Natknąłem się na małe dziecko, córkę tutejszego farmera. Miała nie
więcej niż cztery lata, błyszczące oczy, kręcone kasztanowe włosy Pożarłem
ją. Smakowała wyśmienicie.
Zeznania Pierre’a de Geyaudan, grudzień 1767
1
Głowa rottweilera leżała w krzakach przy oprószonej śniegiem ścieżce.
Reszta ciała kilkanaście metrów dalej. Zwierzę miało rozszarpaną klatkę
piersiową, a sterczące z niej żebra wyglądały makabrycznie.
Billi zakryła nos rękawem. W tę mroźną styczniową noc mimo
przenikliwego wiatru w powietrzu dało się wyczuć odór wyprutych
wnętrzności. Pies był potężny, a i tak został rozdarty na strzępy.
– I co ty na to? – zapytał Pelleas, który świecąc latarką, przeszukiwał
drogę.
Stali na skraju lasu. Po jednej stronie rosły iglaki, po drugiej niski
żywopłot graniczący z ośnieżonym polem. Ciężkie chmury, które
rozpościerały się w ciągu dnia, teraz podniosły się, obnażając czarny aksamit
ozdobiony światłem gwiazd i sierpem księżyca. Niebo nad Londynem nigdy
tak nie wyglądało; tutaj, na wsi, miało niezmierzoną głębię.
Billi ułamała gałązkę i spięła nią w kok swe długie czarne włosy.
Pochyliła się nad ciałem psa, rzucając na rany snop światła. Wiele razy
widziała zdjęcia zmasakrowanych ofiar, ale sztuczne oko obiektywu
sprawiało, że wydawały się odległe, jakieś nieprawdziwe. Teraz miała przed
sobą brutalnie realistyczny widok. Dźgnęła ścierwo patykiem i skrzywiła się,
kiedy z poszarpanych ran zaczęła się sączyć krew. Nie były zadane nożem –
co do tego nie miała wątpliwości.
Ciało psa zostało rozdarte pazurami.
Nie dotykając niczego, przesunęła dłońmi ponad śladami cięć. Skórę
psa rozorało pięć postrzępionych szponów. Rozmiary rozdarcia wskazywały
na to, że bestia była potężna.
– Na pewno dziwoląg – powiedziała Billi.
Pelleas spojrzał na nią przez ramię.
– Masz na myśli wilkołaka?
– Tak.
Mężczyzna był starej daty i nie lubił slangu, którym posługiwali się
giermkowie. Mieli własny słownik określeń Bezbożnego: Dziwoląg, Zębata
Gęba, Koziogłowy, Casper – Przyjazny Duszek. Lista nie miała końca; każdy
z giermków dodawał do niej coś nowego.
Billi wyprostowała się i poprawiła tkwiącą za pasem broń, obejmując
palcami oprawną w skórę rękojeść. Zabrała wakizashi, krótki japoński miecz
jednosieczny, który należał do jej chrzestnego. Miała nadzieję, że w tym
orężu pozostała część jego siły. Wysunęła ostrze na tyle, aby na zadającej
śmierć lustrzanej powierzchni dojrzeć błysk latarki, i po chwili wsunęła je z
powrotem do pochwy.
– Czy to ten? – zapytała.
Pelleas uważnie przyjrzał się zwłokom. Polował na dziwolągi przez
większość życia – każda rana zadana przez nie była tak samo niepowtarzalna
jak odciski palców. Wsunął dłoń do rozoranych szczelin, by sprawdzić ich
głębokość. Uśmiechnął się ponuro.
– Tak, to Siwucha – powiedział, wycierając zakrwawione palce o śnieg.
– W końcu.
Podrapał się w ramię i rozejrzał. Był już blisko tej bestii w Dartmoor,
ale zdołała mu się wymknąć, zostawiając bliznę od łokcia po nadgarstek.
Billi wiedziała, że Pelleas miał osobiste powody, by ścigać Siwuchę. Nie był
jedynym, który skrywał żądzę zemsty pod pozorem obowiązku.
Już od czterech miesięcy szli po krwawych śladach wilkołaka, od
Kornwalii i Devon, przez południowo-wschodnią część wyspy, aż przybyli
tutaj – do lasu Thetford w Anglii Wschodniej. W pięciu hrabstwach odnaleźli
trzynaście ofiar Siwuchy. Wilkołaki są silnie związane z miejscami;
opuszczają swój teren tylko wtedy, kiedy polują na coś wyjątkowego... albo
na kogoś.
– Ciekawe, czy wilkołak szuka Wyroczni – powiedziała Billi,
wpatrując się w gąszcz i próbując coś dostrzec w otaczającej ich ciemności.
– Kogoś takiego jak Kay? – Pelleas uderzał rapierem o nogę. – To
chyba mało prawdopodobne.
Rzeczywiście, na takich ludzi jak Kay trafiało się bardzo rzadko –
trzeba było mieć szczęście. Billi jeszcze raz spojrzała na psa i jej dłoń
automatycznie zacisnęła się na rękojeści miecza. Kaya traktowała jak kogoś
więcej niż Wyrocznię. Od kiedy skończyła dziesięć lat, był jej najlepszym
przyjacielem i jedynym człowiekiem, na którym tak bardzo jej zależało.
Potem stał się jeszcze bliższy. Teraz spoczywał w grobie na wybrzeżu Kentu.
Przez chwilę Billi poczuła się całkowicie zagubiona. Wytarła twarz,
choć przecież nie była brudna. Kay odszedł, a ona miała zadanie do
wykonania – tu i teraz. Roztrząsanie przeszłości w niczym nie pomagało.
– Jesteś pewien, że nie należał do watahy z Bodmin? – zapytała, chcąc
odegnać smutne wspomnienia.
Pelleas potrząsnął głową.
– Wikołaki z Bodmin nie są problemem. Już od sześciu lat nie polują
na ludzi. Arhtur tego dopilnował, pamiętasz?
– Pamiętam.
Jakże mogłaby zapomnieć? Jej ojciec walczył z przewodnikiem stada i
odciął mu prawe ramię. O Boże, wciąż tkwił jej przed oczami obraz
oderwanej kończyny, krwi cieknącej po kuchennym stole – tak jakby to się
działo wczoraj. Tamtej nocy dowiedziała się, że ojciec i jego przyjaciele nie
są dozorcami w Inns of Court. Może jej życie stałoby się lepsze, gdyby nimi
byli? Okazało się jednak, że są Ubogimi Rycerzami Jezusa Chrystusa i
Świątyni Salomona.
Templariuszami.
Podobnie jak ona.
Od czasu walki w Bodmin wilkołaki trzymały się postanowień paktu
zawartego z templariuszami. Rycerze gwarantowali im spokój, pod
warunkiem że nie zaatakują ludzi.
Nie, ten tutaj wyglądał na buntownika, wielkiego, opanowanego żądzą
krwi. Musi zostać zgładzony. Billi utkwiła wzrok w zakrwawionym śniegu.
Ślady łap, odciśnięte w podłożu głęboko i wyraźnie, ciągnęły się wokół
zmasakrowanego tułowia. Bez trudu można było rozpoznać zwierzęce tropy
z rozcapierzonymi pazurami. Śnieg nie zdążył ich jeszcze przysypać, co
oznaczało, że do masakry doszło niedawno.
Billi zadrżała, spoglądając w czarną pajęczynę iglaków.
– Dzwonię po resztę – oznajmiła. – Wilkołak wciąż może tu być.
Nagle rozległ się trzask łamanej gałęzi.
Templariusze natychmiast zgasili latarki.
Fatalnie. Fatalnie. Fatalnie.
Billi i Pelleas osunęli się bardzo powoli na kolana. Coś głośno
prychnęło. Ciszę rozdarł gniewny pomruk. Dziewczyna położyła się na
brzuchu i zasypała mokrym śniegiem, by stłumić swój zapach. Śnieg wpadł
jej za kołnierz, ale bała się nawet zadrżeć z zimna. Palce zacisnęła na
pochwie miecza; zmusiła swe mięśnie do bezruchu.
Pękła kolejna sucha gałąź i na ścieżce, jakieś pięć, sześć metrów od ich
kryjówki, pojawił się dziwoląg. Przed oczami Billi stanęła olbrzymia czarna
sylwetka, wysoka na dwa metry. Pod wyliniałym futrem było widać żylaste
mięśnie. Bestia podniosła swój pysk ku niebu i zawyła do sierpowatego
księżyca. Stare blizny przeświecały przez jej szarą sierść. Był to wilkołak
opisywany przez Pelleasa. Wyglądał dokładnie tak, jak przedstawiano go w
relacjach. Siwucha zrobiła krok w przód na ugiętych łapach, przyczajona,
gotowa do skoku. Jej nieproporcjonalnie długie ramiona kończyły się
nierównymi żółtymi pazurami. Po ogonie pozostał tylko kikut – najpewniej
straciła go w walce. Billi dostrzegła jej demoniczne zielone oczy wpatrujące
się z księżyc. Wilkołak zaczął węszyć, czarne wargi wywinęły się w
groteskowym grymasie, kły ociekały śliną. Dziewczyna wtuliła się w śnieg,
kiedy bestia skierowała wzrok na jej kryjówkę. Mięśnie dziwoląga naprężyły
się, a jego długie futro zafalowało i nagle gardłowo zawarczał. Czy ją
zobaczył? Billi położyła dłoń na rękojeści miecza. Pomimo świadomości
swego wyszkolenia i dotyku stali poczuła, jak przeszywa ją lodowaty strach,
zimniejszy od śniegu.
Wtem zatrzęsły się krzaki i na ścieżkę wyszedł drugi wilkołak. Billi
odetchnęła z ulgą, kiedy Siwucha przeniosła uwagę na przybysza. Był w
kwiecie wieku, wspaniale umięśniony, miał gęste rude futro. Jego
połyskujące w świetle księżyca szpony musiały być ostre jak brzytwa. Oczy,
w tym samym kolorze co oczy Siwuchy, dowodziły, że jest z nią
spokrewniony. Ale Billi zauważyła coś jeszcze, co wskazywało na
pobratymstwo – Ruda naśladowała postawę i ruchy starszego osobnika.
Siwucha prychnęła w kierunku młodego wilkołaka. Ruszyły przed
siebie, przedarły się przez żywopłot i wielkimi krokami zaczęły się oddalać
na ciemnym polu. Srebrzyste światło księżyca błyszczało w futrze na ich
plecach; po chwili zniknęły w mroku.
Pelleas skoczył na równe nogi.
– Szybko, Billi! Co tam jest? Gdzie one idą? – Wskazywał rapierem
pole, na którym zniknęły wilkołaki.
„Co tam jest?”. Billi zaczęła intensywnie myśleć. Przecież sprawdzała
na mapie, godzinę temu...
– Farma.
Pelleas przeklął i zaczął się przeciskać przez żywopłot.
– Pelleas! – zasyczała Billi. – Co z resztą?
Popatrzyli na siebie.
Dwóch rycerzy miało szanse w starciu z wilkołakiem, ale teraz znaleźli
się w sytuacji jeden na jednego. Powinni poczekać na wsparcie. Billi
dostrzegła ogień w spojrzeniu mężczyzny. Był chudy jak tyczka, ale mocny i
szybki jak smagnięcie batem. Nie mógł pozwolić, aby Siwucha znowu mu się
wymknęła.
– To nasz obowiązek, Billi.
Przeskoczył żywopłot i zaczął biec.
Obowiązek. Zawsze tylko obowiązek. Walka to ich obowiązek,
niezależnie od okoliczności, niezależnie od tego, kto stał po przeciwnej
stronie. Walka, a jeśli trzeba, to i śmierć.
Czy to nie w umieraniu templariusze byli najlepsi? Nazywali to
męczeństwem, ale co za różnica. Czy męczeńska śmierć nie należała do
jednej z Zasad Templariuszy?
Zasłużycie na obcowanie z męczennikami.
Potrzebowali wsparcia, i to szybko. Kciuk Billi wystukiwał słowo
„FARMA” na klawiaturze komórki, podczas gdy druga dłoń wyjmowała
miecz z pochwy. Z wakizashi uniesionym wysoko nad głową, gramoliła się
przez żywopłot, robiąc użytek ze swych długich nóg. Krzewy drapały i
czepiały się ubrania, ale w końcu się przedarła. Ruszyła biegiem za
Pelleasem.
