Gołąb
Park przed kościołem cuchnął gołębimi odchodami i
kocim moczem, w każdym razie taką miałam nadzieję. Po
pierwszym tygodniu w Paryżu uświadomiłam sobie, że nie
widziałam zbyt wiele kotów. Gołębie, owszem. Co rano
siadywałam pośród gołębi i śpiących bezdomnych, w
oczekiwaniu na możliwość wejścia do najmniejszego i z
pewnością najmroczniejszego paryskiego kościółka, by tam
też czekać... nie byłam pewna, na co właściwie. Na znak,
chociaż nie miałam pojęcia, jaki kształt przybierze. Zaczęło
się od srebrnej szkatułki. Znalazłam ją w sklepie z antykami
na Manhattanie i nierozważnie otworzyłam dla złego doktora
Johna Dee - tak, tego Johna Dee, alchemika królowej Elżbiety,
który od prawie czterech stuleci powinien być martwy, ale nie
był - wypuszczając demony rozpaczy i niezgody na
nowojorskie ulice. Przy pomocy Oberona, Puka, Ariela,
jednym słowem całej Szekspirowskiej ekipy, oraz
miniaturowej ogniowej wróżki imieniem Lol odzyskałam
szkatułkę i na powrót zamknęłam, ale zaraz ukradł mi ją Will
Hughes, czarujący czterystuletni wampir, w którym się
zakochałam. Zabrał szkatułkę, by dzięki niej otworzyć bramę
do Letniej Krainy i wezwać istotę, która mogła przywrócić mu
śmiertelność, a ponieważ zrobił to, żebyśmy mogli być razem,
uznałam, że powinnam mu wybaczyć. Dlaczego jednak nie
poprosił, żebym mu towarzyszyła? Poszłabym z nim do
Letniej Krainy. Podczas pierwszego spotkania, kiedy nocą
wędrowaliśmy po ogrodach wokół Cloisters, powiedział, że
już kroczył tą ścieżką, podążając za znakami pozostawionymi
przez jego ukochaną Marguerite, moją przodkinię. Pierwszy
znak pojawił się przed starym kościołem w Paryżu. Ścieżka
wiecznie podlega zmianom, mówił Will, ale zawsze zaczyna
się od tego kościoła. Musisz tutaj czekać na znak, który ci
powie, dokąd masz się skierować.
Wiele miesięcy od zniknięcia Willa, kiedy już myślałam,
że sprawa jest skończona, anonimowy kolekcjoner przysłał do
naszej galerii obraz przedstawiający stary kościół w Paryżu,
który ojciec zidentyfikował jako Saint - Julien - Le - Pauvre w
Dzielnicy Łacińskiej. Wiedziałam, że malowidło musi
pochodzić od Willa i że w ten sposób prosi mnie, bym
dołączyła do niego na ścieżce do Letniej Krainy.
Natychmiast zarezerwowałam bilet na samolot i pokój w
Hotel des Grandes Ecoles, małym pensjonacie w Dzielnicy
Łacińskiej, w którym rodzice spędzili miesiąc miodowy. Ojcu
i przyjaciołom, Jayowi i Becky, powiedziałam, że jadę do
Paryża studiować wzory biżuterii w Luwrze i Muzeum Sztuki
Użytkowej. Z wyrazu ich oczu domyślałam się, że pretekst
jest mało przekonujący, ale nie zadawali mi zbyt dużo pytań.
Po wydarzeniach ostatniej jesieni, włamaniu, postrzeleniu
ojca, po tym, gdy znaleziono mnie poparzoną i wyczerpaną w
Van Cortlandt Park na Bronksie, rozumieli, że przyda mi się
parę tygodni z dala od domu. A jakie miejsce jest
atrakcyjniejsze od Paryża?
Gdyby wiedzieli, że zamierzałam spędzać poranki w
ciemnym, stęchłym kościele, czekając na znak od ukochanego
wampira, pewnie zaproponowaliby, żebym na miesiąc
wybrała się do Hamptons.
W siódmy dzień musiałam przyznać, że staruszki z
torbami i starcy z egzemplarzami „Le Monde" mają większą
szansę na otrzymanie znaku od gołębiookich świętych na
ścianach niż ja. Wymknęłam się z cichego wnętrza, unikając
wzroku księdza w czarnej sutannie, który widział mnie tutaj
każdego dnia przez tydzień, musiał więc zadawać sobie
pytanie, czego szukam, i uciekłam w tylko nieznacznie
przyjemniejsze powietrze na placu Vivianiego.
Podobnie jak kościół plac musiał mieć inny powód do
chwały poza bezdomnymi i wolnym dostępem do internetu. W
wypadku placu było to najstarsze drzewo w Paryżu, Robinia
pseudoacacia fabacees zasadzone w tysiąc sześćset drugim
roku przez botanika Jeana Robina teraz niebezpiecznie
pochylone w stronę kościoła. Złapałam się na niespokojnej
myśli, że pewnego poranka, kiedy bez wątpienia wciąż będę
czekać na znak, najstarsze paryskie drzewo przewróci się na
najstarszy paryski kościół i razem upadną, splątane niczym
dwaj starzy pijacy.
Aby do tego nie dopuścić, władze Paryża podparły mniej
więcej sześciometrowe drzewo betonową konstrukcją o
wyglądzie kory; tak oto robinię przed nagłą katastrofą
ochroniono nieładną szarą ramą, na tyle szeroką, że pewnie
wcisnęłabym się między nią a pień. Było mi żal drzewa... a
może tylko żal siebie.
Nagle na głowie wylądował mi gołąb, dając jeszcze jeden
powód do rozczulania się nad sobą. Przestraszyłam się, aż
krzyknęłam; gołąb z rozdrażnieniem sfrunął na ziemię i
ochryple zagruchał. To był dziwny gołąb, brązowy, z długą
szyją, pewnie jakaś endogenna europejska odmiana.
Przyjrzałam mu się uważnie... Ptak do mnie mrugnął.
Roześmiałam się tak głośno, że obudziłam śpiącą pijaczkę.
Otuliła chude ciało zniszczonym płaszczem, wycelowała we
mnie zakrzywiony palec i bezzębnymi dziąsłami
wymamrotała słowa, które zinterpretowałam: „Zrobił cię w
konia, co?" A potem przystawiła dwa palce do ust i
zrozumiałam, że prosi o papierosa.
Nie miałam papierosa, więc zaproponowałam jej euro.
Wsunęła monetę do wewnętrznej kieszeni prochowca; jak się
zorientowałam, był marki Burberry i stanowił jej jedyne
okrycie. Wskazała brązowego gołębia, który zajął pozycję na
czubku Robinii pseudoacacii i smętnie mi się przypatrywał.
- Amelie - powiedziała.
Patrząc na gołębia, powtórzyłam imię, ale ona ze
śmiechem postukała się w piersi.
- Och, ty jesteś Amelie. - Ciekawe, czy naprawdę ma tak
na imię, czy też wzięła je z popularnego filmu z Audrey
Tautou? - Garet - przedstawiłam się. Dałam jej jeszcze jedno
euro, po czym wstałam. Jeśli potrzebowałam znaku, że
spędzam za dużo czasu na placu Vivianiego, to było nim
przejście na ty z jedną z tutejszych bezdomnych.
Postanowiłam pójść w drugie miejsce, gdzie w tym
tygodniu często bywałam, do małego sklepu z zegarkami w
Marais. Właściciel, dziewięćdziesięcioletni Horatio Durant,
był starym przyjacielem moich rodziców. Kiedy odwiedziłam
go pierwszego dnia, zabrał mnie na zegarmistrzowską, jak
określił, wędrówkę po Paryżu.
- Powinni nazwać Paryż Miastem Czasu, a nie Miastem
Świateł - oznajmił, gdy szliśmy rue de Rivoli, a jego białe
włosy falowały na wietrze niczym obłok. Pokazał mi ogromny
dworcowy zegar w Musee d'Orsay i modernistyczny zegar w
Quartier de l'Horology - przedstawiał rycerza w zbroi
walczącego z żywiołami pod postacią dzikich bestii.
Zaprowadził mnie na wystawę zegarów w Luwrze i do Musee
des Arts et Metiers, gdzie oglądaliśmy astrolabia i zegary
słoneczne, a ja zakochałam się w czasomierzu zbudowanym
przez szesnastowiecznego astrologa nazwiskiem Cosimo
Ruggieri. Mechanizm pracował pod kryształowym szkłem,
tarcza była podzielona na lata, nie godziny, po obwodzie
wirowały gwiazdy i księżyce, a wmontowane w okienko
drzewo gubiło liście, okrywało się peleryną śniegu,
wypuszczało świeże pączki i płonęło czerwienią.
Szkicowałam ten zegar wiele razy, wprowadzając drobne
zmiany, aż wreszcie poczułam nieznośne pragnienie, by zrobić
jego kopię. Monsieur Durant powiedział, że mogę skorzystać
z jego warsztatu. Nie tylko pożyczył mi narzędzia, ale też
podzielił się wiedzą zegarmistrzowską. Po tygodniu praca była
niemal ukończona.
Z parku pojechałam metrem do Marais, gdzie nad
ostatnimi detalami spędziłam parę szczęśliwych godzin.
Zmodyfikowałam wzór, dodając wieżę zwieńczoną okiem, z
którego rozchodziły się promienie.
- Interesujący motyw - zauważył monsieur Durant, kiedy
mu pokazałam gotowe dzieło. - Skopiowałaś go skądś?
- Widziałam go kiedyś na sygnecie - odparłam, ale dla
siebie zachowałam informację, że to był sygnet Willa
Hughesa. Wyjaśnił mi, że pierścień niegdyś należał do mojej
przodkini Marguerite D'Argues. Symbol przedstawiał
Strażnicę, starożytny zakon kobiet, które przysięgły strzec
świat przed złem. Czterysta lat temu Will ukradł go
Marguerite i w zamian zostawił swój z łabędziem. Matki
przekazywały sygnet córkom, aż wreszcie na szesnaste
urodziny dostałam go ja; kilka miesięcy później moja mama
zginęła.
- Strażnica na zegarze - powiedział monsieur Durant,
przypatrując się przez lupę. Kiedy spojrzał na mnie, oko miał
niesamowicie powiększone i poczułam się obnażona. Czyżby
znał historię Strażnic? Ale on tylko się uśmiechnął i
skomentował: - Bardzo a propos.
Po wyjściu od monsieur Duranta zatrzymałam się na
moście de la Tournelle. Wpatrując się w słońce za iglicami
katedry Notre Dame, uświadomiłam sobie, że opuściłam
wieczorne czuwanie w kościele Saint - Julien - le - Pauvre.
Zerknęłam na zegarek, który wisiał mi na szyi - dochodziła
dziesiąta. Zmyliły mnie długie dni paryskiego lata. Poczułam
wyrzuty sumienia, a potem żal. Nie odbiorę wiadomości. Jeśli
Will rzeczywiście przysłał obraz z kościołem - a nawet ta
pewność blakła szybko w słabym wieczornym świetle - może
chciał się w ten sposób pożegnać. Przeprosić, że zawiódł moje
zaufanie i ukradł szkatułkę. Może obraz miał spełnić tę samą
funkcję, jak pocztówka przysłana z dalekiego kraju z
wiadomością „Szkoda, że Ciebie tu nie ma". Może to wcale
nie było zaproszenie.
Z ukłuciem żalu przypomniałam sobie tamte chwile nad
rzeką. Pierwszej nocy, którą spędziłam z Willem, siedzieliśmy
na murku nad Hudsonem i Will opowiadał mi swoją historię:
„W młodości byłem, a mówię to z przykrością, niezwykle
dumny ze swojej urody i niezwykle płytki. Do tego stopnia
próżny, że chociaż wiele pięknych młodych kobiet kochało się
we mnie i ojciec błagał, bym się ożenił i spłodził dziedzica,
nie chciałem wiązać się z jedną i tracić uwielbienia wielu".
Patrzyłam wówczas na jego profil rysujący się na tle
nocnego nieba i myślałam, że można mu wybaczyć odrobinę
próżności, choć z pewnością w ciągu stuleci to się zmieniło.
