknęła za sobą drzwi biura i oparła czoło o zimne, wy- polerowane drewno. Co takiego się wydarzyło, na litość boską? Co Gareth ukrywał przez te wszystkie lata? N ajwyraź- niej coś dużo poważniejszego niż nieszczęśliwe dzieciństwo. Gareth k s i ę c i e m? Wtem 9lśniło ją. Jej brat, Kieran, może znać prawdę. Zwawym krokiem przeszła przez pokój, brzęknęła dzwonkiem. Zaczęła bezładnie zbierać papiery z biurka i upychać je do pękatej już teczki. - Poślij po mój powóz - rozkazała młodemu pracownikowi, który pojawił się w drzwiach. - Jadę na obiad z lordem Rothewellem. Rozdział drugi Gabriel mocno ściskał dziadka za rękę, przestraszony mknącymi kołami wozów oraz iskrzący mi kopytami koni. Wszyscy się spieszyli, krzyczeli, przepychali w ulicznym tłoku. Jak by powiedziała babcia, miszugenes, opętani szaleńcy. - Zajde, ja ... ja chcę do domu. Dziadek spojrzał na niego z uśmiechem.

- Co, nie podoba ci się to miejsce, Gabrielu? A powinno. - Czemu? Tu jest takie zamieszanie. - Jest - przyznał dziadek. - Ponieważ to jest City, serce Londynu, tutaj obraca się pieniędzmi. Pewnego dnia i ty będziesz tutaj pracował. Może będziesz bankierem, co? Albo pośrednikiem? Chciałbyś, Gabrielu? Chłopiec zmieszał się. - Ja ... myślę, że zostanę raczej angielskim dżentelmenem, Zajde. - Aj waj! - Dziadek porwał wnuka w ramiona. - Jakich głupstw nauczyły cię te kobiety. Krew nie czyni człowieka. Mężczyzna jest niczym, jeśli nie pracuje. I jęli razem przeciskać się przez ulicę, wtapiając się w bezrozumną, rojną ciżbę. *** Gdy pan Cavendish następnego popołudnia przybył do Selsdon Court, księżna Warneham wy- mknęła się do różanego ogrodu na chwilę samotności. Miała ze sobą koszyk, lecz po godzinie błą- dzenia bez celu ścięła tylko jeden kwiat, który wciąż niosła w dłoni. Znów pogrążyła się w rozważaniach. Myślała dzieciach, chociaż mówiono jej wiele razy, by porzuciła wspomnienia, że niedobrze jest żyć przeszłością· Ale tutaj, na zewnątrz więżących ją murów domu, jej matczyne serce mogło krwawić w spokoju. Z wielu rzeczy zrezygnowała, lecz nie wyrzekłaby się swojego żalu. Słońce grzało mocno tego późnego lata, a powietrze zwiastowało nadejście obfitego deszczu, ale księżnej było to obojętne. Była tak zatopiona w myślach, że nie usłyszała kroków zbliżającego się notariusza, dopóki nie przeszedł połowy ścieżki. Podniosła głowę i zobaczyła, że zatrzymał się w pewnej odległości, jak nakazywał szacunek. Więdnące płatki róż, szarpane lekkimi podmuchami, tańczyły u jego stóp. - Dzień dobry, panie Cavendish - powiedziała. - Krótka była pana podróż do Londynu. - Wasza miłość, właśnie przyjechałem. - Notariusz podszedł i złożył elegancki ukłon. - Witam zatem ponownie w Selsdon - odrzekła machinalnie. - Czy jadł pan już obiad? - Naturalnie, wasza miłość, w Croydon. A ty, pani? - Słucham? - Czy spożyłaś, pani, obiad? - powtórzył. - Proszę pamiętać, wasza miłość, że doktor Osborne na- kazał regularnie jeść. - Tak, tak, oczywiście - mruknęła. - Ja ... zjem coś za chwilę, być może. Proszę mi powiedzieć, czego dowiedział się pan w Londynie. Cavendish poczuł się trochę nieswojo. - Tak jak obiecałem, pani, udałem się wprost do Przedsiębiorstwa Morskiego Neville - powiedział. - Nie jestem jednak pewien, czy czegoś dokonałem. - Znalazłeś go? - spytała. - Tego człowieka, który pracuje dla spółki armatorskiej? - Tak, odnalazłem go. - Notariusz skinął głową. - No i? Cavendish odchrząknął. - To Gabriel Ventnor, jestem tego całkowicie pewien - przyznał. - Ten człowiek jest idealnym obrazem zmarłego ojca. Wzrost, złote~oczy i włosy. Jestem przekonany, że znaleźliśmy właściwą osobę. Księżna była niewzruszona. - Więc udało się. Kiedy możemy się go spodziewać? - Nie jestem tego taki pewny, pani ... - zawahał się notariusz. - Zdaje się ... że nie jest w ogóle za- interesowany sprawą. - Nie jest zainteresowany - powtórzyła głucho księżna. Cavendish zakaszlał nerwowo. - Obawiam się, że nie jest zwykłym tragarzem ani urzędnikiem. Jest właścicielem, dobrze wyglą- dał. .. nawet dostatnio. I jest krnąbrny. - Całkiem nie jak zabiedzona sierota, której się pan spodziewał - uśmiechnęła się blado.

- Nie - zgodził się cierpko Cavendish. - I nie do końca jestem pewien, czy zdaje sobie sprawę ze szczęścia, które go spotkało dzięki odziedziczonemu tytułowi. Trudno mi wyrokować, czy i kiedy raczy zawitać do Selsdon Court, pani. Nie dał odpowiedzi. Nie odpowiedziała również księżna. Zamiast tego patrzyła na ściskaną w ręku różę. Na krwisto- czerwone płatki przy jej śmiertelnie bladej dłoni, jakby zupełnie pozbawionej życia, a jednak wciąż żywej. Przez dłuższą chwilę przyglądała się ręce, zastanawiając się nad pokrętną ścieżką losu. I myślała o śmierci i o tym wszystkim, co przez nią nabrało innego kształtu. O wszystkim, co tak nieodwracalnie zmieniła. Jakie miało znaczenie, czy ten człowiek pojawi się, czy nie? Co to zmieni? Czy jego władza i durna może jej uprzykrzyć życie i uczynić jeszcze bardziej nieznośnym, niż jest do tej pory? Dni upływały w cichym zapomnieniu, ciągle tak samo od czterech lat. A może nawet od pięciu ... Nie była pewna, bo już straciła rachubę. Gabriel Ventnor. Dzierżył jej los w swoich rękach, jak mniemali ludzie. Faktycznie jednak nie miał nad nią takiej władzy, nie mógł jej niczym zagrozić. Nie mógłby jej zranić ani zadręczyć, ponieważ już nie straszny był jej ziemski ból. - Wasza miłość? Spojrzała znów na notariusza, który wpatrywał się w nią z niepokojem. Księżna zorientowała się, że zatonęła we własnych myślach. - Proszę mi wybaczyć, Cavendish. O czym pan mówił? Notariusz zmarszczył brwi, po chwili wahania podszedł bliżej i zdjął jej palce z różanej gałązki. - Wasza miłość, znów się pani zraniła - upomniał ją. Wyjął z dłoni księżnej dwa kolce. Jeden tkwił dość głęboko, więc pokazała się krew. - Proszę mocno zacisnąć - nakazał, przyciskając do rany chusteczkę. - To tylko trochę krwi - mruknęła. Mężczyzna położył różę w koszyku. - Chodźmy, wasza miłość. Trzeba wracać do domu - rzekł, biorąc ją delikatnie pod rękę. - Ale moje róże ... - zaprotestowała. - Powinnam dokończyć. Cavendish nie ustąpił. - Pani, zaczęło padać. - Poprowadził ją w stronę tarasu. - Szczerze mówiąc, już pada od paru do- brych chwil. Księżna podniosła głowę i spostrzegła, że krople deszczu rozpryskują się na murze ogrodu. Rękawy jej sukni nasiąkły wilgocią; kolejna ziemska przykrość, na którą nie zwracała uwagi. - Czy chcesz znów się rozchorować, pani? Czemuż by to miało służyć? - naciskał notariusz. - Niczemu, jak sądzę. - Jej słowa były ochrypłe i drżące. - Właśnie, przysporzy tylko kłopotów Nellie, która będzie musiała cię pielęgnować - powiedział Cavendish. Księżna zatrzymała się nagle na ścieżce. - Tak, ma pan rację - rzekła, patrząc mu prosto w twarz. - Zawsze powtarzam, że powinnam przede wszystkim pilnować, by nie być nikomu ciężarem. Nikomu. *** Następnego popołudnia przy Berkeley Square baron Rothewell wsunął stopy w skórzane panto- fle i nalał sobie porządną porcję brandy, która kogoś o słabszej głowie zwaliłaby pod stół. Niech to diabli, musiał sobie wypić. Dzień, aż do tej pory, okazał się męką, chociaż jego siostra, dzięki Bogu, wcale tego nie zauważyła. Dzień ślubu Zee. Często myślał, że już nigdy nie nastąpi. Kiedyś przypuszczał, że może z rozsądku i z przyjaźni siostra wyjdzie za Garetha Lloyda. Jednak dzień ślubu nadszedł i nie dość że Rothewell musiał żegnać Xanthię odjeżdżającą z Berkeley Square z mężczyzną, który był mu kompletnie obcy, a na dodatek wyglądał na niebezpiecznego, musiał na to również patrzeć Gareth. Małżonek Xanthii, markiz Nash, przyjął wiadomość o społecznym awansie Lloyda ze zwykłą sobie chłodną łaskawością i przedstawił go wszystkim gościom weselnym jako "drogiego przyjaciela rodziny, księcia Warneham". Nie miał na myśli niczego złego, lecz Rothewell współczuł biednemu

Garethowi. Otwarte wystąpienie Nasha z pewnością wprawiło w ruch języki śmietanki towarzy- skiej. Otwarły się drzwi do gabinetu barona i wszedł Lloyd. - Jesteś wreszcie, przyjacielu - ucieszył się Rothewell. - Właśnie się zastanawiałem, gdzie się po- działeś. - Byłem na dole. Pomagałem Trammelowi wynieść dodatkowe krzesła. - Książę pomagający kamerdynerowi wynieść meble - zadumał się baron. - Dlaczego mnie to nie dziwi? - Mężczyzna jest niczym, jeśli nie pracuje - zauważył Gareth. - Phi - burknął Rothewell. - Niech Bóg cię broni! Wypijesz ze mną szklaneczkę brandy? Lloyd rozsiadł się wygodnie w jednym z szerokich, skórzanych foteli barona. - Nie, to za wcześnie dla mnie - odrzekł, ale zawahał się. - Ale może nie za wcześnie dla księcia Warneham? Rothewell wybuchnął gromkim śmiechem. - Nic się nie zmieniłeś, bracie. - Pewnie... Do cholery, nalej mi kropelkę - sarknął Gareth. - Uważam, że obaj zasłużyliśmy na jednego, skoro przeżyliśmy ten dzień. - Prześcignąłeś go - stwierdził baron, podchodząc do kredensu. - Chodzi mi o markiza Nasha. Wyprzedzasz swoich konkurentów. Myślę, że to może przynieść korzyści. - Rywalizowanie zarzuciłem dawno temu - odpowiedział przygnębiony Gareth. - I już dziś rano byliśmy świadkami ślubu, jak pamiętasz. - Tak, aż za dobrze. - Rothewell zamyślił się, zakołysał brandy w szklance i podał gościowi. - Stra- ciłeś obiekt swojego młodzieńczego zadurzenia, Gareth, ale ja ... cóż, nie będę się oszukiwać. Stra- ciłem siostrę. Nie wątpię, że dla ciebie to nie to samo, ale kiedy zostaje się na świ~cie we trójkę, tak jak Luke, Zee i ja, i nie ma się poza tym nikogo, na kim można by polegać, to powstają silne więzy, które trudno potem wyjaśnić. Lloyd milczał chwilę. - Luke zmarł, ale Xanthia zawsze była przy tobie, prawda? Rothewell skinął głową. - W rzeczy samej, wciąż pamiętam dzień jej narodzin ... - Głos uwiązł mu w gardle przy ostatnim słowie. - Ach, dość już rzewnych sentymentów na dziś. Co zrobimy z tobą, Gareth? Czy mam cię przymusić do pełnienia nowych obowiązków? - Mówisz o książęcych zobowiązaniach, jak rozumiem ... - Głos Lloyda był bezbarwny. - Nie, obiecałem Zee, że będę w PM Neville codziennie aż do jej powrotu. Nie zostawię cię na lodzie. - Nigdy by mi nie przyszło to do głowy - mruknął baron. - Od dnia, w którym mój brat wynajął cię jako chłopca na posyłki, byłeś jedyną osobą, na której mogliśmy polegać. To właśnie dlatego, i by nie podkupiła nam ciebie konkurencja, weszliśmy z tobą w spółkę. Gareth uśmiechnął się bezgłośnie. - Zakuliście mnie w złote łańcuchy, co? - Właśnie tak, do kroćset! - Rothewell wlał w gardło kolejną porcję brandy. - I teraz chciałbyś podjąć swoją część zysku. Szanuję to. Jednak, chociaż twój udział w PM Neville zapewnia ci niemały dostatek, ledwo może się równać z bogactwem, które najwyraźniej odziedziczyłeś. - Do czego zmierzasz? - Słowa Garetha zabrzmiały ostrzej, niż chciał. - Może spodziewasz się zagrożenia z niewłaściwej strony. - Baron zaczął niespokojnie przemierzać pokój ze szklanką w dłoni. - Daleki jestem od udzielania nauk człowiekowi obowiązkowemu i odpowiedzialnemu, ale chciałbym cię mocno zachęcić do wizyty w ... w ... Jak ta miejscowość się nazywa? - Selsdon Court. - A tak, Selsdon Court - powtórzył Rothewell. - Jakkolwiek ostentacyjnie to brzmi. - Bo tak brzmi. Nieprzyzwoicie ostentacyjnie. - Ostentacyjnie czy nie, ale jest teraz twoje. Może jednak powinieneś pojechać i zająć się mająt- kiem. To chyba niedaleko?

- Jakieś pół dnia drogi. - Gareth wzruszył ramionami. - Albo można popłynąć kanałem Croydon z Deptford. - Pół dnia? - nie dowierzał Rothewell. - Prze, cież to nic. Jedź i załatw to, co nie cierpi zwłoki, i złóż kondolencje czarnej wdowie. Tak na marginesie, to słowa Zee, nie moje. Lloyd odchrząknął. - Księżna to suka o zimnym sercu, ale żeby morderczyni? Wątpię. Nie ryzykowałaby utraty repu- tacji w towarzystwie. Baron spojrzał na niego czujnie. - Jaka ona jest? Gareth odwrócił wzrok. - Skrajnie wyniosła - mruknął. - Ale przynajmniej nie jawnie okrutna. Od tego był jej mąż. - Zastanawiam się, czy bogato owdowiała? - Bez wątpienia - powiedział Lloyd. - Warneham był obrzydliwie bogaty. Jej rodzina pewnie czyha na hojne zapisy. - A tymczasem ona czeka na ciebie? - zastanowił się Rothewell. - Być może masz podjąć jakąś decyzję o jej przyszłości? Nie przyszło to Garethowi do głowy. Przez chwilę pogrążył się w okrutnych fantazjach i wyobraził sobie, że wyrzuca księżną na zimno i głód, albo gorsze nieszczęścia. Nie umiał jednak czerpać z tego przyjemności, prawdę mówiąc, ledwo mógł sobie to wyobrazić. I czy na pewno byłby to Jego wybór? - Rozważasz sprawę? - naciskał baron. Llqyd nie odpowiedział. Właściwie nie potrafił nic zdecydować. Przez te wszystkie straszne dni, które nadeszły po jego wygnaniu z Selsdon Court, marzył, by już nigdy tam nie wracać. Na początku marzył o tylu rzeczach, które nie miały się spełnić, do których tęsknią dzieci w swej prostoduszności. Dziecięce marzenia o czułym dotyku, cieple serca, o domu. Na drodze życia znalazł tylko przeciwieństwo niewinnych marzeń. Rzucono go głową naprzód do serca piekieł, a jego dziecięce tęsknoty padły pod ciosem czystej ludzkiej nienawiści. I teraz, gdy mógł powrócić do Selsdon Court, teraz kiedy mógł nad nimi zapanować, jeszcze bardziej nie chce wracać. Jakże los z niego teraz zakpił! Rothewell odchrząknął, by wyrwać Garetha z myśli. - Luke nigdy wiele nie mówił o twojej przyszłości - przyznał. - Tylko tyle, że byłeś sierotą z dobrej rodziny, dla której nastały ciężkie czasy. Ciężkie czasy. Luke N eville był zawsze mistrzem niedopowiedzeń. - Łut szczęścia zawiódł mnie na Barbados - rzekł Lloyd. - I boska opatrzność zesłała mi twojego brata. Baron uśmiechnął się. - Pamiętam, jak mówił, że złapał cię, gdy zmykałeś ze stoczni przed bandą wrednych marynarzy depczących ci po piętach. Gareth uciekł spojrzeniem. - Złapał mnie za kołnierz, myśląc, że jestem jakimś kieszonkowcem. Luke był odważnym czło- wiekiem. Rothewell zawahał się. - Tak, zaprawdę, bardzo odważnym. - I. .. dobry Boże, musiałem wyglądać jak zmokły szczur. - Sama skóra i kości, gdy przyprowadził cię do nas do domu - zgodził się baron. - Aż trudno było uwierzyć, że miałeś, zaraz ... trzynaście lat? - Coś koło tego. Zawdzięczam życie temu, że Luke wyrwał mnie z rąk tych drani. Rothewell uśmiechnął się ponownie, ale tym razem wymuszenie i niewesoło. - No cóż, ich strata okazała się naszym zyskiem - stwierdził. - Jednak kiedy Luke mówił o "dobrej rodzinie", wyraził się mocno oględnie. - Nigdy nie opowiadałem mu dokładnie - wyjaśnił Gareth. - To znaczy nie wspominałem o Warnehamie. Powiedziałem tylko, że mój ojciec był dżentelmenem, majorem armii i poległ pod

