mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Cassidy Laura - Latimarowie 3 - Moc przeznaczenia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Cassidy Laura - Latimarowie 3 - Moc przeznaczenia.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 278 stron)

LAUR A CASSIDY Moc przeznaczenia

ROZDZIAŁ PIERWSZY W pewien gorący sierpniowy dzień, o wczesnym zmierzchu, Judith Springfield podjechała w pobliże dworu, który zbudowa­ ny był na łagodnym wzgórzu. Dziewczyna poprosiła kuzyna Jo­ sepha Weeksa, by zatrzymał kuca, na którym razem podróżo­ wali, pragnęła bowiem z dystansu przyjrzeć się miejscu, gdzie miała spędzić kilka najbliższych lat. Podczas krótkiego postoju chciała również nabrać odwagi przed spotkaniem z jej przyszły­ mi chlebodawcami, ludźmi, których dotychczas nie widziała na oczy. - Można by dorzucić kamieniem, a my tu sterczymy nie wiadomo po co - marudził Joseph, który był na nogach od świtu i marzył tylko o sutej kolacji. Właśnie teraz zasiadałby do stołu we własnym domu, gdyby nie żądanie matki, która poleciła mu zawieźć kuzynkę Judith, pannę dziwaczną i kapryśną, do Mai­ den Court, by tam przekazać ją w ręce ciotki Mary Weeks, ku­ charki. Kuc był krzepki, więc oprócz nich dwojga dźwigał rów­ nież rzeczy Judith oraz dzban wybornego miodu. Panna Springfield mieszkała w tych stronach od niedawna. Przyjechała do wioski na początku lata i wtedy Joseph dowie­ dział się, że Judith jest córką młodszej siostry matki. Zarówno on, jak i pozostali młodzieńcy z wioski zdumieni byli odmien­ nością dziewczyny. Jej włosy nie były, jak to zwykle bywa, jas­ ne lub ciemne, tylko ni to kasztanowe, ni to czerwone i w pro­ mieniach słońca każdy mógł ujrzeć ich bezwstydną płomienną barwę. Inne panny gapiły się na ludzi niebieskimi lub piwnymi

oczyma, ta zaś, jakby na złość - szarymi. Wszystkie młode ko­ biety miały zwyczajne nogi i piersi, i tylko figura Judith przy­ kuwała rozognione spojrzenia parobków, którzy wodzili za nią rozpalonym wzrokiem jak psy za gnatem. Z tej zresztą przyczy­ ny powstało w wiosce wiele zamieszania. Jednak zainteresowanie panną Judith wprędce osłabło, a to z racji jej dziwacznego usposobienia. Joseph, mimo że lubił swoją kuzynkę, mógłby o tym wiele powiedzieć. Po pierwsze, była rozmiłowana w księgach. Przywiozła ich ze sobą chyba z dziesięć i gdy tylko znajdowała wolną chwilę, od razu siadała do lektury. Po drugie, jeśli już coś powiedziała, to nigdy wprost i po ludzku, tylko tak jakoś górnolotnie, że aż słuchacza ogarniała złość. Pewnego dnia gruchnęło po okolicy, że panująca od niedaw­ na królowa wpadła na wołający o pomstę do nieba pomysł, by wszyscy jej poddani, niezależnie od wieku, opanowali sztukę czytania i pisania, jakoby bowiem nigdy nie jest za późno na ćwiczenie się w tych umiejętnościach. Może i tak, lecz nie w tym rzecz. Monarchini widocznie nie wie, że większość mieszkańców Anglii zrywa się z łóżek o brzasku, wychodzi w pole i ściąga do domów o zmroku, śmiertelnie zmęczona. Więc jak tu znaleźć czas na jakąś tam naukę! To dobre dla pro­ boszczów i prawników, i tych wszystkich, którzy z kreślenia li­ ter czerpią dochody. Tak przynajmniej uważał Joseph, parobek pracowity i o gołębim sercu, lecz pozbawiony większych ambi­ cji z wyjątkiem tej, by upodobnić się do swego ojca, co pozwoli mu spokojnie dotrwać do sędziwego wieku. Największe jednak z dziwactw Judith dotyczyło zalotów. Nie minęły bowiem od jej przyjazdu nawet dwa tygodnie, jak poja­ wili się pierwsi dwaj adoratorzy i nuż prosić ojca Josepha, by pozwolił im złożyć uszanowanie mieszkającej pod jego dachem pannie. Stary Jonas, aczkolwiek zaskoczony tempem wydarzeń,

wyraził zgodę, bo wiedział, że żaden młody parobek długo nie usiedzi w domu i szybko znuży się pracą w polu, jeśli w odpo­ wiednim czasie nie zdobędzie żony. Tak więc Judith, zachęcana przez wujostwo, zaczęła pojawiać się na wiejskich zabawach w towarzystwie dwóch osiłków. Oczywiście umizgi zakończyły się oświadczynami, te zaś - ofuknięciem. Pierwszy nieszczęśnik przyjął odmowę z godnością, lecz drugi nie ustąpił i ulotne słowa postanowił zastąpić dalece bar­ dziej konkretną obłapianką. Srodze się jednak przeliczył, za cały zysk bowiem ostała mu się podrapana i obita gęba. Od tego głośnego wydarzenia każdy okoliczny parobek wiedział, na co stać Judith Springfield i jakie ta panna ma zdanie o wiejskich chłopakach. Wujostwo, mimo że w ich domu liczyła się każda łyżka stra­ wy, byli dobrymi i pogodnymi ludźmi, toteż dali dziewczynie wolną rękę i nie nakłaniali jej do małżeństwa. Judith doświad­ czyła w swoim krótkim, bo zaledwie szesnastoletnim życiu tak wiele bólu i zmartwień, że tylko człowiek o kamiennym sercu dorzuciłby jej dalszych. - No i jak, napatrzyłaś się? - spytał Joseph. - Piękny dom, urocze miejsce. Chłopak pomrukiem potwierdził tę ocenę. Jego rodzina związana była z Maiden Court od lat, również jego rodzice, za­ nim jeszcze wydzierżawili kawałek ziemi i stanęli na swoim, tutaj pracowali. W tej chwili do dworskiej czeladzi zaliczało się czterech Weeksów: kucharka, jej dwie pomocnice oraz stajenny Walter. I wystarczy, pomyślał Joseph, jako że we wszystkim trzeba zachowywać miarę. Kiedy jednak dziedziczka uznała, że potrzebuje kogoś do swego najmłodszego synka, pomyślała o rodzinie, z którą zżyta była od lat i której uczciwość ceniła sobie wysoko. W ten sposób przed Judith pojawiły się nowe perspektywy.