Ale czy naprawdę? Może byłam po prostu jedną z tych
młodych kobiet, których uczuciem wzgardził?
Rozświetlona słońcem woda zmieniła się w złotą mgłę.
Pomyślałam, że to może atak migreny ocznej, ale zaraz
pojęłam, że łzy zniekształcają mi widzenie.
On nie przyjdzie, on nie przyjdzie. Słowa dudniły mi w
głowie w rytm dzwonów Notre Dame wybijających godziny.
Ilu rozczarowanych kochanków stało na tym moście i
myślało podobnie? Ilu przechylało się przez kamienny murek,
bo wolało się połączyć z rzeką, niż stawiać czoło kolejnemu
dniu bez ukochanych?
Cóż, na pewno nie ja, pomyślałam, prostując się i czułam
przy tym, jak czasomierz tyka na mojej piersi niczym drugie
serce. Znowu na niego spojrzałam, zadowolona z wykonanej
pracy. Tydzień nie był całkowicie zmarnowany. Po powrocie
do Nowego Jorku, wzorując się na tym zegarze, zaprojektuję
nową linię biżuterii. Znalazłam inspirację, po którą, jak
mówiłam przyjaciołom, przyjechałam do Paryża. Czy
mogłabym nienawidzić Willa za wezwanie mnie tutaj, skoro
taki jest rezultat?
Nie. Nie mogłabym go nienawidzić. Ale to nie znaczyło,
że muszę przez resztę wakacji czekać na niego w mrocznym,
zatęchłym kościele.
Wolnym krokiem wróciłam na plac Vivianiego. Nigdy nie
próbowałam wchodzić do kościoła po zmroku, przede
wszystkim z powodu wieczornych koncertów. Dzisiejszy
wieczór nie był wyjątkiem, pomyślałam jednak, że jeśli
poczekam, aż wierni się rozejdą, może zdołam wśliznąć się do
środka. Muszę tam wejść po raz ostatni, żeby się pożegnać.
Koncert wciąż trwał, zostałam więc na placu. Wypełniali
go turyści i nie bałam się o swoje bezpieczeństwo. Ten rejon
nad Sekwaną, położony naprzeciwko katedry Notre Dame,
cieszył się szczególną popularnością wśród studentów, którzy
latem uczyli się w szkołach na Lewym Brzegu. Słuchałam, jak
grupka amerykańskich dziewcząt śmieje się z mężczyzny,
który tego dnia zaczepił je pod katedrą.
- Czy to był znowu ten zwariowany facet gołąb? -
zapytała dziewczyna z kręconymi brązowymi włosami i
dołeczkiem w lewym policzku.
- Nie! - odparła rudowłosa. - To był przyjaciel tego
zwariowanego faceta gołębia, gość od Karola Wielkiego!
- A tak! - odezwała się trzecia z długą czarną grzywką
spadającą jej na oczy. - Ten, który ględził, że Karol Wielki był
wybitnym człowiekiem i założył szkoły, dzięki czemu
możemy przyjeżdżać tutaj studiować sztukę. Nie wydaje się
wam, że mu się pomylił Karol Wielki z Napoleonem?
- Według mnie jest bardziej niż pomylony! - stwierdziła
dziewczyna z dołeczkiem.
Słuchałam, jak analizują zwariowane tyrady dwóch
ulicznych typów (ja też widziałam ich koło katedry), a potem
rozmawiają o obrazach, które oglądały w muzeum d'Orsay, o
dziwactwach swojego nauczyciela rysunku („Co według was
ma na myśli, kiedy mówi, że moje kreski wymagają więcej
voce?") i o akordeonistach z metra („Podoba mi się ten ze
stacji Cluny, jego akordeon brzmi jak organy"), i myślałam, że
to cudownie być studentką w Paryżu! Dlaczego nie potrafiłam
się cieszyć jak one, rozkoszować miejscem, zamiast czekać na
znak, który się nie pojawi?
Dziewczyny rozmawiały, aż wreszcie ta z kręconymi
włosami spojrzała na zegarek i jęknęła:
- Pośpieszmy się, jeśli nie zdążymy przed północą,
zamkną akademik!
Zerknęłam na swój czasomierz i też się przestraszyłam, że
już jest tak późno. Dziewczęta wybiegły z parku, turyści
rozpłynęli się w mroku. Ostatni uczestnicy koncertu śpiesznie
odchodzili - wszyscy z wyjątkiem wysokiego mężczyzny w
długim płaszczu i kapeluszu z szerokim rondem, który stał w
bramie i patrzył w moją stronę. Może się z kimś umówił, a
może to złodziej i czeka, aż park opustoszeje, wtedy mnie
okradnie albo zrobi coś gorszego. Bezdomni na pewno mi nie
pomogą. Ci, którzy zostali, otulona prochowcem Amelie i jej
towarzysz, już zasnęli albo byli pijani w sztok.
Wstałam i mój ruch wystraszył gołębia odpoczywającego
na gotyckiej wieżyczce. Brązowy gołąb z długą szyją
wylądował kilka kroków ode mnie i przyjrzał mi się dziwnie
inteligentnym okiem, po czym pofrunął na pochyłe drzewo i
usiadł na poranionej korze tuż nad cementem. Przez moment
drapał pazurami, gdy usiłował zachować równowagę. Jego
skrzydła połyskiwały w świetle ulicznej lampy, pod warstwą
brązu, mieniły się opalizującymi kolorami: indygo, różem,
fioletem. Na drugim brzegu Sekwany dzwony Notre Dame
zaczęły wybijać północ. Gołąb znalazł podparcie i dziobał w
beton. Zauważyłam ze zdumieniem, że dziobie w rytm
dzwonów.
Dobra, pomyślałam, ktoś wytresował ptaka i bawi się
moim kosztem. Czy ten mężczyzna w długim płaszczu, który
czeka w bramie? Obejrzałam się, lecz go nie widziałam. Nie
widziałam nawet bramy. Krąg ciemności wokół placu składał
się z cieni drzew i czegoś jeszcze... jakiejś mętnej substancji,
która nie była czarna, ale stanowiła nieprzezroczystą
mieszaninę indygo, różu i fioletu (kolorów ze skrzydeł
gołębia), barwy zdającej się być esencją paryskiej nocy.
Gdy dzwony Notre Dame zabiły po raz ostatni, spojrzałam
na drzewo. Szary beton zniknął, odrzucony niczym muszla,
widniał tam otwór zwieńczony ostrym, podobnym do
gotyckiego łukiem. W środku stał brązowy gołąb i patrzył na
mnie. Machnął skrzydłem - tak samo mógł to być
przyzywający gest dłoni - odwrócił się i wkroczył do wnętrza
drzewa, jakby przekraczał próg własnego domu. Bez
wątpienia tym był otwór w drzewie: bramą. Ale dokąd
prowadziła?
Może źle odczytałam tamto zaproszenie do Paryża, lecz
teraz rzeczywiście mnie zapraszano. Może nawet to był znak -
jedyny, bo innego nie będzie. Wstałam i poszłam za gołębiem
do wnętrza najstarszego drzewa w Paryżu.
Stłuczone szkło
- Poeta zaraz tu będzie! - powiedział Will Hughes.
- Co? - zapytała Bess.
- Chryste, kompletnie zapomniałem! - jęknął Will,
szczupły kilkunastolatek z bladą cerą, i oparł się na łokciu w
gęstej trawie. Leżeli z Bess w cieniu ulubionego zagajnika w
Swan Hall, posiadłości jego ojca. Will wyjął kieszonkowy
zegar solarny i ustawił go na słonecznej plamie: cień
wskazywał, że minęła druga. Poeta na pewno czeka w holu.
Dopóki Will się nie pojawi, służba nie wpuści nauczyciela do
gabinetu, w którym zwykle pracował.
Wyobraził go sobie siedzącego na wielkiej drewnianej
ławie koło wejściowych drzwi: nogi ma skrzyżowane, twarz
przybrała wyraz udawanej cierpliwości, która wszakże nie do
końca maskuje irytację wywołaną tym, że musi czekać.
Irytacja, jako że poeta i nauczyciel byli jedną i tą samą osobą,
znajdzie swój wyraz w kolejnym sonecie zawierającym skargi
na „tego młodzieńca", a lord Hughes od razu się zorientuje, że
chodzi o syna. Will pomyślał, że lepiej będzie, jeśli się
pośpieszy, zwłaszcza że najpierw musiał wyprowadzić Bess z
terenu Swan Hall dość krętą, tajemną drogą. Ubrania mieli w
nieładzie. W dodatku Will zapłaci za ponaglanie Bess, o tak,
słono zapłaci. Mimo to nabrał powietrza w płuca i wstał.
- Naprawdę jestem spóźniony.
- Ten poeta jest dla ciebie strasznie ważny - poskarżyła
się Bess, gdy Will pomógł jej się podnieść. Ułożyła swoje,
błyszczące czarne włosy i poprawiła stanik bez zwykłych
pozorów skromności. - Nie pokładam wielkiej ufności w nasze
wspólne życie! Pewnie byłoby ci lepiej z tym strasznym
człowiekiem, chociaż jest dość stary, by być twoim ojcem.
Will uśmiechnął się przypochlebnie, a potem przyciągnął
ją do siebie i zaczął całować. Wiadomo, że długie pocałunki
łagodzą gniew Bess - i nie tylko jej. I właśnie ten ostatni punkt
leżał u źródeł problemu, do którego rozwiązania wynajęto
poetę. Bess - ojciec Willa pod każdym względem uznałby ją
za nieodpowiednią - miała rywalki. Ale żadna, Bess nie
wyłączając, nie zajmowała w myślach Willa tyle miejsca, ile
poeta i jego słowa. Kilka wersów krążyło mu w głowie, gdy
śpieszyli ścieżką do furtki przysłoniętej wielkimi belami siana:
Prawda w miłości oszałamia jak wino, Aż czas ujawni jej
fałsz jak w wypadku górskiego śniegu, Którym w istocie są
białe obłoki, co znaczy, Że nigdy nie znamy prawdy, o której
myślimy, że ją znamy.
Will na razie nie uważał siebie za poetę, ale ta strofa
nauczyciela tak uparcie do niego przylgnęła, że podejrzewał,
iż pewnego dnia chyba sam zechce napisać wiersz. A może
wpływała tak na niego charyzma poety. Miał błyszczące oczy,
na bladych ustach igrał przelotny uśmiech, lecz nie o to
chodziło: Will nie potrafił się oprzeć wrażeniu niemal
niezmierzonej głębi.
I chyba ta głębia sprawiała, że poeta pisał i mówił tak
przekonująco o nieśmiertelności, o tym, że spłodzenie dziecka
to dla ojca gwarancja życia wiecznego.
Naturalnie w tym celu go zatrudniono; Will wiedział, że
ojciec pragnie, by porzucił romanse i skupił się na jedynej,
wyjątkowej wybrance w interesie zarówno prokreacji, jaki
przypuszczalnie lukratywnej umowy między rodzinami, którą
lord Hughes zawrze z okazji ślubu jedynaka.
Ostatnio wszakże poeta flirtował z innym motywem,
nieśmiertelnością zapewnioną przez poezję, a z jakiegoś
powodu to z jeszcze większą siłą pociągało Willa.
Nagle fraza „nigdy nie znamy prawdy, o której myślimy,
że ją znamy" ustąpiła miejsca świadomości, że stracił poczucie
czasu. Bess mierzyła go płonącym wzrokiem.
- Will! - Ten wykrzyknik, któremu towarzyszyło
tupnięcie, wyrwał go z zadumy. Wyciągnęła ręce, czekając na
pocałunek. Spełnił jej życzenie, dodał jeszcze pieszczotę i
wreszcie się rozstali. Odprowadzał wzrokiem Bess ze
stosownym, miał nadzieję, zaangażowaniem, aż zniknęła za
wzgórzem.
Ostatnimi czasy coraz intensywniej domagała się wspólnej
przyszłości, lecz nawet gdyby Will nie zważał na życzenia
ojca, ta przyszłość i tak nie wchodziła w grę. Bess ze swoimi
bujnymi krągłościami i błękitnymi oczami była rozkoszną
kochanką, ale musiałby poczuć do niej przynajmniej to samo,
co czuł do wiersza: Prawda w miłości oszałamia jak wino.