2
Wycie, zwierzęcy ryk i ludzkie krzyki przecięły nocną ciszę. Billi
zaczęła mocniej przebierać nogami, starając się zmniejszyć odległość
dzielącą ją od Pelleasa. Kiedy na ostrzu miecza błysnęło światło księżyca,
strach zaczął pozwoli ustępować, pojawiło się podniecenie. W brzuchu
poczuła ogień, który żyłami pełzł w górę, ku sercu. Knykcie jej zbielały, gdy
jeszcze silniej zacisnęła palce na rękojeści.
W oddali usłyszała brzdęk tłuczonego szkła i znowu krzyki – tym
razem tylko ludzkie.
– Billi! Szybciej! – Pelleas był już przy niskim drewnianym płocie.
Mimo że nie przebiegła dużego dystansu, serce waliło jej w piersiach,
jakby miała za sobą maraton. Przebrnęła jeszcze kilka metrów i wpadła na
płot. Uklęknęła, potrząsając głową i uspokajając myśli. Wycia, wrzaski i
okrzyki bitewne Pelleasa rozbrzmiewały niesione echem.
Otarła śnieg z twarzy. Nagle zobaczyła templariusza, który z
uniesionym wysoko rapierem wpadł do domu. Potem usłyszała krzyk
mężczyzny, gwałtownie przerwany rzężeniem. Każdy rozsądny człowiek
odwróciłby się na pięcie i zwiał w cholerę. Ale czy jakakolwiek część Billi
kiedykolwiek była rozsądna?
– Deus vult! – krzyknęła, pokonując ogrodzenie, i pognała w kierunku
wejścia.
Drobinki szyby z przeszklonych drzwi zasypały żółte płyty chodnika.
Billi przeskoczyła przez framugę i znalazła się w kuchni.
Mężczyzna nie żył. Leżał krzywo na kamiennej podłodze. Z rozoranej
klatki piersiowej płynęła krew, rozlewając się w kałużę. Jego nogi w piżamie
w paski jeszcze przez chwilę drżały – ale tylko przez chwilę.
Siwucha z pyskiem i kłami czerwonymi od krwi ofiary poruszała się
ostrożnie przed Pelleasem, szukając sposobu, aby ominąć jego śmiercionośne
ostrze. Za nią Ruda kończyła właśnie swe mordercze dzieło. Kobieta w
zakrwawionym szlafroku opierała się o chropowatą ścianę z cegły. W oczach
tliły się resztki życia. Ruda podtrzymywała ciało, przyciskając prawą łapę do
jej piersi. Po chwili powoli wysunęła swe pazury; każdy z nich z plaśnięciem
wychodził z ciała ofiary. Kobieta delikatnie osunęła się na podłogę.
Billi zamarła. Miecz wydawał się taki żałosny w porównaniu z
ociekającymi krwią szponami. Miała przed sobą urodzonych zabójców,
wyszkolonych do mordowania przez pokolenia przodków. Każdy kilogram
mięśni, każdy centymetr kości był stworzony do tego, by zabijać.
– Mamusiu! – Dziecięce wołanie przyciągnęło uwagę ludzi i bestii.
Na szczycie drewnianych schodów klęczała jasnowłosa dziewczynka,
ośmio-, może dziewięcioletnia, w piżamce w kucyki. Z trupio bladą twarzą
patrzyła na ciała swoich rodziców. Po chwili odwróciła się i uciekła.
Siwucha przygotowała się do skoku za dzieckiem. Pelleas przeciął
powietrze rapierem; stary wilkołak się cofnął. Billi wykorzystała okazję i
czmychnęła. Wilkołak się odwrócił. Dziewczyna zrobiła unik, gdy jego
pazury przecięły powietrze. Pięć śmiertelnych ostrzy zabrzęczało jej przy
uchu; dosięgło tylko jej kilku czarnych włosów. Billi pokonała schody trzema
susami, pozostawiając za sobą krwawą jatkę. Wbiegała na korytarz, kiedy
trzasnęły drzwi. Dopadła ich i przekręciła gałkę. Były zamknięte.
– Otwieraj! – krzyknęła.
Na pomalowanych na biało drzwiach wisiał napis utworzony z
drewnianych literek: „WASYLISA”. Kiedy Billi uderzyła rękojeścią miecza
w grube drewno, kilka z nich odpadło.
– Wasyliso, wpuść mnie!
Schody zaskrzypiały.
– Pelleas? – Billi się odwróciła.
„Boże, Boże, niech to będzie on”.
– Pelleas?
Z ciemności wynurzył się podłużny łeb wilka, a jego zielone drapieżne
oczy zalśniły w mroku. Pomruk bestii był tak głęboki, tak długi i tak
pierwotny, że powietrze zadrżało. Ruda zbliżała się powoli, ciągnąc swe
długie zakrwawione łapy po gipsowej ścianie i pozostawiając po obu
stronach korytarza głębokie wyżłobienia.
Nie dało się minąć bestii. Za plecami Billi miała okno i cztery metry do
ziemi. Znalazła się w pułapce.
– Wasylisa...
Drzwi nadal były zamknięte. Billi powoli zaczęła się cofać z
wyciągniętym w prawej dłoni wakizashi, którego ostrze wycelowała prosto w
serce wilkołaka.
Dzieliło ich tylko kilka metrów. Czarne wargi Rudej uniosły się w
warkocie, ukazując komplet morderczych kłów. Bestia rzuciła się na Billi.
Uderzenie zwaliło dziewczynę z nóg, a miecz wyleciał jej z rąk. Ruda
zanurzyła pazury w jej ramionach. Billi oparła stopy o brzuch bestii i mocno
pchnęła nogami, robiąc przewrót do tyłu. Ledwie się udało – wilkołak był
cięższy, niż myślała. Nogi jej drżały, ale zebrała wszystkie siły i w końcu
bestia przetoczyła się nad nią, po czym uderzyła w okno. Kiedy rozległ się
brzęk spadającego na chodnik szkła, jej wycie zamieniło się w skowyt.
Potem zapadła cisza.
Dziewczyna z trudem stanęła na nogach, podłoga wirowała. Mięśnie
palił ból, a krew z rany zadanej pazurami ściekała po plecach. Billi zamknęła
oczy i oparła głowę o drzwi sypialni Wasylisy.
– Otwieraj te cholerne drzwi. W tej chwili! – wyszeptała groźnie.
Rozległo się pstryknięcie zwalnianego zamka i delikatny tupot stóp.
– Dziękuję.
Dziewczynka siedziała w kącie ciemnego pokoju. W domu panował
spokój. Nie wróżyło to nic dobrego. Billi musiała się jednak zająć
podstawowymi problemami: Jak wydostać się z farmy? Co z Pelleasem? Czy
jeszcze żyje? Zamknęła drzwi i przekręciła zasuwkę. Podeszła do okna, które
wychodziło na duży ogród znajdujący się przed domem. Grube pędy
winorośli oplatały ściany; kratownicę, po której pięły się pnącza,
zamocowano na całej wysokości budynku. Obok domu stała szklarnia z
pękniętym dachem – to pewnie w to miejsce uderzył wilkołak, po tym jak
wypadł przez okno. Billi nie dostrzegła żadnego ruchu. W oddali zobaczyła
światła samochodu, zbliżające się do farmy.
„To ojciec! Dzięki Bogu!”.
– Wasyliso, podejdź do mnie – powiedziała Billi i pociągnęła
dziewczynkę za ramię.
– Nie! – krzyknęło dziecko, wyrywając się i drapiąc.
Billi mocniej ścisnęła jej rękę.
Wasylisa zaczęła się bronić, przez co przewróciła nocny stolik. Lampa,
która na nim stała, spadła i stłukła się. Billi zauważyła coś błyszczącego, coś,
co turlało się po podłodze.
Była to jedna z tych rosyjskich zabawek, którą się otwiera; w środku
znajduje się lalka, a ta w środku ma kolejną, a ta jeszcze jedną, i tak dalej.
Jak to się nazywa? Nie mogła sobie przypomnieć. Lalka była piękna. Miała
delikatnie namalowany czerwono-złoty szal, kwiaty na bluzce i rumiane
policzki. Dzięki pokryciu lakierem cała błyszczała.
– Aj! – krzyknęła Billi, kiedy Wasylisa chwyciła ją kurczowo i
zanurzyła swoje małe białe ząbki w jej nadgarstku. – Puszczaj! – Odepchnęła
dziecko.
Na ręku pozostał czerwony ślad zębów. Czy ta dziewczyna niczego nie
rozumie? Przecież Billi próbuje ją ocalić!
– Gdzie jest moja mama?
Billi zasłoniła małej usta. Usłyszała drapanie w drzwi.
– Pelleas? – zapytała Billi.
Coś węszyło w szparze nad podłogą.
Billi zamarła. Pelleas nie przyjdzie. Już nigdy.
– Chcę wczyyynkęęę! – zawarczało.
Bestia, z powodu inaczej zbudowanej krtani, zniekształcała ludzką
mowę, ale Billi doskonale wiedziała, co mówi. Spojrzała na Wasylisę. Wiele
osób zginęło z powodu tego dziecka.
– Mam nadzieję, że jesteś tego warta – wymamrotała.
Drzwi zatrzeszczały, kiedy potężne ramiona zaczęły na nie napierać.
To musiała być Siwucha! Gdyby Billi udało się wystarczająco szybko
wsunąć miecz w szparę, zacięłaby bestię po łapach. Sięgnęła do pasa.
„Cholera! – Miecza nie było. Straciła go w walce z Rudą. – Do jasnej
cholernej cholery!”.
Drzwi odskakiwały od futryny pod naporem silnego ciała bestii. Kiedy
na ich powierzchni zaczęły się rysować pęknięcia, wilkołak zawył
triumfalnie.
Billi zaparła się zakrwawionym ramieniem o ciężką szafę i pchnęła.
Przesuwała mebel po drewnianej podłodze, aż w końcu szafa utknęła, gdy
natrafiła na nierówność. Pchnęła mocniej. Mebel przewrócił się tuż przed
drzwiami.
Musi tu zostać i walczyć. To właśnie powinien zrobić templariusz.
Przeszukała pokój i znalazła kij hokejowy. Drzwi znowu uniosły się na
zawiasach, kiedy Siwucha uderzyła w nie swym potężnym cielskiem. Szafa
przesunęła się o kilka centymetrów.
– Chcę wczyyynkęęę!
Billi spojrzała na Wasylisę jęczącą w kącie pokoju.
Wiedziała, że nie może podjąć walki, bo wilkołak zabiłby ją i zabrał
dziecko. Dziewczynka była ważniejsza. Być może jest Wyrocznią.
– Wiejemy stąd! – rozkazała, rozbijając szybę kijem hokejowym.
Bestia zawyła i ruszyła do ataku. Każde kolejne uderzenie brzmiało jak
gong wybijający ostatnie minuty życia.
– Wasylisa! – zawołała Billi.
Pazury bestii przebiły się przez ciężkie drzwi i w szparze pojawiły się
jej płonące zielone oczy. Dziewczynka krzyknęła.
Billi odrzuciła kij i chwyciła dziecko w pasie. Wspięła się na parapet i
oparła prawą stopę na kratownicy. Ta ugięła się, ale wytrzymała ciężar.
Rozległ się trzask łamanego drewna i szafa z hukiem przeleciała przez
pokój. Siwucha wyrwała to, co pozostało z drzwi, i rzuciła się w kierunku
okna. Billi złapała się grubej winorośli. Lewą stopą skrobała po murze,
poszukując punktu oparcia, ale niczego nie znalazła. Wielkie owłosione
ramię przecięło powietrze tuż obok jej twarzy. Opuściła się po grubych
pędach, ścierając sobie skórę na kolanach i ramionach, próbując za wszelką
cenę spowolnić upadek. Ciężko grzmotnęła na ziemię, a Wasylisa na nią,
pozbawiając ją na moment oddechu. Billi zamrugała, bo przed oczami miała
tylko wirujące gwiazdy. W końcu stanęła na miękkich nogach i chwyciła
Wasylisę za rękaw. Usłyszała nadjeżdżający samochód.
Siwucha przykucnęła na parapecie i po chwili bezszelestnie
wylądowała na ziemi. Billi ruszyła biegiem, częściowo niosąc, częściowo
wlokąc za sobą dziecko. Zza żywopłotu dobiegał warkot silnika, było widać
długie światła reflektorów, które zalewały ogród, ozdabiając ziemię cieniami
małych jabłonek rosnących na trawniku.