Bess Latimar była prawdziwie wielką damą i jako żona ba- roneta cieszącego się łaskami królowej Elżbiety*, a to z uwagi na jego przyjaźń z ojcem monarchini, królem Henrykiem**, mogła przyjąć na opiekunkę do dziecka nawet pannę z rycer­ skiego domu. Jednak lady Bess zawsze twierdziła, że chce być bliżej swojego ludu, mając zaś bardzo dobre stosunki z Week- sami, im przede wszystkim przedstawiła swój problem, oni zaś zaproponowali usługi Judith. Tylko że Judith, zdaniem Josepha, poza pokrewieństwem nie miała nic wspólnego z rodziną. Poza tym zupełnie nie nadawała się na piastunkę dziecka i damę do towarzystwa. Ktoś taki musi być przecież pogodny i wesoły, a Judith niedawno straciła wszystkich swoich bliskich. Na myśl o tym Josephowi aż drę­ twiały wargi, a po plecach zaczynały latać mrówki. Nikt nie wiedział, dlaczego żywioł, który zabrał siedem ludz­ kich istnień, oszczędził Judith. Dzieci udusiły się dymem i tylko jedno z nich, gdy wreszcie sąsiadom udało się sforsować drzwi i wynieść ciała, poruszyło się i zachłysnęło świeżym powie­ trzem. Szczątki rodziców dopiero nad ranem odgrzebano spod zgliszcz. Spłonęli w łóżku, które stało w pobliżu kominka, skąd rozprzestrzenił się ogień. Przyczyną pożaru było zajęcie się su­ szących się ubrań. Wiele rodzin w Davon chciało zaopiekować się cudem ocalałą Judith, Springfieldowie bowiem byli powszechnie lubiani i szano- * Elżbieta I Tudor - 1533-1603, córka Henryka VIII i Anny Boleyn, królowa Anglii od 1558. Za jej panowania Anglia stała się mocarstwem europejskim i potęgą gospodarczą, nastąpił też wielki rozkwit kultury (tzw. okres elżbietański). Wszechstronnie wykształcona i niebywale inteligentna, choć niezbyt urodziwa, znana była z osobistego uroku. Odrzuciła tłumy konkurentów z królewskich rodów, kontentując się towarzystwem swoich licznych faworytów **Henryk VIII Tudor- 1491-1547, król Anglii od 1509

ward, wszyscy też współczuli tak tragicznie osieroconej dziew­ czynie. W końcu jednak przeważył zdrowy rozsądek. Uznano, że Judith powinna oddalić się od miejsca tragedii, gdyż inaczej jej dusza zawsze będzie pogrążona w mroku. Odnaleziono jej ciotkę w Kew, ta zaś natychmiast zgodziła się przyjąć siostrze­ nicę. Judith było wszystko jedno, pod czyim dachem zamieszka, uznała bowiem, że jej życie skończyło się. Widok nieruchomych ciał jej braci i sióstr, w tym półrocznego zaledwie Johna, oraz zwęglonych szczątków rodziców odciął jej duszę od światła. Sparaliżowana bólem, nie pytała, po co każą jej siadać na wóz, nie odpowiedziała też na serdeczne powitanie Weeksów. Stary Jonas, zażywna Lizzie i ich dzieci tworzyli szczęśliwą rodzinę, tym więc trudniej dziewczyna znosiła wspomnienie dawnych radosnych lat. Gdy pewnego dnia Lizzie powiedziała, że lady Bess Latimar rozgląda się za piastunką dla swego najmłodszego synka, co dla Judith byłoby szansą na odmianę losu, dziewczyna wysłuchała tego z apatycznym wyrazem twarzy. Ciotka odstawiła więc dzieżę, w której urabiała ciasto na chleb, i usiadła przy siostrze­ nicy. Po kilku westchnieniach, jak to zawsze robiła, gdy miała po­ wiedzieć coś ważnego, wreszcie przystąpiła do rzeczy. - Judith, kochanie, wszyscy wiemy, ile wycierpiałaś, życie jednak toczy się dalej. Jesteś ptaszkiem, który dopiero zaczyna fruwać, i wszystko, co najlepsze, dopiero masz przed sobą. Dla­ tego musisz opuścić swoich drogich umarłych i wrócić do ży­ wych, czyli do nas. Inaczej nic nie osiągniesz i ostaniesz się z niczym. - Niczego od życia nie oczekuję, niczego też nie chcę mieć - odparła monotonnym głosem. - To wy sądzicie, że powinnam o coś walczyć. - Wciąż czuła się głęboko urażona, iż jej nowa