Musi się w taki sposób zakochać, jeśli w ogóle ma się
zakochać. Skropione perfumami ciało i zmysłowe usta Bess
nie wzbudzały w nim takich emocji. Kierując się do Swan
Hall, wypowiedział na głos wers w emfatycznym jambicznym
metrum, na którego punkcie oszalała Anglia; w całym kraju
sonet zdobywał niezwykłą popularność.
Wiersz zabrzmi jeszcze lepiej, gdy za kilka minut na
prośbę Willa padnie z pięknych ust poety.
Kiedy wszedł do holu, poeta siedział w miejscu, w którym
go sobie wyobraził, lecz na jego twarzy malowała się rozpacz,
nie irytacja.
- Przepraszam za spóźnienie - rzekł Will sztywno,
zakłopotany miną nauczyciela. - Zatrzymano mnie...
- Mrugnął znacząco, by zasugerować ryzykowny
charakter sprawy, która go zatrzymała. - Straciłem poczucie
czasu. - Kłamstwa nie miały sensu. W kwestii miłości i jej
mniej potężnych kuzynów oczom poety nie umykał
najmniejszy szczegół.
Nauczyciel nie zareagował na słowa Willa. Był czymś
poruszony, marszczył okrągłe czoło, policzek miał wilgotny,
może przed chwilą wytarł łzę, a oczy rozbiegane, jakby
wypatrywał wściekłego nietoperza. Oburącz ujął dłoń Willa.
- Przybyłem tu dzisiaj z ekscytującymi nowinami - zaczął
- spodziewałem się też, że jak zwykle pięknie spędzimy
godzinę, któż wszakże czekał na mnie, jeśli nie twój ojciec?
Dobrze, pomyślałem, lecz nasza rozmowa nie miała
pomyślnego przebiegu.
- Mój ojciec! Miał wrócić dopiero po zachodzie słońca.
Jest tutaj? - Will w żadnym razie nie ryzykowałby schadzki z
Bess, gdyby wiedział, że ojciec jest w domu; zważywszy na
obsesję starego zgryźliwego arystokraty na punkcie
małżeństwa oraz to, że mógł wydziedziczyć syna, zbyt dużo
miał do stracenia. Zniósłby podejrzliwość służby, ale nie
przypadkowe natknięcie się na lorda, kiedy Will spędzał czas
z nieodpowiednią damą, jak Bess.
- Znowu wyjechał, ale niedługo wróci. Jako przyczynę
wczesnego powrotu podał interesy w Londynie, wygląda
jednak, że tak naprawdę powodem jesteś ty.
- Ja!
Edgar, lokaj ojca, wyłonił się z korytarza i z nadmierną
gorliwością zaczął pucować rękojeść wiszącego na ścianie
miecza. Will i poeta dłużej niż zwykle zwlekali z przejściem
do gabinetu, a ich przyciszone głosy niosły się pewnie po
rozległym, pełnym przeciągów domu. Chwila nie była
odpowiednia na nietypowe zachowania. Will w milczeniu
wstał, puszczając dłonie poety, i ruszył w stronę gabinetu.
Poeta podążył za nim. Edgar obrzucił ich spojrzeniem, po
czym wrócił do swojego zajęcia. Dobrze, że chyba nie
zauważył ich splecionych dłoni.
W gabinecie Will usiadł w fotelu przy dębowym biurku,
na którym jego ulubione onyksowe pióro połyskiwało na
marmurowej podstawce, a poeta zajął miejsce na prostym
klonowym krześle naprzeciwko, skąd miał doskonały widok
na twarz ucznia, choć jego rysy skrywał cień.
- Lord Hughes rzekł, że powinniśmy pozostać tu do jego
przyjazdu, nawet jeśli potrwa to kilka godzin. Jaśnie pan
życzy sobie, żebyś poznał kogoś wyjątkowego.
Will jęknął.
- Mam też przekazać ci jego przestrogę, byś pojawiał się
punktualnie na wszystkich naszych spotkaniach w przyszłości.
O ile jakieś będą.
- Dlaczego jesteś poruszony? Przywiezie kogoś dla mnie!
Albo raczej coś.
- Jestem poruszony, ponieważ przybyłem tu dzisiaj, by
nie tylko odbyć lekcję, ale też podzielić się niezwykłą
wiadomością. Niestety, zdradziłem ją przed nim. Przyjął ją
tak, jak młot traktuje szkło, teraz więc wydłubuję odłamki z
mojej duszy.
Will wzdrygnął się. Poeta nigdy dotąd nie używał równie
dramatycznego języka. Więc w czym rzecz? Nic nie rozumiał.
- Co rozpadło się w proch?
- Moje życie, jako że twój ojciec nie zapłaci mi za
udzielane ci nauki.
- Prosiłeś teraz o zapłatę? Nasze studia potrwają do końca
roku, a dopiero jest maj.
Poeta wstał, jakby w tej pozycji mocniej zabrzmiały
następne słowa. Wyciągnął ręce w błagalnym geście.
- Mój związek z Anne nie należy do udanych, Willu.
Musiałeś domyślać się tego sto, tysiąc razy z rzeczy, które
mówiłem. Sednem mojego przesłania do ciebie jest, byś sam
wybrał sobie żonę i nie pozwolił okolicznościom decydować,
jak na nieszczęście ja uczyniłem, aczkolwiek rozumiem, że
przenikliwość twojego ojca jest brzemieniem, z którym nie
musiałem się zmagać. Popełniłem błąd i zapłaciłem zań
cierpieniem, choć nie mogę przysiąc, że wszystkie chwile
spędzone z Anne były złe, przeżyliśmy też okresy szczęścia...
W zeszłym roku jednak poznałem w Londynie kobietę
moich marzeń, towarzyszkę duchową, nieskończenie uroczą i
czułą lady Marguerite D'Arques. Umysł i krew wzywają mnie,
bym z nią był. A jeśli teraz tego nie zrobię, ona za dwa
tygodnie wróci do Francji z powodu rodzinnego sporu. Jej
siostra, niewiasta z gruntu zła, knuje intrygi mające na celu
przejęcie rodzinnej posiadłości w Bretanii.
Błagałem Marguerite, by odłożyła na bok wszelkie myśli o
bogactwach przodków i swój los związała ze mną, lecz muszę
przynajmniej zapewnić jej dach nad głową. Nie mogę pójść do
niej z pustymi kieszeniami! - Na tę myśl jęknął i zacisnął
dłonie w pięści. Spojrzenie utkwił w Willu, ale oczy miał
zasnute łzami.
Wstrząśnięty Will milczał. Sytuacja wydawała się
poważna, acz dobra nowina dotyczyła nie jego, a poety. Po
krótkiej przerwie złożył mu gratulacje i wyraził nadzieję, że
sprawy przybiorą pomyślny obrót, a potem z rosnącym
gniewem wywołanym bliskim zakończeniem znajomości z
poetą, która tak wiele dla niego znaczyła, zapytał:
- A co ze wszystkimi twoimi przemowami o świętości
węzłów małżeńskich? O potomstwie jako sposobie na
nieśmiertelność? Masz dzieci z lady Marguerite?
Pożałował zaraz, że nie okazał większego współczucia, z
drugiej zaś strony pragnął, by poeta pozostał jego
nauczycielem. Wiedział, że ojciec wszelkie kontrakty, także
małżeńskie, traktuje jak świętość. W świecie lorda Hughesa
nie było odcieni szarości, wykluczał miłość romantyczną.
- Twój ojciec zatrudnił mnie, bym takie poglądy głosił,
znużyło mnie jednak zwodzenie ciebie, choć mi za to płacono.
Istotnie, dzieci zapewniają rodzaj nieśmiertelności, acz
podatny na kaprysy losu. Trwalszą nieśmiertelność daje
miłość, która powinna poprzedzać spłodzenie potomstwa, a
także inspirować wielką sztukę. Niechaj jako przykład posłużą
moje sonety, które nie opiewają wojen, wypadków, chorób.
Nie żywię nadziei na zbawienie obiecywane w niedziele, tak
więc moją wiarą są miłość i sztuka, a kryjąca się w nich
nieśmiertelność jest wspanialsza, gdy się łączą, by stworzyć
wielką miłość i sztukę. Tę prawdę odkryłem w życiu, nie zaś
banały, za których powtarzanie płaci mi twój ojciec. Nawet
aktor recytujący na scenie wspaniałe wersy osiąga
nieśmiertelność, słowa bowiem żyją w umysłach widzów. To
zbrodnia, że mówiłem ci o płodzeniu potomstwa, do czego jest
zdolny byle kundel czy królik. Za długo wszakże
przemawiam. Muszę wyjechać ze Stratfordu do Londynu, bo
jeśli tego nie zrobię, Marguerite, jedyna kobieta, którą
kiedykolwiek kochałem, odejdzie. To sedno sprawy.
- A twoja rodzina?
- Susanna i Judith będą miały środki na życie. Kocham je,
choć Anne przestałem darzyć uczuciem, lecz nie mogę dłużej
żyć w kłamstwie. Jeśli twój ojciec nie wypłaci mi tych
dziesięciu tysięcy funtów, przyjmę w Londynie posadę aktora
i pisarza, którą mi zaoferowano. Miałem nadzieję, iż zapewnię
jej dostatniejsze życie, ale ona nie dba o rzeczy materialne,
wierzę więc, że to wystarczy. Coś jednak musimy mieć...
A potem poeta z błyszczącymi oczami zbliżył się do
Willa. Wyciągnął ręce i ujął dłonie podopiecznego. Will
pozwolił mu na to z ociąganiem; rozumiał siłę jego uczuć, ale
był zdruzgotany nagłym końcem ich przyjaźni i kryjącą się w
tym obojętnością nauczyciela wobec ucznia. Prawdziwa
miłość wszystko zniesie.
- Nie sądź, iż zaniedbuję więź między nami - ciągnął
poeta. - Twojej przyszłości poświęciłem nowy sonet,
stworzyłem go w gorączce dzisiaj rano i zapisałem jeno w
pamięci.
Patrzył mu w oczy, recytując wiersz. Drżenie jego głosu
powiedziało Willowi, że każde słowo jest szczere:
Kiedy Londyn ocieka nijakością,
Twoja obecność na scenie zadziwi, podnieci I uratuje
następną zimę od zniechęcenia: Ty będziesz królem
komediantów. Na twej skroni korona! Ulice późną zimą są
tam ciemne, panuje na nich ziąb, Lecz nawet cienie nauczą się
twego imienia, Sława grzać cię będzie na starość, Takie
aktorstwo, taka pisarska sława Przechytrzy śmierć. Willu
Hughes, jesteś słońcem, Które świecić będzie nad całą Anglią!
- silniejszym światłem
Niż zwykły dziedzic, jedyny syn familii Hughesów:
Schedą tego utalentowanego człowieka
Powinien być ogień płonący w jego wnętrzu, który nigdy
nie zmienia się w popiół,
Krew, która wiecznie płynie. Moje pragnienie!
Uwolnił dłonie chłopaka, jakby władzę nad nim przejęły
uczucia, i cofnął się o parę kroków. Willa oszołomiły
niezłomne przekonanie poety i perspektywa katastrofy, która
go spotka, jeśli słowa przyjmie dosłownie.
- Nalegam więc z całego serca - ciągnął poeta - byś
towarzyszył mi do Londynu i razem ze mną wstąpił do trupy
teatralnej, która zaproponowała mi angaż. Mój sąd o twoim
talencie jest tak obiektywny jak powierzchnia trójkąta
Pitagorasa. Opuść tę prostacką posiadłość, tę świątynię
mamony. Poetycki talent i sama twoja obecność uczynić cię
mogą nieśmiertelnym i pozwolą ci wyrwać się ze szponów
istoty, z którą w tej chwili lord Hughes tu jedzie.
Wiara poety w jego możliwości ucieszyła Willa.
Podniecająca konkluzja wiersza, odniesienia do nieśmiertelnej
krwi i ognia wywołały mgliste przeczucie przeznaczenia.