Billi zaczęła lawirować pomiędzy drzewkami. Za sobą słyszała
kłapiące zęby. Robiła uniki pod niskimi gałęziami, okręcała się wokół pni –
wilkołak wciąż był tuż za nią. Szalone tempo ucieczki wypełniło dudnieniem
jej uszy, płuca paliły, kiedy wdychała cierpkie mroźne powietrze. Mocniej
przyciągnęła do siebie Wasylisę. Tuż przed sobą dojrzała furtkę. Razem
przecisnęły się przez wąski otwór, ślizgając się na pokrytym lodem
podjeździe. W końcu upadły i sturlały się do rowu, obtłukując sobie
wszystkie kości. Znieruchomiały na zamarzniętej ziemi.
Bestia zbliżała się, pewna wygranej. Nagle zagrzmiał silnik jaguara.
Koła zapiszczały, kiedy samochód z wielką prędkością uderzył w wilkołaka.
Bestia zniknęła. Znad opon unosił się dym.
Drzwi auta otworzyły się i wyskoczyło z niego dwóch mężczyzn.
Ojciec Billi, Arthur, podbiegł do maski z wzniesionym wysoko mieczem.
Jego srebrna kolczuga połyskiwała w świetle reflektorów. Rozejrzał się, ale
nigdzie nie dojrzał Siwuchy.
Drugi mężczyzna zbliżył się do Billi i Wasylisy.
– Ça ya? – zapytał Lance. Pociągnął Billi za rękę i pomógł jej wstać. –
Jak się czujesz, Bilqis? – Odwrócił lekko głowę, żeby spojrzeć na nią swym
prawym okiem; lewe było schowane za znoszoną skórzaną przepaską.
Billi z trudem łapała oddech, więc pokiwała tylko głową.
Arthur zbliżył się do córki. Jego błękitne oczy jaśniały pod ciemnymi
brwiami.
– Przepadł – powiedział. Spojrzał na Billi i małą dziewczynkę. – Gdzie
Pelleas?
Zanim Billi zdołała odpowiedzieć na pytanie, wypowiedziane szorstko,
co było typowe dla ojca, kolejny samochód, furgonetka, zatrzymał się z
piskiem opon. Tylne drzwi odsunęły się i z auta wyskoczyli Gwaine oraz
Bors. Gwaine, potwornie stary wojownik, trzymał w ręku swój ulubiony
toporek, a Bors parę krótkich jak maczety mieczy.
– Były dwa – powiedziała Billi.
Niebieskie oczy Arthura zapłonęły, wszyscy zbliżyli się do
dziewczyny.
– Gdzie drugi? – zapytał ojciec.
– Tam. – Billi pokazała na gospodarstwo. – Z Pelleasem.
3
Billi skrzywiła się z bólu, stając na nogach. Rana, którą Ruda zadała jej
swoimi ostrymi pazurami, nieznośnie. Czuła, jakby na plecy wylano jej
wrzący olej.
– Co się dzieje? – zapytał Arthur.
– Nic.
– Nie wygląda na „nic”. Idź, niech Elaine cię obejrzy. – Mężczyzna
postukał Lance’a w bark. – Lance, uważaj na nie.
– Oui – odpowiedział Francuz i uśmiechając się do Billi, wskazał
głową furgonetkę. Następnie wyciągnął rękę do Wasylisy. – Nie bój się, ma
cherie.
Po chwili wahania dziewczynka wzięła go za dłoń.
– Moja mama... – zaczęła.
Lance spojrzał na Billi, a ta pokręciła głową. Wasylisa nie zauważyła
tej wymiany znaków. Była taka zagubiona; patrzyła na swój dom jasnymi,
pustymi oczami.
– Zaopiekujemy się tobą – zapewnił Lance.
Uśmiechnął się do dziewczynki i otarł jej policzki. Spływały po nich
łzy, ale dziecko nie szlochało. Billi odwróciła się. Podeszła do furgonetki i
zaczęła w nią walić.
– Elaine, obudź się!
Otworzyły się drzwi od strony kierowcy. Elanie siedziała za
kierownicą, wspierając na niej swe kościste ręce. Strzecha siwych włosów
spadała jej na ramiona. Kobieta się wykrzywiła, kiedy dym z papierosa
uleciał z jej nozdrzy. Billi pokazała na swoje plecy.
– Dziwoląg...
Elaine wyrzuciła niedopałek, a Billi wdrapała się do furgonetki. Na
podłodze leżał materac owinięty plastikiem. Po bokach samochodu
zamontowano małe szafeczki. Dwie jarzeniówki zaszumiały, zapalając się
pod sufitem i wypełniając wnętrze pojazdu śnieżnobiałym światłem.
– Zdejmuj buty i kładź się – zakomenderowała Elaine.
Billi położyła się na brzuchu, a kobieta rozdarła jej kurtkę i zaczęła
wycierać krew.
– Masz szczęście, że to był młody wilk. Widać po cięciu: czyste i
nieszarpane. Stare wilkołaki mają nierówne pazury – cholernie ciężko zszyć
rany po ich łapach.
– To dziwne, ale jakoś nie czuję, żebym miała szczęście.
– Ale miałaś. I to ogromne. Starsze osobniki dużo łatwiej zarażają
wilkołactwem, prawie natychmiast. Ten – Elaine uderzyła palcem w ranę i
Billi skrzywiła się z bólu – dopiero co stał się dojrzały. Prawdopodobnie w
ogóle cię nie zaraził.
– Wolałabym mieć pewność.
Elaine czyściła ranę.
– Będziesz miała więcej blizn niż twój ojciec.
– Póki nie mam ich na twarzy, wszystko mi jedno.
– Leż spokojnie.
Billi zaczęła się kręcić, ale Elaine z wielką siłą, której nie zdradzał
wygląd starszej kobiety, przytrzymywała ją na zimnym materacu.
Dziewczyna nie mogła przestać myśleć o Pelleasie. Odszedł kolejny
templariusz. Ojciec ostrzegał ją, że Bataille Ténébreuse, wojna templariuszy
przeciwko Bezbożnemu, zawsze będzie zbierać żniwo. Cena była jednak za
wysoka. Jej chrzestny – Percy, Berrant, ojciec Balin, teraz Pelleas. Billi
zamknęła oczy; wciąż widziała ich twarze. Jawili jej się we mgle, na szarym
brzegu. Ktoś stał bliżej – bliżej niej. Kay.
Spostrzegła jego blond włosy, białą skórę albinosa oraz tajemniczy
uśmiech, dzięki któremu sprawiał wrażenie, jakby znał wszystkie
odpowiedzi. Razem dorastali, razem ich szkolono. Planowali, że kiedyś
opuszczą templariuszy, będą żyć jak normalni ludzie – będą razem.
Oczywiście kłamali, bo opuścić Zakon można tylko w jeden sposób.
Pewnie teraz Kay witał Pelleasa.
– Pelleas? – zapytała Elaine.
– Nic nie mogłam zrobić. Atakowały we dwóch.
Billi czekała na reakcję, ale kobieta milczała. Wbijała palce w mięśnie
dziewczyny; ta zacisnęła zęby, czując, jak krew cieknie jej po plecach.
– Przecież uratowaliście dziewczynkę, prawda?! – powiedziała w
końcu Elaine. Wyjęła jakieś pudło i zdjęła z niego pokrywę. Nagle
furgonetka wypełniła się fetorem zgniłych warzyw i oleju.
– Bardzo chciały ją dostać – powiedziała Billi. – Myślisz, że może być
Wyrocznią?
Kobieta znieruchomiała.
– Wyrocznią?
Przykryła ranę Billi wilgotną ściereczką.
– Może...
Elaine też używała terminologii templariuszy, ale poza Zakonem
Wyrocznie nazywano wiedźmami albo prorokami. Współczesne, świeckie
określenie brzmiało: osoba o zdolnościach paranormalnych, medium. Dzieci
takie jak Wasylisa były składane przez wilkołaki w rytualnej ofierze ich
bogini, która w zamian za to obdarowywała stado wiosną pełną obfitych
łowów.
Billi skrzywiła się, kiedy Elaine zaczęła manewrować srebrną pęsetą,
niezbyt delikatnie oglądając ranę w poszukiwaniu resztek pazurów.
Dziewczyna zakryła dłońmi oczy.
„Jezu, ale boli”.
W końcu Elaine położyła na plecach Billi mokry kompres i wepchnęła
go w ranę, aby lekarstwo mogło wsiąknąć.
– Ależ to śmierdzi! – zauważyła Billi.
– To, kochana, lekarstwo według mojej receptury: tojad, odrobina
święconego oleju i starte kości wilkołaka. Wiesz, jak trudno zdobyć kości
wilkołaka? I ile kosztują?
– Założę się, że właśnie dziwolągi kosztują najwięcej: utratę ręki lub
nogi.
Elaine się roześmiała.
– Tak, to prawda. W tym przypadku ręki.
– Jak długo mam to nosić?
– Chwilę potrwa, zanim zioła wnikną w ranę. Noś opatrunek przez
kilka dni. Nie chcesz przemiany, prawda?
Co za pytanie! Przez ostatnie kilka miesięcy Billi nie zajmowała się
niczym innym prócz wilkołactwa. Wiedziała, że każdy może się stać
wilkołakiem, każdy, kto został zadrapany albo ugryziony... ponieważ w
każdym drzemała Ukryta Bestia. Była to zdziczała część duszy
uzewnętrzniająca się w mordzie i przemocy, w żądzy krwi.
Zranienie przez wilkołaka budziło Ukrytą Bestię. Na początku
objawiało się to dziwnymi snami – o polowaniu, bieganiu w ciemnych
lasach, wyciu. Następnie zaostrzał się apetyt. Zakażony człowiek zaczynał
odczuwać ochotę na surowe mięso i czerwone soki. Im czerwieńsze, tym
lepsze. Ogarniały go napady wściekłości, bezmyślna, psychotyczna potrzeba
zabijania i najedzenia się. Poddanie się zachodzącym przemianom
przyśpieszało proces. Dlatego w niektórych przypadkach zmiany
postępowały bardzo szybko, w innych – u ludzi odznaczających się silną
wolą – później. Ci dłużej trzymali się swojego człowieczeństwa.
W końcu jednak każdy się poddawał i nowo narodzony wilkołak wył z
radości w upiornym świetle księżyca. W dziwolągu nie pozostawało nic
ludzkiego prócz oczu. Bestia zawsze ma oczy człowieka.
Tylko kompresy przygotowywane przez Elaine potrafiły zatrzymać
przemianę. W przeszłości uratowały już kilku rycerzy.
– Uważasz, że mnie nie zaraził, prawda?
Elaine odrywała długie kawałki przylepca.
– Nie, ale zadzwoń, jeśli tylko poczujesz dziwne potrzeby.
– Jakie na przykład?
– Takie jak silna ochota pogonienia za kotem.
Elaine założyła bandaże, a potem dała Billi czystą koszulę i koc. Sama
wyszła z samochodu na papierosa, podczas gdy dziewczyna się przebierała.
Billi spojrzała na zegarek – była druga nad ranem. Może zdoła pospać ze
cztery godziny, a potem ruszy na poranną modlitwę i do szkoły. Wspaniale.
Jutro ma wuef. W jaki sposób wyjaśni, że wygląda jak Tutenchamon? Ból
wciskał ją w materac. Czuła, jakby jej kości były z ołowiu, nie mogła się
ruszyć, wyczerpana emocjami. Tylko kilka godzin snu...
– No i jak? – dobiegł ją głos Elaine.
– Przybyliśmy za późno – powiedział Arthur zmęczonym głosem. –
Pelleas nie żyje.
Chociaż o tym wiedziała, słowa raniły jak sztylety. Zamknęła oczy,
starając się nie myśleć o pustce, którą czuła.
Arthur mówił dalej:
– Zabierzemy, co będzie można, i znikamy. Spieprzyliśmy to, Elaine.
Może nie powinienem wysyłać Billi tak szybko? – Zaszurał nogami. – Jak
ona się czuje?
Billi usłyszała dźwięk pocierania zapałki, po którym rozległ się świst
wciągniętego głęboko w płuca powietrza. Stali na zewnątrz, tuż przy niej.
Furgonetka delikatnie się przechyliła, kiedy jedno z nich, prawdopodobnie
ojciec, oparło się o jej bok.
– Wszystko będzie dobrze.
– Naprawdę?
Billi usłyszała, jak ojciec gwałtownie kopie kamień.
– Zmieniła się.
Billi poczuła, że pod powiekami robi jej się gorąco i mokro. Pewnie to
wina kompresu z tojadu.
Ojciec westchnął.
– Minęły już trzy miesiące, ale wcale nie jest lepiej.
– Kochała Kaya. Akurat ty powinieneś to zrozumieć.
– Jest jeszcze dzieckiem.
– Za kilka miesięcy skończy szesnaście lat – mówiła Elaine.
– Jest młoda, poza tym, moim zdaniem, nigdy nie była dzieckiem. Kay
zginął, a ona sądzi, że z jej winy. Wzięła na siebie wielką odpowiedzialność.
– Jest templariuszem.
Elaine zmieniła temat:
– Co z dziewczynką? Myślisz, że może być Wyrocznią?
– Jeśli się okaże, że nią nie jest, to trzeba przyznać, że za jej uratowanie
zapłaciliśmy wysoką cenę. – Arthur stukał rękojeścią miecza o blachę
samochodu. – W takich sprawach wilkołaki zazwyczaj się nie mylą. To samo
chciały zrobić z Kayem, pamiętasz? Wataha z Bodmin szukała go tuż po tym,
gdy do nas trafił. – Furgonetka zakołysała się, bo Arthur zmienił pozycję. –
Ale od tego czasu dotrzymują umowy.
– Od czasu, gdy odciąłeś ramię ich przywódcy?
– Tak.
– A jeśli naprawdę jest Wyrocznią? – zapytała Elaine.
Billi usłyszała w głosie kobiety równocześnie strach i ekscytację.
– To powinniśmy dziękować Bogu, że byliśmy pierwsi.
Arthur oddalił się; roztopiony śnieg chlupotał mu pod nogami.
4
Billi zdołała w końcu zasnąć, ale gdy tylko koła auta zaczęły się toczyć
po brukowanych ulicach Temple District, przebudziła się.
„Dom” – pomyślała.
Usiadła i przechyliła się przez fotel pasażera. Było jeszcze bardzo
wcześnie, do wschodu słońca pozostało kilka godzin. Odgłos silnika
furgonetki odbijał się echem o wąskie uliczki na południe od Fleet Street,
prowadzące do Temple District. Bors rozparł się na przednim siedzeniu.
Obok leżały jego dwa miecze, które Billi zrzuciła z hukiem na podłogę, kiedy
przepychała się na przód auta.
– Ej, uważaj! – wymamrotał Bors, ścierając z twarzy ślady snu.
Mrugając, obmacywał deskę rozdzielczą, aż jego palce odnalazły bułkę
z parówką, którą natychmiast wepchnął do ust. Zauważył spojrzenie Billi.
– Przepraszam – powiedział, wypluwając okruszki jedzenia na kolana.
– Chcesz trochę?
– Dobry Boże, w domu dają ci jedzenie w korycie, czy jak?
Wjechali na główny parking Temple, gdzie czekał już na nich ojciec
Rowland z Mordredem – nowym giermkiem. Drobna postać kapelana ginęła
w wielkim czarnym płaszczu. Szalik zamotał tak, że widać było jedynie jego
oczy, łysą głowę i koniuszki zmarzniętych uszu.
Bors wyskoczył z auta, gdy tylko się zatrzymali. Wręczył swoje miecze
Mordredowi.
– Wypoleruj je! – powiedział i zlizał resztki jedzenia z palców. –
Jeszcze przed śniadaniem.
Dwie osoby nie mogły się bardziej od siebie różnić niż ci mężczyźni.
Mordred był uchodźcą z Etiopii, którego Zakon dosłownie zgarnął z ulicy;
wysokim i eleganckim, z czarną jak smoła skórą i oczami o głębokim,
mądrym spojrzeniu. Bors, szerszy niż wyższy, wyglądał jak góra mięśni.
Jego szyja prawie zanikła, szczękę ozdabiały kępki rudego sterczącego
zarostu. Oczka miał jak świnka morska – małe i wąsko rozstawione. Ale był
już rycerzem, a Mordred wciąż giermkiem.
– Może jeszcze zażądasz, aby przygotował ci kąpiel? – fuknęła Billi,
kiedy Mordred się oddalił.
Bors wybuchnął śmiechem.
Ojciec Rowland pomógł wysiąść Elaine i zaczął się rozglądać za
pozostałymi wojownikami.
– Gdzie Pelleas?
Elaine spojrzała na Billi.
– Chcesz mu opowiedzieć?
„Nie, niekoniecznie” – pomyślała dziewczyna, ale Elaine zniknęła.
– Nie żyje, ojcze.
– Och! – Ojciec Rowland dotknął swojego krucyfiksu. – Co się stało?
Billi uświadomiła sobie, że wszystko nadal jest nowością dla młodego
księdza. Po śmierci ojca Balina przysłano do Temple Church właśnie ojca
Rowlanda – dopiero co ukończył seminarium; był pełen entuzjazmu. Sądził,
że będzie prowadził chór i udzielał sakramentów. Billi pamiętała, jak z
Arthurem i pozostałymi templariuszami czekali, aby powitać nowego
kapelana. Koniec końców dobrze sobie radził. Do jego obowiązków należała
opieka nad Temple Church, z wyjątkiem tych momentów, kiedy kościół był
potrzebny templariuszom. Zajmował się pochówkiem ofiar wojny z
Bezbożnym oraz opiekował się biblioteką, składającą się z marnych resztek
zabytkowych zbiorów na temat okultyzmu, które templariusze zdołali ocalić
przed inkwizycją.
Dopiero po jakimś czasie od pojawienia się młodego księdza Billi
zauważyła butelki po winie piętrzące się w pojemnikach do recyklingu,
stojących obok jego domu. Wyglądało na to, że teraz miałby ochotę sobie coś
łyknąć.
– Wilkołaki – wyjaśniła Billi.
Arthur podjechał swoim jaguarem, po czym podszedł z Gwaine’em do
dziewczyny i kapelana. Lance wyniósł z auta śpiącą Wasylisę. Ojciec Billi
niósł pod pachą swą kolczugę, niedbale zwiniętą i spiętą starym skórzanym
pasem. W prawej dłoni trzymał Miecz Templariuszy.
Odwrócił się do Gwaine’a.
– Trzeba zorganizować zebranie. Musimy omówić wydarzenia
dzisiejszej nocy. – Spojrzał na zegarek. – Kilka godzin odpoczynku...
powiedzmy o wpół do siódmej.
Gwaine pokiwał głową i odszedł, aby wypełnić polecenie mistrza.
Rowland położył rękę na ramieniu Arthura, jak przystało na dobrego
duszpasterza.
– Właśnie dowiedziałem się o Pelleasie, Arthurze – powiedział z
zatroskaną miną. – Mógłbym ci jakoś pomóc?
– Weź łopatę – odrzekł Arthur. – Pelleas jest w bagażniku.
– To ma być żart? – Rowland nie dowierzał.
Arthur nie wyglądał na kogoś, kto sobie żartuje. Odwrócił się do Billi.
– Pomóż Lance’owi. Połóżcie Wasylisę w sypialni dla gości.
– Będzie mieszkała z nami? – zapytała Billi.
Szczelniej owinęła się kocem. Dziewczynka była świadkiem
morderstwa rodziców. Billi miałaby się nią zajmować? Nie paliła się, by
toczyć batalię z rozhisteryzowanym dzieciakiem.
– Nie jestem niańką. Daj ją Rowlandowi.
– Zrobisz to, co mówię. – Arthur poprawił swoją kolczugę.
– Teraz, Billi.
Dziewczyna ruszyła w stronę domu na Middle Temple Lane, a za nią
Lance ze śpiącym dzieckiem na rękach.
Kiedy weszła do środka, poczuła unoszący się w powietrzu zapach
świeżej farby. Spojrzała na stojącą tuż przy drzwiach przywiędłą paproć.
Starali się, aby miejsce, w którym mieszkali, stało się bardziej domem, ale
były to dość żałosne próby. Obrazy zdjęte przed malowaniem wciąż leżały na
podłodze. Wszystkie prócz jednego. Jacques de Molay, ostatni wielki mistrz
templariuszy, patrzył na nich z góry.
– Idź na poddasze, Lance. Przyniosę jakieś koce.
Mężczyzna przytaknął i ostrożnie przeniósł Wasylisę przez drzwi, a
potem wspiął się z nią po schodach.
Billi zatrzymała się przed portretem templariusza. Kiedy była
dzieckiem, zawsze trochę się bała, przechodząc pod wizerunkiem mistrza. A
teraz? Ostatnio niczego nie czuła.
Po krótkiej drzemce o szóstej rano była już na nogach. Ubrała się, ale
przedtem sprawdziła jeszcze, czy kompres dobrze przylega do poranionych
pleców i czy przez noc skóra nie porosła sierścią. Sukces – żadnych kłaków.
Jeśli została zakażona, przemiana ujawni się w nocy i zacznie wzrastać, w
miarę jak będzie przybywało księżyca. Z trudem włożyła koszulę. Ból mięśni
przypominał o wypadkach ostatniej nocy. Kiedy otworzyła drzwi sypialni,
poczuła zapach ciepłego chleba.
– Bonjour, Bilqis – powiedział Lance, gdy weszła do kuchni.
Otworzył piekarnik i wyjął z niego blachę pełną złotych croissantów.
Zsunął je na porcelanowy talerz, lekko potrząsając dłonią.
– Śniadanie?
Oczywiście. Obowiązek strażnika. Arthur zorganizował dla Wasylisy
całodobową ochronę templariuszy. Wilkołaki tak łatwo nie porzucają ofiary.
Prędzej czy później wytropią ją i pojawią się w pobliżu. Billi usiadła za
stołem. Lance mieszał w kubku gorącą czekoladę. Pamiętała tylko jeden raz,
kiedy ktoś robił jej śniadanie.
Kay podał jej to, co jadała najczęściej: muesli z odrobiną miodu.
Dokładnie dwa miesiące i dziewiętnaście dni temu.
Lance świetnie sobie radził w kuchni – jednooki Francuz kierował
ciastkarnią w Marsylii. Był również przemytnikiem, zanim w końcu związał
się z templariuszami. Billi nie znała dokładnie jego historii, ale wiedziała, że
to właśnie w czasach przemytniczych stracił oko.
Dziewczyna huśtała się na krześle, wodząc oczami po kuchni.
Spostrzegła swój wakizashi oparty o stół. Podniosła broń i sprawdziła ostrze
– było idealnie czyste.
– Pomyślałem, że się ucieszysz, kiedy go odzyskasz – powiedział
Lance. – Znalazłem go w domu na farmie.
– Dzięki. Po szkole idę na grób Percy’ego. Zastanawiałam się, jak mu
powiem, że zgubiłam jego ulubiony miecz – odpowiedziała i położyła oręż
na stole. – Znalazłeś coś jeszcze?
– Nic specjalnego.
Zerknęła do wczorajszej gazety, rozłożonej przez ojca na stole, aby
wchłaniała olej, którego używał do czyszczenia broni. Zwyczajne bla-bla:
skandale polityczne, problemy na Bliskim Wschodzie; na stronach
sportowych reportaż o tym, co kto miał na sobie podczas jakiegoś balu
charytatywnego. W końcu na dłużej zatrzymała wzrok na zdjęciu dymiącego
wulkanu. Stary Wezuwiusz przypomniał o sobie i przez kilka ostatnich
miesięcy co jakiś czas wzmagał aktywność. Połowa Neapolu została już
ewakuowana, druga połowa nie mogła się zdecydować.
Uczono ją o Wezuwiuszu na lekcjach łaciny. W tym temacie była
najlepsza. Szkoła miała zorganizować w lecie wycieczkę do ruin Pompejów,
rzymskiego miasta, które zostało całkowicie zniszczone przez wielką erupcję
wulkanu w 79 roku. Bardzo chciała pojechać; wiedziała, że jeśli poprosi ojca,
ten się zgodzi.
Zmięła gazetę. Nie, teraz musiała sprostać obowiązkom templariusza.
Tylko to się liczyło.
Stojący przed nią talerzyk zabrzęczał. Rozerwała rogalik posmarowała
masłem, które roztopiło się i rozlało.
– Voila! – Lance oparł się o stół, czekając na pochwały. – Jedz, proszę.
Billi ugryzła croissanta, który prawie rozpuścił się jej w ustach.
– Ależ pyszne... – wyszeptała.
Wzruszył ramionami, jakby nawykł do takich uwag – po prostu był
mistrzem kulinarnym. Na tacę zaczął nakładać kolejny zestaw śniadaniowy –
dla Wasylisy.
Billi spojrzała na schody. Traktowała dziewczynkę jak nieproszonego
gościa, intruza. Dlaczego? Przecież w ogóle jej nie obchodziła! Co zatem
było w niej takiego, co sprawiało, że Billi miała z nią kłopot? Przecież
powinna się cieszyć. Jeśli Wasylisa rzeczywiście jest Wyrocznią, tylko
wzmocni Zakon. Billi nie była jednak zadowolona i nie rozumiała, dlaczego.
– Jak się czuje?
– Wciąż śpi. – Lance spojrzał na zegarek wiszący nad drzwiami.
Wskazywał prawie wpół do siódmej. – Zostawię jedzenie. Zaniesiesz jej
później.
Billi przytaknęła i wstała od stołu, szybko połykając ostatni rogalik.
Zaraz zaczynała się narada.
Przebiegła przez dziedziniec. Bóg nie lubi czekać... podobnie jak jej
ojciec.
Pędziła po oblodzonych kamiennych płytach Temple w rozpiętym
wojskowym brązowym szynelu, który – mimo że była wysoka – sięgał jej do
kostek. Podniosła kołnierz i pochyliła głowę, mrużąc oczy z powodu
kłującego mroźnego wiatru. Temple Church był schowany za rusztowaniami
i płachtami grubego plastiku. Remont kościoła przeprowadzano ospale – w
końcu restaurowano budynek, który miał dziewięćset lat. Otwory po
zniszczonych oknach witrażowych wciąż zasłaniała dykta; ponoć dopiero za
rok miały się pojawić nowe.
Billi zatrzymała się na chwilę przed drzwiami kościoła i dłonią
dotknęła zimnego kamienia. Oficjalna wersja wydarzeń brzmiała tak, że to
niewypał eksplodował w' katakumbach kościoła. W czasie drugiej wojny
światowej budynek zbombardowano, więc było możliwe, aby ukryty gdzieś
ładunek po wielu latach nagle wybuchł. To bardzo logiczne wyjaśnienie nie
miało jednak nic wspólnego z prawdą.
Prawda dotyczyła bowiem innej rzeczywistości. Czy Billi naprawdę
spotkała tu, w tej świątyni, diabła? Czy faktycznie wykorzystał niebiańskie
numina, nadnaturalne światło, które prawie ją oślepiło i właściwie zniszczyło
Temple Church?
Dziewięć krzeseł z wysokimi oparciami, podobnych do tronów
królewskich, ustawiono w nieregularnym kręgu pomiędzy wizerunkami
dawnych patronów templariuszy, wyrzeźbionych w kamiennych płytach na
podłodze. Elaine i ojciec Rowland siedzieli na stołkach poza kręgiem;
wcielili się w rolę obserwatorów.
Templariusze. Arthur, ich mistrz, wyglądał na zmęczonego. Nerwowo
obracał na palcu obrączkę, co nigdy nie było dobrym znakiem. Gwaine
siedział naprzeciwko, jak zawsze gotowy do starcia. W mdłym świetle jego
twarz wyglądała jak poorana bruzdami, głęboko osadzone oczy ginęły w
fałdach skóry. Gareth, Bors i Mordred patrzyli beznamiętnie. Billi natomiast
obserwowała Siege Perilous – dwa krzesła okryte czarną draperią, dla
upamiętnienia tych członków Zakonu, którzy odeszli... Kaya, a teraz też
Pelleasa. Stare miejsce Percy’ego, marszałka Zakonu, zajął Lance.
Billi, z opuszczoną głową, usiadła pomiędzy Mordredem i Borsem.
Mordred uśmiechnął się do niej. Kościół był nieogrzewany; z ust Billi
wydobywała się para – siedziała w białej chmurze dymu.
– Wszyscy już jesteśmy, więc myślę, że możemy przejść do rzeczy –
zaczął Arthur. Wstał i zajął miejsce w środku kręgu.
– Śmierć Pelleasa i dziewczynka: Wasylisa Bułhakow. – Spuścił
wzrok. – Ojciec Rowland odprawi mszę żałobną za Pelleasa jutro wieczorem.
Uczestnictwo, nie trzeba chyba podkreślać, obowiązkowe. – Skinieniem
głowy przywołał Elaine.
– Powiedz nam, co wiesz.
Kobieta stanęła na krawędzi kręgu.
– Kiedy wszyscy ucinaliście sobie drzemkę, trochę powęszyłam.
Wasylisa i jej rodzice pojawili się w Anglii cztery lata temu; dziewczynka
miała wtedy pięć lat. Pochodzą z Rosji, z Karelii. To na północy, na granicy z
Finlandią.
– Czy to aż tak istotne? – zapytał Gwaine.
– Bardzo tam dziko i dużo wilków. – Elaine otworzyła teczkę i
każdemu wręczyła kartki ze skanami zdjęć. – Ze wszystkich stad te z Karelii
najczęściej polują na Dzieci Wiosny.
Zdjęcia przedstawiały taras przed domem rodziców Wasylisy. Mocne
oświetlenie ujawniło szczegóły, których Billi nie zauważyła minionej nocy.
Na kamiennych płytach tarasu wyrzeźbiono dziwne znaki.
– To petroglify. Są kopią znaków odkrytych w Karelii. Oryginalne
mają ponad pięć tysięcy lat. – Wskazała palcem schematycznie
przedstawioną postać, której biust tworzyły dwa koła, a ręce przypominały
SSaarrwwaatt CChhaaddddaa BBooggiinnii CCiieemmnnoośśccii Dark Goddess Przełożyła Monika Walendowska SSS&&&CCC EEEXXXLLLIIIBBBRRRIIISSS
Żonie i córkom
Natknąłem się na małe dziecko, córkę tutejszego farmera. Miała nie więcej niż cztery lata, błyszczące oczy, kręcone kasztanowe włosy Pożarłem ją. Smakowała wyśmienicie. Zeznania Pierre’a de Geyaudan, grudzień 1767
1 Głowa rottweilera leżała w krzakach przy oprószonej śniegiem ścieżce. Reszta ciała kilkanaście metrów dalej. Zwierzę miało rozszarpaną klatkę piersiową, a sterczące z niej żebra wyglądały makabrycznie. Billi zakryła nos rękawem. W tę mroźną styczniową noc mimo przenikliwego wiatru w powietrzu dało się wyczuć odór wyprutych wnętrzności. Pies był potężny, a i tak został rozdarty na strzępy. – I co ty na to? – zapytał Pelleas, który świecąc latarką, przeszukiwał drogę. Stali na skraju lasu. Po jednej stronie rosły iglaki, po drugiej niski żywopłot graniczący z ośnieżonym polem. Ciężkie chmury, które rozpościerały się w ciągu dnia, teraz podniosły się, obnażając czarny aksamit ozdobiony światłem gwiazd i sierpem księżyca. Niebo nad Londynem nigdy tak nie wyglądało; tutaj, na wsi, miało niezmierzoną głębię. Billi ułamała gałązkę i spięła nią w kok swe długie czarne włosy. Pochyliła się nad ciałem psa, rzucając na rany snop światła. Wiele razy widziała zdjęcia zmasakrowanych ofiar, ale sztuczne oko obiektywu sprawiało, że wydawały się odległe, jakieś nieprawdziwe. Teraz miała przed sobą brutalnie realistyczny widok. Dźgnęła ścierwo patykiem i skrzywiła się, kiedy z poszarpanych ran zaczęła się sączyć krew. Nie były zadane nożem – co do tego nie miała wątpliwości. Ciało psa zostało rozdarte pazurami. Nie dotykając niczego, przesunęła dłońmi ponad śladami cięć. Skórę psa rozorało pięć postrzępionych szponów. Rozmiary rozdarcia wskazywały na to, że bestia była potężna. – Na pewno dziwoląg – powiedziała Billi. Pelleas spojrzał na nią przez ramię. – Masz na myśli wilkołaka? – Tak. Mężczyzna był starej daty i nie lubił slangu, którym posługiwali się giermkowie. Mieli własny słownik określeń Bezbożnego: Dziwoląg, Zębata Gęba, Koziogłowy, Casper – Przyjazny Duszek. Lista nie miała końca; każdy z giermków dodawał do niej coś nowego. Billi wyprostowała się i poprawiła tkwiącą za pasem broń, obejmując palcami oprawną w skórę rękojeść. Zabrała wakizashi, krótki japoński miecz
jednosieczny, który należał do jej chrzestnego. Miała nadzieję, że w tym orężu pozostała część jego siły. Wysunęła ostrze na tyle, aby na zadającej śmierć lustrzanej powierzchni dojrzeć błysk latarki, i po chwili wsunęła je z powrotem do pochwy. – Czy to ten? – zapytała. Pelleas uważnie przyjrzał się zwłokom. Polował na dziwolągi przez większość życia – każda rana zadana przez nie była tak samo niepowtarzalna jak odciski palców. Wsunął dłoń do rozoranych szczelin, by sprawdzić ich głębokość. Uśmiechnął się ponuro. – Tak, to Siwucha – powiedział, wycierając zakrwawione palce o śnieg. – W końcu. Podrapał się w ramię i rozejrzał. Był już blisko tej bestii w Dartmoor, ale zdołała mu się wymknąć, zostawiając bliznę od łokcia po nadgarstek. Billi wiedziała, że Pelleas miał osobiste powody, by ścigać Siwuchę. Nie był jedynym, który skrywał żądzę zemsty pod pozorem obowiązku. Już od czterech miesięcy szli po krwawych śladach wilkołaka, od Kornwalii i Devon, przez południowo-wschodnią część wyspy, aż przybyli tutaj – do lasu Thetford w Anglii Wschodniej. W pięciu hrabstwach odnaleźli trzynaście ofiar Siwuchy. Wilkołaki są silnie związane z miejscami; opuszczają swój teren tylko wtedy, kiedy polują na coś wyjątkowego... albo na kogoś. – Ciekawe, czy wilkołak szuka Wyroczni – powiedziała Billi, wpatrując się w gąszcz i próbując coś dostrzec w otaczającej ich ciemności. – Kogoś takiego jak Kay? – Pelleas uderzał rapierem o nogę. – To chyba mało prawdopodobne. Rzeczywiście, na takich ludzi jak Kay trafiało się bardzo rzadko – trzeba było mieć szczęście. Billi jeszcze raz spojrzała na psa i jej dłoń automatycznie zacisnęła się na rękojeści miecza. Kaya traktowała jak kogoś więcej niż Wyrocznię. Od kiedy skończyła dziesięć lat, był jej najlepszym przyjacielem i jedynym człowiekiem, na którym tak bardzo jej zależało. Potem stał się jeszcze bliższy. Teraz spoczywał w grobie na wybrzeżu Kentu. Przez chwilę Billi poczuła się całkowicie zagubiona. Wytarła twarz, choć przecież nie była brudna. Kay odszedł, a ona miała zadanie do wykonania – tu i teraz. Roztrząsanie przeszłości w niczym nie pomagało. – Jesteś pewien, że nie należał do watahy z Bodmin? – zapytała, chcąc odegnać smutne wspomnienia. Pelleas potrząsnął głową.
– Wikołaki z Bodmin nie są problemem. Już od sześciu lat nie polują na ludzi. Arhtur tego dopilnował, pamiętasz? – Pamiętam. Jakże mogłaby zapomnieć? Jej ojciec walczył z przewodnikiem stada i odciął mu prawe ramię. O Boże, wciąż tkwił jej przed oczami obraz oderwanej kończyny, krwi cieknącej po kuchennym stole – tak jakby to się działo wczoraj. Tamtej nocy dowiedziała się, że ojciec i jego przyjaciele nie są dozorcami w Inns of Court. Może jej życie stałoby się lepsze, gdyby nimi byli? Okazało się jednak, że są Ubogimi Rycerzami Jezusa Chrystusa i Świątyni Salomona. Templariuszami. Podobnie jak ona. Od czasu walki w Bodmin wilkołaki trzymały się postanowień paktu zawartego z templariuszami. Rycerze gwarantowali im spokój, pod warunkiem że nie zaatakują ludzi. Nie, ten tutaj wyglądał na buntownika, wielkiego, opanowanego żądzą krwi. Musi zostać zgładzony. Billi utkwiła wzrok w zakrwawionym śniegu. Ślady łap, odciśnięte w podłożu głęboko i wyraźnie, ciągnęły się wokół zmasakrowanego tułowia. Bez trudu można było rozpoznać zwierzęce tropy z rozcapierzonymi pazurami. Śnieg nie zdążył ich jeszcze przysypać, co oznaczało, że do masakry doszło niedawno. Billi zadrżała, spoglądając w czarną pajęczynę iglaków. – Dzwonię po resztę – oznajmiła. – Wilkołak wciąż może tu być. Nagle rozległ się trzask łamanej gałęzi. Templariusze natychmiast zgasili latarki. Fatalnie. Fatalnie. Fatalnie. Billi i Pelleas osunęli się bardzo powoli na kolana. Coś głośno prychnęło. Ciszę rozdarł gniewny pomruk. Dziewczyna położyła się na brzuchu i zasypała mokrym śniegiem, by stłumić swój zapach. Śnieg wpadł jej za kołnierz, ale bała się nawet zadrżeć z zimna. Palce zacisnęła na pochwie miecza; zmusiła swe mięśnie do bezruchu. Pękła kolejna sucha gałąź i na ścieżce, jakieś pięć, sześć metrów od ich kryjówki, pojawił się dziwoląg. Przed oczami Billi stanęła olbrzymia czarna sylwetka, wysoka na dwa metry. Pod wyliniałym futrem było widać żylaste mięśnie. Bestia podniosła swój pysk ku niebu i zawyła do sierpowatego księżyca. Stare blizny przeświecały przez jej szarą sierść. Był to wilkołak opisywany przez Pelleasa. Wyglądał dokładnie tak, jak przedstawiano go w
relacjach. Siwucha zrobiła krok w przód na ugiętych łapach, przyczajona, gotowa do skoku. Jej nieproporcjonalnie długie ramiona kończyły się nierównymi żółtymi pazurami. Po ogonie pozostał tylko kikut – najpewniej straciła go w walce. Billi dostrzegła jej demoniczne zielone oczy wpatrujące się z księżyc. Wilkołak zaczął węszyć, czarne wargi wywinęły się w groteskowym grymasie, kły ociekały śliną. Dziewczyna wtuliła się w śnieg, kiedy bestia skierowała wzrok na jej kryjówkę. Mięśnie dziwoląga naprężyły się, a jego długie futro zafalowało i nagle gardłowo zawarczał. Czy ją zobaczył? Billi położyła dłoń na rękojeści miecza. Pomimo świadomości swego wyszkolenia i dotyku stali poczuła, jak przeszywa ją lodowaty strach, zimniejszy od śniegu. Wtem zatrzęsły się krzaki i na ścieżkę wyszedł drugi wilkołak. Billi odetchnęła z ulgą, kiedy Siwucha przeniosła uwagę na przybysza. Był w kwiecie wieku, wspaniale umięśniony, miał gęste rude futro. Jego połyskujące w świetle księżyca szpony musiały być ostre jak brzytwa. Oczy, w tym samym kolorze co oczy Siwuchy, dowodziły, że jest z nią spokrewniony. Ale Billi zauważyła coś jeszcze, co wskazywało na pobratymstwo – Ruda naśladowała postawę i ruchy starszego osobnika. Siwucha prychnęła w kierunku młodego wilkołaka. Ruszyły przed siebie, przedarły się przez żywopłot i wielkimi krokami zaczęły się oddalać na ciemnym polu. Srebrzyste światło księżyca błyszczało w futrze na ich plecach; po chwili zniknęły w mroku. Pelleas skoczył na równe nogi. – Szybko, Billi! Co tam jest? Gdzie one idą? – Wskazywał rapierem pole, na którym zniknęły wilkołaki. „Co tam jest?”. Billi zaczęła intensywnie myśleć. Przecież sprawdzała na mapie, godzinę temu... – Farma. Pelleas przeklął i zaczął się przeciskać przez żywopłot. – Pelleas! – zasyczała Billi. – Co z resztą? Popatrzyli na siebie. Dwóch rycerzy miało szanse w starciu z wilkołakiem, ale teraz znaleźli się w sytuacji jeden na jednego. Powinni poczekać na wsparcie. Billi dostrzegła ogień w spojrzeniu mężczyzny. Był chudy jak tyczka, ale mocny i szybki jak smagnięcie batem. Nie mógł pozwolić, aby Siwucha znowu mu się wymknęła. – To nasz obowiązek, Billi.
Przeskoczył żywopłot i zaczął biec. Obowiązek. Zawsze tylko obowiązek. Walka to ich obowiązek, niezależnie od okoliczności, niezależnie od tego, kto stał po przeciwnej stronie. Walka, a jeśli trzeba, to i śmierć. Czy to nie w umieraniu templariusze byli najlepsi? Nazywali to męczeństwem, ale co za różnica. Czy męczeńska śmierć nie należała do jednej z Zasad Templariuszy? Zasłużycie na obcowanie z męczennikami. Potrzebowali wsparcia, i to szybko. Kciuk Billi wystukiwał słowo „FARMA” na klawiaturze komórki, podczas gdy druga dłoń wyjmowała miecz z pochwy. Z wakizashi uniesionym wysoko nad głową, gramoliła się przez żywopłot, robiąc użytek ze swych długich nóg. Krzewy drapały i czepiały się ubrania, ale w końcu się przedarła. Ruszyła biegiem za Pelleasem.
2 Wycie, zwierzęcy ryk i ludzkie krzyki przecięły nocną ciszę. Billi zaczęła mocniej przebierać nogami, starając się zmniejszyć odległość dzielącą ją od Pelleasa. Kiedy na ostrzu miecza błysnęło światło księżyca, strach zaczął pozwoli ustępować, pojawiło się podniecenie. W brzuchu poczuła ogień, który żyłami pełzł w górę, ku sercu. Knykcie jej zbielały, gdy jeszcze silniej zacisnęła palce na rękojeści. W oddali usłyszała brzdęk tłuczonego szkła i znowu krzyki – tym razem tylko ludzkie. – Billi! Szybciej! – Pelleas był już przy niskim drewnianym płocie. Mimo że nie przebiegła dużego dystansu, serce waliło jej w piersiach, jakby miała za sobą maraton. Przebrnęła jeszcze kilka metrów i wpadła na płot. Uklęknęła, potrząsając głową i uspokajając myśli. Wycia, wrzaski i okrzyki bitewne Pelleasa rozbrzmiewały niesione echem. Otarła śnieg z twarzy. Nagle zobaczyła templariusza, który z uniesionym wysoko rapierem wpadł do domu. Potem usłyszała krzyk mężczyzny, gwałtownie przerwany rzężeniem. Każdy rozsądny człowiek odwróciłby się na pięcie i zwiał w cholerę. Ale czy jakakolwiek część Billi kiedykolwiek była rozsądna? – Deus vult! – krzyknęła, pokonując ogrodzenie, i pognała w kierunku wejścia. Drobinki szyby z przeszklonych drzwi zasypały żółte płyty chodnika. Billi przeskoczyła przez framugę i znalazła się w kuchni. Mężczyzna nie żył. Leżał krzywo na kamiennej podłodze. Z rozoranej klatki piersiowej płynęła krew, rozlewając się w kałużę. Jego nogi w piżamie w paski jeszcze przez chwilę drżały – ale tylko przez chwilę. Siwucha z pyskiem i kłami czerwonymi od krwi ofiary poruszała się ostrożnie przed Pelleasem, szukając sposobu, aby ominąć jego śmiercionośne ostrze. Za nią Ruda kończyła właśnie swe mordercze dzieło. Kobieta w zakrwawionym szlafroku opierała się o chropowatą ścianę z cegły. W oczach tliły się resztki życia. Ruda podtrzymywała ciało, przyciskając prawą łapę do jej piersi. Po chwili powoli wysunęła swe pazury; każdy z nich z plaśnięciem wychodził z ciała ofiary. Kobieta delikatnie osunęła się na podłogę. Billi zamarła. Miecz wydawał się taki żałosny w porównaniu z ociekającymi krwią szponami. Miała przed sobą urodzonych zabójców,
wyszkolonych do mordowania przez pokolenia przodków. Każdy kilogram mięśni, każdy centymetr kości był stworzony do tego, by zabijać. – Mamusiu! – Dziecięce wołanie przyciągnęło uwagę ludzi i bestii. Na szczycie drewnianych schodów klęczała jasnowłosa dziewczynka, ośmio-, może dziewięcioletnia, w piżamce w kucyki. Z trupio bladą twarzą patrzyła na ciała swoich rodziców. Po chwili odwróciła się i uciekła. Siwucha przygotowała się do skoku za dzieckiem. Pelleas przeciął powietrze rapierem; stary wilkołak się cofnął. Billi wykorzystała okazję i czmychnęła. Wilkołak się odwrócił. Dziewczyna zrobiła unik, gdy jego pazury przecięły powietrze. Pięć śmiertelnych ostrzy zabrzęczało jej przy uchu; dosięgło tylko jej kilku czarnych włosów. Billi pokonała schody trzema susami, pozostawiając za sobą krwawą jatkę. Wbiegała na korytarz, kiedy trzasnęły drzwi. Dopadła ich i przekręciła gałkę. Były zamknięte. – Otwieraj! – krzyknęła. Na pomalowanych na biało drzwiach wisiał napis utworzony z drewnianych literek: „WASYLISA”. Kiedy Billi uderzyła rękojeścią miecza w grube drewno, kilka z nich odpadło. – Wasyliso, wpuść mnie! Schody zaskrzypiały. – Pelleas? – Billi się odwróciła. „Boże, Boże, niech to będzie on”. – Pelleas? Z ciemności wynurzył się podłużny łeb wilka, a jego zielone drapieżne oczy zalśniły w mroku. Pomruk bestii był tak głęboki, tak długi i tak pierwotny, że powietrze zadrżało. Ruda zbliżała się powoli, ciągnąc swe długie zakrwawione łapy po gipsowej ścianie i pozostawiając po obu stronach korytarza głębokie wyżłobienia. Nie dało się minąć bestii. Za plecami Billi miała okno i cztery metry do ziemi. Znalazła się w pułapce. – Wasylisa... Drzwi nadal były zamknięte. Billi powoli zaczęła się cofać z wyciągniętym w prawej dłoni wakizashi, którego ostrze wycelowała prosto w serce wilkołaka. Dzieliło ich tylko kilka metrów. Czarne wargi Rudej uniosły się w warkocie, ukazując komplet morderczych kłów. Bestia rzuciła się na Billi. Uderzenie zwaliło dziewczynę z nóg, a miecz wyleciał jej z rąk. Ruda zanurzyła pazury w jej ramionach. Billi oparła stopy o brzuch bestii i mocno
pchnęła nogami, robiąc przewrót do tyłu. Ledwie się udało – wilkołak był cięższy, niż myślała. Nogi jej drżały, ale zebrała wszystkie siły i w końcu bestia przetoczyła się nad nią, po czym uderzyła w okno. Kiedy rozległ się brzęk spadającego na chodnik szkła, jej wycie zamieniło się w skowyt. Potem zapadła cisza. Dziewczyna z trudem stanęła na nogach, podłoga wirowała. Mięśnie palił ból, a krew z rany zadanej pazurami ściekała po plecach. Billi zamknęła oczy i oparła głowę o drzwi sypialni Wasylisy. – Otwieraj te cholerne drzwi. W tej chwili! – wyszeptała groźnie. Rozległo się pstryknięcie zwalnianego zamka i delikatny tupot stóp. – Dziękuję. Dziewczynka siedziała w kącie ciemnego pokoju. W domu panował spokój. Nie wróżyło to nic dobrego. Billi musiała się jednak zająć podstawowymi problemami: Jak wydostać się z farmy? Co z Pelleasem? Czy jeszcze żyje? Zamknęła drzwi i przekręciła zasuwkę. Podeszła do okna, które wychodziło na duży ogród znajdujący się przed domem. Grube pędy winorośli oplatały ściany; kratownicę, po której pięły się pnącza, zamocowano na całej wysokości budynku. Obok domu stała szklarnia z pękniętym dachem – to pewnie w to miejsce uderzył wilkołak, po tym jak wypadł przez okno. Billi nie dostrzegła żadnego ruchu. W oddali zobaczyła światła samochodu, zbliżające się do farmy. „To ojciec! Dzięki Bogu!”. – Wasyliso, podejdź do mnie – powiedziała Billi i pociągnęła dziewczynkę za ramię. – Nie! – krzyknęło dziecko, wyrywając się i drapiąc. Billi mocniej ścisnęła jej rękę. Wasylisa zaczęła się bronić, przez co przewróciła nocny stolik. Lampa, która na nim stała, spadła i stłukła się. Billi zauważyła coś błyszczącego, coś, co turlało się po podłodze. Była to jedna z tych rosyjskich zabawek, którą się otwiera; w środku znajduje się lalka, a ta w środku ma kolejną, a ta jeszcze jedną, i tak dalej. Jak to się nazywa? Nie mogła sobie przypomnieć. Lalka była piękna. Miała delikatnie namalowany czerwono-złoty szal, kwiaty na bluzce i rumiane policzki. Dzięki pokryciu lakierem cała błyszczała. – Aj! – krzyknęła Billi, kiedy Wasylisa chwyciła ją kurczowo i zanurzyła swoje małe białe ząbki w jej nadgarstku. – Puszczaj! – Odepchnęła dziecko.
Na ręku pozostał czerwony ślad zębów. Czy ta dziewczyna niczego nie rozumie? Przecież Billi próbuje ją ocalić! – Gdzie jest moja mama? Billi zasłoniła małej usta. Usłyszała drapanie w drzwi. – Pelleas? – zapytała Billi. Coś węszyło w szparze nad podłogą. Billi zamarła. Pelleas nie przyjdzie. Już nigdy. – Chcę wczyyynkęęę! – zawarczało. Bestia, z powodu inaczej zbudowanej krtani, zniekształcała ludzką mowę, ale Billi doskonale wiedziała, co mówi. Spojrzała na Wasylisę. Wiele osób zginęło z powodu tego dziecka. – Mam nadzieję, że jesteś tego warta – wymamrotała. Drzwi zatrzeszczały, kiedy potężne ramiona zaczęły na nie napierać. To musiała być Siwucha! Gdyby Billi udało się wystarczająco szybko wsunąć miecz w szparę, zacięłaby bestię po łapach. Sięgnęła do pasa. „Cholera! – Miecza nie było. Straciła go w walce z Rudą. – Do jasnej cholernej cholery!”. Drzwi odskakiwały od futryny pod naporem silnego ciała bestii. Kiedy na ich powierzchni zaczęły się rysować pęknięcia, wilkołak zawył triumfalnie. Billi zaparła się zakrwawionym ramieniem o ciężką szafę i pchnęła. Przesuwała mebel po drewnianej podłodze, aż w końcu szafa utknęła, gdy natrafiła na nierówność. Pchnęła mocniej. Mebel przewrócił się tuż przed drzwiami. Musi tu zostać i walczyć. To właśnie powinien zrobić templariusz. Przeszukała pokój i znalazła kij hokejowy. Drzwi znowu uniosły się na zawiasach, kiedy Siwucha uderzyła w nie swym potężnym cielskiem. Szafa przesunęła się o kilka centymetrów. – Chcę wczyyynkęęę! Billi spojrzała na Wasylisę jęczącą w kącie pokoju. Wiedziała, że nie może podjąć walki, bo wilkołak zabiłby ją i zabrał dziecko. Dziewczynka była ważniejsza. Być może jest Wyrocznią. – Wiejemy stąd! – rozkazała, rozbijając szybę kijem hokejowym. Bestia zawyła i ruszyła do ataku. Każde kolejne uderzenie brzmiało jak gong wybijający ostatnie minuty życia. – Wasylisa! – zawołała Billi. Pazury bestii przebiły się przez ciężkie drzwi i w szparze pojawiły się
jej płonące zielone oczy. Dziewczynka krzyknęła. Billi odrzuciła kij i chwyciła dziecko w pasie. Wspięła się na parapet i oparła prawą stopę na kratownicy. Ta ugięła się, ale wytrzymała ciężar. Rozległ się trzask łamanego drewna i szafa z hukiem przeleciała przez pokój. Siwucha wyrwała to, co pozostało z drzwi, i rzuciła się w kierunku okna. Billi złapała się grubej winorośli. Lewą stopą skrobała po murze, poszukując punktu oparcia, ale niczego nie znalazła. Wielkie owłosione ramię przecięło powietrze tuż obok jej twarzy. Opuściła się po grubych pędach, ścierając sobie skórę na kolanach i ramionach, próbując za wszelką cenę spowolnić upadek. Ciężko grzmotnęła na ziemię, a Wasylisa na nią, pozbawiając ją na moment oddechu. Billi zamrugała, bo przed oczami miała tylko wirujące gwiazdy. W końcu stanęła na miękkich nogach i chwyciła Wasylisę za rękaw. Usłyszała nadjeżdżający samochód. Siwucha przykucnęła na parapecie i po chwili bezszelestnie wylądowała na ziemi. Billi ruszyła biegiem, częściowo niosąc, częściowo wlokąc za sobą dziecko. Zza żywopłotu dobiegał warkot silnika, było widać długie światła reflektorów, które zalewały ogród, ozdabiając ziemię cieniami małych jabłonek rosnących na trawniku. Billi zaczęła lawirować pomiędzy drzewkami. Za sobą słyszała kłapiące zęby. Robiła uniki pod niskimi gałęziami, okręcała się wokół pni – wilkołak wciąż był tuż za nią. Szalone tempo ucieczki wypełniło dudnieniem jej uszy, płuca paliły, kiedy wdychała cierpkie mroźne powietrze. Mocniej przyciągnęła do siebie Wasylisę. Tuż przed sobą dojrzała furtkę. Razem przecisnęły się przez wąski otwór, ślizgając się na pokrytym lodem podjeździe. W końcu upadły i sturlały się do rowu, obtłukując sobie wszystkie kości. Znieruchomiały na zamarzniętej ziemi. Bestia zbliżała się, pewna wygranej. Nagle zagrzmiał silnik jaguara. Koła zapiszczały, kiedy samochód z wielką prędkością uderzył w wilkołaka. Bestia zniknęła. Znad opon unosił się dym. Drzwi auta otworzyły się i wyskoczyło z niego dwóch mężczyzn. Ojciec Billi, Arthur, podbiegł do maski z wzniesionym wysoko mieczem. Jego srebrna kolczuga połyskiwała w świetle reflektorów. Rozejrzał się, ale nigdzie nie dojrzał Siwuchy. Drugi mężczyzna zbliżył się do Billi i Wasylisy. – Ça ya? – zapytał Lance. Pociągnął Billi za rękę i pomógł jej wstać. – Jak się czujesz, Bilqis? – Odwrócił lekko głowę, żeby spojrzeć na nią swym prawym okiem; lewe było schowane za znoszoną skórzaną przepaską.
Billi z trudem łapała oddech, więc pokiwała tylko głową. Arthur zbliżył się do córki. Jego błękitne oczy jaśniały pod ciemnymi brwiami. – Przepadł – powiedział. Spojrzał na Billi i małą dziewczynkę. – Gdzie Pelleas? Zanim Billi zdołała odpowiedzieć na pytanie, wypowiedziane szorstko, co było typowe dla ojca, kolejny samochód, furgonetka, zatrzymał się z piskiem opon. Tylne drzwi odsunęły się i z auta wyskoczyli Gwaine oraz Bors. Gwaine, potwornie stary wojownik, trzymał w ręku swój ulubiony toporek, a Bors parę krótkich jak maczety mieczy. – Były dwa – powiedziała Billi. Niebieskie oczy Arthura zapłonęły, wszyscy zbliżyli się do dziewczyny. – Gdzie drugi? – zapytał ojciec. – Tam. – Billi pokazała na gospodarstwo. – Z Pelleasem.
3 Billi skrzywiła się z bólu, stając na nogach. Rana, którą Ruda zadała jej swoimi ostrymi pazurami, nieznośnie. Czuła, jakby na plecy wylano jej wrzący olej. – Co się dzieje? – zapytał Arthur. – Nic. – Nie wygląda na „nic”. Idź, niech Elaine cię obejrzy. – Mężczyzna postukał Lance’a w bark. – Lance, uważaj na nie. – Oui – odpowiedział Francuz i uśmiechając się do Billi, wskazał głową furgonetkę. Następnie wyciągnął rękę do Wasylisy. – Nie bój się, ma cherie. Po chwili wahania dziewczynka wzięła go za dłoń. – Moja mama... – zaczęła. Lance spojrzał na Billi, a ta pokręciła głową. Wasylisa nie zauważyła tej wymiany znaków. Była taka zagubiona; patrzyła na swój dom jasnymi, pustymi oczami. – Zaopiekujemy się tobą – zapewnił Lance. Uśmiechnął się do dziewczynki i otarł jej policzki. Spływały po nich łzy, ale dziecko nie szlochało. Billi odwróciła się. Podeszła do furgonetki i zaczęła w nią walić. – Elaine, obudź się! Otworzyły się drzwi od strony kierowcy. Elanie siedziała za kierownicą, wspierając na niej swe kościste ręce. Strzecha siwych włosów spadała jej na ramiona. Kobieta się wykrzywiła, kiedy dym z papierosa uleciał z jej nozdrzy. Billi pokazała na swoje plecy. – Dziwoląg... Elaine wyrzuciła niedopałek, a Billi wdrapała się do furgonetki. Na podłodze leżał materac owinięty plastikiem. Po bokach samochodu zamontowano małe szafeczki. Dwie jarzeniówki zaszumiały, zapalając się pod sufitem i wypełniając wnętrze pojazdu śnieżnobiałym światłem. – Zdejmuj buty i kładź się – zakomenderowała Elaine. Billi położyła się na brzuchu, a kobieta rozdarła jej kurtkę i zaczęła wycierać krew. – Masz szczęście, że to był młody wilk. Widać po cięciu: czyste i nieszarpane. Stare wilkołaki mają nierówne pazury – cholernie ciężko zszyć
rany po ich łapach. – To dziwne, ale jakoś nie czuję, żebym miała szczęście. – Ale miałaś. I to ogromne. Starsze osobniki dużo łatwiej zarażają wilkołactwem, prawie natychmiast. Ten – Elaine uderzyła palcem w ranę i Billi skrzywiła się z bólu – dopiero co stał się dojrzały. Prawdopodobnie w ogóle cię nie zaraził. – Wolałabym mieć pewność. Elaine czyściła ranę. – Będziesz miała więcej blizn niż twój ojciec. – Póki nie mam ich na twarzy, wszystko mi jedno. – Leż spokojnie. Billi zaczęła się kręcić, ale Elaine z wielką siłą, której nie zdradzał wygląd starszej kobiety, przytrzymywała ją na zimnym materacu. Dziewczyna nie mogła przestać myśleć o Pelleasie. Odszedł kolejny templariusz. Ojciec ostrzegał ją, że Bataille Ténébreuse, wojna templariuszy przeciwko Bezbożnemu, zawsze będzie zbierać żniwo. Cena była jednak za wysoka. Jej chrzestny – Percy, Berrant, ojciec Balin, teraz Pelleas. Billi zamknęła oczy; wciąż widziała ich twarze. Jawili jej się we mgle, na szarym brzegu. Ktoś stał bliżej – bliżej niej. Kay. Spostrzegła jego blond włosy, białą skórę albinosa oraz tajemniczy uśmiech, dzięki któremu sprawiał wrażenie, jakby znał wszystkie odpowiedzi. Razem dorastali, razem ich szkolono. Planowali, że kiedyś opuszczą templariuszy, będą żyć jak normalni ludzie – będą razem. Oczywiście kłamali, bo opuścić Zakon można tylko w jeden sposób. Pewnie teraz Kay witał Pelleasa. – Pelleas? – zapytała Elaine. – Nic nie mogłam zrobić. Atakowały we dwóch. Billi czekała na reakcję, ale kobieta milczała. Wbijała palce w mięśnie dziewczyny; ta zacisnęła zęby, czując, jak krew cieknie jej po plecach. – Przecież uratowaliście dziewczynkę, prawda?! – powiedziała w końcu Elaine. Wyjęła jakieś pudło i zdjęła z niego pokrywę. Nagle furgonetka wypełniła się fetorem zgniłych warzyw i oleju. – Bardzo chciały ją dostać – powiedziała Billi. – Myślisz, że może być Wyrocznią? Kobieta znieruchomiała. – Wyrocznią? Przykryła ranę Billi wilgotną ściereczką.
– Może... Elaine też używała terminologii templariuszy, ale poza Zakonem Wyrocznie nazywano wiedźmami albo prorokami. Współczesne, świeckie określenie brzmiało: osoba o zdolnościach paranormalnych, medium. Dzieci takie jak Wasylisa były składane przez wilkołaki w rytualnej ofierze ich bogini, która w zamian za to obdarowywała stado wiosną pełną obfitych łowów. Billi skrzywiła się, kiedy Elaine zaczęła manewrować srebrną pęsetą, niezbyt delikatnie oglądając ranę w poszukiwaniu resztek pazurów. Dziewczyna zakryła dłońmi oczy. „Jezu, ale boli”. W końcu Elaine położyła na plecach Billi mokry kompres i wepchnęła go w ranę, aby lekarstwo mogło wsiąknąć. – Ależ to śmierdzi! – zauważyła Billi. – To, kochana, lekarstwo według mojej receptury: tojad, odrobina święconego oleju i starte kości wilkołaka. Wiesz, jak trudno zdobyć kości wilkołaka? I ile kosztują? – Założę się, że właśnie dziwolągi kosztują najwięcej: utratę ręki lub nogi. Elaine się roześmiała. – Tak, to prawda. W tym przypadku ręki. – Jak długo mam to nosić? – Chwilę potrwa, zanim zioła wnikną w ranę. Noś opatrunek przez kilka dni. Nie chcesz przemiany, prawda? Co za pytanie! Przez ostatnie kilka miesięcy Billi nie zajmowała się niczym innym prócz wilkołactwa. Wiedziała, że każdy może się stać wilkołakiem, każdy, kto został zadrapany albo ugryziony... ponieważ w każdym drzemała Ukryta Bestia. Była to zdziczała część duszy uzewnętrzniająca się w mordzie i przemocy, w żądzy krwi. Zranienie przez wilkołaka budziło Ukrytą Bestię. Na początku objawiało się to dziwnymi snami – o polowaniu, bieganiu w ciemnych lasach, wyciu. Następnie zaostrzał się apetyt. Zakażony człowiek zaczynał odczuwać ochotę na surowe mięso i czerwone soki. Im czerwieńsze, tym lepsze. Ogarniały go napady wściekłości, bezmyślna, psychotyczna potrzeba zabijania i najedzenia się. Poddanie się zachodzącym przemianom przyśpieszało proces. Dlatego w niektórych przypadkach zmiany postępowały bardzo szybko, w innych – u ludzi odznaczających się silną
wolą – później. Ci dłużej trzymali się swojego człowieczeństwa. W końcu jednak każdy się poddawał i nowo narodzony wilkołak wył z radości w upiornym świetle księżyca. W dziwolągu nie pozostawało nic ludzkiego prócz oczu. Bestia zawsze ma oczy człowieka. Tylko kompresy przygotowywane przez Elaine potrafiły zatrzymać przemianę. W przeszłości uratowały już kilku rycerzy. – Uważasz, że mnie nie zaraził, prawda? Elaine odrywała długie kawałki przylepca. – Nie, ale zadzwoń, jeśli tylko poczujesz dziwne potrzeby. – Jakie na przykład? – Takie jak silna ochota pogonienia za kotem. Elaine założyła bandaże, a potem dała Billi czystą koszulę i koc. Sama wyszła z samochodu na papierosa, podczas gdy dziewczyna się przebierała. Billi spojrzała na zegarek – była druga nad ranem. Może zdoła pospać ze cztery godziny, a potem ruszy na poranną modlitwę i do szkoły. Wspaniale. Jutro ma wuef. W jaki sposób wyjaśni, że wygląda jak Tutenchamon? Ból wciskał ją w materac. Czuła, jakby jej kości były z ołowiu, nie mogła się ruszyć, wyczerpana emocjami. Tylko kilka godzin snu... – No i jak? – dobiegł ją głos Elaine. – Przybyliśmy za późno – powiedział Arthur zmęczonym głosem. – Pelleas nie żyje. Chociaż o tym wiedziała, słowa raniły jak sztylety. Zamknęła oczy, starając się nie myśleć o pustce, którą czuła. Arthur mówił dalej: – Zabierzemy, co będzie można, i znikamy. Spieprzyliśmy to, Elaine. Może nie powinienem wysyłać Billi tak szybko? – Zaszurał nogami. – Jak ona się czuje? Billi usłyszała dźwięk pocierania zapałki, po którym rozległ się świst wciągniętego głęboko w płuca powietrza. Stali na zewnątrz, tuż przy niej. Furgonetka delikatnie się przechyliła, kiedy jedno z nich, prawdopodobnie ojciec, oparło się o jej bok. – Wszystko będzie dobrze. – Naprawdę? Billi usłyszała, jak ojciec gwałtownie kopie kamień. – Zmieniła się. Billi poczuła, że pod powiekami robi jej się gorąco i mokro. Pewnie to wina kompresu z tojadu.
Ojciec westchnął. – Minęły już trzy miesiące, ale wcale nie jest lepiej. – Kochała Kaya. Akurat ty powinieneś to zrozumieć. – Jest jeszcze dzieckiem. – Za kilka miesięcy skończy szesnaście lat – mówiła Elaine. – Jest młoda, poza tym, moim zdaniem, nigdy nie była dzieckiem. Kay zginął, a ona sądzi, że z jej winy. Wzięła na siebie wielką odpowiedzialność. – Jest templariuszem. Elaine zmieniła temat: – Co z dziewczynką? Myślisz, że może być Wyrocznią? – Jeśli się okaże, że nią nie jest, to trzeba przyznać, że za jej uratowanie zapłaciliśmy wysoką cenę. – Arthur stukał rękojeścią miecza o blachę samochodu. – W takich sprawach wilkołaki zazwyczaj się nie mylą. To samo chciały zrobić z Kayem, pamiętasz? Wataha z Bodmin szukała go tuż po tym, gdy do nas trafił. – Furgonetka zakołysała się, bo Arthur zmienił pozycję. – Ale od tego czasu dotrzymują umowy. – Od czasu, gdy odciąłeś ramię ich przywódcy? – Tak. – A jeśli naprawdę jest Wyrocznią? – zapytała Elaine. Billi usłyszała w głosie kobiety równocześnie strach i ekscytację. – To powinniśmy dziękować Bogu, że byliśmy pierwsi. Arthur oddalił się; roztopiony śnieg chlupotał mu pod nogami.
4 Billi zdołała w końcu zasnąć, ale gdy tylko koła auta zaczęły się toczyć po brukowanych ulicach Temple District, przebudziła się. „Dom” – pomyślała. Usiadła i przechyliła się przez fotel pasażera. Było jeszcze bardzo wcześnie, do wschodu słońca pozostało kilka godzin. Odgłos silnika furgonetki odbijał się echem o wąskie uliczki na południe od Fleet Street, prowadzące do Temple District. Bors rozparł się na przednim siedzeniu. Obok leżały jego dwa miecze, które Billi zrzuciła z hukiem na podłogę, kiedy przepychała się na przód auta. – Ej, uważaj! – wymamrotał Bors, ścierając z twarzy ślady snu. Mrugając, obmacywał deskę rozdzielczą, aż jego palce odnalazły bułkę z parówką, którą natychmiast wepchnął do ust. Zauważył spojrzenie Billi. – Przepraszam – powiedział, wypluwając okruszki jedzenia na kolana. – Chcesz trochę? – Dobry Boże, w domu dają ci jedzenie w korycie, czy jak? Wjechali na główny parking Temple, gdzie czekał już na nich ojciec Rowland z Mordredem – nowym giermkiem. Drobna postać kapelana ginęła w wielkim czarnym płaszczu. Szalik zamotał tak, że widać było jedynie jego oczy, łysą głowę i koniuszki zmarzniętych uszu. Bors wyskoczył z auta, gdy tylko się zatrzymali. Wręczył swoje miecze Mordredowi. – Wypoleruj je! – powiedział i zlizał resztki jedzenia z palców. – Jeszcze przed śniadaniem. Dwie osoby nie mogły się bardziej od siebie różnić niż ci mężczyźni. Mordred był uchodźcą z Etiopii, którego Zakon dosłownie zgarnął z ulicy; wysokim i eleganckim, z czarną jak smoła skórą i oczami o głębokim, mądrym spojrzeniu. Bors, szerszy niż wyższy, wyglądał jak góra mięśni. Jego szyja prawie zanikła, szczękę ozdabiały kępki rudego sterczącego zarostu. Oczka miał jak świnka morska – małe i wąsko rozstawione. Ale był już rycerzem, a Mordred wciąż giermkiem. – Może jeszcze zażądasz, aby przygotował ci kąpiel? – fuknęła Billi, kiedy Mordred się oddalił. Bors wybuchnął śmiechem. Ojciec Rowland pomógł wysiąść Elaine i zaczął się rozglądać za
pozostałymi wojownikami. – Gdzie Pelleas? Elaine spojrzała na Billi. – Chcesz mu opowiedzieć? „Nie, niekoniecznie” – pomyślała dziewczyna, ale Elaine zniknęła. – Nie żyje, ojcze. – Och! – Ojciec Rowland dotknął swojego krucyfiksu. – Co się stało? Billi uświadomiła sobie, że wszystko nadal jest nowością dla młodego księdza. Po śmierci ojca Balina przysłano do Temple Church właśnie ojca Rowlanda – dopiero co ukończył seminarium; był pełen entuzjazmu. Sądził, że będzie prowadził chór i udzielał sakramentów. Billi pamiętała, jak z Arthurem i pozostałymi templariuszami czekali, aby powitać nowego kapelana. Koniec końców dobrze sobie radził. Do jego obowiązków należała opieka nad Temple Church, z wyjątkiem tych momentów, kiedy kościół był potrzebny templariuszom. Zajmował się pochówkiem ofiar wojny z Bezbożnym oraz opiekował się biblioteką, składającą się z marnych resztek zabytkowych zbiorów na temat okultyzmu, które templariusze zdołali ocalić przed inkwizycją. Dopiero po jakimś czasie od pojawienia się młodego księdza Billi zauważyła butelki po winie piętrzące się w pojemnikach do recyklingu, stojących obok jego domu. Wyglądało na to, że teraz miałby ochotę sobie coś łyknąć. – Wilkołaki – wyjaśniła Billi. Arthur podjechał swoim jaguarem, po czym podszedł z Gwaine’em do dziewczyny i kapelana. Lance wyniósł z auta śpiącą Wasylisę. Ojciec Billi niósł pod pachą swą kolczugę, niedbale zwiniętą i spiętą starym skórzanym pasem. W prawej dłoni trzymał Miecz Templariuszy. Odwrócił się do Gwaine’a. – Trzeba zorganizować zebranie. Musimy omówić wydarzenia dzisiejszej nocy. – Spojrzał na zegarek. – Kilka godzin odpoczynku... powiedzmy o wpół do siódmej. Gwaine pokiwał głową i odszedł, aby wypełnić polecenie mistrza. Rowland położył rękę na ramieniu Arthura, jak przystało na dobrego duszpasterza. – Właśnie dowiedziałem się o Pelleasie, Arthurze – powiedział z zatroskaną miną. – Mógłbym ci jakoś pomóc? – Weź łopatę – odrzekł Arthur. – Pelleas jest w bagażniku.
– To ma być żart? – Rowland nie dowierzał. Arthur nie wyglądał na kogoś, kto sobie żartuje. Odwrócił się do Billi. – Pomóż Lance’owi. Połóżcie Wasylisę w sypialni dla gości. – Będzie mieszkała z nami? – zapytała Billi. Szczelniej owinęła się kocem. Dziewczynka była świadkiem morderstwa rodziców. Billi miałaby się nią zajmować? Nie paliła się, by toczyć batalię z rozhisteryzowanym dzieciakiem. – Nie jestem niańką. Daj ją Rowlandowi. – Zrobisz to, co mówię. – Arthur poprawił swoją kolczugę. – Teraz, Billi. Dziewczyna ruszyła w stronę domu na Middle Temple Lane, a za nią Lance ze śpiącym dzieckiem na rękach. Kiedy weszła do środka, poczuła unoszący się w powietrzu zapach świeżej farby. Spojrzała na stojącą tuż przy drzwiach przywiędłą paproć. Starali się, aby miejsce, w którym mieszkali, stało się bardziej domem, ale były to dość żałosne próby. Obrazy zdjęte przed malowaniem wciąż leżały na podłodze. Wszystkie prócz jednego. Jacques de Molay, ostatni wielki mistrz templariuszy, patrzył na nich z góry. – Idź na poddasze, Lance. Przyniosę jakieś koce. Mężczyzna przytaknął i ostrożnie przeniósł Wasylisę przez drzwi, a potem wspiął się z nią po schodach. Billi zatrzymała się przed portretem templariusza. Kiedy była dzieckiem, zawsze trochę się bała, przechodząc pod wizerunkiem mistrza. A teraz? Ostatnio niczego nie czuła. Po krótkiej drzemce o szóstej rano była już na nogach. Ubrała się, ale przedtem sprawdziła jeszcze, czy kompres dobrze przylega do poranionych pleców i czy przez noc skóra nie porosła sierścią. Sukces – żadnych kłaków. Jeśli została zakażona, przemiana ujawni się w nocy i zacznie wzrastać, w miarę jak będzie przybywało księżyca. Z trudem włożyła koszulę. