mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Cassidy Laura - Latimarowie 1 - Czarna perła

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Cassidy Laura - Latimarowie 1 - Czarna perła.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 278 stron)

LAURA CASSIDY Czarna perła

ROZDZIAŁ PIERWSZY Był styczeń 1536 roku. Elizabeth de Cheyne otuliła się szczelniej peleryną z grubej wełny i wsunęła mokre loki pod przemoczony kaptur. Podczas kilkudniowej podróży ziąb był wprost nie do zniesienia. Eliza­ beth, przez najbliższych nazywana Bess, tęskniła za domem, który został na zachodzie kraju, w Devonshire. Ze smutkiem spoglądała z wozu na odległe zbocza dewońskich wzgórz, za towarzysza mając jedynie zgarbionego pod burą peleryną woź­ nicę, który wiózł ją na spotkanie nieznanego losu. - Czy jeszcze daleko, sir? - spytała nieśmiało. Stary burknął coś niewyraźnie i zaciął batem zabiedzonego siwka. To, że woźnica przez całą drogę udawał, iż nie rozumie jej wymowy, ledwie naznaczonej szczególnym akcentem właści­ wym mieszkańcom Devonshire, dodatkowo przygnębiało Eliza­ beth. W zajazdach, do których wstępowali, zdana była wyłącz­ nie na siebie, bo stary zajmował się tylko swoimi sprawami, a przecież miało być zupełnie inaczej. Ojciec wysłał ją do Lon­ dynu z wędrownym handlarzem Willem Soamesem właśnie dla­ tego, że ten, jako człowiek obrotny i doświadczony, miał zaopie­ kować się dziewczyną podczas jej pierwszej podróży w świat. Na wspomnienie ojca oczy Bess wypełniły się łzami, szybko jednak otarła je wierzchem dłoni i powiedziała z nagłym gniewem: - Niechże mi pan wreszcie raczy odpowiedzieć, sir! Pytam, jak długo jeszcze będziemy dziś jechać?

stary spojrzał zdumiony na pasażerkę. Po raz pierwszy wiej- ska myszka pokazała pazurki. Przy całej swej gburowatości, czuł dla niej swoisty szacunek. Dziewczyna bez narzekania zno- siła trudy długiej podróży, która odbywała się w najgorszej po- rze roku. Nie zrażając się jego milczeniem, z pogodą przyjmo­ wała coraz to nowe trudności, a choć sama musiała zadbać o to, by zjeść gorący posiłek lub dostać czystą pościel, zawsze uśmie­ chała się słodko i uprzejmie rozmawiała. Aż tu nagle zapłonęła złością. Właściwie nie miał się czemu dziwić, w końcu była ry­ cerską córką. Wprawdzie jej ojciec, Robert de Cheyne, którego dworską karierę przekreślił wypadek podczas turnieju, uprawiał ziemię jak chłop, lecz był szlachcicem. Po powrocie z Londynu Robert poślubił miejscową dziewczynę, śliczną i znaną ze zdrowego rozsądku córkę swego sąsiada. Owocem ich związku była Eli­ zabeth. Dziewczyna najwyraźniej wrodziła się w ojca, po któ­ rym odziedziczyła harmonijną budowę ciała, jasne włosy i oczy barwy pogodnego nieba. Mimo skromnego pochodzenia, była, dzięki staraniom ojca, doskonale wychowana. Jednak w tej chwili niebieskie oczy spoglądały na Willa lodowato, by więc udobruchać swoją rozgniewaną pasażerkę, mruknął: - Nim się ściemni, zobaczy panienka Greenwich. - Och. Ta wiadomość jeszcze bardziej ją przygnębiła. Choć koleba­ nie się na wybojach wiejskich dróg i marznięcie w zimowej sza­ rudze nie należało do przyjemności, wolała to, niż borykanie się z problemami, jakie czekały na nią w Londynie. Czuła głęboką urazę do ciotki, która nagle przypomniała sobie o bratanicy i uparła się, że sprowadzi ją na dwór Tudorów, gdzie zresztą wcześniej umieściła swoją córkę Margaret. Od czasu wypadku Robert de Cheyne tylko raz skontaktował się ze swoją siostrą Isobel. Było to przed siedemnastu laty, gdy

przesłał do niej krótką wiadomość o narodzinach córki. W od­ powiedzi dostał list z gratulacjami i srebrny kielich, który od tej pory stał w głównej izbie domu. Rodzice Isobel i Roberta od dawna nie żyli. Gdy brat zaraz po tragicznym wypadku odrzucił siostrzaną pomoc, Isobel po­ zostawiła go własnemu losowi, by - jak to powiedziała swoim przyjaciółkom - „gnił w jakiejś dziurze w Devonshire". Prawda zaś wyglądała tak, że Robert de Cheyne zabłysnął na dworze jako znakomity atleta i sportowiec, stając się ułubień- cem młodego króla Henryka*. Po tragicznym wypadku, przy­ kuty do łóżka i skazany na długą rekonwalescencję, a być może nawet na dożywotnie inwalidztwo, marzył tylko o tym, by ukryć swój wstyd przed światem. Król Henryk i przyjaciele, wszyscy z jednej gliny - młodzi, przystojni, szaleńczo odważni i z pogardą odnoszący się do gorszych od siebie - natychmiast o nim zapomnieli. Robert de Cheyne rzadko wspominał lata młodości spędzonej na dworze. Kiedy już wygrzebał się z ran, zaszył się z młodą żoną w niewielkim gospodarstwie, w okolicy, gdzie nikt nie pamiętał o jego upokorzeniu. Bess niewiele o tym wszystkim wiedziała. Znała swego ojca jako serdecznego, łagodnego i wyrozumiałego człowieka, który czasami pogrążał się w głębokiej zadumie. * Henryk VIII Tudor (1491-1547), król angielski od 1509 r. Jeden z najwybitniejszych i zarazem najbardziej kontrowersyjnych władców historii nowożytnej. Gdy papież nie udzielił mu zgody na rozwód z pierwszą żoną, Katarzyną Aragońską, zerwał z kościołem katolickim i utworzył w 1534 roku kościół anglikański. Złowrogą sławę zyskał z powodu swych licznych i nieraz krwawo zakończonych małżeństw. Jego drugą żoną była Anna Bołeyn, która, gdy nie dała mu dziedzica, a tylko córkę, została oskarżona o zdradę i ścięta; trzecia żona, Jane Seymour, urodziła mu syna i zmarła; z czwartą, Anną Kłiwijską, gdy mu zbrzydła, rozwiódł się; piątą, Katarzynę Howard, kazał ściąć za zdradę; przeżyła go dopiero szósta żona, Katarzyna Parr (przyp. red.).

Wiedziała, że pochodził ze szlachetnego rodu, co w widomy sposób odróżniało go od innych znanych jej mężczyzn - braci jej matki, kuzynów, miejscowych gospodarzy - i nieświadomie naśladowała jego sposób bycia i mówienia, a także przejęła od niego ironiczne, nieco kostyczne poczucie humoru. Jej dumne rysy, odziedziczone po ojcu, rozświetlały blaskiem dziewczęcej urody pełne mozołu i trudu życie Roberta de Cheyne. Choć nie było im lekko, Bess przez siedemnaście lat życia na wsi była szczęśliwa. Jak wszyscy pracowała ciężko od świtu do zmierz­ chu, lecz matka dbała, by jej jedynemu dziecku niczego nie bra­ kowało. Karmiła ją świeżymi warzywami i nabiałem, dzięki czemu wyrosła na zdrową i dorodną dziewczynę, nie szczędziła też serdecznej czułości. Znów wróciła myślami do wydarzeń, które sprawiły, że wy­ ruszyła w podróż. Nawet do ich sennej wsi w Devonshire do­ tarły wieści, że król odsunął swoją szlachetną i pobożną żonę dla kobiety z ludu, a co gorsza, jak twierdzili niektórzy, czarow­ nicy. Bess przygryzła wargi. Nie znała się na sprawach króle­ stwa, ale pamiętała zmarszczone brwi ojca i wypowiedzianą su­ rowym tonem opinię, że takie traktowanie szlachetnej damy przynosi władcy hańbę. Jednak jej matka była innego zdania. Każdy mężczyzna pragnie synów, twierdziła, a król potrzebuje dziedzica bardziej niż ktokol­ wiek inny. Tymczasem królowa Katarzyna dotąd urodziła mężowi tylko jedną córkę i szybko zbliżała się do wieku, w którym nie bę­ dzie już mogła mieć więcej dzieci. Joan de Cheyne pochodziła z prostej rodziny i było dla niej oczywiste, że łudzi bezdzietnych czekał marny los. Na wsi nikt nie dałby sobie rady bez pomocy krzepkich synów, siostrzeńców i bratanków. Jednak córka przysporzyła tak wiele radości Robertowi de Cheyne, że niemal zapomniał już o rozczarowaniu spowodowa­ nym brakiem męskiego dziedzica. Bess była nad wyraz pojętna

i słodka. Matkę cieszyły jej praktyczne umiejętności, zaś ojciec dostrzegł w niej inteligencję dalece wykraczającą poza wiejskie opłotki i dlatego podsycał w córce zainteresowanie światem, choć wiedział, że na zapadłej prowincji jej talenty nie na wiele się przydadzą. Niekiedy przychodziło mu też do głowy, że ładna dziewczyna może dobrze wyjść za mąż, podczas gdy wiejski chłopak nie miałby szans na bogaty ożenek. Wiedział, że bola­ łoby go serce, gdyby jego syn, wzorem ojca, marniał w wieś­ niaczym życiu. Zaproszenie od kuzynki Margaret ucieszyło więc oboje ro­ dziców. Matka pragnęła, by jej córka osiągnęła coś w życiu, a ojcu zależało, aby Bess poznała świat jego młodości. Niechże i ona ma swoją szansę, pomyślał Robert. Mąż Isobeł, John, był bliskim przyjacielem Thomasa Boley- na, ojca królowej, co dobrze wróżyło przyszłości jego najbliż­ szych. Natychmiast rozpoczął zabiegi mające na celu wprowa­ dzenie Elizabeth do najbliższego otoczenia królowej Anny. Ze względu na trudne warunki zimą zwykle nie podróżowano, tego roku jednak grudzień był łagodny, a pogodny początek roku umożliwił szybsze wyprawienie Bess w drogę. Tak się złożyło, że w okolicy pojawił się wędrowny handlarz Will Soames. Ponieważ domokrążca wybierał się w powrotną drogę do Londynu, Robert de Cheyne poprosił go, by zabrał Bess z sobą. Dziewczyna nie lubiła starego, on zaś nie zdradzał ochoty, by brać ją sobie na kark, lecz Robert nie dał się znie­ chęcić. Lata doświadczeń nauczyły go wiele o ludziach. Stary był wprawdzie milczkiem, zarazem jednak odznaczał się uczci­ wością i można było mieć pewność, że za niewielką sumę bez­ piecznie dowiezie Elizabeth na miejsce. - Panienko! - Will trącił Bess w ramię, wyrywając ją z roz­ myślań. - To Greenwich. Z mgły wyłoniła się ogromna kamienna budowla. Masywna

bryła pałacu i wysmukła wieża wzniesionego obok kościoła wy- wołała w Bess zarówno lęk, jak i podniecenie. Stary siwek, jak­ ­­ ­­­­­ ze czeka na niego sucha stajnia z pełnym żłobem, przyspieszył kroku. Wkrótce przecięli mokrą łąkę i wjechali na brukowany dziedziniec. Bess wyprostowała się na siedzeniu, zdumiona ogromną wrzawą i niezwykłym widokiem. Szeroko otworzyła oczy. Mia­ ła wrażenie, że zjechał się tu cały Londyn. Obok niej przejeż­ dżały karety i jeźdźcy, ludzie rozmawiali i głośno się śmiali. Bess zrzuciła kaptur i bezskutecznie usiłowała poprawić drżą­ cymi rękami niesforne loki. Will Soames, gdy tylko wypatrzył służącego w liberii, wy­ ciągnął spod kaftana pergamin i zsiadł z wozu. Przepchnął się między ludźmi, stanął przed obojętnym na wszystko mężczyzną i podetknął mu pismo pod nos. Dokument zawierał zaproszenie na dwór, wystawione przez Isobel dla jej bratanicy. Służący z trudem sylabizował słowo po słowie. Bess patrzyła na to wszystko osłupiała, dopóki spłoszony zgiełkiem koń nie szarpnął wozu, rżąc donośnie i tocząc prze­ rażonymi oczami. Hamulec puścił i pojazd potoczył się do przo­ du. Wewnątrz rozdzwoniły się garnki, co jeszcze bardziej prze­ raziło biedne zwierzę. - Pilnuj swojej szkapy, panienko! - rzucił gniewnie jakiś mężczyzna. Inny, młodszy, który od jakiegoś czasu uważnie przyglądał się Bess, wskoczył na kozioł, ujął lejce w dłonie, cmoknął na siwka i koń stanął spokojnie. - Już po strachu, panienko - powiedział młodzieniec. Popatrzyła na niego wielkimi oczami. Miał olśniewająco piękne szaro-srebrzyste szaty, a na białych palcach nosił pier­ ścienie. Nie zwracając uwagi na jej spojrzenie, zlustrował Bess aroganckimi czarnymi oczami.

- Dziękuje, sir - wymamrotała zakłopotana. - Nie ma za co. I tak nic ci, pani, nie groziło - odpowiedział lekko. - Biedne zwierzę nie miałoby sił, by narobić poważnej szkody. Bess oblała się rumieńcem. Nieznajomy w żywe oczy kpił sobie zarówno z niej, jak i z biednego siwka. - Harry! Zostaw już tę dziewkę i chodź! - krzyknął któryś z galantów próżnujących w drzwiach pałacu. - Chyba nie ka­ żesz królowej na siebie czekać? Bess zaczerpnęła tchu. - Nie jestem służącą, sir! Mój ojciec jest rycerzem. Młodzieniec nazwany Harrym zeskoczył już z powozu, ale natychmiast odwrócił się do niej z wdziękiem urodzonego tan­ cerza. - Doprawdy? - Jestem lady Elizabeth de Cheyne z Devonshire - odpo­ wiedziała cicho. - Witam w Greenwich, pani. - Zdjął kapelusz. - Sir Harry Latimar, do usług. Ujął jej zziębniętą dłoń i uniósł do ust. Jego dotknięcie sprawiło, że w Bess coś się przebudziło. - Czuję się zaszczycona tym spotkaniem - odpowiedziała z godnością. Wyswobodziła rękę i schowała ją pod wełnianą peleryną. Harry Latimar jeszcze przez chwilę wpatrywał się w dziew­ czynę wielkimi czarnymi oczami, po czym zgrabnie się jej skło­ nił, nałożył przystrojony piórami kapelusz i szybko odszedł wraz z przyjaciółmi. Will wrócił do wozu z niezadowoloną miną. - Nikt tu nie wie o pani przyjeździe, panienko - burknął. - Na razie posłali kogoś do panny Margaret. Musimy poczekać. Bess na powrót schowała głowę w kapturze, bowiem deszcz

rozpadał się na dobre. Siwek stał spokojnie na wyludnionym na- gle dziedzińcu. Will opadł na siedzenie, mamrocząc pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa. Miała wrażenie, że upłynęły wieki, zanim pojawił się chło- pak w błękitno-purpurowej tunice. Sadził przez kałuże, chla- piąc wokół wodą. - Lady Elizabeth de Cheyne? Proszę za mną. Lady Margaret oczekuje pani. Gdy zsiadała z wozu, chłopiec podał jej rękę. Przyjęła ten rycerski gest z wdzięcznością, bo po długiej podróży miała ze­ sztywniało nogi. - A co z moim woźnicą? - spytała, wskazując Wiłła. - Zaprowadź konia do stajni, a potem idź do izby dla służby, tam ci dadzą jeść - polecił chłopiec, po czym pociągnął Bess za rękę, - Chodźmy, pani, zanim się tu utopimy. Chcąc nie chcąc, poszła w jego ślady, machając Willowi rę­ ką na pożegnanie. Tak zerwało się ostatnie ogniwo wiążące ją z domem. Zgarbiony pod strugami deszczu woźnica pociągnął lejce i odjechał, nawet nie obejrzawszy się za nią. Bess wślizg­ nęła się za paziem przez uchylone drzwi. Wędrowali przez la­ birynt sal i korytarzy, korzystając z ukrytych przejść i nieocze­ kiwanych połączeń, aż wreszcie paź pchnął ciężkie, dębowe drzwi, odsunął rozpiętą tuż za nimi aksamitną zasłonę, chronią­ cą pomieszczenie od przeciągów, i oznajmił bez tchu: - Lady Elizabeth de Cheyne. Bess zamknęła za sobą drzwi i weszła do rozjaśnionej bla­ skiem świec komnaty. Nisko sklepione wnętrze ogrzewały wiel­ kie kłody drewna płonące na kominku. Wzdłuż okien ciągnęły się wyłożone aksamitnymi poduchami siedziska, pod ścianą sta­ ła komoda i nakryte futrami skrzynie, przed ogniem ława, a śro­ dek zajmowały krzesła i stół. Przez uchylone drzwi ujrzała są­ siednią komnatę, a w niej wspaniałe łoże z baldachimem wspar-

tym na czterech bogato rzeźbionych kolumnach, zasłane naj­ bielszym atłasem. Na kamiennej posadzce rozłożone były wzo­ rzyste dywany. Bess jeszcze nigdy nie widziała równie pięknego wnętrza. Z siedziska pod oknem uniosła się mniej więcej równa jej wiekiem dziewczyna i zbliżyła się żwawym krokiem. - Elizabeth? Witaj, kuzynko. Margaret serdecznie uścisnęła Bess. Była drobna i pulchna, miała na sobie białą jedwabną suknię, a żółte jak słoma włosy nosiła zebrane pod maleńką trójkątną czapeczką z aksamitu, zdobioną perłami. Nie wyróżniała się urodą, lecz gdy się uśmie­ chała, jej twarz promieniała dobrocią i nabierała zachwycające­ go wyrazu. Bess odwzajemniła uśmiech kuzynki. - Jaka jesteś piękna! - zachwycała się Margaret. - Masz w sobie całą urodę de Cheyne'ów, podczas gdy ja... - Bezrad­ nie rozłożyła pulchne ręce. - Wszystko, co dobre, odziedziczyli moi bracia, ci... fanfaroni. - Jesteś tak olśniewająco elegancka, kuzynko - zaprotesto­ wała Bess. Margaret westchnęła, lecz zaraz poweselała. Najwyraźniej nie umiała długo się zamartwiać. - Elegancja zaczyna się tam, gdzie kończy się piękno - po­ wiedziała pogodnie, ciągnąc swego gościa bliżej kominka. Gdy Bess zdjęła pelerynę, Margaret krytycznie spojrzała na jej burą wełnianą suknię. - Precz z tym samodziałem, to dobre do kurnika - stwier­ dziła nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Mam suknię w sam raz dla ciebie. Wyciągnęła ze skrzyni coś, co w pierwszej chwili wydało się Bess jedwabną chmurą o barwie kwiatów bzu. - Wiedziałam, że ten kolor będzie pasował do twoich pięk­ nych włosów! - oznajmiła triumfalnie.