rodzina tak bardzo nie w porę pozwoliła konkurentom starać się o jej rękę. Lizzie ponownie westchnęła. - Zostawmy na boku Charliego Kenta i Luke'a Middletona. A swoją drogą małżeństwo pozwoliłoby ci zapomnieć... - Nie chcę zapomnieć! - krzyknęła z pasją dziewczyna. - Przecież oni żyją tylko we mnie, dzięki moim wspomnieniom... Nikogo nie można zmuszać do wyrzucania z pamięci tych, których się kochało! W moim sercu nic i nikt nie zastąpi moich najbliższych. - Ależ do niczego cię nie zmuszamy, kochanie. Nie namawiam cię, byś zapomniała o swoich rodzicach i rodzeństwie, miałam tyl­ ko na myśli zwalczenie smutku i przygnębienia. I nie zachowuj się tak, jakby nikt poza tobą nie poznał bólu utraty. To, co spotkało ciebie, jest wyjątkowo straszne, to prawda, lecz każdy z nas ma na cmentarzu cząstkę swojego serca. Tak czy inaczej, jest praca we dworze i myślę, że powinnaś skorzystać z tej okazji. - I w czym ma to odmienić mój los? Gdziekolwiek pójdę, zawsze będzie tak samo. - Tak samo! - Lizzie patrzyła z rozpaczą na młodą i piękną dziewczynę, w której ani za grosz nie było chęci życia. - Ależ wręcz przeciwnie, ptaszynko. Myślisz, że nie wiem, jak nieswo­ jo się czujesz wśród naszej hałaśliwej i roześmianej gromadki? Nie jestem mocna w słowach i trudno mi wyrazić to, co myślę i czuję, lecz wiem z całkowitą pewnością, że nie jesteś jak moja Bella czy Cassie. Byłyby w siódmym niebie, gdyby oświadczyli się im tak grzeczni parobcy, jak Charlie czy Luke, lecz ty kazałaś im się wynosić. Otóż tam, w Maiden Court, poznasz zupełnie innych ludzi... - To znaczy jakich? - Dziewczyna jakby nieco się ożywiła. - Och, to bardzo trudno wytłumaczyć - odparła Lizzie, a po chwili namysłu uznała, że zadanie jest wręcz niewykonalne.

Czym dla narodu był dwór królewski, tym dla okolicznych dzierżawców i wieśniaków była rodzina Latimarów. Lady Bess, dama dostojna i nad podziw urodziwa, gdy tylko przed laty przybyła tu jako młodziutka oblubienica, szybko stała się nie­ odłączną cząstką tutejszej społeczności, natomiast lord Harry Latimar był wybitną osobistością na królewskim dworze. Przy­ jaciel i powiernik zmarłego króla Henryka, cieszył się również łaskami jego obecnie panującej córki, która nigdy nie miała dość jego towarzystwa. Choć był wielkim panem, nie wynosił się jed- nak ponad innych, przeciwnie, potrafił zniżyć się do maluczkich i stanąć w ich szeregu. Nieraz widywano go, jak obnażony do pasa i zroszony potem trudził się razem ze żniwiarzami lub ma­ chał w lesie siekierą. Lord Henry i lady Bess mieli troje dzieci. George, młodzie­ niec hardy i zawadiacki, a przy tym zniewalający swą urodą i harmonią ruchów, czyli wykapany ojciec, obdarzony był ponadto licznymi zaletami duszy. Gdy skończył osiemnaście lat, przedstawiony został na dworze. Spodobał się młodej władczy­ ni, która zaszczyciła go propozycją, by dołączył do jej dworzan, jeśli jednak Lizzie mogła wierzyć staremu Walterowi, stajenne­ mu u Latimarów, George za propozycję grzecznie podziękował i wrócił do Kew, przedkładał bowiem wolność nad podległość. No i ta jego śliczna siostrzyczka, Anna, zarazem urokliwa i ze­ psuta, typowe dziecko arystokratów. Niemal nie było dnia, by nie zjawiał się kolejny konkurent, którego odprawiała z równą pogardą jak pozostałych. - To znaczy jakich? - Judith powtórzyła pytanie. - Och, wiele by mówić, zresztą sama zobaczysz. Kochałam twoją matkę i jestem jej winna zadbać o dobro jej córki. Poje­ dziesz więc do Maiden Court i zaopiekujesz się najmłodszym paniątkiem, małym Henrym. Może polubią cię, a ty pokochasz

swoją pracę. Nie uda się, to trudno, lecz na pewno warto spró­ bować. Stało się wedle życzenia ciotki. Judith spoglądała teraz na dwór i nie mogła opanować nerwowego drżenia. - Zimno ci? - spytał z troską Joseph. Pomimo że wyniosła i zamknięta w sobie, Judith budziła w nim opiekuńcze uczucia. Było w niej coś takiego, co kazało traktować ją jak kilkuletnie dziecko. Z drugiej jednak strony była dojrzała ponad swój wiek. - Nie, to tylko lęk przed nowym. - Mówię ci, że nie masz się czego bać. - Pani... - Lady Bess? - Joe trącił kuca piętami. - Lepszej pani trud­ no sobie wyobrazić. Sama słodycz, jak mówi moja matka. To ty raczej budzisz strach. - Piękne dzięki! - mruknęła Judith, unosząc ciemne brwi. Rzeczywiście, przed tamtą straszną nocą, gdy była jeszcze szczęśliwą młodą panną, kochaną i kochającą, często ujawniała swój gwałtowny temperament. Weeksowie nie znali jej jednak od tej strony, gdyż przybyła do nich jako istota złamana, ponura i zobojętniała na świat. - Powiedz mi coś więcej o lady Bess. - Nie ma na to czasu, bo już dojeżdżamy. - Wjechali w alej­ kę, która śród kwitnących krzewów i zielonych trawników do­ prowadziła ich przed dom. - Tyle tylko ci powiem, że jej dobroć nie ma sobie równych. - A co powiesz o panu? - zapytała, gdy Joseph zsadzał ją z kuca. - Z nim rzadko będziesz miała do czynienia. - Wziął baga­ że, ruszył ścieżką prowadzącą na tył domu i zapukał w kuchen­ ne drzwi. - Podobnie jak z kawalerem George'em i panienką Anną. - Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Mary Weeks. - Co tak późno, Joe? - spytała. - Późno wyruszyliśmy, to i późno jesteśmy, ciociu Mary. -

Podał miód i popchnął Judith do przodu, by było widać, że to nie ona jego, tylko on ją przywiózł i dostarczył. - Podziękuj matce za miód. Wchodźcie, dzieciaki. - Muszę już wracać, ciociu Mary, chciałbym zdążyć do do­ mu przed nocą. A tu są rzeczy Judith. Dziewczyna weszła do kuchni, obszernej izby wyłożonej ró­ żowymi kafelkami, które lśniły, jakby dopiero co je wymyto i wypolerowano. Tak czystej kuchni jeszcze nigdy nie widziała. Joe przełożył torbę z jej rzeczami przez próg i wyszczerzył zęby. - No to do zobaczyska, Judith. Trzymaj się i powodzenia! - Trzasnęły drzwi i z dworu doleciało wesołe gwizdanie, które stopniowo cichło i oddalało się. Panna Springfield odwróciła się i natychmiast natknęła się na badawcze spojrzenie niewiasty, która w tej chwili przypomi­ nała bardziej sędziego niż kucharkę. Mary przypatrywała się nowo przybyłej, oceniając ją w du­ chu. Owszem, dziewczyna miała miłą twarz i wydawała się schludna, ale poza tym wszystko było nie tak. Bo kto to widział, by chrześcijanka miała taki kolor włosów i tyle dumy w oczach, stanowczo zresztą zbyt dużych! I te kształty, te cielesne wypu­ kłości i wygięcia, sposobne dziewkom sprzedającym swe ciała w tawernach, lecz nie piastunce... - Czy to twoja najlepsza suknia? - spytała z naganą w głosie Mary. - Ta? - Judith spojrzała na swoją nader skromną sukienczy- nę. Uszyta była z materiału, który jej matka kupiła u wędrow­ nego handlarza, dając w zamian ciężkiego niczym prosię kaczo­ ra. Suknia miała wysoki kołnierzyk, długie rękawy, kolor brud­ nego brązu i tyle wdzięku co złamana sztacheta w płocie. - To moja jedyna sukienka. - Jedyna, powiadasz...

Mary była starą panną. Od młodych lat sama zarabiała na życie i nie miała czasu na mizdrzenie się do chłopców. I nagle teraz, bez żadnego widomego powodu, zrozumiała, jak wiele straciła. Mogła mieć męża i dziecko... dużo dzieci. Dlaczego właśnie ta dziewczyna przywołała w jej pamięci ten dzień sprzed lat, gdy z jabłoni, na szczęśliwą przyszłość, kukała jej kukułka? - Czy jadłaś już wieczerzę? - Tak, dziękuję. Mary doceniła grzeczność tej odpowiedzi. - Teraz przejdziesz do salonu i poczekasz tam na lady Bess. - Miała nadzieję, że pani spodoba się to dziwne dziewczę. Lady Bess sprawiedliwie oceniała ludzi. Jeśli Judith Springfield jest rozumną i dobrą dziewczyną, zostanie to zauważone i nagro­ dzone przyjęciem do pracy. - Proszę mi wytłumaczyć, jak mam tam trafić. Mary otworzyła drzwi i wskazała ręką. - Pójdziesz korytarzem do końca, potem z wielkiego holu przejdziesz przez pierwsze drzwi z lewej strony. - Powiedziawszy to, wróciła do garów i brytfanek. Pan miał powrócić dziś z pałacu w Richmond i Mary chciała powitać go sutą i smaczną kolacją. Judith szła na palcach długim korytarzem, a jej ciężkie buty zdawały się obrażać lśniącą jak lustro podłogę. Widok przez ok­ no kusił idyllicznym krajobrazem, długi kredens lśnił, błyszcza­ ły również wystawione na nim srebra. Pozostałe srebra, jak rów­ nież szklane i fajansowe naczynia, znajdowały się na dębowym owalnym stole. Jakie piękne, pomyślała. W ogóle, jak tu cudownie... Znała do tej pory tylko jeden zamożny dom, czyli dwór pewnego zie­ mianina z Devonshire, gdzie pracowała jej matka. Owszem, by­ ło tam ładnie i dostatnio, lecz tamta zamożność w zestawieniu z tym bogactwem wydawała się teraz Judith już tylko biedą.

Uchyliła drzwi do salonu, a ponieważ nikogo tam nie było, weszła do środka i z ciekawością rozejrzała się wokół. Przewa­ żały tu dwa kolory - zieleń i miodowy brąz. Krzesła i fotele obite były bezcennym adamaszkiem. Z okna rozpościerał się wi­ dok na rozarium. W kącie stał jakiś nieznany Judith instrument muzyczny, a na ścianie wisiał obraz. Żeby się do niego zbliżyć, musiała przejść po wzorzystym dywanie, który był miękki ni­ czym leśne rano. Z obrazu spoglądał na nią mężczyzna w szarym stroju. Stał za niewielkim stołem, trzymając białą dłoń na oparciu krzesła. Był wysoki, szczupły i niezwykle wykwintny. Z bladej twarzy spoglądały mądre ciemne oczy, tego samego koloru były też gę­ ste włosy spływające na ramiona. Portret utrzymany był w po­ nurej tonacji, a jedynymi barwnymi plamami były rozsypane na stoliku karty. Judith przechyliła głowę i zaczęła się zastanawiać nad tajni­ kami kunsztu, które pozwoliły artyście utrwalić cudzą osobo­ wość na kawałku płótna. Bo mimo niedbałej, statycznej pozy mężczyzny, obraz pulsował życiem. Judith pomyślała nawet, że gdyby dotknęła złożonej na oparciu krzesła dłoni, poczułaby ciepło ludzkiego ciała. - Zapewne jesteś Judith - usłyszała czyjś głos, a odwróci­ wszy się, zobaczyła damę. - Tak, pani, jestem Judith Springfield. Dama zamknęła za sobą drzwi i podeszła do okna, które otwarła na oścież. Do saloniku wpłynęła słodka woń róż, zmie­ szana z zapachem świeżo skoszonej trawy. Zapomniałam się ukłonić, skarciła siebie w duchu dziew­ czyna. - Jestem lady Bess. Usiądźmy, porozmawiajmy chwilę. - Lady Latimar wskazała dłonią na jedno z krzeseł. Z całej jej postaci i z każdego gestu płynął niewysłowiony wdzięk. Judith

podeszła i po chwili obie kobiety zaczęły się bacznie sobie przy­ glądać. Już od pierwszego spojrzenia lady Bess wydała się Judith niezwykłą istotą. Jej włosy mieniły się złotem i srebrem, błękit oczu wydawał się nieziemski, a ciepły uśmiech zdolny był ogrzać każde zziębnięte serce. Wyglądała tak bardzo młodo, że aż trudno było uwierzyć, iż jest matką trójki dzieci, w tym do­ rosłego syna i córki na wydaniu. - Mam nadzieję, że wiesz, jakie będą twoje obowiązki? - Lady Bess przerwała milczenie. - Tak, pani, mam opiekować się twym najmłodszym dziec­ kiem. - Zgadza się. Macierzyństwo sprawia mi samą radość, lecz z uwagi na natłok innych obowiązków musiałam rozejrzeć się za osobą, która czasem zastąpiłaby mnie przy synku. Lubisz dzieci? - O tak, bardzo. Mam... miałam trzech braci i dwie siostry. Przez twarz dziewczyny przemknął bolesny skurcz. Och, nie myśl o nich teraz, powiedziała sobie. - Słyszałam o twej bolesnej stracie i szczerze ci współczuję - rzekła lady Bess serdecznie. - Pozostaje mieć tylko nadzieję, że pobyt u nas pozwoli ci zapomnieć... - Nie chcę zapomnieć! - ostro przerwała jej Judith. Stwierdzenie to i ton, jakim zostało wypowiedziane, nie roz­ gniewały lady Bess ani też nawet jej nie zdumiały. Dotknęła tyl­ ko opuszkami palców prawej skroni, jakby poczuła tam jakąś dolegliwość. - Tak, rozumiem to. Przepraszam cię, że użyłam tak kon­ wencjonalnych słów, które w istocie niewiele znaczą. W życiu zdarza się i tak, że na ulgę musimy długo czekać. Minęło napięcie, wróciła śmiałość i pewność siebie. Judith wdzięczna była lady Bess za ten dowód wrażliwości.

- Proszę mi wybaczyć, nie chciałam być... - Zbyt bezpośrednia? - Bess uśmiechnęła się. - Szybko przekonasz się, że w tym domu wysoko się ceni szczerość i spontaniczność. Zatem i ja będę szczera, gdy ci powiem, że bardzo ładnie mówisz. - Dziękuję, pani. - Gdzie nauczyłaś się tak starannej wymowy? - Pochodzę z rodziny, w której nie przykładano wagi do wiedzy i ogłady, gdy jednak miałam pięć lat, mama zatrudniła się jako gosposia u miejscowego dziedzica i często zabierała mnie ze sobą. Ona gotowała i sprzątała, ja zaś bawiłam się z dziećmi pana, lecz zabawy te przeplatane były wspólną nauką. Preceptor polubił mnie i traktował jak swoją uczennicę. - Rozumiem. Czy masz do mnie jakieś pytania? Judith nie mogła przepuścić tej okazji. - Czy będzie mi wolno czytać książki, które widziałam w holu? Oczywiście po pracy, gdy będę już wolna. Lady Bess uśmiechnęła się promiennie. - Ależ jak najbardziej! Wiem, że wykażesz o nie należ­ ną dbałość. W większości są to książki mojego syna i... - prze­ rwała, gdyż drzwi się otworzyły i do saloniku wszedł męż­ czyzna. Judith odruchowo rzuciła okiem na portret wiszący na ścia­ nie. Podobieństwo było uderzające, lecz przybyły mężczyzna był dużo młodszy. - Wybacz, matko, ale myślałem, że jesteś sama. - Dobry wieczór, George. To jest Judith, która zaopiekuje się naszym małym Henrym. Dziewczyna wstała i złożyła przepisowy ukłon. Tym razem pamiętała o manierach. - Dobry wieczór, sir. - Uniosła wzrok i zobaczyła wpatrzo­ ne w nią ciemnoniebieskie oczy. Poczuła się trochę nieswojo.

Panicz miał taki wyraz twarzy, jakby nigdy jeszcze nie widział w tym domu kogoś takiego jak ona. Jego spojrzenie było taksu­ jące i zbyt... bezpośrednie. Wręcz obezwładniające swoją na­ tarczywością. Zapadła pełna skrępowania cisza, a obie kobiety poczuły się zmieszane. - George, kochanie... - rzekła Bess. - Wybacz, mamo. - Przeniósł wzrok na matkę, co Judith od­ czuła, jakby jakiś ogromny czarny ptak wypuścił ją ze swych szponów. - Coś mówiłaś? - Zdaje mi się, że przyjechał ojciec. Słyszałam stukot kopyt końskich na dziedzińcu. Idź do niego, bo może potrzebować twojej pomocy. Po podróży z pewnością jest zmęczony. - Gdy ojciec wraca, zawsze pierwsza o tym wiesz. Jak to robisz? - spytał George. Miał piękny głos, melodyjny i aksa­ mitny. Takich właśnie określeń użyła w myślach Judith. Lady Bess wstała i poklepała syna po policzku. - Mam nadzieję, że pewnego dnia poznasz tajemnicę intui­ cji. Twój pokój, Judith, znajduje się na pierwszym piętrze, obok pokoju dziecka. Annie lub Meg wskażą ci drogę. Dziewczyna dygnęła i skierowała się ku drzwiom. Mijając George'a, zauważyła, że znów obrzucił ją przenikliwym spo­ jrzeniem. Tym razem hardo odpowiedziała mu tym samym, da­ jąc do zrozumienia, że przyjęła wyzwanie. Na przewodniczkę zgłosiła się Annie, młoda pokojówka i pomoc kuchenna. Gdy były już na szerokich, pokrytych bor­ dowym chodnikiem schodach, powiedziała: - Zazwyczaj korzystamy z kuchennych schodów, lecz oblu­ zował się jeden stopień i dopóki Walter go nie naprawi, możemy chodzić tą drogą. Nagle u szczytu pojawiła się zwiewna postać młodej kobiety. Dziewczyna zbiegła lekkim krokiem, nawet nie spojrzawszy na wchodzące.

Judith odwróciła się i odprowadziła ją wzrokiem. - To lady Anna - wyjaśniła Annie, skręcając w długi kory­ tarz. - Jest bardzo podobna do... - Panicza George'a? Oczywiście, gdyż są bliźniakami. Z kolei oboje podobni są do ojca... A oto twój pokój. Tylko nie zachowuj się hałaśliwie, bo obudzisz maleństwo. Lady usypiała je niemal przez godzinę. - Będę chodzić na palcach - obiecała Judith, stawiając ba­ gaż na podłodze. - Kiedy się rozpakujesz, zejdź na dół. Wrócił pan i będzie trochę pracy. Ostatnio ubyło nam służby, bo Lucy opiekuje się chorą matką, a John ma jakieś kłopoty z nogami i musiał się po­ łożyć. - Powiedziawszy to wszystko swoim świergotliwym gło­ sem, Annie odfrunęła. Zostawszy sama, Judith przełożyła ubrania i bieliznę z torby do stojącego pod ścianą rzeźbionego kufra. Pokój był niewielki, a sufitu można było dosięgnąć ręką. Połowę izby zajmowało szerokie i wygodne łoże. Pościel aż skrzyła się bielą i nigdzie nie było ani odrobiny kurzu. Wywoskowane deski podłogi mia­ ły ciepły miodowy odcień. W jednej ze ścian było przejście, w kształcie arkadowego łuku, do sąsiedniego pomieszczenia. Judith znieruchomiała i zaczęła nasłuchiwać. Usłyszała oddech, tak cichy jak trzepot motylich skrzydeł. Zdjęła buty i na palcach podeszła do kołyski. Okno wychodziło na zachodnią stronę i w pomieszczeniu było jeszcze trochę światła. Zobaczyła dziecinę. Tak ślicznej twarzyczki nie widuje się nawet na obrazkach, pomyślała, mimowolnie uśmiechając się. Z dołu spoglądały na nią modre oczęta. Rozległo się gaworzenie, przerywane rozkosznymi piskami. Drobne piąstki to rozwierały się, to ściskały.

- Cicho, maleńki - szepnęła Judith. - Chyba nie chcesz, że­ bym miała przez ciebie kłopoty. Zamknij oczy i zaśnij. Bądź dobrym chłopcem. - Jej prośby miały jednak tylko ten skutek, że niemowlę wyciągnęło rączki, a nie czując pieszczoty skrzy­ wiło się i zaczęło płakać. Judith spoglądała na nie z trwogą w sercu. Czy powinna wziąć je na ręce i utulić? Chyba na tym właśnie miała polegać jej praca... Pochyliła się i wyjęła chłopczyka z kołyski. Wie­ działa, jak trzymać maleństwo, aby nie zrobić mu krzywdy, nie­ gdyś opiekowała się przecież swoim młodszym rodzeństwem. Wróciła pamięć tamtych chwil, a wraz z nią nieutulony żal. Podeszła z dzieckiem do okna i wyjrzała na dziedziniec. Z początku nic nie widziała, gdyż obraz zmąciły jej łzy, a po­ tem zauważyła idącego długim krokiem George'a Latimara. Podszedł do mężczyzny, który rozprostowywał ramiona, jakby chciał odpędzić znużenie. Serdecznie się przywitali i poszli ku drzwiom frontowym. Dzień gasł, a jednak Judith zauważyła uderzające podobieństwo między nimi, zarówno jeśli chodzi o rysy twarzy, jak i wdzięk widoczny w każdym ruchu. - Ale ty jesteś podobny do mamy - szepnęła, owiewając twarzyczkę dziecka ciepłym oddechem. Chłopiec uśmiechnął się, ukazując różowe dziąsła, z których wyrzynały się pierwsze dwa ząbki. - A teraz zamknij oczki i zaśnij. - Wierzyła mocno, że jej słowa posiadają moc sprawczą, gdy jednak włożyła malca do kołyski, znów usłyszała jego płacz. Natychmiast uspokoił się, gdy ponownie znalazł się w jej ramionach. - Pierwsze złożenie zwykle decyduje o wyniku potyczki - usłyszała głos George'a. Panicz przeszedł pod arkadowym łu­ kiem i zbliżył się do pustej kołyski. Trącił ją nogą. Zaczęła się kolebać z cichym skrzypieniem. Zajęta dzieckiem, Judith nie skomentowała tych słów.

- Mam nadzieję, że nie przestraszyłem cię tym nagłym naj­ ściem - rzekł George. - Nie, tyle że pan wszedł tu przez mój pokój, co bardzo mi się nie podoba. Uśmiechnął się kącikami ust. - Czyżby pierwsza połajanka? Pukałem, lecz nie otrzyma­ wszy odpowiedzi, domyśliłem się, że zajmujesz się małym Hen- rym. Zresztą w pokoju, który od niedawna zajmujesz, nikt dotąd nie mieszkał i zwykliśmy używać go jako przedsionka. Mówił z taką pewnością siebie i bez śladu poczucia winy, że Judith pożałowała swoich słów. Poza tym zauważyła, że znów jest obiektem jego zainteresowania, jakby miała garb lub kulała na jedną nogę. George odebrał od niej dziecko. - Jesteśmy nietypową rodziną, Judith. Przekonasz się o tym, jeśli pobędziesz tu dłużej. - Położył braciszka w kołysce i na­ krył go kołderką. Albo Henry był już zmęczony, albo też zro­ zumiał, że ma do czynienia z mężczyzną, dość że zamknął oczy i natychmiast zasnął. George wyprostował się i spojrzał na Judith. - Jesteś z Devonu, prawda? Stamtąd pochodzi moja matka, która zawsze twierdziła, że Devon jest rajem na ziemi. - Tak, to piękne miejsce. Podszedł do niej, a ponieważ stała w pobliżu okna, jego ręka, która sięgnęła do okiennej klamki, niemal otarła się o jej ramię. Otworzył okno. - Obawiam się - rzekła - że nocne powietrze może zaszko­ dzić dziecku. Wzruszył ramionami. - Latimarowie cenią sobie świeże powietrze, a moja matka jest zwolenniczką tak zwanego zimnego chowu. Powiedz mi coś o sobie.

Judith nawet nie śmiała swobodniej odetchnąć. Nikt jeszcze nie odnosił się do niej w tak bezceremonialny sposób! - Przepraszam, bardzo przepraszam - rzekł George - chyba jestem zbyt wścibski. Nagle uświadomiła sobie, że ma brzydką sukienkę i skołtu­ nione włosy. Dlaczego nie zadbała choć o fryzurę? - Judith, czy tam, w saloniku, odczułaś ważność i wyjątko­ wość chwili? Poczuła, że śni. Zarzucana była pytaniami, których nie poj­ mowała. - Ważność i wyjątkowość? - powtórzyła. - Jak mam to ro­ zumieć? - Nagle uświadamiamy sobie, że zbliża się coś cudownego lub strasznego. Właśnie o czymś takim myślę. - Dlaczego miałabym coś takiego przeczuwać? - Ta rozmo­ wa przekraczała zwyczajem przyjęte ramy. Zresztą wszystko tu było niezwykłe. Uroda mieszkańców tego domu, piękno wnętrz, no i ta trudna do określenia, lecz wyraźnie odczuwalna atmo­ sfera wzniosłej duchowości. - Masz rację. Wyczuwają to tylko ludzie niespełna rozumu. Tacy jak ja. - Znałam kogoś takiego. Pewna stara kobieta w Devon po­ trafiła przewidywać przyszłość. Wszyscy się jej baliśmy... - A czego tu się lękać? Czyż nie należy podchodzić do życia świadomie? Im więcej wiemy, tym pełniejsza jest nasza egzys­ tencja. Judith nie miała wyrobionego zdania w tej materii. Niewia­ sta, o której wspomniała, była szpetna, brudna i cuchnąca, George Latimar zaś był młody i piękny. Oboje jednak tak samo twierdzili, że znają lub przynajmniej przeczuwają przyszłość. Słowem „piękny" raczej nie powinno określać się urody mężczyzny, w tym jednak wypadku takie określenie nasuwało

się samo. Panicz Latimar był cudowną kwintesencją arysto­ kratycznych cech. Promieniał urodą, wykwintnością i specy­ ficzną duchową aurą. Jego bladość przypominała barwę lilii, a oczy jaśniały ciemnym płomieniem. - Moja matka też kiedyś mogła odgadywać przyszłość, za­ traciła jednak ten dar z chwilą zamążpójścia. Wiadomo na­ tomiast, że pewne zdolności bywają dziedziczne, a ja jestem nieodrodnym synem lady Bess. - Nie wiem, o czym panicz mówi - szepnęła Judith. - Doprawdy? - spytał, ściągając brwi. - Właściwie nawet cię rozumiem. - Z dołu dobiegł dźwięk gongu, wzywający na wieczerzę. George dotknął policzka Judith opuszkiem wskazu­ jącego palca. - Nie przejmuj się moimi słowami. Pamiętaj, zna­ lazłaś się w rodzinie dość niezwykłej. - Wyszedł, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć.

ROZDZIAŁ DRUGI Judith miała tego wieczoru zajęcie w kuchni. Wprawdzie dziedzic wrócił sam, lecz nazajutrz oczekiwani byli goście, co wywołało gorączkową krzątaninę. Trzeba było zabić indora, sprawić ryby i zrobić mnóstwo innych rzeczy, a wszystko to w imię honoru rodziny Latimarów. W rezultacie Judith nie miała nawet chwili odpoczynku. Krzątała się tak gorączkowo, że za­ gadkowe słowa panicza George'a zupełnie wyparowały jej z pa­ mięci. Przede wszystkim trzeba było zmienić pościel w pokojach gościnnych. Mary wbiła jej do głowy, że na dwanaście zapro­ szonych osób sześć zostanie na noc, to znaczy trzech młodych dżentelmenów oraz małżeństwo z córką. A zatem pięć pokoi musiało lśnić czystością, i całe sprzątanie spadło na Judith. Tymczasem Meg i Annie krzątały się wokół wieczerzy, którą rodzina spożywała w holu. Biesiadnikom musiały dopisywać humory, ponieważ gdy drzwi do kuchni otwierały się, wpadał przez nie głośny śmiech. Około północy, kiedy Judith zamierzała wreszcie udać się spać, przeraźliwy krzyk dziecka uświadomił jej, że to jeszcze nie koniec dnia. - A to zbytnik! - rzekła Mary. - Dopiero co został nakar­ miony. Drze się, jakby stała się mu jakaś krzywda. Do kuchni wpadła Meg. - Judith, dziedziczka prosi, żebyś przyniosła jej dziecko. Dziewczyna wpadła w panikę. Była zmęczona i spocona,

a jej suknia poplamiona tłuszczem pryskającym z rożna, na któ­ rym obracała udziec barani. - Pędź, moje złotko - powiedziała Mary. Faktycznie, schody pokonała biegiem, Henry bowiem krzy­ czał coraz głośniej. - Cierpliwości, maleńki - rzuciła w stronę dziecięcego pokoju i spojrzała w lustro. Przyczesała włosy i odpasała far­ tuch. Gdy wzięła malca na ręce, stwierdziła, że się zmoczył. Szyb­ ko zmieniła mu pieluszkę, a chłopczyk od razu radośnie się uśmiechnął. Co za ulga, pomyślała Judith, rozkoszując się nagłą ciszą. Zeszła schodami do holu. Panicz Henry był tłuściutki i miło było przytulać go do piersi. Latimarowie siedzieli przy kominku. Ogień huczał, rzucając błyski na ściany i twarze. W holu było ciepło, jednak tempera­ tura na zewnątrz gwałtownie spadała. Tej nocy nad ranem mógł chwycić przymrozek. Judith stała na progu, pełna wahania i bojaźni. - Daj Hala ojcu - rzekła lady Bess. - Dlaczego tak płakał? - Zmoczył się - szepnęła Judith. Podeszła do swego chle­ bodawcy. Czekał już z wyciągniętymi ramionami i szybko przy­ tulił synka do piersi. Był to piękny widok. Lord w oczach Judith zstąpił z obrazu, stając się cielesny i żywy. Ten sam arystokratyczny nos, te same zmysłowe usta, te same czarne włosy, choć teraz przyprószone siwizną. I ta sa­ ma smukła sylwetka, która u George'a dopiero nabierała tężyz­ ny. Było zresztą więcej różnic między ojcem a synem. George spoglądał na nią tak, jakby nie pamiętał o dzielących ich różni­ cach społecznych, natomiast Harry Latimar miną i gestem akcentował, że odbiera swoje dziecko z rąk służącej. Judith z szacunkiem wycofała się w pobliże drzwi. Patrzyła,

jak dziedzic całuje i pieści synka, co odbijało się na twarzy lady Bess już to wyrazem macierzyńskiej czułości, już to promien­ nym lub tkliwym uśmiechem. Brat i siostra sączyli wino i widać było, że traktują całą tę scenę z dużą pobłażliwością. W końcu lady Bess uznała, że prócz przyjemności rodziców istnieje jeszcze dobro dziecka. - Myślę, że Hal powinien wrócić już do kołyski. Judith? Dziewczyna zbliżyła się i odebrała niemowlę. - Ja chyba też pójdę już spać - rzekła Anna, ziewając. Po­ całowała rodziców, po czym spojrzała na George'a. - Chodź ze mną, braciszku. Mam ci coś do powiedzenia. Rodzeństwo poszło przodem. Na schodach George się obe­ jrzał i rzucił Judith długie spojrzenie, a następnie pospieszył za siostrą. Na końcu korytarza trzasnęły drzwi. W holu lady Bess głęboko westchnęła. - Cieszę się, że zaprosiłeś na jutro naszych przyjaciół, Harry, należy ich więc godnie przyjąć. Harry wodził opuszkiem palca po krawędzi kieliszka. - Zaproszenie wyrwało mi się zupełnie przypadkiem, zosta­ ło jednak chętnie przyjęte. To będzie raczej męskie spotkanie i naprawdę nie ma potrzeby urządzania przyjęcia. Nie przejmuj się, kochanie. - Pragnę zauważyć, że lady Bowford, która ma towarzyszyć mężowi, jest kobietą. Harry roześmiał się. - Tak, ale to nasi starzy przyjaciele i gotowi są zadowolić się samym serdecznym słowem. - O ile wiem, mają przyjechać z córką, tak więc koncepcja męskiego spotkania upada. Lord pochylił się i uścisnął dłoń żony. - Jak to się dzieje, że wszystko wiesz tak dokładnie? Roz­ mawiałem w Richmond z Johnem Bowfordem i wyobraź sobie,

nasz przyjaciel dał mi do zrozumienia, że byłby najszczęśli­ wszym z ludzi, mając za zięcia naszego George'a. Nie była to dla Bess żadna niespodzianka. Od dawna wie­ działa, że Nell Bowford upodobała sobie George'a. Spotykali się i bawili wspólnie od lat dziecinnych, razem też tańczyli i śpiewali na ludowych zabawach. Ziemie Bowfordów sąsiado­ wały z ziemiami Latimarów i przynosiły duże dochody, a Nell była jedynaczką. Czyż można wymarzyć sobie lepszą partię? A jednak tkwił w tym pewien szkopuł. - Nie zauważyłam, by George odwzajemniał upodobanie Nell. Owszem, lubi ją, lecz okazuje jej tylko przyjaźń. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie. - To czarująca dziewczyna - rzekł Harry. -I bardzo odpo­ wiednia. - Odpowiednia... - Zawsze wydawała mi się podobna do ciebie, kochanie. Jej sposób bycia, a nawet wygląd zewnętrzny - to jakby ty przed dwudziestu laty. Jest dobra, mądra i posażna. Naprawdę bardzo odpowiednia dla naszego syna. Bess wstała i zaczęła gasić świece. - Co sądzisz o przyjętej dzisiaj piastunce Henry'ego, Judith Springfield? - O piastunce? Przyznaję, że nie zdążyłem się jej przyjrzeć. - Harry dopił wino, po czym ustawił przed kominkiem ekran ochronny. - Za to George przyjrzał się jej dokładnie - powiedziała Bess, przeciągając samogłoski. - Powiedziałabym nawet, zbyt dokładnie. Lord zmarszczył czoło. Jego syn był dla niego zagadką. Jed­ nak fakt, że okazał żywe zainteresowanie urodziwą wiejską dziewczyną, był zupełnie zrozumiały, szkoda tylko, że pociąg do krzepkich ud i sprężystych piersi pojawił się u niego tak.

późno. Kiedy Harry był w jego wieku, miał już za sobą podob­ nych doświadczeń bez liku. Gdy George ukończył siódmy rok życia, został wysłany, zgodnie z obyczajem, na jeden z możnych dworów. Zaczął służ­ bę jako paź, by następnie stać się giermkiem. Jego pan, lord Pe- trie, był człowiekiem ze wszech miar godnym szacunku. Tra­ ktował George'a jak własnego syna, a kiedy ten zdobył rycer­ skie ostrogi, świętował to przez kilka dni. Osiemnastoletni ry­ cerz powrócił do domu i niedługo potem wraz z ojcem pojechał do Londynu, by złożyć należny hołd nowej królowej, Elżbiecie Tudor. Elżbieta wstąpiła na tron Anglii, gdy miała dwadzieścia pięć lat. Jako córka skazanej na śmierć i ściętej Anny Boleyn*, dzie­ ciństwo i młodość spędziła w niełasce, na uboczu życia dwor­ skiego. Za panowania królowej Marii** została uwięziona, oskarżona o zdradę i tylko cudem nie podzieliła losu matki. Gdy wreszcie osiągnęła najwyższą godność w państwie i na jej gło­ wie spoczęła korona, okazała taką namiętność do władzy, jakby panowanie było jej przeznaczeniem. Od razu też ujawniły się jej liczne talenty. Dwór zobaczył, że ma do czynienia z subtelną dyplomatką, kobietą przewidują­ cą i potrafiącą kalkulować, jak też wybitną znawczynią ludz­ kich charakterów. Dobierając sobie najbliższych współpracow­ ników, zawsze kierowała się rozumem, nigdy zaś emocjami czy sentymentem. Wszystkie te zalety otrzymała w darze po ojcu. * Anna Boleyn - 1507(?)-1536, druga żona Henryka VIII (ślub w 1533), matka Elżbiety I Tudor. Z rozkazu męża, zakochanego w Jane Seymour, jego następnej żonie, skazana na śmierć (rzyp.red.). ** Maria I Tudor - 1516-1558, córka Henryka VIII i Katarzyny Aragońskiej, królowa Anglii od 1553. Zwana „krwawą" zarówno od cech swojego charakteru, jak i dlatego, że usiłując przywrócić katolicyzm, okrutnie prześladowała protestantów (przyp. red.).