Roli<;a, a moja matka nie żyje. Baron usiadł w rogu gabinetu za swoim ogromnym biurkiem i przyjrzał się w zadumie Lloydowi. - Luke dobrze wiedział, co to znaczy zostać sierotą w młodym wieku. Z przyjemnością uznaliśmy cię za ... cóż, niemal za członka naszej rodziny, Gareth. Ale teraz wzywa cię poważniejszy obowiązek. - Och, śmiem w to wątpić - zadrwił mężczyzna i wlał w siebie resztę brandy. - Pojedź tam na dwa tygodnie - zaproponował Rothewell. - Upewnij się po prostu, że masz na miejscu kompetentnego zarządcę majątku, zajrzyj do ksiąg rachunkowych, by przekonać się, że nikt cię nie oszukał. Napędź stracha służbie, tak żeby wiedzieli, dla kogo teraz pracują. A potem możesz wrócić do Londynu i wyprowadzić się z nędznego domku na Stepney. Gareth spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Co zrobić? Baron zatoczył łuk dłonią ze szklanką brandy. - Jedna z tych wspaniałych rezydencji Mayfair, tutaj w okolicy, musi należeć do księcia Warneham. A jeśli nie, to kup taką. Nie każę ci siedzieć na wsi resztę życia, a tym bardziej niewolniczo pra- cować dla PM Neville. - Niemożliwe - zaprotestował Lloyd. - Nie mogę zostawić interesów, nawet na czternaście dni. - Zee wyjeżdża dopiero za kilka dni - przekonywał Rothewell. - Jeśli nastąpi najgorsze, pozwolę sobie powiedzieć, że stary pan Bakely i ja damy radę podreptać i wynająć ... - Ty?? - zdumiał się Gareth. - Czy ty w ogóle wiesz, gdzie są biura PM Neville? - Ja nie, ale mój woźnica jeździł tam prawie codziennie przez ostatnie dziewięć miesięcy - odrzekł baron. - Gareth, mój drogi, kto jest największym konkurentem naszej spółki? Lloyd zastanowił się. - Chyba firma Carwella z Greenwich. Są trochę od nas więksi, ale my pozwoliliśmy im zainwesto- wać pieniądze. Rothewell postawił szklankę na kredensie. - Zatem muszę po prostu podnająć ich pośrednika w interesach. Każdy ma swoją cenę. - Wynająć go, żeby m n i e zastąpił? Baron wyjął pustą szklankę z rąk Garetha i postawił obok swojej. - Przyjacielu, nie oszukuj się, myśląc, że twoje dawne życie się nie skończyło - mówił dalej, wyj- mując korek z karafki brandy. - Doskonale rozumiem, co to znaczy zostać obarczonym obowiązka- mi, na które się wcale nie ma ochoty. Nie masz wyboru. Jesteś angielskim dżentelmenem i zawsze będziesz musiał się czegoś wyrzekać. - Jesteś pierwszorzędny w dawaniu rad na temat wyrzeczenia, kiedy sam pijesz i pozwalasz, by twoje życie i umiejętności ulegały rozpadowi - odrzekł grubiańsko Lloyd. - I ty Brutusie? - odciął się Rothewell, zerkając przez ramię. - A może powinienem ubrać cię w muślinową suknię i nazywać "siostrą". Przynajmniej nie tęskniłbym za Xanthią. Gareth umilkł. Baron napełnił ponownie obie szklanki, a następnie mocno szarpnął sznurem dzwonka. W drzwiach niemal natychmiast pojawił się Trammel. - Powiedz służbie, by przygotowała moją podróżną karetę. Pan Lloyd będzie jej potrzebował już o brzasku. Niech czeka na niego pod domem na Stepney - rozkazał. - Ależ, Rothewell, to naprawdę zbędne ... - Gareth zerwał się na nogi. Trammel zaraz zniknął. - Nie wypada ci jechać do Selsdon Court odkrytą dwukółką - powiedział baron. - Ani tym bardziej płynąć łodzią po kanale. - No i tym bardziej nie pojadę pożyczonym powozem, na Boga. Rothewell wręczył przyjacielowi szklankę. - Kareta, jeśli się zbytnio nie mylę, wedle ksiąg należy do majątku PM Neville. - W której już nie pracuję - odparł złośliwie Gareth. - Ale której jesteś po części właścicielem. - Baron nie dał się zbić z tropu. - Jestem pewien, mój drogi, że w Selsdon Court czeka na ciebie cały zastęp pięknych powozów. Odeślij mój, jak już tam się zadomowisz.

- Nie dasz mi spokoju, co? - Jago nigdy nie zaznałem, to dlaczego ty masz go mieć? - oburzył się Rothewell, a następnie wznió'sł brandy z udawanym namaszczeniem. - Za jego wysokość, księcia Warneham. Oby długo nam panował. Rozdział trzeci W domu panowała śmiertelna cisza, a w powietrzu zalegał ciężki zapach świeżego chleba i kapusty. Sznury unoszące łóżko zaskrzypiały, gdy matka podnosiła oparcie, bolesny cal po calu. - Gabrielu, mój mały, chodź tutaj. W drapał się na materace na czworaka, a potem skulił przy jej boku jak psiak. Palce matki, które przeczesywały mu włosy, były zimne. - Gabrielu, angielski dżentelmen zawsze spełnia swoje obowiązki - rzekła słabym głosem. - Obiecaj. .. obiecaj mi, że będziesz dobrym chłopcem - angielskim dżentelmenem. Jak twój ojciec. Dobrze? Skinął głową, a jego włosy rozsypały się na kołdrze. - Mamusiu, czy ty umierasz? - Nie, skarbie, tylko moje ciało - szepnęła. - Mi- łość matki nigdy nie umiera. Sięga poza czas i grób, Gabrielu. Miłości matki nie można unicestwić. Powiedz, że rozumiesz? Nie zrozumiał, lecz mimo to przytaknął. - Zawsze będę spełniał obowiązki, mamo - przyrzekł. - Będę dżentelmenem. Obiecuję. Jego matka westchnęła i znów zapadła w błogosławioną niepamięć snu. * * * - Wszystko co chcę powiedzieć, zamyka się w stwierdzeniu, że to nie bardzo uczciwe. - N ellie przeczesała szczotką długie, ciężkie blond włosy swojej pani. - Kobieta nie powinna być wyrzucana z własnego domu, nawet wdowa. - To nie jest mój dom, Nellie - odrzekła stanowczo księżna. - Kobiety nie posiadają domów, to mężczyźni decydują, gdzie będą mieszkać. Służąca burknęła z pogardą. . - Moja ciotka Margie ma dom. I tawernę. Zaden mężczyzna nie będzie jej stamtąd kiedykolwiek wyrzucał, może być pani pewna. Księżna spojrzała w lustro i uśmiechnęła się nieśmiało. - Zazdroszczę twojej ciotce Margie. Cieszy się wolnością, której kobietom ... kobietom wychowy- wanym tak jak ja nie wolno oczekiwać. - Kobietom szlachetnie urodzonym - zgodziła się Nellie. - Nie, moja pani, widziałam, jak niektóre żyją. I wolałabym pracować na swój kawałek chleba w pocie własnego czoła. - Jesteś bardzo mądra, Nellie. Wzrok księżnej padł na dłonie służącej, ciasno splecione na kolanach. Były razem od dziesięciu lat. Na pracowitych rękach Nellie czas odcisnął już swe piętno, a jej brwi były stale zmarszczone. A gdy zostawały często sam na sam, pokojówka co raz to przywoływała dawne imiona i tytuły swej pani, czasem tworząc z nich nowe zestawienia. Księżna nie próbowała jej poprawiać. Nie żywiła sentymentu do wysokiej pozycji społecznej, jaką obdarował ją los. Przed ostatnim małżeństwem miała nadzieję na spokojne życie we wdowieństwie. Być może teraz nareszcie spełni się jej życzenie. - Nic zatem nie przyszło od lorda Swinburne? - Nellie odłożyła szczotkę i jęła przeszukiwać porcelanową miseczkę, wypełnioną spinkami do włosów. - List z Paryża. - Księżna starała się nadać wypowiedzi pogodny ton. - Papa znów zostanie ojcem i to wkrótce. Jego podróży poślubnej przyświecało widocznie jedno wielkie pragnienie, by tak się stało. - A co będzie z panią? - Oczy pokojówki spotkały się w lustrze ze wzrokiem księżnej. - Czy nie możesz, pani, wrócić do domu? Greenfields to taka duża posiadłość, wiem, że nie tak ogromna jak ta, ale z pewnością starczyłoby tam miejsca dla państwa trojga. Księżna zawahała się. - Penelope jest bardzo młoda i świeżo po ślubie. Papa mówi, że być może ... być może gdy dziecko

się urodzi ... - Urwała. Nellie zacisnęła usta i splotła pierwszy pukiel włosów pani. - Myślę, że rozumiem, o co chodzi - mruknęła, mocując się ze spinką. - Jeden dom, jedna pani? - Penelope jest bardzo młoda - powtórzyła księżna. - A poza tym, dlaczego mam chcieć wracać do domu? Smiem twierdzić, że czułabym się nie na miejscu. Papa ma w tym względzie rację, przynajmniej w tym. - To może lord Albridge? - zaproponowała słuząca. - Dobre nieba, Nellie! Mój brat to kobieciarz opisywany w gazetach. Ostatnią rzeczą, jakiej prag- nąłby rozpustnik, byłaby siostra plącząca się pod nogami. Nie martw się, Nellie - uspokoiła po- kojówkę, przykrywając jej dłoń swoją. - Nie brakuje mi pieniędzy. Skoro tylko poznamy żądania nowego księcia, być może uda nam się wynająć nieduży domek? - Przydałoby się coś, droga pani - poparła służąca. - Cokolwiek. Od chwili śmierci dawnego księcia nad tym miejscem unoszą się chmury. I ludzie gadają· - To plotki, nic więcej - odrzekła księżna. - Ale powinnyśmy coś znaleźć, na przykład w Bath. A może Brighton? Chciałabyś? Nellie zmarszczyła nos. - Och, nie wydaje mi się, pani. Jestem dziewczyną z prowincji. I nie o siebie się troszczę, zawsze mogę pójść pracować do mojej ciotki Margie. - Znalazłaby miejsce dla nas obu? - zapytała księżna, uśmiechając się blado. - Mogłabym na przykład niezgorzej zająć się pQkojami dla gości. - Też coś! - Służąca splotła palce. - Z tymi rękami? Wątpię, moja pani. Poza tym pojadę wszędzie tam, gdzie ty. Dobrze wiesz. - Tak, Nellie. Dobrze wiem. W tej samej chwili pokój pociemniał, jakby ktoś zgasił lampę. Pokojówka obejrzała się na szeroki rząd okien za plecami. - Znowu się zaczyna - ostrzegła. - Ten przeklęty deszcz. - Może przejdzie obok - mruknęła odruchowo księżna. - Oj tak, można sobie marzyć - rzekła Nellie. - Ale ja to czuję, pani. Naprawdę. - Ale co takiego? Pokojówka podniosła rękę. - Coś dziwnego wisi w powietrzu. Coś... nie wiem. Właściwie to tylko burza, jak sądzę. To te sierpniowe upały. Wszyscy więdniemy. - To nieprzyjemne - przyznała księżna. Nellie wzdrygnęła się ponownie, po czym uniosła kolejny pukiel włosów i zaczęła mu się przyglądać. - Myślę, że uczeszę panią wyżej, tak bardziej ... książęco. Jest takie słowo? - Od teraz jest - zaśmiała się księżna. - A włosy ... doprawdy, Nellie, szkoda twojego czasu, upnij je tylko. - Ależ, moja pani - pokojówka zaczęła ją przekonywać. - On nie będzie jak ci wszyscy żebracy, którzy truchtają stadnie z Londynu. To nikczemny kuzyn utracjusz. Powinnaś pani odpowiednio się wyszykować i wywrzeć na nim wrażenie. Księżna zorientowała się, że wyraźnie Nellie na tym zależy, zdobyła się więc na kolejny uśmiech. Ostatnimi czasy mało się przejmowała swoim wyglądem. Mimo wszystko, jak zauważyła pokojówka, nie zniechęcało to zalotników, którzy czasem konkurowali o rękę księżnej. Oczywiście składali wizyty pod pozorem złożenia wyrazów współczucia i by dowiedzieć się, "jak się czuje". Jednak księżna poznawała sępy, ledwo ich zobaczyła - uprzejme, dobrze wychowane sępy, w po- szukiwaniu padliny, zawsze takie same. Chyba każdy łajdak z Londynu próbował łowić szczęście. Co bardziej szanowani umieli zachować dystans. - Naturalnie, masz rację - powiedziała w końcu księżna. - Koniecznie musimy dbać o książęcość. Zwinne dłonie Nellie prędko splotły włosy księżnej w warkocze i upięły w elegancki złoty kok, kilka kręconych kosmyków zostawiając luzem, by wiły się na karku. - Czy włożysz, pani, ciemnofioletową, jedwabną suknię? - spytała pokojówka, układając ostatnie

kosmyki. - Wplotę kilka czarnych wstążek, będą do niej pasowały. - O tak, i mój czarny szal do tego wszystkiego. N enie rozwinęła wstążkę, która nosiła widoczne ślady używania. - Wydaje mi się, że czymś musimy to zastąpić - mruknęła. - Jeszcze kilka tygodni, moja pani, i już będzie można porzucić ten czarny kolor na dobre. - Tak, Nellie, to będzie miłe. Ale nie miała zamiaru zrzucać żałoby. Mogłaby, jak sobie wyobrażała, nosić ją do końca swoich dni, przynajmniej w głębi duszy, jeśli nie inaczej. N agle na brukowanym podwórzu poniżej okien wszczął się ruch. Stukot końskich kopyt zmieszał się ze skrzypieniem kół powozu, a wśród wszystkiego rozległy się zaniepokojone pokrzykiwania majordomusa na służbę. Wnętrze wypełnił tupot stóp na schodach. Dziś w domu panowało napię- cie, nie bez powodu. - Wygląda, że jakiś powóz wjechał przez bramę - oznajmiła ponuro Nenie, podchodząc do okna. - Och, jaki piękny. Błyszczące czarne lando z czer- wonymi kołami. I z czarno-czerwonym herbem. - O tak, nasz biedny osierocony kuzynek - westchnęła księżna. - Powiedziałabym, że nowy pan ostatnimi czasy nie żył na skraju nędzy - stwierdziła pokojówka, wyglądając przez okno zza zasłony. - I zaraz spotka się z iście królewskim przyjęciem. Coggins ustawia służbę wzdłuż schodów. Stoją posępni jak rząd nagrobków. Księżna spojrzała na okna. - Ale przecież pada, Nenie? Pani Musbury ciągle okropnie kaszle. - Owszem, nieźle leje - służąca przycisnęła nos do szyby -lecz Coggins krzywo na nich patrzy, pa- ni, i nikt nawet nie drgnie, a on ... zaraz! Powóz się zatrzymał. Jeden z lokai schodzi na ziemię, by otworzyć drzwiczki. lon wysiada, jest. .. Ojej, święci pańscy ... Księżna obróciła się na stołku. - Nellie, no co tam się takiego dzieje, do licha? - Aha, właśnie jak najbardziej licho gra tu rolę, proszę pani - odezwała się pokojówka z odcieniem skrywanego lęku. - Wcale nie wygląda na człowieka z krwi i kości, bardziej na anioła, tak mi się widzi, ale z rodzaju tych groźnych, niepokornych. Przypomina te, co są na sklepieniu sali balowej, rozgniewane, wypuszczające strzały niczym błyskawice. - Nenie, proszę, nie fantazjuj. - Ale ja nie fantazjuję, proszę pani. - Głos służącej zrobił się dziwnie matowy. - I jest niesamowicie młody, proszę pani. Zupełnie nie tak, jak myślałam. Przez dłuższą chwilę nasłuchiwały stłumionych dźwięków prezentacji służby na schodach, w trak- cie której Nenie nie przestawała mówić o włosach gościa, szerokości jego ramion, kroju płaszcza, a zwłaszcza na którym aktualnie stoi stopniu. Nowy książę wcale się nie spieszył, jak można było za- uważyć. Miał czelność trzymać oddaną służbę na deszczu! Księżna poczuła, jak powoli budzi się w niej niemal zapomniane uczucie. Gniew. Zaskoczył ją ten nieoczekiwany stan ducha. Bardzo się martwiła, by nie pogorszyło się pani Musbury. I miała cichą nadzieję, że książę zarazi się suchotami. A już najbardziej chciała, by Nenie przestała paplać o strzałach jak błyskawice. O tak, niewątpliwie humorzastyanioł! Akurat w tym momencie hen, daleko, przetoczył się złowrogi grzmot, a szum deszczu na dachach urósł do ogłuszającego huku. Piętro niżej jęły trzaskać drzwi, podniosły się okrzyki. Zadzwoniła uprząż, powóz zaturkotał - na chwilę wszędzie zapanował chaos. - Widzi pani? - szepnęła Nellie, odwracając się od okna. - Nadciąga. Księżna nachmurzyła się. - Co, na litość boską, nadciąga? - Pioruny. Burza. - Brwi pokojówki zmarszczyły się mocno. Nerwowo wygładziła dłońmi fartuch. - Zaraz rozpęta się nad nami, proszę pani ... czuję to. * * * Przestronny hol wejściowy Selsdon Court był aż pompatyczny w swej pustej przestrzeni. Tylko wielki bogacz mógłby sobie pozwolić na pomieszczenie ozdobione niemal tylko marmurami,

złoceniami oraz dziełami sztuki. Gareth stał pośrodku holu i powoli rozglądał dookoła. Wszystko wyglądało tak samo. Niezmierna, wypolerowana doskonałość. Zauważył, że nawet kolekcja obrazów dawnych mistrzów wisiała w dokładnie takim samym po- rządku. Poussin nad Leysterem, van Eyck na lewo od de Hoocha. Trzy wspaniałe Rembrandty zwarte obok siebie, między drzwiami do dwóch salonów. Tuziny innych obrazów, każdy z nich dobrze pamiętał. Gareth zamknął na chwilę oczy, podczas gdy służący kursowali wokół niego. Lokaje wnoszący bagaże, pokojówki i służba kuchenna wracająca do swoich zadań. Wszystko brzmiało tak samo, nawet pachniało tak samo. A jednak nie całkiem. Otworzył oczy i rozejrzał się ponownie. Niektórzy z pomniejszych służących wyglądali mgliście znajomo, ale poza tym nikogo nie poznawał. Być może dlatego, że niewielu śmiało podnieść na niego oczy. Czegóż miałby oczekiwać? Z pewnością doszły ich plotki. Nie było Petersa, pobłażliwego majordomusa Selsdon Court, a pan Nowell, oddany pachołek wuja, też zapewne odszedł z wielką nagrodą. Nigdzie nie mógł dostrzec pani Harte, gderliwej, starej gospodyni. Zamiast niej była przeraźliwe kaszląca szczupła dama, z mysimi włosami i łagodnym wejrzeniem. Pani Musgrove? Nie. Nie tak to powinno wyglądać. - Coggins - rzekł Gareth, nachylając się do majordomusa. - Chcę dostać spis całej służby według nazwisk i pozycji, z wiekiem i latami posługi włącznie. Oczy służącego zapłonęły trwogą, lecz zaraz udało mu się ukryć niepokój. - Tak, wasza miłość. -Aha, i ten zarządca majątku, pan Watson- dorzucił Gareth. - Gdzie on, do cholery, jest? Znów dostrzegł błysk przestrachu. Sekundę wahania. To dało Lloydowi do myślepia, co też tym ludziom o nim samym nagadano. Ze piecze sobie chleb z przemielonych kości służących? - Nie miałem możliwości poinformowania pana Watsona o przyjeździe jaśnie pana - zaszemrał Coggins. Wszyscy tu szeptali, jakby dom był czymś w rodzaju mauzoleum. - Obawiam się, że wyjechał do Portsmouth. - Do Portsmouth? - zdumiał się Gareth. - Tak, panie. - Majordomus złożył dziwny, sztywny ukłon. - Pojechał zabrać część wyposażenia ... młockarnię, którą przywieziono z Glasgow. - W dzisiejszych czasach robi się takie urządzenia? Coggins skinął głową. - Zostało zamówione przez ostatniego księcia, przed śmiercią, ale - przerwał, błądząc oczami po holu - w pewnych kręgach nie są one popularne. Miały miejsce pewne ... hm, powiedzmy, trudności dalej na południu. - Aha. - Gareth założył ręce na plecach. - Pozbawiają ludzi pracy, czy tak? - Tak niektórzy sądzą, wasza miłość. Mijający ich lokaj złowił spojrzenie Cogginsa i skinął głową. Majordomus wyciągnął rękę w stronę majestatycznych schodów, które wznosiły się wspaniałymi, symetrycznymi zakolami w górę ogromnego holu. - Panie, pokoje są gotowe, jeśli wasza miłość zechciałby pójść ze mną. - Chciałbym zobaczyć się z księżną - odrzekł Gareth. Odezwał się ostrym tonem, był tego świadom, ale denerwował się, bo chciał Jak najszybciej mieć to za sobą. Coggins nie zmieszał się, co przemawiało na jego korzyść. - Ależ oczywiście, wasza miłość. Czy pragniesz, panie, odświeżyć wpierw swoje odzienie? Odświeżyć odzienie? Gareth zapomniał, że mieszkańcy Selsdon Court zmieniali stroje prawie tak często, jak zwykli ludzie nabierają powietrza. Bez wątpienia księżna byłaby przerażona, przyjmując człowieka w ubraniu, które miał na sobie przez... och, całe siedem godzin. Byłby uznany za niewybaczalnie ubrudzonego po podróży. Quelle horreur!* - jak lubi powtarzać pan Kemble. - Czy nie masz, panie, kamerdynera? - spytał Coggins, gdy weszli na schody. - Nie. Był bezczelny, więc ściąłem mu głowę. Majordomus zatrzymał się nagle. Zaczął drżeć, niemal niedostrzegalnie, czy to jednak ze strachu, * Quelle horreur! fr. - Co za okropność! (przyp. tłum.)

z oburzenia, czy z trudem hamowanego śmiechu, Gareth nie mógł ocenić. Na pewno ze wzburzenia. Tacy ludzie traktują sprawy ubioru bardzo poważnie. - Dobry Boże, Coggins, daj spokój. Przecież żartowałem ...:. powiedział Lloyd. - Nie mam teraz służącego, ostatecznie poślę po jakiegoś. Wtem naszła go myśl o Xanthii, która nigdy nie zwracała uwagi na strój drugiego człowieka. Sama była znana z tego, że potrafiła nosić trzy dni z rzędu jedną suknię, nie dlatego, że miała ich mało, lecz dlatego, że nie przywiązywała wagi do tego typu spraw. Głowę zaprzątały jej tylko interesy, o które trzeba było dbać co dnia. Gareth zdał sobie nagle sprawę, że zaczyna za Xanthią dotkliwie tęsknić. Ich losy rozeszły się i raczej nigdy już w sensowny sposób nie połączą. Skończyło się dawne życie, życie, które sobie zbudował z ogromnym trudem na gruzach dzieciństwa. Poczuł się tak, jakby wrócił do punktu wyjścia. Dziedzictwa, które przypadło mu w udziale, wcale nie odczuwał jako daru losu, lecz jako przekleństwo, cholerne, wredne przekleństwo. Znaleźli się przy podwójnych drzwiach, wyglądających na wyciosane z mocnego mahoniu. Cog- gins otworzył je na oścież kolejnym zamaszystym gestem, a następnie usunął się na bok, by Gareth mógł wejść do środka w pełni chwały. - Oto książęca sypialnia, wasza miłość - oznajmił, pokazując wielki pokój. - Na prawo jest gar- deroba, a na lewo pokój dzienny. Lloyd szedł za majordomusem i uważał, by się nie gapić z otwartymi ustami. Nigdy nie widział ta- kich pokoi, które - przyznał w duchu - były naprawdę imponujące. Sypialnię zdobił lodowobłękitny jedwab, a ciemnoniebieska narzuta przykrywała masywne łoże z baldachimem. Błękitno-srebrny dywan z Persji był tak duży, że mógłby przykryć połowę ładowni jednego z mniejszych statków PM Neville. Przeszli do pokoju dziennego, który był podobnie udekorowany, lecz wyposażony, w porównaniu z sypialnią, w zgrabniejsze, filigranowe meble. Na przeciwległej ścianie znajdowały się drzwi. Ga- reth otworzył je. - Co tam jest? - spytał, gdy poczuł delikatny zapach gardenii. - To sypialnia księżnej, jeśli naturalnie zamieszkuje w rezydencji - objaśnił majordomus. Lloyd wciągnął głębiej łagodny zapach, egzotyczny i powabny zarazem, jakby miał w sobie domieszkę kwiatu lotosu ... ? - Przecież księżna jest w rezydencji. Co się z nią stało, Coggins? Służący skłonił ponownie głowę. - Księżna wdowa przeprowadziła się do innych apartamentów - wyjaśnił - Spodziewała się, że takie będzie pańskie życzenie. Gareth oparł rękę na biodrze. - Wcale takie nie jest. - I zatrzasnął drzwi. - Proszę ją przenieść z powrotem. Gdzie są te drugie w kolejności apartamenty? Ja tam zamieszkam. Jednak w tym momencie Coggins nie dał się zastraszyć. - Chyba najlepiej by było, gdyby wasza miłość przedyskutował osobiście z księżną tę sprawę? - Słusznie - zdecydował Gareth. - Tak zrobię. Dwóch lokai przyniosło w tym czasie gorącą wodę i przygotowało kąpiel w wannie, wysuniętej na środek garderoby. Lloyd sięgnął do węzła ozdobnego fularu. - Powiedz księżnej, by oczekiwała mnie za dwadzieścia minut - nakazał, ściągając fular. - Spotkam się z nią w gabinecie. Coggins zawahał się. - Jeśli mógłbym coś zasugerować, wasza miłość, może w saloniku południowym? Gareth przerwał rozpinanie kamizelki. - W saloniku? Dlaczego? Znów nastąpiła chwila niepewności. - Księżna bardzo nie lubi gabinetu - wytłumaczył w końcu majordomus. - Ona ... nie poważa ciemnych pokoi. Gabinetu, biblioteki, saloników wychodzących na północ. W rzeczy samej, poza porą obiadową, rzadko opuszcza skrzydło południowe.

Gareth zachmurzył się. To w niczym nie przypominało nieustraszonej kobiety, którą znał. - Od kiedy przyjęła takie dziwne zwyczaje? Coggins zacisnął usta. - Cóż jeszcze, panie, mógłbym powiedzieć - zastanowił się. - Księżna jest. .. niezwykła. - Niezwykła ? - To znaczy ... delikatna, wasza miłość. - Aha! - zawołał Gareth, zrzucając z siebie surdut. - Chodzi ci o to, że jej pobłażano. W porządku, wyprowadzanie jej z błędu nie należy do moich obowiązków. Zatem... południowy salonik, za osiemnaście minut. - Osiemnaście? - powtórzył majordomus. - Tak, Coggins. - Gareth rzucił kamizelkę na łoże. - Czas to pieniądz i pora, by wszyscy tutaj się tego nauczyli. Rozdział czwarty Przestraszony Gabriel przycisnął ucho do dziurki od klucza. Zajde szlochał, ale przecież mężczyźni nie powinni płakać, sam Zajde tak mówił, przynajmniej raz na tydzień. - Przepadło, Rachelo! - wykrzyknął. - Wszystko przepadło. Oj, co za skandal! Niech będą po tysiąc- kroć przeklęci! - Ale ... ale przecież są angielskimi dżentelmenami - szepnęła babka. - Muszą zapłacić. Muszą. - Jak? Z Francji?! - Ton dziadka stał się gorzki. - Pogódź się z tym, Rachelo. Wyjechali. Zrujnowani. A my straciliśmy wszystko, obawiam się, że nawet dom. - Nie! - Babkę aż zatchnęło. - Tylko nie mój dom, Malachiaszu, proszę! - Bankruci nie mogą mieszkać na Finsbury Circus, Rachelo. Znowu skończy się na wynajęciu lichej chałupy w Houndsditch. -A major Ventnor? - podsunęła babka. - Może mógłby nam pomóc? - Pomóc! Pomóc! Rachelo, nie będzie żadnej pomocy! - Ale. .. napiszę do niego, dobrze? - Gabriel usłyszał jej kroki zmierzające do małego biurka z kasz- tanowca. - Przyśle nam pieniądze. - Jakie, z pensji oficera? - głos Zajde przeszedł w głuchy jęk. - Nie, Rachelo, nie. Taka jest wola Bo- ga. To już koniec. * * * Gareth stał pod drzwiami saloniku południowego w Selsdon Court i przeczesywał jeszcze wilgotne włosy. W drugiej ręce trzymał dokumenty, które przywiózł mu Cavendish i których większości w ogóle nie przeczytał. Nie przyjął z radością owego spotkania, minęły ledwo dwa dni od niewczesnej wizyty notariusza, a Gareth już był zmęczony od udawania kogoś, kim nie był. Niemniej chciał od razu załatwić całą sprawę, ponieważ dopóki się z nią nie upora, nie podąży naprzód. Do czego miał podążyć - nie miał pojęcia. Zastukał ostro w drzwi i wszedł do środka. Pokój był skąpany w przytłumionym świetle po- południa, które tylko podkreślało bladozłoty wystrój saloniku i kremowe umeblowanie. Jakaś ko- bieta, nie księżna, stała przy rzędzie oszklonych drzwi, wyglądając na ogród. Miała na sobie szy- kowną suknię w kolorze ciemnego fioletu, wpadającego w czarny, oraz cienkie, czarne wstążki, lek- ko przeplatające lśniące blond włosy. Zwiewny, ciemny szal ześlizgnął się z jej ramion i zwieszał przy łokciach. Sprawiała wrażenie pięknej, lecz akurat trudno było to potwierdzić, gdyż nieznajoma nie raczyła się odwrócić lub w ogóle w jakikolwiek sposób dostrzec obecność gościa. Królewskie zadzieranie nosa, mógł się tego spodziewać. - Dzień dobry - przywitał się głośno i obcesowo. Kobieta obróciła się w miejscu, jej oczy rozsze- rzyły się. Może jednak nie usłyszała, jak wchodził? Niemożliwe. - Jestem Warneham - przedstawił się chłodno. - A pani, do kroćset, kim jest? Nieznajoma złożyła tak głęboki i pełen wdzięku ukłon, że niemal dotknęła głową ziemi. - Jestem Antonia - powiedziała, powoli się prostując. - Pozwól się przywitać w Selsdon Comt, wasza miło~. - Antonia??

Zadarła głowę. - Antonia, księżna Warneham. Nagle i z pewnym zakłopotaniem Gareth pojął sytuację. Księżna. Na Boga, jakiż z niego głupiec. - Pani ... pani była drugą żoną Warnehama? Kobieta uśmiechnęła się niewyraźnie; leciutki grymas ust, jednocześnie mądry i odrobinę gorzki w wyrazie. - Sądzę, że czwartą - uściśliła. - Zmarły książę nie byłby sobą, gdyby nie był tak zdeterminowany w swych dążeniach. - Dobry Boże - wtrącił Gareth. - W jakich dążeniach? Zeby się zabić? Odwróciła wzrok, a mężczyzna doznał drugiego olśnienia. Śmierć Cyryla sprawiła, że Warneham pojął zasady dziedziczenia aż za dobrze. Był zdesperowany, tak bardzo zdesperowany w oczekiwa- niu na dziedzica, który wyparłby chłopca, budzącego w księciu nie tylko odrazę, lecz dogłębną nienawiść. I aby być pewnym w dwójnasób, że Gareth nic nie odziedziczy, książę pozbył się go z największą nadzieją, że nie przeżyje i jego noga nie postanie więcej w Anglii. Jednak chłopiec przeżył. A ta kobieta ... dobry Boże. Była dużo piękniejsza, niż sugerowało pierwsze wrażenie. A także młoda, mogła mieć ledwo trzydzieści lat, pomyślał, na pewno była wystarczająco młoda, by móc dać zgorzkniałemu, starszemu mężczyźnie dziecko. Jednakże jeśli miała jakieś dzieci z Warnehamem, musiały to być córki, inaczej Gareth nie stałby teraz tutaj, a ona nie wpatrywałaby się uprzejmie w ogród, jakby chciała oszczędzić mu zażenowania. Zresztą, do diabła z jej litością! Nie potrzebował jej. - Pozwól, pani, że złożę ci wyrazy współczucia z powodu żałoby - rzekł szybko. - Jak bez wątpienia wiesz, mój kuzyn i ja nie porozumiewaliśmy się, zatem nie wiem, czy ... - Ja nie wiem nic o osobistych sprawach mojego męża - odrzekła stanowczo. - Z pewnością nie musisz, panie, mi ich teraz wyjaśniać. - Przepraszam? Spojrzała nań zniecierpliwiona. - Nasze małżeństwo było krótkie, wasza miłość, i aranżowane. Aranżowane tylko dla jednego celu. Nie interesował się moimi sprawami, ani ja jego problemami. Bardziej otwarcie nie mogła już uciąć rozmowy, nawet gdyby dokonała tego korsarską klingą. Przez chwilę patrzył na nią oniemiały. Kobieta-zagadka: z wyglądu delikatna niczym chińska porcelana, a w sercu złośliwa i zimna. Porcelanowa księżniczka, wyniosła i królewska. - Proszę mi powiedzieć, droga pani - odezwał się w końcu. - Czy jest ktoś w tym domu, kto nie ma do mnie pretensji? Ktokolwiek, kto nie chce posyłać mnie do wszystkich diabłów? J ej piękne brwi uniosły się. - Nie mam o tym najmniejszego pojęcia, lecz nie życzę waszej miłości źle. Chcę tylko kontynuować moje życie, takim jakim jest. Pragnę ... własnej wolności. To wszystko. - Własnej wolności? - powtórzył. - Rozumiem, pani, że trzymałem cię w oczekiwaniu. - Los kazał mi czekać - poprawiła go. - A jeśli już o czekaniu mowa, wasza miłość, czy mogę uprzejmie prosić, by na przyszłość nie poniżać służby, każąc im czekać na deszczu? Pani Musbury ma słabe płuca. - Proszę mi wierzyć, nie bawi mnie żadna pompa ani ceremonie - rozgniewał się. - To musiał być pomysł Cogginsa, żeby ich tak ustawiać. - Ale jednak, panie, zatrzymałeś ich na schodach? - zmarszczyła brwi. - A co miałem innego zrobić?! .minąć ich, jakby nie istnieli? To dopiero byłoby poniżeniem, droga pani. To by oznaczało, że ich praca nie ma dla mnie' żadnego znaczenia. Gdybyś kiedykolwiek, pani, pracowała, wiedziałabyś, że takie zachowanie może być naj okrutniejszym z ciosów. Kolory, które jeszcze rozświetlały twarz księżnej, odpłynęły i nagły rys poczucia winy odmalował się na jej obliczu. - Proszę mi wybaczyć. Wyrwałam się z wypowiedzią· - Nie wyrwałaś się, pani, tylko błędnie rozumujesz - odciął się. - Nie będziemy wyznaczać sobie, kto kiedy ma się odezwać. Możesz mówić, kiedy i gdzie ci się podoba. I skoro już się kłócimy, pro-

szę pozwolić dać sobie kolejny wyraźny rozkaz: natychmiast wrócisz, pani, do swoich pokoi w południowym skrzydle. Zbladła. - To nie będzie stosowne, wasza miłość. - Stosowne? - jego zmieszanie było krótkie. - Na litość boską, kobieto! Przeprowadzę się do innych apartamentów. Zakłopotanie księżnej przeszło w oszołomienie. - No cóż, sądzę, że to także niestosowne. - Opinia, którą muszę od razu zlekceważyć - powiedział Gareth. - To dlatego, moja pani, użyłem słów "wyraźny rozkaz". - Och - odrzekła cicho. - Rzeczywiście jesteś kuzynem Warnehama, prawda? - Tak, i niestety nie miał innego - odpowiedział męzczyzna. Spojrzała na niego z ciekawością, ale bez gniewu. - Co to ma znaczyć? - Nieważne - odrzekł. - Wybacz mi, pani. - Gareth odchrząknął odrobinę za głośno. Znów odczuł zażenowanie, gdyż zorientował się, że nie zaprosił księżnej, by usiadła. W końcu to był jego dom, nie jej. Ona też to spostrzegła. Gestem ręki wskazał parę krzeseł przy oknie. - Widzę, że szczególnie lubisz, pani, ten widok na ogród Selsdon - odezwał się trochę komicznie. - A w ogóle wszystko zaczęliśmy dość niezręcznie. Czy zechcesz, pani, usiąść? Księżna wyczuła rozkazujący ton, chociaż był mocno złagodzony. Wróciła do szklanych drzwi, wychodzących na ogród, wyprostowana jak struna pod ciemnofioletowym jedwabiem. Usiadła ni- czym królowa i poprawiła suknię. Gareth z trudem oderwał od niej wzrok i przeniósł go na zewnątrz, na wspaniały widok w oddali. Patrzył na zieloną połać idealnie przystrzyżonego bukszpanu, na ścieżki wysypane żwirkiem wiel- kości grochu, które bez wątpienia wciąż były co ranka grabione, i na okazałą fontannę, która strzelała wodą na trzy metry w górę. Nazywali ją z Cyrylem "rybią fontanną", ponieważ woda tryskała z pysków mitologicznych stworzeń, otaczających rzeźbę Trytona. Uwielbiali bawić się w niej w ciepłe, letnie dni. Widok fontanny przypomniał Garethowi ponownie, że to wszystko powinno należeć do Cyryla. Chłopak urodził się do tego, był przygotowywany. Tego oczekiwał. A Gareth nie, nawet w najśmielszych snach. Usiadł teraz na krześle naprzeciwko księżnej i zmusił się, by znów na nią spojrzeć. Tym razem ich spojrzenia spotkały się, zatrzymując na chwilę jego oddech. Nonsens, w ogóle jej nie znał. A ona wyraźnie sprawiała wrażenie, że nie chce go poznawać. - Jakie masz, pani, plany na prtyszłość? - spytał chłodno. - I jak mogę je przyspieszyć? - Na razie niczego nie planowałam. Pan Cavendish powiedział, że mogę się z nimi wstrzymać, dopóki nie zdobędziemy twojego, panie, pozwolema. - Mojego pozwolenia? - Gareth w zniecierpliwieniu uderzył dłonią plik dokumentów leżących przy udzie. - A nie wystarczy moja rada? Albo choćby wskazówka? Masz, pani, prawo do wdowiego domu, prawda? - Przyznano mi jedną dwudziestą dochodów z książęcych posiadłości - odrzekła. - Nie będę głodować. - Jedną dwudziestą? - Mężczyzna patrzył na nią z niedowierzaniem. - Dobry Boże! Co cię, pani, opętało, by zgodzić się na coś takiego? Drugi raz podniosła pięknie zarysowane brwi. - Musiałeś, wasza miłość, bardzo długo być za granicą - szepnęła. - Anglia to wciąż patriarchalna społeczność. Naturalnie, miała rację. Gareth zbyt przywykł do niezależności Xanthii, przywileju sposobu życia niedostępnego dla większości kobiet. - Mój ojciec podpisywał małżeński kontrakt - ciągnęła księżna. - Nie znałam szczegółów, dopóki po pogrzebie nie. pojawili się notariusze. Cavendish z pewnością dostarczył ci, panie, kopię do- kumentu. Ale jedna dwudziesta majątku Selsdon mogłaby zapewnić utrzymanie nawet oszczędnej, dziesięcioosobowej rodzinie. Jak powiedziałam, wasza miłość, niczego mi nie zabraknie.

- Twój ojciec, pani, był albo głupcem, albo wydawał cię za mąż w wielkim pośpiechu - mruczał Gareth, przerzucając plik papierów. - Angielskie prawo zwyczajowe powinno przyznać ci jedną trzecią, czyż nie? Milczała, więc podniósł głowę. Wyglądała na dotkniętą, jej twarz pobladła. Mężczyzna zawstydził się. - Proszę mi wybaczyć, moja uwaga była niestosowna, zważywszy żałobę. Nie wyglądała jednak na urażoną z tego powodu. Raczej... cóż, po prostu na urażoną. Powoli jednak bladość znikała z jej twarzy. Wyprostowała ramiona i rzekła: - To było rozważnie zaaranżowane małżeństwo, wasza miłość. Mój ojciec uważał, że przy niewielu propozycjach małżeństwa powinnam być wdzięczna losowi za oświadczyny Warnehama. Cóż za skończony nonsens! Księżna była typem kobiety, która mogłaby słusznie spodziewać się mężczyzn u swoich stóp. - Niewielu? - wyrwało mu się. - Proszę mnie nie żałować, wasza miłość. Uosabiałam wszystko, czego zmarły książę szukał w pannie młodej. Gareth odchrząknął i wrócił do sprawy. - Jako księżna wdowa, pani, powinnaś mieć prawo do pozostania w swoim domu. Nikt nie chce cię stąd wyganiać. Moje odwiedziny w Selsdon będą możliwie naj rzadsze, zatem raczej nie będziemy się sobie plątać pod nogami. Zdało się, że cień ulgi przemknął po jej obliczu, a Gareth zauważył, że odrobinę rozluźniła ramiona. - Dziękuję - odpowiedziała ochryple. - Ja ... naprawdę dziękuję, wasza miłość. Tylko nie jestem całkiem pewna ... - ... czy chcesz tu pozostać? - podsunął. - Prawda, to miejsce jest niczym okropne, stare mauzoleum pomimo przestrzeni i wspaniałości. A co z twoją rodziną, pani? Z ojcem? - Nie - odrzekła prędko. - On ... jest teraz w podróży. Coś w jej słowach ostrzegło Garetha, by nie drążył poruszónego tematu. - Czy masz, pani, dzieci? Może córkę? Przeszyła go wzrokiem, a w jej oczach zabłysło coś bolesnego i przejmującego. - Nie, wasza miłość - powiedziała cicho. - Nie mam dzieci. N a Boga, czy nie było żadnego bezpiecznego przedmiotu rozmowy z tą kobietą? - A co powinnaś, pani, zrobić według Cavendisha? Złożyła dłonie na kolanach. - Jego zdaniem powinnam ukryć się w Knollwood Manor, to jest wdowi dom, i żyć sobie spokojnie z dala od ciekawskich oczu towarzystwa. Jest przekonany, że ... to byłoby dla mnie najlepsze w takich okolicznościach. Wdowi dom? Gareth skulił się w środku, ale na zewnątrz nie dał po sobie niczego poznać. - Jesteś, pani, zbyt młoda, by prowadzić takie przygaszone życie, chyba że tego rzeczywiście chcesz. Proszę wybaczyć moją ignorancję, ale czy nie mamy domu w mieście? - Przy Bruton Street, ale został wynajęty. - Skinęła głową. - Zatem go odnajmę - odrzekł. - Jesteś bardzo uprzejmy, panie, ale nie, nie mogę wrócić do Londynu. Nie sądzę, żeby taki rodzaj życia do mnie pasował. Po prostu ... nie jestem pewna. Ale on był pewien. Była młoda i zapierała dech swoją urodą. Miała przed sobą całe życie. Chociaż nie pozostawiono jej wiele majątku, z pewnością mogła dobrze wyjść za mąż dzięki samej aparycji, skoro tylko plotki o śmierci Warnehama ucichną. Chyba że za tym wszystkim kryje się coś więcej, o czym mu nie mówi. A może przemilcza skandaliczną przeszłość? Spojrzał na nią, rozważając nową myśl. Nie. Raczej mogła zostać skrzywdzona w sposób niewi- doczny na pierwszy rzut oka. A poza tym, czy te plotki kiedykolwiek naprawdę się skończą? War- neham zmarł prawie rok temu. Pewnie nie ucichną· Towarzystwo jest szybkie w obgadywaniu i le- niwe w wybaczaniu. A zresztą, niech tam ... każdy dźwiga swój krzyż, czyż nie? Co go obchodzi jej przeszłość, a ją jego dawne dzieje?

Prędkim ruchem przewertował dokumenty, szukając jakiejś informacji o wynajmie domu przy Bruton Street, nic jednak nie znalazł. Podniósł wzrok na księżną. - Cóż, nie decydujmy o niczym pochopnie, pani. Możesz zostać w Selsdon Court tak długo, jak ze- chcesz, jednak jeśli wolałabyś Knollwood ... nie widzę żadnych przeszkód. Spuściła oczy, kierując spojrzenie na dywan. - Powiedziano mi, że jest w strasznym stanie. Cavendish twierdzi, że doprowadzenie domu do porządku pochłonęłoby mnóstwo pieniędzy. Knollwood zostało porzucone wiele lat temu, jak się dowiedziałam. Gareth zacisnął szczęki. - Rzeczywiście tak było. Widzisz, pani, mieszkałem tam jako chłopiec. I nawet wtedy był to znisz- czony, gnijący śmietnik. Potrząsnęła mocno głową. - Ja ... nie wiedziałam - zająknęła się. - Mówiono mi, że mieszkałeś tutaj ... - Nigdy tu nie mieszkałem. Nigdy nie mieszkałem w Selsdon. - Och. - Odwróciła wzrok. - Chodzi mi o to, że nigdy nie byłam w Knollwood w środku. - Nie ma tam niczego do oglądania - uciął ostro. - Rzeczywiście, teraz pewnie zupełnie nie nadaje się do zamieszkania. Dwadzieścia lat temu przeciekał dach, a podłogi butwiały. Nie ma tam żadnej kanalizacji. Piwnica jest tak zawilgocona, że na niższym piętrze śmierdzi pleśnią. Na te słowa księżna zmarszczyła nos i skrzywiła się. Wyglądała jak dziewczynka, co sprawiło, że zachciało mu się nieoczekiwanie śmiać. Nie z niej, ale z nią razem. N a sekundę zapomniał o zimnych i nędznych nocach, które spędził w tym ponurym, starym domostwie, i o nocach, które przyszły późmej. - Z zewnątrz wygląda całkiem ładnie - rzekła przepraszająco. - Jak mały, bajkowy zamek, tak mi się czasem zdaje. - To pewnie przez wieże - wykrzesał z siebie uśmiech. - Z zewnątrz rzeczywiście wyglądają ro- mantycznie. Jeżeli chcesz tam zamieszkać, i nieważne, czego chce Cavendish, trzeba przeprowa- dzić konieczne naprawy. Trzeba utrzymywać nieruchomości, i nie wątpię, że wystarczy na to majątku. - W rzeczy samej, jesteś teraz jednym z naj bogatszych ludzi w Anglii, wasza miłość. - Nagle zbladła. - Nie chcę przez to powiedzieć, że nie byłeś nim wcześniej. Nie mogę zakładać, że pozna- łam wszystkie okoliczności ... Zalała się rumieńcem. - Co sobie ten stary głupek Cavendish Ilłyślał, kiedy mnie tak ścigał? - mruczał Gareth. - Ze jestem jakimś pokątnym oszustem? Rzezimieszkiem? A może zajmuję się rabowaniem grobów? Rumieniec księżnej pogłębił się. - Sądzę, że chodziło mu o robotnika portowego - odrzekła. - Albo raczej tragarza? Czy to to samo? - Mniej więcej - uśmiechnął się Lloyd. - Aż teraz żałuję, że nie okazałem się jednym ani drugim. Miałbym diabelną przyjemność z obserwowania go, jak błąka się po dokach z chusteczką przyciś- niętą do nosa. Przez sekundę wydawało się, że księżna się roześmieje. Zorientował się, że czeka na ten dźwięk z jakimś niewytłumaczalnym pragnieniem. Jednak kobieta zachowała milczenie. Odsunął teczkę na bok i położył dłonie na udach, jakby zbierając się do odejścia. - No cóż, chyba nic więcej w tej chwili nie możemy zrobić - rzekł w zamyśleniu. - O której podaje się teraz tutaj kolację? - Wpół do siódmej. - Nagle jej oczy się rozszerzyły. - I na dodatek jest poniedziałek, wasza miłość. - Poniedziałek? - Sir Percy i lady Ingham zwykle przychodzą na kolację do Selsdon w poniedziałki, razem z doktorem Osborne - objaśniła. - I jeszcze proboszcz z żoną, ale teraz są na wakacjach w Brighton. Czy bardzo ci to, panie, przeszkadza? - Skądże, uważam, że to świetny pomysł - odrzekł. - Sam chciałbym być na wakacjach w Brighton. Twarz księżnej rozjaśnił pogodny uśmiech. - Chodzi mi o doktora Osborne - sprecyzowała. - To nasz miejscowy lekarz. A sir Percy i jego żona

są całkiem miłymi ludźmi. Wszyscy oni ... Cóż, sądzę, że trzymali moją stronę w tych okropnych chwilach. - A zatem chętnie się z nimi spotkam - odpowiedział i podniósł się z miejsca. Odniesie przy tym do- datkową korzyść, przyszło mu do głowy, gdyż uniknie kolejnej godziny sam na gam w towarzystwie księżnej. Z rozmyślnie chłodnym uśmiechem podał kobiecie dłoń i pomógł wstać z krzesła. Jednak przy drzwiach zawahała się i odwróciła. Znów miała ten posępny wyraz twarzy. - Wasza miłość? - Tak? - Domyślam się, że to pierwsze twoje popołudnie w Selsdon. - Jej oczy patrzyły gdzieś nad ra- mieniem Garetha. - To tylko kwestia czasu, jednak zanim ... zanim usłyszysz pewne pogłoski ... - Pogłoski? - Jego usta wykrzywił gorzki grymas. - Powinienem wiedzieć, że Selsdon jest nimi przepełnione. O których myślisz, pani? Spojrzała mu w oczy smutnym wzrokiem. - Są tacy, którzy uważają, że śmierć mojego męża nie była przypadkowa - odrzekła cicho. - Szep- tano, że być może ... być może nie byłam szczęśliwa w małżeństwie. Słowa, wypowiedziane przez kobietę bez cienia emocji, sprawiły, że Garethowi ciarki przebiegły po grzbiecie. Ploteczki Xanthii nigdy nie wywoływały w nim takich emocji. - Chcesz, pani, powiedzieć, że jawnie cię oskarżano? - Oskarżano? Nie ... - Uśmiechnęła się lekko. - To byłoby zbyt skomplikowane. Dużo łatwiej po prostu zniszczyć moją reputację szeptaniem i insynuacjami. - A zabiłaś go? - Gareth przytrzymał jej spojrzeme. - Nie, wasza miłość - odpowiedziała cicho. - Nie. Ale krzywda została wyrządzona. - Dawno temu poznałem destrukcyjną siłę plotek - rzekł chłodno. - W takim przypadku radzę poświęcić im tyle uwagi, ile są warte, czyli je zignorować. Kiedy jednak zostawił ją w drzwiach, nie był całkiem pewien, czy jego propozycja była słuszna. W księżnej wyczuwał coś dziwnego i trochę nieziemskiego. Jakiś strach czaił się w jej oczach. Ale żeby była morderczynią? Był absolutnie przekonany, że nie, choć nie potrafił powiedzieć, skąd czerpał taką pewność. Niestety w jej świecie, świecie konwenansów, podobne plotki mogą zrujnować życie. Zaczynał rozumieć, dlaczego wolałaby zamknąć się daleko stąd, w samotnym, walącym się Knollwood, niż wracać do tego środowiska i próbować budować życie na nowo. Zresztą, cóż go to obchodzi? Przyjechał tutaj jedynie po to, żeby obejrzeć majątek i upewnić się, że jest dobrze zarządzany i przynosi zyski. Nie przybył tutaj dla ratowania świata, ani nawet jego elitarnego skrawka, który należy do księżnej. * * * Gdy Antonia wróciła do swojej sypialni, Nellie czekała już na nią w drzwiach. - Wróciłaś, pani! - wykrzyknęła, jakby spodziewając się, że kobieta zostanie zjedzona żywcem. - No i jaki on jest, ten nowy książę? Na twarzy Antonii pojawił się wymuszony uśmiech. - Arogancki. - Rzuciła czarny szal na łóżko. - Spakuj, proszę, moje rzeczy, Nelie. Przenosimy się· .. - Och, moja pani! - jęknęła służąca. - To musi być człowiek bez serca, naprawdę! - ... z powrotem do książęcych apartamentów - dokończyła Antonia. Nellie zamknęła usta. Minęła dłuższa chwila, nim odezwała się ponownie: . - A niech mnie! Wracamy do twoich dawnych pokoi, pani? To bardzo słuszne i właściwe z jego strony, jeśli mogę mieć swoje zdanie. Księżna podeszła do okna. Naturalnie Nellie chciała dowiedzieć się czegoś więcej na temat spó- tkania, ale Antonia odsunęła zwiewną firankę i wyjrzała na wysypany żwirem dziedziniec. Z nie- wiadomego powodu nie chciała, by służąca wnikała w jej nastrój. Sama nie była pewna, jak się teraz czuJe. Co takiego jej się stało w porannym saloniku? Coś ... dziwnego. Czuła się osobliwie świadoma, ale tak naprawdę czego? Miała wrażenie, że drży, a może to cały świat się zatrząsł? Tak jakby coś we-