Nie przestając zachwycać się urodą Bess, pomogła jej ściąg­ nąć mokrą suknię i założyćKiedy skończyły, sięgnęła po szczotkę ze srebrną rączką, rozczesała jej splątane włosy i ze- brała je w węzeł. -Tak powinno być dobrze. - Margaret cofnęła się o krok, patrząc na swoje dzieło. Zaprowadziła Bess przed podłużne lustro, oprawione w rzeźbione ramyze złoconego drewna, i na widok zdumienia, którego kuzynka nie potrafiła ukryć, uśmiechnęła się promiennie do jej odbicia Elegancka suknia i modna fryzura w cudowny sposób od­ mieniły onieśmieloną prowincjuszkę. Z lustra spoglądała deli­ katna, okolona jasnymi lokami twarz pięknej młodej damy. Ko­ lor sukni pogłębiał barwę szafirowych oczu, a blask świec na­ dawał skórze szlachetny odcień kości słoniowej. - Jestem... - Piękna? Owszem, jesteś - dokończyła Margaret i uściska­ ła mocno Bess. - Będziemy się wspaniale bawić, sama zoba­ czysz. Czułam się tu taka samotna. Inne damy są... oczywiście bardzo miłe, lecz większość z nich była jakiś czas we Francji. Mówią po francusku i nie dopuszczają do swego kręgu nikogo z zewnątrz. Przyjemność, jaką odczuwała Margaret, patrząc na Bess, była najzupełniej szczera. Kiedy matka napisała, że na dwór przybędzie jej kuzynka z hrabstwa Devon, zupełnie nie wiedzia­ ła, czego ma się spodziewać. Gdyby Elizabeth okazała się prostą wiejską dziewuchą, Meg przyjęłaby ją równie serdecznie, bo ta­ ką była z natury, lecz teraz wręcz nie posiadała się z radości. Wzorem wielu innych ludzi czuła bowiem nieodparty pociąg do piękna, a poza tym... no cóz, o wiele lepiej, zamiast opiekować się kimś nieatrakcyjnym, mieć pod swą pieczą kuzynkę o tak wspaniałej urodzie. Co prawda, akcent Bess zdradzał, że pocho­ dzi z któregoś z zachodnich hrabstw, lecz to w niczym nie

umniejszało jej uroku, a wręcz przeciwnie, potęgowało szcze­ gólny czar. - To będą nasze komnaty - powiedziała Margaret. - Do nie­ dawna mieszkała tu księżna Berkshire, ale na starość przeniosła się do swego majątku na wsi. Oczywiście lubię towarzystwo in­ nych dam, ale czasem tak dobrze jest być samej... Margaret urwała. Dopiero teraz Bess dostrzegła w niewiel­ kiej alkowie klęcznik z rozłożonym na pulpicie modlitewni­ kiem. Bess domyśliła się, że Meg jest osobą głęboko wierzącą. Zazdrościła kuzynce ostoi, jaką znalazła w religii. - Jakie będą moje obowiązki? - spytała. - Obowiązki? Będziesz mi towarzyszyć, moja droga. Odpo­ wiadam za garderobę królowej - zakończyła z dumą w głosie. - Królowej Anny? - Oczywiście, że królowej Anny. - Margaret milczała przez chwilę. - Czy w domu mówią na ciebie Bess? Ja też, jeśli po­ zwolisz, będę cię tak nazywać. - Nagle ściszyła głos. - Wiem, Bess, że wielu ludzi wciąż żałuje królowej Katarzyny. Sama ją kochałam, lecz mądry poddany nie kwestionuje decyzji swego króla. Wielu powiada, że gwiazda Anny Boleyn również gaśnie, lecz myślę, że i o tym niemądrze jest mówić. Madame jest teraz brzemienna i wkrótce urodzi królowi dziecko. Może tym razem będzie to chłopiec. - Jaka ona jest? - spytała także szeptem Bess. Margaret odwróciła głowę do okna i Elizabeth podążyła za jej wzrokiem. Przez ociekające deszczem szyby ujrzała ciemną, wijącą się jak warkocz rzekę. - Niektórzy mówią, że jest bezwzględna i ambitna - zaczęła powoli Meg. - Mówią, że knuła intrygi, kłamała, a nawet... po­ służyła się czarami, by zawładnąć sercem króla. Jest jednak w królowej jakaś niezwykła moc, jakiej nie dostrzegłam w żad­ nej innej kobiecie. Gdy wchodzi do pokoju, płomienie świec

zaczynają żywej płonąć, a kiedy cię mija, czujesz, że powietrze pachnie jak przed letnią burzą. Królowa jest jak miecz, który przyciąga wzrok swym lśnieniem. Wiesz, że to niebezpieczne, a jednak pragniesz dotknąć ostrza... - Zamyśliła się na chwilę, a potem powiedziała z uśmiechem: - Opowiadam ci różne plot­ ki, a ty pewnie konasz z głodu. Podeszła do kominka i pociągnęła taśmę dzwonka. Paź zja­ wił się niemal natychmiast. Margaret poleciła mu, by przyniósł jedzenie i grzane wino z korzeniami. Bess spojrzała w okno. Zapadał wczesny zimowy zmierzch. Deszcz ustał, wiatr przegnał chmury i nad spokojnymi łąkami wędrował po niebie księżyc, okrągły i błyszczący jak srebrna moneta. Bess czuła, że Margaret żałuje tego, co powiedziała o królowej, lecz słowa kuzynki czyniły ją bliższą jej sercu. Lu­ biła ludzi, którzy patrząc na bliźnich, potrafią przebić się przez pozory, by dotrzeć do ich prawdziwej istoty. Lubiła także takich, którzy mówią szczerze to, co myślą. Jeszcze wczoraj zdziwiłby ją opis Anny Bołeyn, jaki przedstawiła Meg, lecz dziś spotkała Harry'ego Latimara i wiedziała, że niektórzy ludzie rozświetlają świat przez samą tylko swoją obecność. Gdy wspomniała pro­ mienną twarz i śmiałe, pełne ciekawości spojrzenie, oraz to, w jaki sposób lord musnął wargami jej palce, serce Bess zaczęło bić mocniej. Gdyby tak mógł mnie zobaczyć w tej sukni, po­ myślała... - Margaret, czy znasz sir Harry'ego Latimara? - Owszem - odpowiedziała Margaret bez entuzjazmu - znam lorda Harry'ego. I nigdy nie dopuszczę do tego, bym mu­ siała żałować tej znajomości, co przydarzyło się niejednej da­ mie... Dlaczego jednak pytasz o Harry'ego? - Spotkałam go na dziedzińcu - odparła zakłopotana Bess. - Zatrzymał wóz, gdy koń się spłoszył. Harry Latimar wydał mi się taki... taki uprzejmy.

Margaret usiadła obok niej. - Bo jest niezwykle uprzejmy - zgodziła się, odnotowując w pamięci rumieniec na twarzy kuzynki. - Braku grzeczności nie sposób zaliczyć do grzechów, jakimi szczyci się Harry. - A cóż on takiego złego zrobił? - Bess uniosła wzrok i spojrzała kuzynce w oczy. - Jest rozpustnikiem, uwodzicielem, rozrzutnikiem, hazar- dzistą i hultajem - wyliczyła Margaret surowym tonem. - Nie ma na dworze damy, która pozwoliwszy mu się oczarować, szybko nie doznałaby bolesnego zawodu. Znany jest też z braku umiaru w grze. Stawiając wszystko na jedną kartę, wygrał już i stracił fortunę. A jego rachunek u krawca - prychnęła Meg - jest dłuższy od mej ręki i pewnie nigdy nie zostanie spłacony. - Wygląda więc na to, że Harry Latimar, poza uprzejmością, nie ma innych zalet - stwierdziła poważnym tonem Bess. Margaret roześmiała się pogodnie. - Och, jest przystojny, zabawny i śmiały, cieszy się również sławą najlepszego tancerza na dworze, ale... Nie zrozum mnie źle, moja droga, jednak myślę, że taka dziewczyna jak ty nie powinna o nim myśleć. Sir Harry Latimar należy do kręgu bli­ skich przyjaciół królowej i cieszy się najżywszą sympatią jej brata George'a. Przerwała, gdyż w tej chwili szeroko otwarły się drzwi i do pokoju weszła kobieta z olśniewająco czarnymi włosami, roz­ puszczonymi na ramiona i plecy. - Meg! Nikogo to nie obchodzi, że głowa mi pęka z bólu! - poskarżyła się dramatycznym tonem. Miała czarujący, matowy, lekko zachrypnięty głos. Margaret zerwała się na równe nogi i co rychlej głęboko się skłoniła, Bess natychmiast uczyniła to samo. - Jak mogę pani pomóc, madame? - spytała Margaret, pod­ chodząc do nieznajomej. - Co mam zrobić?

- Och, sama nie wiem! - Anna Boleyn rozejrzała się nie­ przytomnie po komnacie. - Dręczy mnie tak nieznośna migre­ na, że zzre^ne nie mogę sobie znaleźć miejsca. Meg wskazała na niską leżankę. - Proszę spocząć, madame. Natrę pani skronie olejkiem roz- grzewającym, a Bess delikatnie wyszczotkuje włosy. To może pani pomóc. Przyciągnęła kuzynkę bliżej, by zaprezentować ją królowej. - Wasza Wysokość, to jest Elizabeth de Cheyne, córka mo­ jego wuja Roberta de Cheyne. Przyjechała dziś z Devonshire. Anna odpowiedziała skinieniem ręki na kolejny ukłon Bess, - Elizabeth... lubię to imię - powiedziała w roztargnieniu, opadając na leżankę. Margaret zaczęła ogrzewać naczyńko z olejkiem nad płomie­ niem świecy, podczas gdy Anna leżała na wznak, patrząc nie wi­ dzącym wzrokiem w sufit. Bess przyglądała jej się w milczeniu. Królowa była wysoka i szczupła, miała drobne ręce i stopy. Nawet gdy tak leżała, pozornie bezwładna, jej ciało zachwycało naturalną harmonią. Ubrana była w egzotyczną suknię z czarnej satyny lamowanej jedwabistym czarnym futrem, z długimi rę­ kawami i luźno związanym paskiem. Nic nie wskazywało na to, że jest w ciąży, przeciwnie, sprawiała wrażenie zbyt szczupłej. Miała owalną bladą twarz z wielkimi ciemnymi oczami. Wokół szyi nosiła szeroką aksamitkę z jedną perłą. Bess pomyślała o słowach Margaret. Kuzynka miała rację. Nawet w swojej wiosce Elizabeth mogłaby wskazać dziewczy­ ny ładniejsze od królowej, lecz jeszcze nigdy nie widziała ko­ biety o równie wyrazistej urodzie. Margaret energicznym krokiem podeszła do leżanki i deli­ katnie zaczęła nacierać skronie i czoło królowej aromatyczną maścią. Po chwili Anna otworzyła oczy i uśmiechnęła się, uka- zując drobne, białe .zęby. Urok królowej, przyznała w duchu

Bess, istotnie sprawiał, że w jej obecności robiło się cieplej i jaśniej. - Czy twoja kuzynka zechce mi teraz uczesać włosy? - Będzie tym zaszczycona, Wasza Wysokość. Margaret podłożyła królowej poduszki pod plecy i z zachę­ cającym uśmiechem wręczyła Bess srebrną szczotkę. Dziewczyna nachyliła się nad królową i powoli zaczęła roz­ czesywać jej bujne, kruczoczarne loki. - Masz delikatne ręce, panno Elizabeth - powiedziała Anna z francuskim akcentem, który dodawał jej słowom szczególnego wdzięku. Nabierając wiary we własne siły, Bess przez kilka minut cze­ sała królową. Potem zebrała włosy Anny i uniosła je, odsłania­ jąc białą szyję... I znów Bess zdarzyła się ta okropna historia! Komnata wy­ pełniła się mgłą, a potem z oślepiającego światła wyłonił się za- kapturzony mężczyzna z długim mieczem. Dziewczyna znieru­ chomiała z przełożonymi przez ramię włosami królowej. - Jeszcze, proszę - dopominała się Anna, a ponieważ nie doczekała się reakcji, odwróciła głowę i spojrzała na pannę de Cheyne. - Co ci się stało? Czy jest ci słabo? Jesteś taka blada. Bess drżącą ręką odłożyła szczotkę, a Margaret natychmiast znalazła się obok kuzynki. - Proszę, wybacz jej, pani. Ma za sobą długą podróż, właś­ nie czekamy, aż kuchcik przyniesie kolację. - Nie ma czego wybaczać - powiedziała ciepło Anna. - Czuję się dużo lepiej. Teraz mogę już wrócić do swoich aparta­ mentów i wziąć się za te leniwe baby, które pewnie siedzą gdzieś w kącie i plotkują. Królowa nagłe napotkała niespokojny wzrok Bess i do­ strzegła w nim coś, co sprawiło, że głos uwiązł jej w gardle. Przez chwilę w migotliwym blasku świec patrzyły sobie w oczy,

potem Anna wzruszyła ramionami, wstała i ruszyła do wyjścia. Margaret podążyła za władczynią, by otworzyć przed nią drzwi. - Czy jest ci słabo, kuzynko? - spytała zaniepokojona, gdy już zostały same. Bess przycisnęła powieki opuszkami palców, jakby usiłowa­ ła zasłonić oczy przed okropnym widokiem. - Jestem bardziej zmęczona, niż sądziłam - powiedziała ci­ cho. - Proszę, wybacz mi, Margaret, tak głupio się zachowałam, i to w obecności królowej. I - Nie przejmuj się. Królowa jest tylko kobietą, jak ty i ja. Tym się od nas różni, że ma na głowie więcej trosk, niż my do­ znamy ich w całym naszym życiu... Ach, jesteś wreszcie, ty le­ niu! Jak śmiesz nas tak głodzić? Moja kuzynka omal nie umarła z głodu! - Ostatnie słowa skierowała do pazia, który wszedł właśnie do komnaty z tacą pełną jedzenia i dzbanem wina. Bess siadła przy stole i zjadła kawałek pieczonego kapłona z białą bułką. Burcząc, że wino nie jest dość gorące, Meg wyjęła z ognia rozgrzany pogrzebacz i wsunęła go do dzbanka. Aromatyczny, gorący napój przywrócił Elizabeth siły. To by­ ły tylko urojenia wywołane zmęczeniem, powiedziała sobie, to tylko koszmar na jawie. Jakże bowiem mogłoby się zdarzyć, by jakiś szaleniec z mieczem mógł zagrozić królowej? A jednak, przypomniał Bess wewnętrzny głos, nigdy dotąd się nie omyliłam. Lecz też nigdy dotąd, odpowiedziała sobie w duchu, nie opuszczałam domu, nigdy nie widziałam tylu dziwnych rzeczy ani nie byłam równie zmęczona jak dziś. Zastanawiając się nad tym, wstała od stołu, zdjęła suknię, włożyła miękką koszulę nocną z delikatnej bawełny, którą otrzymała od kuzynki, i wreszcie znalazła się w ogromnym łóż­ ku, pod ciepłą puchową pierzyną. Margaret życzyła jej dobrej nocy, pocałowała w policzek i wyszła z sypialni, wracając do komnaty, gdzie spędziły popołudnie.

Bess leżała bez ruchu w ciemności, nasłuchując nieznajo­ mych odgłosów pałacu i dobiegającego od rzeki wołania wod­ nych ptaków. Wyciągnięta na łóżku, wreszcie przestała myśleć o strasznym widmie i zasnęła, marząc o ciemnych oczach pew­ nego przystojnego młodzieńca. Następnego dnia, po sutym śniadaniu, Bess poczuła, że go­ towa jest stawić czoło nieznanemu światu. Dokonawszy pobież­ nego przeglądu skromnej garderoby kuzynki, Margaret ofiaro­ wała jej kolejną ze swych sukni, dodając, że królowa lubi, gdy damy z jej otoczenia noszą się zgodnie z londyńską modą, która różni się od tego, w czym chodzi się na wsi. To szczere uzasadnienie przekonało Bess, więc bez dalszych sprzeciwów włożyła suknię z miękkiego aksamitu bursztynowej barwy z dopasowanym stanikiem i rozcięciami w wierzchniej spódnicy, przez które widać było podszewkę z bladożółtego je­ dwabiu. Zręczne palce Margaret dokonały pobieżnych przeró­ bek, po których suknia leżała na zgrabnej figurze Bess jak ulał. Choć matka zapewne oblałaby się rumieńcem, gdyby wiedziała, jak dalece jej córka odsłania białe piersi, Bess była zadowolona ze swojego wyglądu. Po krótkich poszukiwaniach przeprowa­ dzonych w szkatule z klejnotami, Margaret ozdobiła Elizabeth parą bursztynowych kolczyków i takim samym naszyjnikiem. Bess ucałowała ją serdecznie. - Musisz pozwolić, abym sprawiła ci mały prezent, Bess. Mamy tu w Greenwich świetne krawcowe i któraś z nich uszyje ci suknię. Myślę, że najlepiej wyglądałabyś w kremowym jed­ wabiu i... - oczy Margaret zwęziły się - w białym brokacie. Ostatnio brokat jest taki modny, a biel to po zieleni ulubiona barwa królowej. Bess próbowała protestować, lecz Meg nie chciała nawet jej słuchać.

- To będzie dla mnie sama przyjemność. Tak dobrze będę się czuła, pławiąc się w twoim blasku - wyznała szczerze. - A ty i tak potrzebujesz eleganckiej sukni na różne okazje. Na dworze jest bardzo wesoło, zwłaszcza gdy madame podejmuje króla. Przesuwając między palcami gładkie, zaskakująco ciepłe ko­ rale, Bess wyglądała przez okno na wiszące nisko nad horyzon­ tem blade zimowe słońce. Obudziła się na długo przed świtem. Trudno jej będzie odzwyczaić się od wstawania wraz z brzas­ kiem. Meg otworzyła oczy kilka godzin później, przeciągając się i ziewając. Pierwsze głosy dobiegły obie kuzynki z koryta­ rza, gdy zbliżała się pora pierwszego tego dnia posiłku, szybko więc udały się na dół. Bess przyciągała tego dnia wiele zaciekawionych spojrzeń, ponieważ jednak królowa nie zjawiła się, śniadanie trwało krót­ ko i dziewczyny od razu wróciły do siebie. Rozglądając się po sali. Bess doznała rozczarowania, gdyż nigdzie nie dostrzegła Latimara. Nigdy wcześniej nie zainteresował jej żaden mężczy­ zna, i sama nie mogła zrozumieć, dlaczego właściwie szuka Harry'ego. - A teraz do roboty - powiedziała Margaret, prowadząc Eli­ zabeth długimi korytarzami do apartamentów Anny. - Do na­ szych obowiązków należą codzienne oględziny garderoby kró­ lowej, dopilnowanie napraw, prania i prasowania. Zdarza się, że madame zmienia szaty kilka razy dziennie i ma ogromne wy­ magania, jeśli chodzi o bieliznę. Naprawą najdelikatniejszych koronek zajmuję się osobiście. Widać było, że Margaret bardzo poważnie traktuje swe obo­ wiązki. W królewskich apartamentach było gorąco i duszno. Królo­ wa była w kaplicy, ale dwie z jej dam wciąż siedziały w przed­ pokoju, nie mogąc się zdecydować, jakie kostiumy włożą na

wieczorny bal maskowy. Anna uwielbiała maskarady i cały dwór w nich uczestniczył. Meg przedstawiła Bess dwóm kobietom,, które ze zdziwie­ niem uniosły brwi i zmierzyły ją leniwymi spojrzeniami. Jedna z nich trzymała na kolanach pieska ze śmiesznie opadającymi uszami i wpychała mu do pyszczka łakocie. Damy nazywały się Kate Mortimer i Madge Fitzroy i wydały się Bess niesłychanie eleganckie. - Skąd wytrzasnęłaś tę ślicznotkę? - spytała Madge. - Nie wierzę, że to twoja kuzynka. Jesteście do siebie zupełnie niepo­ dobne - dodała zjadliwie. - Bess przyjechała z Devonshire - odpowiedziała Margaret, puszczając kpinę mimo uszu. - Jest bardzo podobna do twoich braci. Muszę przyznać, że odkąd nie ma ich na dworze, jest tu bardzo pusto - powiedziała Kate. Obie damy spojrzały po sobie filuternym wzrokiem, świad­ czącym, że doskonale znają tych dżentelmenów.' Meg bez słowa pociągnęła Elizabeth do sąsiedniej komnaty. - To musi być miłe mieć braci - powiedziała Bess z za­ zdrością. Wychowywała się wraz z dziećmi wujów, jednak zawsze ma­ rzyła, aby mieć rodzeństwo. - Mhmm... - mruknęła sceptycznie Meg. - Moi bracia przysparzają ojcu wiele zmartwień. - Ściszyła głos. - Starszy został wysłany do posiadłości matki na północy, by choć na jakiś czas oddalić go od lady Kate. Meg podeszła do jednej z dębowych skrzyń i uniosła rzeźbione wieko, by pokazać kuzynce wspaniałe suknie. Bess z wielkim zainteresowaniem obejrzała zawartość kufra. Szybko zorientowała się, że królowa Anna ma kilka ulubionych kolo­ rów: brunatny, biały, różowy, srebrny, złoty oraz wszelkie od-

cienie zieleni. Z podziwem oglądała brokaty, adamaszki obszyte futrem, srebro i złotogłowie. Meg wyciągnęła z kufra wspaniałą suknię z ciężkiej jedwabnej materii haftowanej złotą nicią. - Madame włoży ją dziś na bal maskowy - powiedziała. - A do tego diadem z brylantami i srebrne pantofelki. Margaret ze zmarszczonymi brwiami oglądała suknię, wy­ wracając ją na różne strony, dopóki nie odkryła tłustej plamy na rękawie. Wówczas zaczęła czyścić suknię, jednocześnie poleca­ jąc Bess, by doprowadziła do porządku satynowe pantofelki królowej. - Czy my też będziemy na balu? - spytała. - Oczywiście - odpowiedziała Meg. - Królowa Anna wy­ stąpi w złocie i srebrze, barwach najszlachetniejszych i najcen­ niejszych metali, a damy i kawalerowie zaprezentują się w ko­ lorach wybranych przez siebie klejnotów. Tematem balu będą kamienie szlachetne z całego świata. - Ależ Meg, ja nie mam sukni, która nadawałaby się na taką okazję! No i żadnych klejnotów, poza pierścieniem z turkusem, który dostałam od ojca. Bess obróciła skromny pierścień, który zawsze nosiła na pal­ cu wskazującym. - Niczym się nie przejmuj, mam dla ciebie znakomitą suk­ nię. Myślę, że najlepiej będziesz wyglądała jako ametyst. To klejnot w sam raz dla ciebie, piękny i skromny. Doskonale bę­ dzie pasował do twojej cery. Bess spojrzała na kuzynkę z wdzięcznością. Margaret była zadziwiająco szczodra. Nie żałowała jej pochwał i bez wahania dzieliła się swoimi strojami. Wzięła się raźno za szczotkowanie pantofelków, by choć w ten sposób odpłacić Meg za życzliwość. Myślami wróciła do dnia swych dwunastych urodzin, kiedy oj­ ciec podarował jej pierścień z turkusem. Resztę klejnotów, a nie było tego wiele, bo większość

kosztowności przypadła jego siostrze Isobel, Robert de Cheyne sprzedał przed laty, by kupić ziemię. Zachował tylko ten mały pierścień z niebieskim kamykiem, należący kiedyś do jego matki. - Jesteś podobna do swojej babci - powiedział córce, dając jej klejnot. Szli wąską ścieżką wzdłuż urwistego wybrzeża, niedaleko domu. Bess powstrzymywała się, by nie wyprzedzać utykające­ go ojca. Była pełnia lata, ostre krawędzie wyschniętych traw kłuły ją w stopy, bo trzewiki niosła przerzucone przez ramię. Mimo upływu czasu wciąż pamiętała, jak dobrze było tak iść obok taty w słoneczny sierpniowy dzień. - Przecież nie wyglądam tak jak ona - zdziwiła się, patrząc na miniaturowy portret babki. - To prawda, że fizycznie jej nie przypominasz - przyznał ojciec. - Twoja babcia miała kruczoczarne włosy i oczy jak dwa zielone agaty. Pochodziła z Irlandii, tego dzikiego kraju z naj­ dalszego zachodu. Dziadek pokochał ją od pierwszego wejrze­ nia. - W czym więc jestem do niej podobna? - W zachowaniu. Twoja babcia była bardzo delikatna i słod­ ka, lecz jednocześnie bardzo silna i pewna tego, co robi. Spo­ kojna i rozważna. Dobrze wiedziała, kim jest i czego oczekuje od życia, o ile rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć, Bess. - Chyba rozumiem. Brakuje ci jej, tato? Robert de Cheyne stanął i spojrzał na fale bijące o wysoki brzeg urwiska. Daleko na horyzoncie przesuwał się powoli sta­ tek pod żaglami. - Kiedy miałem osiem lat, wysłano mnie na dwór wuja, gdzie zostałem paziem. Byłem okropnie nieszczęśliwy, bardzo tęskniłem do domu i do matki, lecz tak się dzieje z chłopcami z dobrych rodzin. Dzięki temu stają się niezależni i na tyle silni,

by osiązgnąc coś w życiu Moja matka miała w sobie tyle odwagi by pozwolić mi na to. Bess zadrała. Nie mogła pojąć, jak można zabierać małego od matki. Spojrzała na ojca. Wciąż patrzył w morze. - Przyjechała do mnie tuż przed śmiercią. To było bardzo dziwne. Byłem wówczas giermkiem, spodziewałem się, że ła­ ­a chwila zostanę rycerzem. Matka wjechała na dziedziniec staj­ ni, gdzie czyściłem konia, na ledwo co okiełznanym rumaku. To był niespokojny, burzliwy dzień. Na ramiona opadały jej mo­ kre, skręcone loki. Zadziwiające, że pamiętam każdy szcze­ gół. .. Powiedziała, że przyjechała, by zobaczyć, czy mam się dobrze i czy jestem zdrów. Rozmawialiśmy chwilę, a potem po­ chyliła się w siodle, pocałowała mnie w policzek i odjechała. Niecały miesiąc później dowiedziałem się, że zabiła się, spada­ jąc z konia. To było tak, jakby przewidziała swoją śmierć i przy­ jechała się ze mną pożegnać. Lecz to przecież kompletny non­ sens... no, sama powiedz, co o tym sądzisz? - Ojciec zwrócił na nią niebieskie oczy. - Przecież nie można przewidzieć tego, co się wydarzy? - Chyba nie. Westchnęła. - No, dość już tych smutnych wspomnień, dzień jest taki piękny. Zakładaj buty i chodźmy do domu, kochanie. To przez ten pierścionek przeszłość stanęła mi przed oczami. Elizabeth wróciła myślami do teraźniejszości i spojrzała na Meg. Kuzynka nabrała pewności, że strój królowej nie przynie­ sie wstydu jej garderobianej i zaproponowała spacer po ogro­ dzie. Okryte ciepłymi wełnianymi pelerynami podbitymi fu­ trem, wyszły do ogrodu, nad którym wędrowało blade zimowe słońce. - Spacery wyszły z mody wśród dam dwora - powiedziała z dezaprobatą. - Wolą siedzieć w komnatach, plotkować, stro-

ić się i malować. Rozmawiają tylko o modzie, kochankach i obgadują nieobecnych. Bess zrzuciła kaptur i spojrzała na niebo. Nie zachwycały jej strzyżone drzewa i geometryczne szpalery francuskiego ogrodu, wolała łagodne wzgórza Devonshire, wśród których upłynęło jej dzieciństwo. Tamiza była cuchnącą, mętną rzeką, której nie spo­ sób było nawet porównywać ze świeżym tchnieniem morza i potężnymi falami, tłukącymi się o skaliste wybrzeże. Gdy znalazły się nad brzegiem rzeki, dobiegł je jakiś hałas. Odwróciły głowy i ujrzały, że z zamku w kierunku przystani wyrusza komitet powitalny. - Zaraz przybędzie król. - Margaret osłoniła dłonią oczy i spojrzała w górę rzeki. Zza zakrętu wyłoniła się królewska barka. Po chwili Bess do­ strzegła również samego władcę. Wielkimi oczami patrzyła na niego, gdy wysiadał z barki. Istotnie, Henryk był wspaniałym mężczyzną, o głowę przewyższającym otaczających go dwo­ rzan. Szaty króla lśniły w blasku słońca, podobnie jak złote pier­ ścienie na wszystkich palcach obu mocnych dłoni. Jednak nie wydał się Bess sympatyczny. Poczynając od nazbyt tęgiej syl­ wetki, po małe oczka w nalanej twarzy, miał w sobie coś nie­ przyjemnego i bezwzględnego. - I jak pani znajduje króla, lądy Elizabeth de Cheyne? Czy wywarł na pani należyte wrażenie? Dziewczyna odwróciła się i ujrzała pogodną, uśmiechniętą twarz Harry'ego Latimara. - Dzień dobry, sir - powiedziała, ledwo słysząc własny głos, zagłuszany przez gwałtowne bicie serca. Podobnie jak wówczas, gdy widziała go po raz pierwszy, ubrany był w szarosrebrzysty, metaliczny strój. Gęste włosy miał prosto zaczesane, a jedynym klejnotem, jaki go zdobił, był kolczyk z wielką czarną perłą. Bess zauważyła, że oczy lorda

Latimara nie są wcale tak mroczne, jak się jej zdawało poprze­ dniego dnia. Nie były czarne, tylko granatowe. W blasku słońca dostrzegła wśród jego ciemnych włosów kasztanowe pasemka. Miał przy tym bladą cerę, lecz na szczęście pozbawioną piegów. Brwi jedwabiście czarne, podobnie jak rzęsy, które były tak dłu­ gie, że stanowiły zaskakująco kobiecy rys na przystojnej i zde­ cydowanie męskiej twarzy. - Czy wypoczęłaś już po podróży, pani? - spytał, błądząc po niej śmiałym spojrzeniem. - Dziękuję, tak, ja... - Urwała, gdy ujął ją pod rękę, zwra­ cając jej uwagę na zbliżających się do nich ludzi. Odwróciła się. Alejką nadchodził król. Twarz władcy rozjaś­ niał dobroduszny uśmiech. Harry skłonił się, a Bess uniosła suknię i dygnęła przed mo­ narchą. - Miło mi cię wiedzieć, Harry - powiedział król. - Wasza Wysokość jest dla mnie bardzo łaskaw - odpowie­ dział, nie wypuszczając ręki Bess. Henryk przenikliwie spojrzał na dziewczynę. - Widzimy tu nową buzię, prawda? I to śliczną - stwierdził łaskawie. Speszona Bess spłonęła rumieńcem. - Lady Elizabeth de Cheyne, córka sir Roberta de Cheyne'a, Wasza Wysokość - przedstawił ją Harry. - Robert... Owszem... już wiem! - oznajmił król po chwili namysłu, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony. - Tak, pa­ miętam Roberta de Cheyne'a. Dzielny rycerz, wiele lat temu zo­ stał ranny podczas turnieju. Szkoda, był niemal równie silny i zręczny jak ja. Hmm... Zastanawiałem się czasem, co się z nim dzieje, i czy nie należałoby mu jakoś pomóc... Szkoda, że na rozważaniach się skończyło, pomyślała gorzko Bess. Podczas śniadania po raz pierwszy uświadomiła sobie, że