Intuicyjnie wiedział, iż przeznaczenie owo sięga korzeniami w
zamierzchłą rodzinną przeszłość, przy czym wiedza ta
opierała się na dość wątłych podstawach: podsłuchanych w
dzieciństwie szeptach służących, dwuznacznych słowach,
które jego dawno zmarła matka kiedyś do niego wyrzekła. Tak
czy owak teraz do ożywienia takich myśli wystarczyło samo
brzmienie wyrazu „krew". Może któryś z jego dawnych
przodków niegdyś osiągnął wielką chwałę i Will powinien -
musi! - powtórzyć jego wyczyn. Krew - niewykluczone, że w
jego żyłach płynie wyjątkowa jej odmiana.
Usiłował zlekceważyć te myśli, wydawały się bowiem
dziwacznie zarozumiałe, a przecież miał do rozważenia
względy praktyczne. Nie chciały jednak odejść, nawet gdy ze
swoich rozterek zwierzył się poecie.
- Swan Hall może i jest świątynią mamony, ale to mój
dom. Pochlebia mi twoja prośba, bym towarzyszył ci w
podróży do Londynu, lecz ojciec wydziedziczyłby mnie,
gdyby wiedział, że się nad tym zastanawiam. - Z każdym
słowem wymiana ziemi i bogactw, które dostanie w spadku,
na sławę opiewaną w sonecie wydawała się Willowi czynem
bardziej lekkomyślnym.
- Mógłbyś za sporą gażę zatrudnić się jako aktor u
samych King's Players - przekonywał poeta. - Właśnie oni są
moją nową trupą. Możemy kontynuować prywatne lekcje.
Zostaniesz wielkim poetą i aktorem, jesteś do tego
predestynowany. - Entuzjastycznie ścisnął Willa za ramię.
- Będziesz moim protegowanym, Willu Hughesie, moim
następcą w królestwie piękna, którym byłby mój rodzony syn
Hamnet, gdyby przeżył. Zastanów się nad tym, człowieku!
Nieśmiertelność! Wieczne życie na kartach ksiąg i w sercu
narodu angielskiego! Świata!
Willa poruszył żarliwy entuzjazm poety. Chociaż jednak
godna podziwu była jego chęć zaryzykowania sporej sumki,
należnej od lorda Hughesa, dezynwoltura, z jaką potraktował
o wiele potężniejszą schedę Willa, wydawała się nieco
pochopna, przypominała działania dzielnego szlachcica
walczącego na tyłach do ostatniego pachołka. Willa bolało, że
musi zranić poetę, mimo to wycofał się do alkowy, w której
wisiał rodzinny herb, czarny łabędź zrywający się do lotu ze
srebrnego pola i skrzyżowane miecze. W odpowiedzi na
urażone spojrzenie poety wymamrotał:
- Potrzebuję czasu do namysłu. To zupełnie inny świat.
Czuję się, jakbym stał w rozkroku nad przepaścią, a ziemia się
trzęsie, otchłań poszerza.
- Rozumiem to dobrze, Willu. - Wolno, ze smutkiem
poeta przeszedł do swojego krzesła i usiadł.
Rozległo się gwałtowne pukanie. Z władczości odgłosu
obaj się domyślili, że powrócił lord Hughes. Will niechętnie
poszedł otworzyć drzwi. Z rezerwą, ale i z szacunkiem skłonił
się ojcu, po czym przez boleśnie długą chwilę przyglądał się
towarzyszącej mu wstydliwej młodej kobiecie; rozpoznał w
niej lady Celię, przyszłą księżnę Exeter. Odziana była w
obszerną suknię, tak skromną, jakby zamieszkał w niej duch
zakonnicy zamordowanej przez króla Henryka VIII. Twarz
miała szeroką w skroniach i wąską w brodzie, co nadawało jej
wygląd jakiegoś dziwnego naczynia do picia. Szare jak cień
oczy, wpierw opuszczone, potem wolno uniesione ku oczom
Willa, pobłyskiwały nieznacznie jak gasnące węgle. Blizna
przecinająca lewy policzek nie dodawała jej urody, podobnie
jak ledwo zarysowane brwi. Kiedy spojrzała mu w oczy, Will
z okrutną nagłością odwrócił wzrok, przy czym w kącikach
jego ust igrał kpiący uśmieszek. Takim zachowaniem w
obecności niezmiernie dystyngowanego, a czasami
wojowniczego ojca narażał się na ryzyko, lecz nie potrafił się
powstrzymać. Prędzej umrze!
Lord Hughes był wysoki, zachował zarówno szczupłą
sylwetkę z młodości, jak i surową minę z czasów, gdy
dowodził żołnierzami. Chociaż dawno temu wystąpił z
królewskiej służby, dzisiejszego popołudnia włożył mundur.
Jego rysy miały tyle kątów, że mogłyby posłużyć jako model
na lekcji geometrii, a cechą dominującą twarzy były
przenikliwe oczy, których pozazdrościłby mu każdy
drapieżnik. Gdy lord Hughes zauważył brak manier u syna,
kąty jeszcze się wyostrzyły, a oczy zalśniły, nie zamierzał
wszakże odstąpić od stosownych grzeczności na rzecz nagłego
gniewu, przynajmniej w sytuacji, gdy mógł się powstrzymać.
- Synu, to jest lady Celia, przyszła księżna Exeter, którą
już wcześniej spotkałeś na dworze w Londynie. Jaśnie pani,
oto Will Hughes, mój jedyny syn i dziedzic.
Ukłon i dyg które potem nastąpiły, odznaczały się taką
niemrawością jakby wykonujące je osoby już nie żyły. Lady
zauważyła lodowatą arogancję Willa i śmiertelnie się obraziła,
aczkolwiek mimo urazy ukradkiem zerkała na niego z
zainteresowaniem; Will potrafił do takiego zachowania
skłonić najbardziej nawet nieśmiałe niewiasty. Jemu obecność
tej damy straszliwie ciążyła, zdawało się, iż wypchnęła
powietrze z pokoju, nie dając szans na złapanie oddechu,
postarał się jednak nie okazywać przygnębienia. To ojciec
wywierał na niego presję, nie ona.
W tej chwili Will na jednej szali położył swoją lojalność
wobec Swan Hall, na drugiej zaś możliwość nowego życia w
Londynie. Wymiganie się od mariażu z lady Celią znalazło się
po tej samej stronie co poeta, sonet i teatr Globe, po drugiej
połyskiwały potężne sztaby złota.
- Możemy wejść? - zapytał lord sarkastycznie, Will
bowiem wciąż stał w progu. Cofnął się tak szybko, że
graniczyło to z sarkazmem, i wrócił do biurka. Lord Hughes
wszedł ciężkim krokiem, za nim podążyła Celia. Poeta wstał i
zbliżył się do lorda; obserwujący go z tyłu Will odniósł
wrażenie, że ciałem poety wstrząsa dreszcz. Nauczyciel
pochylił się i rzekł:
- Wielmożny milordzie.
Głos miał tak cichy, że Will musiał się wysilić, by go
usłyszeć. Lord Hughes obojętnie kiwnął głową, a następnie
przedstawił lady Celię.
- Wielmożna pani zaszczyca to popołudnie i rozjaśnia
pokój, jakby nieoczekiwanie wzeszło drugie słońce -
powiedział poeta.
Will podziwiał jego zdolność do malowania słowami
obrazów nawet w najbardziej niesprzyjających
okolicznościach.
- Proszę wybaczyć, że przeszkadzamy - zwrócił się lord
do poety. - Pojawiła się sprawa najwyższej wagi, którą
rozwiązać musimy we troje. - Machnięciem prawej dłoni
zdawał się uznawać okno za biurkiem za czwartego uczestnika
negocjacji. Słońce mocno świeciło, więc ciężka draperia
wyszywana w biblijną scenę Jezusa zamieniającego wodę w
wino była zaciągnięta i zasłaniała witraż. - Nie zapomniałem o
naszej wcześniejszej rozmowie i podjąłem decyzję, która
powinna ci umożliwić podjęcie własnego życia.
Willa uderzyło, jak bardzo dobrotliwy głos ojca
kontrastuje z napięciem widocznym w jego ciele. Może swój
gniew kierował bardziej na syna niż jego nauczyciela. Może
Will powinien był dwa razy pomyśleć, nim tak otwarcie
zlekceważył lady Celię.
Poeta skłonił głowę.
- Słucham, wielmożny panie?
- Służyłeś dobrze jako nauczyciel mojego syna, twoja
błyskotliwość była dla niego godnym podziwu wzorem.
Jestem pewien, że ze znajomości z tobą do końca życia
czerpał będzie korzyści. Jednakże to, że domagasz się
przedwczesnego zerwania umowy, jest skandaliczne, a co
bardziej szokujące, deklarujesz zamiar zerwania małżeńskich
więzów. Twoja postawa utwierdziła mnie w przekonaniu, że
wasze lekcje muszą niezwłocznie się zakończyć. Znalazłem
lepszy sposób na przekonanie Willa do spełnienia jego
obowiązków. Lady Celia będzie dla niego idealną oblubienicą,
nie traćmy więc czasu. Wynagrodzę cię hojnie za lekcje,
których do dzisiaj udzieliłeś, i możesz zająć się swoim
wesołym życiem. Co do ciebie - lord skierował gorączkowe
spojrzenie na Willa - twoje lekceważenie moich życzeń
dobiegło końca. Musisz poprosić lady Celię o rękę.
- Kiedy, wielmożny panie?
- Teraz.
- Teraz? Spędziłem w jej towarzystwie ledwo kilka minut.
- Znasz ją dostatecznie długo, prawdę mówiąc, aż za
długo. Powinieneś był się oświadczyć w chwili, gdyś ją ujrzał.
Znając jednak dobrą i skłonną do wybaczania naturę tej
młodej damy, podejrzewam, iż nie będzie długo żywiła urazy
do ciebie. Czy tak, moja pani?
Lady Celia z niezwykłą skromnością kiwnęła głową, ale
wyglądała na nieszczęśliwą.
- Ha, prędzej ległbym w łożu z gnijącym koniem - odparł
Will. - Nie poprosiłbym jej o rękę, nawet gdybym znał ją
przez pięćdziesiąt lat.
Nabrał powietrza w płuca. Sam siebie zaskoczył
prowokacyjnym językiem, a równocześnie odczuł głęboką
ulgę. wypowiedziawszy obraźliwe słowa. Jakby dłużej nie
musiał udawać posłuszeństwa wobec ojca.
Lady Celia z furią tupnęła i rzekła do lorda Hughesa:
- Sir, nie mogę dłużej przebywać w towarzystwie takiego
gbura. Obrzuca mnie błotem! Twój syn, panie, ma piękną
twarz, lecz odrażającą duszę.
Ruszyła do wyjścia, ale powstrzymał ją lord, chwytając za
łokieć. Posag w wysokości pięćdziesięciu tysięcy funtów oraz
udziały w prosperującej firmie importowej, własności jej
rodziny, nie należały do rzeczy, które w chwili gniewu zbywa
się machnięciem dłoni. Lord nie zamierzał też łatwo ustąpić
przed uporem syna. Nie ulegało wątpliwości, że mariaż nie
zaczyna się obiecująco, ale on dołoży starań, by temu
zaradzić.
Wyjął miecz z pochwy, by pokazać Willowi i poecie swój
gorący zamiar ochrony damy i jej godności.
- Dalsze obelgi, panowie, zostaną przecięte. Widok
miecza stanowił przestrogę. Obaj, Will i poeta, dobrze
wiedzieli, że lord zachował dobrą formę i często wydawał
pochopne sądy.
- Ależ zostań, piękna pani - ciągnął lord. - Za minutę mój
syn padnie przed tobą na kolana, z płaczem przepraszając i
prosząc o twoją rękę, jak mu rozkazałem. - Ostrożnie puścił
jej przegub. Lady zadrżała.
Z mieczem w lewej dłoni lord zbliżył się do biurka,
pochylił się i spoliczkował syna z taką siłą, że młodzieniec
spadł z krzesła. Lord był dobrze zbudowanym mężem, a jego
siła wciąż robiła wrażenie. Will krzyknął z bólu i
zakłopotania, zaraz jednak odzyskał panowanie nad sobą,
podniósł się i obrzucił ojca płonącym wzrokiem; mruczał pod
nosem groźby, a potem posłał Celii spojrzenie tak dzikie, że
się skuliła. Pocierał policzek z troską przeznaczoną tylko dla
siebie i wszystkich, którzy odznaczają się piękniejszą
powierzchownością niż lady.
Wstrząśnięty brutalnością lorda Hughesa (co nie znaczy,
że jego uczeń zachował się rycersko), poeta ruszył w jego
stronę, machając zapalczywie dłonią.
- Muszę zaprotestować - oznajmił. - Ten młodzieniec
niczym nie zasłużył sobie na taką pogardę. Próbował postąpić
zgodnie z twoim życzeniem. Rzecz jednak w tym, że ma
piękną duszę i potrzebuje czasu na odkrycie samego siebie i
odnalezienie właściwej towarzyszki. Na twoim miejscu, panie,
powstrzymałbym się od dalszych aktów przemocy.
Lee Carroll Strażniczka
Naszym córkom, Norze i Maggie.
Gołąb Park przed kościołem cuchnął gołębimi odchodami i kocim moczem, w każdym razie taką miałam nadzieję. Po pierwszym tygodniu w Paryżu uświadomiłam sobie, że nie widziałam zbyt wiele kotów. Gołębie, owszem. Co rano siadywałam pośród gołębi i śpiących bezdomnych, w oczekiwaniu na możliwość wejścia do najmniejszego i z pewnością najmroczniejszego paryskiego kościółka, by tam też czekać... nie byłam pewna, na co właściwie. Na znak, chociaż nie miałam pojęcia, jaki kształt przybierze. Zaczęło się od srebrnej szkatułki. Znalazłam ją w sklepie z antykami na Manhattanie i nierozważnie otworzyłam dla złego doktora Johna Dee - tak, tego Johna Dee, alchemika królowej Elżbiety, który od prawie czterech stuleci powinien być martwy, ale nie był - wypuszczając demony rozpaczy i niezgody na nowojorskie ulice. Przy pomocy Oberona, Puka, Ariela, jednym słowem całej Szekspirowskiej ekipy, oraz miniaturowej ogniowej wróżki imieniem Lol odzyskałam szkatułkę i na powrót zamknęłam, ale zaraz ukradł mi ją Will Hughes, czarujący czterystuletni wampir, w którym się zakochałam. Zabrał szkatułkę, by dzięki niej otworzyć bramę do Letniej Krainy i wezwać istotę, która mogła przywrócić mu śmiertelność, a ponieważ zrobił to, żebyśmy mogli być razem, uznałam, że powinnam mu wybaczyć. Dlaczego jednak nie poprosił, żebym mu towarzyszyła? Poszłabym z nim do Letniej Krainy. Podczas pierwszego spotkania, kiedy nocą wędrowaliśmy po ogrodach wokół Cloisters, powiedział, że już kroczył tą ścieżką, podążając za znakami pozostawionymi przez jego ukochaną Marguerite, moją przodkinię. Pierwszy znak pojawił się przed starym kościołem w Paryżu. Ścieżka wiecznie podlega zmianom, mówił Will, ale zawsze zaczyna się od tego kościoła. Musisz tutaj czekać na znak, który ci powie, dokąd masz się skierować.
Wiele miesięcy od zniknięcia Willa, kiedy już myślałam, że sprawa jest skończona, anonimowy kolekcjoner przysłał do naszej galerii obraz przedstawiający stary kościół w Paryżu, który ojciec zidentyfikował jako Saint - Julien - Le - Pauvre w Dzielnicy Łacińskiej. Wiedziałam, że malowidło musi pochodzić od Willa i że w ten sposób prosi mnie, bym dołączyła do niego na ścieżce do Letniej Krainy. Natychmiast zarezerwowałam bilet na samolot i pokój w Hotel des Grandes Ecoles, małym pensjonacie w Dzielnicy Łacińskiej, w którym rodzice spędzili miesiąc miodowy. Ojcu i przyjaciołom, Jayowi i Becky, powiedziałam, że jadę do Paryża studiować wzory biżuterii w Luwrze i Muzeum Sztuki Użytkowej. Z wyrazu ich oczu domyślałam się, że pretekst jest mało przekonujący, ale nie zadawali mi zbyt dużo pytań. Po wydarzeniach ostatniej jesieni, włamaniu, postrzeleniu ojca, po tym, gdy znaleziono mnie poparzoną i wyczerpaną w Van Cortlandt Park na Bronksie, rozumieli, że przyda mi się parę tygodni z dala od domu. A jakie miejsce jest atrakcyjniejsze od Paryża? Gdyby wiedzieli, że zamierzałam spędzać poranki w ciemnym, stęchłym kościele, czekając na znak od ukochanego wampira, pewnie zaproponowaliby, żebym na miesiąc wybrała się do Hamptons. W siódmy dzień musiałam przyznać, że staruszki z torbami i starcy z egzemplarzami „Le Monde" mają większą szansę na otrzymanie znaku od gołębiookich świętych na ścianach niż ja. Wymknęłam się z cichego wnętrza, unikając wzroku księdza w czarnej sutannie, który widział mnie tutaj każdego dnia przez tydzień, musiał więc zadawać sobie pytanie, czego szukam, i uciekłam w tylko nieznacznie przyjemniejsze powietrze na placu Vivianiego. Podobnie jak kościół plac musiał mieć inny powód do chwały poza bezdomnymi i wolnym dostępem do internetu. W
wypadku placu było to najstarsze drzewo w Paryżu, Robinia pseudoacacia fabacees zasadzone w tysiąc sześćset drugim roku przez botanika Jeana Robina teraz niebezpiecznie pochylone w stronę kościoła. Złapałam się na niespokojnej myśli, że pewnego poranka, kiedy bez wątpienia wciąż będę czekać na znak, najstarsze paryskie drzewo przewróci się na najstarszy paryski kościół i razem upadną, splątane niczym dwaj starzy pijacy. Aby do tego nie dopuścić, władze Paryża podparły mniej więcej sześciometrowe drzewo betonową konstrukcją o wyglądzie kory; tak oto robinię przed nagłą katastrofą ochroniono nieładną szarą ramą, na tyle szeroką, że pewnie wcisnęłabym się między nią a pień. Było mi żal drzewa... a może tylko żal siebie. Nagle na głowie wylądował mi gołąb, dając jeszcze jeden powód do rozczulania się nad sobą. Przestraszyłam się, aż krzyknęłam; gołąb z rozdrażnieniem sfrunął na ziemię i ochryple zagruchał. To był dziwny gołąb, brązowy, z długą szyją, pewnie jakaś endogenna europejska odmiana. Przyjrzałam mu się uważnie... Ptak do mnie mrugnął. Roześmiałam się tak głośno, że obudziłam śpiącą pijaczkę. Otuliła chude ciało zniszczonym płaszczem, wycelowała we mnie zakrzywiony palec i bezzębnymi dziąsłami wymamrotała słowa, które zinterpretowałam: „Zrobił cię w konia, co?" A potem przystawiła dwa palce do ust i zrozumiałam, że prosi o papierosa. Nie miałam papierosa, więc zaproponowałam jej euro. Wsunęła monetę do wewnętrznej kieszeni prochowca; jak się zorientowałam, był marki Burberry i stanowił jej jedyne okrycie. Wskazała brązowego gołębia, który zajął pozycję na czubku Robinii pseudoacacii i smętnie mi się przypatrywał. - Amelie - powiedziała.
Patrząc na gołębia, powtórzyłam imię, ale ona ze śmiechem postukała się w piersi. - Och, ty jesteś Amelie. - Ciekawe, czy naprawdę ma tak na imię, czy też wzięła je z popularnego filmu z Audrey Tautou? - Garet - przedstawiłam się. Dałam jej jeszcze jedno euro, po czym wstałam. Jeśli potrzebowałam znaku, że spędzam za dużo czasu na placu Vivianiego, to było nim przejście na ty z jedną z tutejszych bezdomnych. Postanowiłam pójść w drugie miejsce, gdzie w tym tygodniu często bywałam, do małego sklepu z zegarkami w Marais. Właściciel, dziewięćdziesięcioletni Horatio Durant, był starym przyjacielem moich rodziców. Kiedy odwiedziłam go pierwszego dnia, zabrał mnie na zegarmistrzowską, jak określił, wędrówkę po Paryżu. - Powinni nazwać Paryż Miastem Czasu, a nie Miastem Świateł - oznajmił, gdy szliśmy rue de Rivoli, a jego białe włosy falowały na wietrze niczym obłok. Pokazał mi ogromny dworcowy zegar w Musee d'Orsay i modernistyczny zegar w Quartier de l'Horology - przedstawiał rycerza w zbroi walczącego z żywiołami pod postacią dzikich bestii. Zaprowadził mnie na wystawę zegarów w Luwrze i do Musee des Arts et Metiers, gdzie oglądaliśmy astrolabia i zegary słoneczne, a ja zakochałam się w czasomierzu zbudowanym przez szesnastowiecznego astrologa nazwiskiem Cosimo Ruggieri. Mechanizm pracował pod kryształowym szkłem, tarcza była podzielona na lata, nie godziny, po obwodzie wirowały gwiazdy i księżyce, a wmontowane w okienko drzewo gubiło liście, okrywało się peleryną śniegu, wypuszczało świeże pączki i płonęło czerwienią. Szkicowałam ten zegar wiele razy, wprowadzając drobne zmiany, aż wreszcie poczułam nieznośne pragnienie, by zrobić jego kopię. Monsieur Durant powiedział, że mogę skorzystać z jego warsztatu. Nie tylko pożyczył mi narzędzia, ale też
podzielił się wiedzą zegarmistrzowską. Po tygodniu praca była niemal ukończona. Z parku pojechałam metrem do Marais, gdzie nad ostatnimi detalami spędziłam parę szczęśliwych godzin. Zmodyfikowałam wzór, dodając wieżę zwieńczoną okiem, z którego rozchodziły się promienie. - Interesujący motyw - zauważył monsieur Durant, kiedy mu pokazałam gotowe dzieło. - Skopiowałaś go skądś? - Widziałam go kiedyś na sygnecie - odparłam, ale dla siebie zachowałam informację, że to był sygnet Willa Hughesa. Wyjaśnił mi, że pierścień niegdyś należał do mojej przodkini Marguerite D'Argues. Symbol przedstawiał Strażnicę, starożytny zakon kobiet, które przysięgły strzec świat przed złem. Czterysta lat temu Will ukradł go Marguerite i w zamian zostawił swój z łabędziem. Matki przekazywały sygnet córkom, aż wreszcie na szesnaste urodziny dostałam go ja; kilka miesięcy później moja mama zginęła. - Strażnica na zegarze - powiedział monsieur Durant, przypatrując się przez lupę. Kiedy spojrzał na mnie, oko miał niesamowicie powiększone i poczułam się obnażona. Czyżby znał historię Strażnic? Ale on tylko się uśmiechnął i skomentował: - Bardzo a propos. Po wyjściu od monsieur Duranta zatrzymałam się na moście de la Tournelle. Wpatrując się w słońce za iglicami katedry Notre Dame, uświadomiłam sobie, że opuściłam wieczorne czuwanie w kościele Saint - Julien - le - Pauvre. Zerknęłam na zegarek, który wisiał mi na szyi - dochodziła dziesiąta. Zmyliły mnie długie dni paryskiego lata. Poczułam wyrzuty sumienia, a potem żal. Nie odbiorę wiadomości. Jeśli Will rzeczywiście przysłał obraz z kościołem - a nawet ta pewność blakła szybko w słabym wieczornym świetle - może chciał się w ten sposób pożegnać. Przeprosić, że zawiódł moje
zaufanie i ukradł szkatułkę. Może obraz miał spełnić tę samą funkcję, jak pocztówka przysłana z dalekiego kraju z wiadomością „Szkoda, że Ciebie tu nie ma". Może to wcale nie było zaproszenie. Z ukłuciem żalu przypomniałam sobie tamte chwile nad rzeką. Pierwszej nocy, którą spędziłam z Willem, siedzieliśmy na murku nad Hudsonem i Will opowiadał mi swoją historię: „W młodości byłem, a mówię to z przykrością, niezwykle dumny ze swojej urody i niezwykle płytki. Do tego stopnia próżny, że chociaż wiele pięknych młodych kobiet kochało się we mnie i ojciec błagał, bym się ożenił i spłodził dziedzica, nie chciałem wiązać się z jedną i tracić uwielbienia wielu". Patrzyłam wówczas na jego profil rysujący się na tle nocnego nieba i myślałam, że można mu wybaczyć odrobinę próżności, choć z pewnością w ciągu stuleci to się zmieniło. Ale czy naprawdę? Może byłam po prostu jedną z tych młodych kobiet, których uczuciem wzgardził? Rozświetlona słońcem woda zmieniła się w złotą mgłę. Pomyślałam, że to może atak migreny ocznej, ale zaraz pojęłam, że łzy zniekształcają mi widzenie. On nie przyjdzie, on nie przyjdzie. Słowa dudniły mi w głowie w rytm dzwonów Notre Dame wybijających godziny. Ilu rozczarowanych kochanków stało na tym moście i myślało podobnie? Ilu przechylało się przez kamienny murek, bo wolało się połączyć z rzeką, niż stawiać czoło kolejnemu dniu bez ukochanych? Cóż, na pewno nie ja, pomyślałam, prostując się i czułam przy tym, jak czasomierz tyka na mojej piersi niczym drugie serce. Znowu na niego spojrzałam, zadowolona z wykonanej pracy. Tydzień nie był całkowicie zmarnowany. Po powrocie do Nowego Jorku, wzorując się na tym zegarze, zaprojektuję nową linię biżuterii. Znalazłam inspirację, po którą, jak mówiłam przyjaciołom, przyjechałam do Paryża. Czy
mogłabym nienawidzić Willa za wezwanie mnie tutaj, skoro taki jest rezultat? Nie. Nie mogłabym go nienawidzić. Ale to nie znaczyło, że muszę przez resztę wakacji czekać na niego w mrocznym, zatęchłym kościele. Wolnym krokiem wróciłam na plac Vivianiego. Nigdy nie próbowałam wchodzić do kościoła po zmroku, przede wszystkim z powodu wieczornych koncertów. Dzisiejszy wieczór nie był wyjątkiem, pomyślałam jednak, że jeśli poczekam, aż wierni się rozejdą, może zdołam wśliznąć się do środka. Muszę tam wejść po raz ostatni, żeby się pożegnać. Koncert wciąż trwał, zostałam więc na placu. Wypełniali go turyści i nie bałam się o swoje bezpieczeństwo. Ten rejon nad Sekwaną, położony naprzeciwko katedry Notre Dame, cieszył się szczególną popularnością wśród studentów, którzy latem uczyli się w szkołach na Lewym Brzegu. Słuchałam, jak grupka amerykańskich dziewcząt śmieje się z mężczyzny, który tego dnia zaczepił je pod katedrą. - Czy to był znowu ten zwariowany facet gołąb? - zapytała dziewczyna z kręconymi brązowymi włosami i dołeczkiem w lewym policzku. - Nie! - odparła rudowłosa. - To był przyjaciel tego zwariowanego faceta gołębia, gość od Karola Wielkiego! - A tak! - odezwała się trzecia z długą czarną grzywką spadającą jej na oczy. - Ten, który ględził, że Karol Wielki był wybitnym człowiekiem i założył szkoły, dzięki czemu możemy przyjeżdżać tutaj studiować sztukę. Nie wydaje się wam, że mu się pomylił Karol Wielki z Napoleonem? - Według mnie jest bardziej niż pomylony! - stwierdziła dziewczyna z dołeczkiem. Słuchałam, jak analizują zwariowane tyrady dwóch ulicznych typów (ja też widziałam ich koło katedry), a potem rozmawiają o obrazach, które oglądały w muzeum d'Orsay, o
dziwactwach swojego nauczyciela rysunku („Co według was ma na myśli, kiedy mówi, że moje kreski wymagają więcej voce?") i o akordeonistach z metra („Podoba mi się ten ze stacji Cluny, jego akordeon brzmi jak organy"), i myślałam, że to cudownie być studentką w Paryżu! Dlaczego nie potrafiłam się cieszyć jak one, rozkoszować miejscem, zamiast czekać na znak, który się nie pojawi? Dziewczyny rozmawiały, aż wreszcie ta z kręconymi włosami spojrzała na zegarek i jęknęła: - Pośpieszmy się, jeśli nie zdążymy przed północą, zamkną akademik! Zerknęłam na swój czasomierz i też się przestraszyłam, że już jest tak późno. Dziewczęta wybiegły z parku, turyści rozpłynęli się w mroku. Ostatni uczestnicy koncertu śpiesznie odchodzili - wszyscy z wyjątkiem wysokiego mężczyzny w długim płaszczu i kapeluszu z szerokim rondem, który stał w bramie i patrzył w moją stronę. Może się z kimś umówił, a może to złodziej i czeka, aż park opustoszeje, wtedy mnie okradnie albo zrobi coś gorszego. Bezdomni na pewno mi nie pomogą. Ci, którzy zostali, otulona prochowcem Amelie i jej towarzysz, już zasnęli albo byli pijani w sztok. Wstałam i mój ruch wystraszył gołębia odpoczywającego na gotyckiej wieżyczce. Brązowy gołąb z długą szyją wylądował kilka kroków ode mnie i przyjrzał mi się dziwnie inteligentnym okiem, po czym pofrunął na pochyłe drzewo i usiadł na poranionej korze tuż nad cementem. Przez moment drapał pazurami, gdy usiłował zachować równowagę. Jego skrzydła połyskiwały w świetle ulicznej lampy, pod warstwą brązu, mieniły się opalizującymi kolorami: indygo, różem, fioletem. Na drugim brzegu Sekwany dzwony Notre Dame zaczęły wybijać północ. Gołąb znalazł podparcie i dziobał w beton. Zauważyłam ze zdumieniem, że dziobie w rytm dzwonów.
Dobra, pomyślałam, ktoś wytresował ptaka i bawi się moim kosztem. Czy ten mężczyzna w długim płaszczu, który czeka w bramie? Obejrzałam się, lecz go nie widziałam. Nie widziałam nawet bramy. Krąg ciemności wokół placu składał się z cieni drzew i czegoś jeszcze... jakiejś mętnej substancji, która nie była czarna, ale stanowiła nieprzezroczystą mieszaninę indygo, różu i fioletu (kolorów ze skrzydeł gołębia), barwy zdającej się być esencją paryskiej nocy. Gdy dzwony Notre Dame zabiły po raz ostatni, spojrzałam na drzewo. Szary beton zniknął, odrzucony niczym muszla, widniał tam otwór zwieńczony ostrym, podobnym do gotyckiego łukiem. W środku stał brązowy gołąb i patrzył na mnie. Machnął skrzydłem - tak samo mógł to być przyzywający gest dłoni - odwrócił się i wkroczył do wnętrza drzewa, jakby przekraczał próg własnego domu. Bez wątpienia tym był otwór w drzewie: bramą. Ale dokąd prowadziła? Może źle odczytałam tamto zaproszenie do Paryża, lecz teraz rzeczywiście mnie zapraszano. Może nawet to był znak - jedyny, bo innego nie będzie. Wstałam i poszłam za gołębiem do wnętrza najstarszego drzewa w Paryżu.
Stłuczone szkło - Poeta zaraz tu będzie! - powiedział Will Hughes. - Co? - zapytała Bess. - Chryste, kompletnie zapomniałem! - jęknął Will, szczupły kilkunastolatek z bladą cerą, i oparł się na łokciu w gęstej trawie. Leżeli z Bess w cieniu ulubionego zagajnika w Swan Hall, posiadłości jego ojca. Will wyjął kieszonkowy zegar solarny i ustawił go na słonecznej plamie: cień wskazywał, że minęła druga. Poeta na pewno czeka w holu. Dopóki Will się nie pojawi, służba nie wpuści nauczyciela do gabinetu, w którym zwykle pracował. Wyobraził go sobie siedzącego na wielkiej drewnianej ławie koło wejściowych drzwi: nogi ma skrzyżowane, twarz przybrała wyraz udawanej cierpliwości, która wszakże nie do końca maskuje irytację wywołaną tym, że musi czekać. Irytacja, jako że poeta i nauczyciel byli jedną i tą samą osobą, znajdzie swój wyraz w kolejnym sonecie zawierającym skargi na „tego młodzieńca", a lord Hughes od razu się zorientuje, że chodzi o syna. Will pomyślał, że lepiej będzie, jeśli się pośpieszy, zwłaszcza że najpierw musiał wyprowadzić Bess z terenu Swan Hall dość krętą, tajemną drogą. Ubrania mieli w nieładzie. W dodatku Will zapłaci za ponaglanie Bess, o tak, słono zapłaci. Mimo to nabrał powietrza w płuca i wstał. - Naprawdę jestem spóźniony. - Ten poeta jest dla ciebie strasznie ważny - poskarżyła się Bess, gdy Will pomógł jej się podnieść. Ułożyła swoje, błyszczące czarne włosy i poprawiła stanik bez zwykłych pozorów skromności. - Nie pokładam wielkiej ufności w nasze wspólne życie! Pewnie byłoby ci lepiej z tym strasznym człowiekiem, chociaż jest dość stary, by być twoim ojcem. Will uśmiechnął się przypochlebnie, a potem przyciągnął ją do siebie i zaczął całować. Wiadomo, że długie pocałunki łagodzą gniew Bess - i nie tylko jej. I właśnie ten ostatni punkt
leżał u źródeł problemu, do którego rozwiązania wynajęto poetę. Bess - ojciec Willa pod każdym względem uznałby ją za nieodpowiednią - miała rywalki. Ale żadna, Bess nie wyłączając, nie zajmowała w myślach Willa tyle miejsca, ile poeta i jego słowa. Kilka wersów krążyło mu w głowie, gdy śpieszyli ścieżką do furtki przysłoniętej wielkimi belami siana: Prawda w miłości oszałamia jak wino, Aż czas ujawni jej fałsz jak w wypadku górskiego śniegu, Którym w istocie są białe obłoki, co znaczy, Że nigdy nie znamy prawdy, o której myślimy, że ją znamy. Will na razie nie uważał siebie za poetę, ale ta strofa nauczyciela tak uparcie do niego przylgnęła, że podejrzewał, iż pewnego dnia chyba sam zechce napisać wiersz. A może wpływała tak na niego charyzma poety. Miał błyszczące oczy, na bladych ustach igrał przelotny uśmiech, lecz nie o to chodziło: Will nie potrafił się oprzeć wrażeniu niemal niezmierzonej głębi. I chyba ta głębia sprawiała, że poeta pisał i mówił tak przekonująco o nieśmiertelności, o tym, że spłodzenie dziecka to dla ojca gwarancja życia wiecznego. Naturalnie w tym celu go zatrudniono; Will wiedział, że ojciec pragnie, by porzucił romanse i skupił się na jedynej, wyjątkowej wybrance w interesie zarówno prokreacji, jaki przypuszczalnie lukratywnej umowy między rodzinami, którą lord Hughes zawrze z okazji ślubu jedynaka. Ostatnio wszakże poeta flirtował z innym motywem, nieśmiertelnością zapewnioną przez poezję, a z jakiegoś powodu to z jeszcze większą siłą pociągało Willa. Nagle fraza „nigdy nie znamy prawdy, o której myślimy, że ją znamy" ustąpiła miejsca świadomości, że stracił poczucie czasu. Bess mierzyła go płonącym wzrokiem. - Will! - Ten wykrzyknik, któremu towarzyszyło tupnięcie, wyrwał go z zadumy. Wyciągnęła ręce, czekając na
pocałunek. Spełnił jej życzenie, dodał jeszcze pieszczotę i wreszcie się rozstali. Odprowadzał wzrokiem Bess ze stosownym, miał nadzieję, zaangażowaniem, aż zniknęła za wzgórzem. Ostatnimi czasy coraz intensywniej domagała się wspólnej przyszłości, lecz nawet gdyby Will nie zważał na życzenia ojca, ta przyszłość i tak nie wchodziła w grę. Bess ze swoimi bujnymi krągłościami i błękitnymi oczami była rozkoszną kochanką, ale musiałby poczuć do niej przynajmniej to samo, co czuł do wiersza: Prawda w miłości oszałamia jak wino. Musi się w taki sposób zakochać, jeśli w ogóle ma się zakochać. Skropione perfumami ciało i zmysłowe usta Bess nie wzbudzały w nim takich emocji. Kierując się do Swan Hall, wypowiedział na głos wers w emfatycznym jambicznym metrum, na którego punkcie oszalała Anglia; w całym kraju sonet zdobywał niezwykłą popularność. Wiersz zabrzmi jeszcze lepiej, gdy za kilka minut na prośbę Willa padnie z pięknych ust poety. Kiedy wszedł do holu, poeta siedział w miejscu, w którym go sobie wyobraził, lecz na jego twarzy malowała się rozpacz, nie irytacja. - Przepraszam za spóźnienie - rzekł Will sztywno, zakłopotany miną nauczyciela. - Zatrzymano mnie... - Mrugnął znacząco, by zasugerować ryzykowny charakter sprawy, która go zatrzymała. - Straciłem poczucie czasu. - Kłamstwa nie miały sensu. W kwestii miłości i jej mniej potężnych kuzynów oczom poety nie umykał najmniejszy szczegół. Nauczyciel nie zareagował na słowa Willa. Był czymś poruszony, marszczył okrągłe czoło, policzek miał wilgotny, może przed chwilą wytarł łzę, a oczy rozbiegane, jakby wypatrywał wściekłego nietoperza. Oburącz ujął dłoń Willa.
- Przybyłem tu dzisiaj z ekscytującymi nowinami - zaczął - spodziewałem się też, że jak zwykle pięknie spędzimy godzinę, któż wszakże czekał na mnie, jeśli nie twój ojciec? Dobrze, pomyślałem, lecz nasza rozmowa nie miała pomyślnego przebiegu. - Mój ojciec! Miał wrócić dopiero po zachodzie słońca. Jest tutaj? - Will w żadnym razie nie ryzykowałby schadzki z Bess, gdyby wiedział, że ojciec jest w domu; zważywszy na obsesję starego zgryźliwego arystokraty na punkcie małżeństwa oraz to, że mógł wydziedziczyć syna, zbyt dużo miał do stracenia. Zniósłby podejrzliwość służby, ale nie przypadkowe natknięcie się na lorda, kiedy Will spędzał czas z nieodpowiednią damą, jak Bess. - Znowu wyjechał, ale niedługo wróci. Jako przyczynę wczesnego powrotu podał interesy w Londynie, wygląda jednak, że tak naprawdę powodem jesteś ty. - Ja! Edgar, lokaj ojca, wyłonił się z korytarza i z nadmierną gorliwością zaczął pucować rękojeść wiszącego na ścianie miecza. Will i poeta dłużej niż zwykle zwlekali z przejściem do gabinetu, a ich przyciszone głosy niosły się pewnie po rozległym, pełnym przeciągów domu. Chwila nie była odpowiednia na nietypowe zachowania. Will w milczeniu wstał, puszczając dłonie poety, i ruszył w stronę gabinetu. Poeta podążył za nim. Edgar obrzucił ich spojrzeniem, po czym wrócił do swojego zajęcia. Dobrze, że chyba nie zauważył ich splecionych dłoni. W gabinecie Will usiadł w fotelu przy dębowym biurku, na którym jego ulubione onyksowe pióro połyskiwało na marmurowej podstawce, a poeta zajął miejsce na prostym klonowym krześle naprzeciwko, skąd miał doskonały widok na twarz ucznia, choć jego rysy skrywał cień.
- Lord Hughes rzekł, że powinniśmy pozostać tu do jego przyjazdu, nawet jeśli potrwa to kilka godzin. Jaśnie pan życzy sobie, żebyś poznał kogoś wyjątkowego. Will jęknął. - Mam też przekazać ci jego przestrogę, byś pojawiał się punktualnie na wszystkich naszych spotkaniach w przyszłości. O ile jakieś będą. - Dlaczego jesteś poruszony? Przywiezie kogoś dla mnie! Albo raczej coś. - Jestem poruszony, ponieważ przybyłem tu dzisiaj, by nie tylko odbyć lekcję, ale też podzielić się niezwykłą wiadomością. Niestety, zdradziłem ją przed nim. Przyjął ją tak, jak młot traktuje szkło, teraz więc wydłubuję odłamki z mojej duszy. Will wzdrygnął się. Poeta nigdy dotąd nie używał równie dramatycznego języka. Więc w czym rzecz? Nic nie rozumiał. - Co rozpadło się w proch? - Moje życie, jako że twój ojciec nie zapłaci mi za udzielane ci nauki. - Prosiłeś teraz o zapłatę? Nasze studia potrwają do końca roku, a dopiero jest maj. Poeta wstał, jakby w tej pozycji mocniej zabrzmiały następne słowa. Wyciągnął ręce w błagalnym geście. - Mój związek z Anne nie należy do udanych, Willu. Musiałeś domyślać się tego sto, tysiąc razy z rzeczy, które mówiłem. Sednem mojego przesłania do ciebie jest, byś sam wybrał sobie żonę i nie pozwolił okolicznościom decydować, jak na nieszczęście ja uczyniłem, aczkolwiek rozumiem, że przenikliwość twojego ojca jest brzemieniem, z którym nie musiałem się zmagać. Popełniłem błąd i zapłaciłem zań cierpieniem, choć nie mogę przysiąc, że wszystkie chwile spędzone z Anne były złe, przeżyliśmy też okresy szczęścia...
W zeszłym roku jednak poznałem w Londynie kobietę moich marzeń, towarzyszkę duchową, nieskończenie uroczą i czułą lady Marguerite D'Arques. Umysł i krew wzywają mnie, bym z nią był. A jeśli teraz tego nie zrobię, ona za dwa tygodnie wróci do Francji z powodu rodzinnego sporu. Jej siostra, niewiasta z gruntu zła, knuje intrygi mające na celu przejęcie rodzinnej posiadłości w Bretanii. Błagałem Marguerite, by odłożyła na bok wszelkie myśli o bogactwach przodków i swój los związała ze mną, lecz muszę przynajmniej zapewnić jej dach nad głową. Nie mogę pójść do niej z pustymi kieszeniami! - Na tę myśl jęknął i zacisnął dłonie w pięści. Spojrzenie utkwił w Willu, ale oczy miał zasnute łzami. Wstrząśnięty Will milczał. Sytuacja wydawała się poważna, acz dobra nowina dotyczyła nie jego, a poety. Po krótkiej przerwie złożył mu gratulacje i wyraził nadzieję, że sprawy przybiorą pomyślny obrót, a potem z rosnącym gniewem wywołanym bliskim zakończeniem znajomości z poetą, która tak wiele dla niego znaczyła, zapytał: - A co ze wszystkimi twoimi przemowami o świętości węzłów małżeńskich? O potomstwie jako sposobie na nieśmiertelność? Masz dzieci z lady Marguerite? Pożałował zaraz, że nie okazał większego współczucia, z drugiej zaś strony pragnął, by poeta pozostał jego nauczycielem. Wiedział, że ojciec wszelkie kontrakty, także małżeńskie, traktuje jak świętość. W świecie lorda Hughesa nie było odcieni szarości, wykluczał miłość romantyczną. - Twój ojciec zatrudnił mnie, bym takie poglądy głosił, znużyło mnie jednak zwodzenie ciebie, choć mi za to płacono. Istotnie, dzieci zapewniają rodzaj nieśmiertelności, acz podatny na kaprysy losu. Trwalszą nieśmiertelność daje miłość, która powinna poprzedzać spłodzenie potomstwa, a także inspirować wielką sztukę. Niechaj jako przykład posłużą
moje sonety, które nie opiewają wojen, wypadków, chorób. Nie żywię nadziei na zbawienie obiecywane w niedziele, tak więc moją wiarą są miłość i sztuka, a kryjąca się w nich nieśmiertelność jest wspanialsza, gdy się łączą, by stworzyć wielką miłość i sztukę. Tę prawdę odkryłem w życiu, nie zaś banały, za których powtarzanie płaci mi twój ojciec. Nawet aktor recytujący na scenie wspaniałe wersy osiąga nieśmiertelność, słowa bowiem żyją w umysłach widzów. To zbrodnia, że mówiłem ci o płodzeniu potomstwa, do czego jest zdolny byle kundel czy królik. Za długo wszakże przemawiam. Muszę wyjechać ze Stratfordu do Londynu, bo jeśli tego nie zrobię, Marguerite, jedyna kobieta, którą kiedykolwiek kochałem, odejdzie. To sedno sprawy. - A twoja rodzina? - Susanna i Judith będą miały środki na życie. Kocham je, choć Anne przestałem darzyć uczuciem, lecz nie mogę dłużej żyć w kłamstwie. Jeśli twój ojciec nie wypłaci mi tych dziesięciu tysięcy funtów, przyjmę w Londynie posadę aktora i pisarza, którą mi zaoferowano. Miałem nadzieję, iż zapewnię jej dostatniejsze życie, ale ona nie dba o rzeczy materialne, wierzę więc, że to wystarczy. Coś jednak musimy mieć... A potem poeta z błyszczącymi oczami zbliżył się do Willa. Wyciągnął ręce i ujął dłonie podopiecznego. Will pozwolił mu na to z ociąganiem; rozumiał siłę jego uczuć, ale był zdruzgotany nagłym końcem ich przyjaźni i kryjącą się w tym obojętnością nauczyciela wobec ucznia. Prawdziwa miłość wszystko zniesie. - Nie sądź, iż zaniedbuję więź między nami - ciągnął poeta. - Twojej przyszłości poświęciłem nowy sonet, stworzyłem go w gorączce dzisiaj rano i zapisałem jeno w pamięci. Patrzył mu w oczy, recytując wiersz. Drżenie jego głosu powiedziało Willowi, że każde słowo jest szczere:
Kiedy Londyn ocieka nijakością, Twoja obecność na scenie zadziwi, podnieci I uratuje następną zimę od zniechęcenia: Ty będziesz królem komediantów. Na twej skroni korona! Ulice późną zimą są tam ciemne, panuje na nich ziąb, Lecz nawet cienie nauczą się twego imienia, Sława grzać cię będzie na starość, Takie aktorstwo, taka pisarska sława Przechytrzy śmierć. Willu Hughes, jesteś słońcem, Które świecić będzie nad całą Anglią! - silniejszym światłem Niż zwykły dziedzic, jedyny syn familii Hughesów: Schedą tego utalentowanego człowieka Powinien być ogień płonący w jego wnętrzu, który nigdy nie zmienia się w popiół, Krew, która wiecznie płynie. Moje pragnienie! Uwolnił dłonie chłopaka, jakby władzę nad nim przejęły uczucia, i cofnął się o parę kroków. Willa oszołomiły niezłomne przekonanie poety i perspektywa katastrofy, która go spotka, jeśli słowa przyjmie dosłownie. - Nalegam więc z całego serca - ciągnął poeta - byś towarzyszył mi do Londynu i razem ze mną wstąpił do trupy teatralnej, która zaproponowała mi angaż. Mój sąd o twoim talencie jest tak obiektywny jak powierzchnia trójkąta Pitagorasa. Opuść tę prostacką posiadłość, tę świątynię mamony. Poetycki talent i sama twoja obecność uczynić cię mogą nieśmiertelnym i pozwolą ci wyrwać się ze szponów istoty, z którą w tej chwili lord Hughes tu jedzie. Wiara poety w jego możliwości ucieszyła Willa. Podniecająca konkluzja wiersza, odniesienia do nieśmiertelnej krwi i ognia wywołały mgliste przeczucie przeznaczenia. Intuicyjnie wiedział, iż przeznaczenie owo sięga korzeniami w zamierzchłą rodzinną przeszłość, przy czym wiedza ta opierała się na dość wątłych podstawach: podsłuchanych w dzieciństwie szeptach służących, dwuznacznych słowach,
które jego dawno zmarła matka kiedyś do niego wyrzekła. Tak czy owak teraz do ożywienia takich myśli wystarczyło samo brzmienie wyrazu „krew". Może któryś z jego dawnych przodków niegdyś osiągnął wielką chwałę i Will powinien - musi! - powtórzyć jego wyczyn. Krew - niewykluczone, że w jego żyłach płynie wyjątkowa jej odmiana. Usiłował zlekceważyć te myśli, wydawały się bowiem dziwacznie zarozumiałe, a przecież miał do rozważenia względy praktyczne. Nie chciały jednak odejść, nawet gdy ze swoich rozterek zwierzył się poecie. - Swan Hall może i jest świątynią mamony, ale to mój dom. Pochlebia mi twoja prośba, bym towarzyszył ci w podróży do Londynu, lecz ojciec wydziedziczyłby mnie, gdyby wiedział, że się nad tym zastanawiam. - Z każdym słowem wymiana ziemi i bogactw, które dostanie w spadku, na sławę opiewaną w sonecie wydawała się Willowi czynem bardziej lekkomyślnym. - Mógłbyś za sporą gażę zatrudnić się jako aktor u samych King's Players - przekonywał poeta. - Właśnie oni są moją nową trupą. Możemy kontynuować prywatne lekcje. Zostaniesz wielkim poetą i aktorem, jesteś do tego predestynowany. - Entuzjastycznie ścisnął Willa za ramię. - Będziesz moim protegowanym, Willu Hughesie, moim następcą w królestwie piękna, którym byłby mój rodzony syn Hamnet, gdyby przeżył. Zastanów się nad tym, człowieku! Nieśmiertelność! Wieczne życie na kartach ksiąg i w sercu narodu angielskiego! Świata! Willa poruszył żarliwy entuzjazm poety. Chociaż jednak godna podziwu była jego chęć zaryzykowania sporej sumki, należnej od lorda Hughesa, dezynwoltura, z jaką potraktował o wiele potężniejszą schedę Willa, wydawała się nieco pochopna, przypominała działania dzielnego szlachcica walczącego na tyłach do ostatniego pachołka. Willa bolało, że
musi zranić poetę, mimo to wycofał się do alkowy, w której wisiał rodzinny herb, czarny łabędź zrywający się do lotu ze srebrnego pola i skrzyżowane miecze. W odpowiedzi na urażone spojrzenie poety wymamrotał: - Potrzebuję czasu do namysłu. To zupełnie inny świat. Czuję się, jakbym stał w rozkroku nad przepaścią, a ziemia się trzęsie, otchłań poszerza. - Rozumiem to dobrze, Willu. - Wolno, ze smutkiem poeta przeszedł do swojego krzesła i usiadł. Rozległo się gwałtowne pukanie. Z władczości odgłosu obaj się domyślili, że powrócił lord Hughes. Will niechętnie poszedł otworzyć drzwi. Z rezerwą, ale i z szacunkiem skłonił się ojcu, po czym przez boleśnie długą chwilę przyglądał się towarzyszącej mu wstydliwej młodej kobiecie; rozpoznał w niej lady Celię, przyszłą księżnę Exeter. Odziana była w obszerną suknię, tak skromną, jakby zamieszkał w niej duch zakonnicy zamordowanej przez króla Henryka VIII. Twarz miała szeroką w skroniach i wąską w brodzie, co nadawało jej wygląd jakiegoś dziwnego naczynia do picia. Szare jak cień oczy, wpierw opuszczone, potem wolno uniesione ku oczom Willa, pobłyskiwały nieznacznie jak gasnące węgle. Blizna przecinająca lewy policzek nie dodawała jej urody, podobnie jak ledwo zarysowane brwi. Kiedy spojrzała mu w oczy, Will z okrutną nagłością odwrócił wzrok, przy czym w kącikach jego ust igrał kpiący uśmieszek. Takim zachowaniem w obecności niezmiernie dystyngowanego, a czasami wojowniczego ojca narażał się na ryzyko, lecz nie potrafił się powstrzymać. Prędzej umrze! Lord Hughes był wysoki, zachował zarówno szczupłą sylwetkę z młodości, jak i surową minę z czasów, gdy dowodził żołnierzami. Chociaż dawno temu wystąpił z królewskiej służby, dzisiejszego popołudnia włożył mundur. Jego rysy miały tyle kątów, że mogłyby posłużyć jako model
na lekcji geometrii, a cechą dominującą twarzy były przenikliwe oczy, których pozazdrościłby mu każdy drapieżnik. Gdy lord Hughes zauważył brak manier u syna, kąty jeszcze się wyostrzyły, a oczy zalśniły, nie zamierzał wszakże odstąpić od stosownych grzeczności na rzecz nagłego gniewu, przynajmniej w sytuacji, gdy mógł się powstrzymać. - Synu, to jest lady Celia, przyszła księżna Exeter, którą już wcześniej spotkałeś na dworze w Londynie. Jaśnie pani, oto Will Hughes, mój jedyny syn i dziedzic. Ukłon i dyg które potem nastąpiły, odznaczały się taką niemrawością jakby wykonujące je osoby już nie żyły. Lady zauważyła lodowatą arogancję Willa i śmiertelnie się obraziła, aczkolwiek mimo urazy ukradkiem zerkała na niego z zainteresowaniem; Will potrafił do takiego zachowania skłonić najbardziej nawet nieśmiałe niewiasty. Jemu obecność tej damy straszliwie ciążyła, zdawało się, iż wypchnęła powietrze z pokoju, nie dając szans na złapanie oddechu, postarał się jednak nie okazywać przygnębienia. To ojciec wywierał na niego presję, nie ona. W tej chwili Will na jednej szali położył swoją lojalność wobec Swan Hall, na drugiej zaś możliwość nowego życia w Londynie. Wymiganie się od mariażu z lady Celią znalazło się po tej samej stronie co poeta, sonet i teatr Globe, po drugiej połyskiwały potężne sztaby złota. - Możemy wejść? - zapytał lord sarkastycznie, Will bowiem wciąż stał w progu. Cofnął się tak szybko, że graniczyło to z sarkazmem, i wrócił do biurka. Lord Hughes wszedł ciężkim krokiem, za nim podążyła Celia. Poeta wstał i zbliżył się do lorda; obserwujący go z tyłu Will odniósł wrażenie, że ciałem poety wstrząsa dreszcz. Nauczyciel pochylił się i rzekł: - Wielmożny milordzie.
Głos miał tak cichy, że Will musiał się wysilić, by go usłyszeć. Lord Hughes obojętnie kiwnął głową, a następnie przedstawił lady Celię. - Wielmożna pani zaszczyca to popołudnie i rozjaśnia pokój, jakby nieoczekiwanie wzeszło drugie słońce - powiedział poeta. Will podziwiał jego zdolność do malowania słowami obrazów nawet w najbardziej niesprzyjających okolicznościach. - Proszę wybaczyć, że przeszkadzamy - zwrócił się lord do poety. - Pojawiła się sprawa najwyższej wagi, którą rozwiązać musimy we troje. - Machnięciem prawej dłoni zdawał się uznawać okno za biurkiem za czwartego uczestnika negocjacji. Słońce mocno świeciło, więc ciężka draperia wyszywana w biblijną scenę Jezusa zamieniającego wodę w wino była zaciągnięta i zasłaniała witraż. - Nie zapomniałem o naszej wcześniejszej rozmowie i podjąłem decyzję, która powinna ci umożliwić podjęcie własnego życia. Willa uderzyło, jak bardzo dobrotliwy głos ojca kontrastuje z napięciem widocznym w jego ciele. Może swój gniew kierował bardziej na syna niż jego nauczyciela. Może Will powinien był dwa razy pomyśleć, nim tak otwarcie zlekceważył lady Celię. Poeta skłonił głowę. - Słucham, wielmożny panie? - Służyłeś dobrze jako nauczyciel mojego syna, twoja błyskotliwość była dla niego godnym podziwu wzorem. Jestem pewien, że ze znajomości z tobą do końca życia czerpał będzie korzyści. Jednakże to, że domagasz się przedwczesnego zerwania umowy, jest skandaliczne, a co bardziej szokujące, deklarujesz zamiar zerwania małżeńskich więzów. Twoja postawa utwierdziła mnie w przekonaniu, że wasze lekcje muszą niezwłocznie się zakończyć. Znalazłem
lepszy sposób na przekonanie Willa do spełnienia jego obowiązków. Lady Celia będzie dla niego idealną oblubienicą, nie traćmy więc czasu. Wynagrodzę cię hojnie za lekcje, których do dzisiaj udzieliłeś, i możesz zająć się swoim wesołym życiem. Co do ciebie - lord skierował gorączkowe spojrzenie na Willa - twoje lekceważenie moich życzeń dobiegło końca. Musisz poprosić lady Celię o rękę. - Kiedy, wielmożny panie? - Teraz. - Teraz? Spędziłem w jej towarzystwie ledwo kilka minut. - Znasz ją dostatecznie długo, prawdę mówiąc, aż za długo. Powinieneś był się oświadczyć w chwili, gdyś ją ujrzał. Znając jednak dobrą i skłonną do wybaczania naturę tej młodej damy, podejrzewam, iż nie będzie długo żywiła urazy do ciebie. Czy tak, moja pani? Lady Celia z niezwykłą skromnością kiwnęła głową, ale wyglądała na nieszczęśliwą. - Ha, prędzej ległbym w łożu z gnijącym koniem - odparł Will. - Nie poprosiłbym jej o rękę, nawet gdybym znał ją przez pięćdziesiąt lat. Nabrał powietrza w płuca. Sam siebie zaskoczył prowokacyjnym językiem, a równocześnie odczuł głęboką ulgę. wypowiedziawszy obraźliwe słowa. Jakby dłużej nie musiał udawać posłuszeństwa wobec ojca. Lady Celia z furią tupnęła i rzekła do lorda Hughesa: - Sir, nie mogę dłużej przebywać w towarzystwie takiego gbura. Obrzuca mnie błotem! Twój syn, panie, ma piękną twarz, lecz odrażającą duszę. Ruszyła do wyjścia, ale powstrzymał ją lord, chwytając za łokieć. Posag w wysokości pięćdziesięciu tysięcy funtów oraz udziały w prosperującej firmie importowej, własności jej rodziny, nie należały do rzeczy, które w chwili gniewu zbywa się machnięciem dłoni. Lord nie zamierzał też łatwo ustąpić
przed uporem syna. Nie ulegało wątpliwości, że mariaż nie zaczyna się obiecująco, ale on dołoży starań, by temu zaradzić. Wyjął miecz z pochwy, by pokazać Willowi i poecie swój gorący zamiar ochrony damy i jej godności. - Dalsze obelgi, panowie, zostaną przecięte. Widok miecza stanowił przestrogę. Obaj, Will i poeta, dobrze wiedzieli, że lord zachował dobrą formę i często wydawał pochopne sądy. - Ależ zostań, piękna pani - ciągnął lord. - Za minutę mój syn padnie przed tobą na kolana, z płaczem przepraszając i prosząc o twoją rękę, jak mu rozkazałem. - Ostrożnie puścił jej przegub. Lady zadrżała. Z mieczem w lewej dłoni lord zbliżył się do biurka, pochylił się i spoliczkował syna z taką siłą, że młodzieniec spadł z krzesła. Lord był dobrze zbudowanym mężem, a jego siła wciąż robiła wrażenie. Will krzyknął z bólu i zakłopotania, zaraz jednak odzyskał panowanie nad sobą, podniósł się i obrzucił ojca płonącym wzrokiem; mruczał pod nosem groźby, a potem posłał Celii spojrzenie tak dzikie, że się skuliła. Pocierał policzek z troską przeznaczoną tylko dla siebie i wszystkich, którzy odznaczają się piękniejszą powierzchownością niż lady. Wstrząśnięty brutalnością lorda Hughesa (co nie znaczy, że jego uczeń zachował się rycersko), poeta ruszył w jego stronę, machając zapalczywie dłonią. - Muszę zaprotestować - oznajmił. - Ten młodzieniec niczym nie zasłużył sobie na taką pogardę. Próbował postąpić zgodnie z twoim życzeniem. Rzecz jednak w tym, że ma piękną duszę i potrzebuje czasu na odkrycie samego siebie i odnalezienie właściwej towarzyszki. Na twoim miejscu, panie, powstrzymałbym się od dalszych aktów przemocy.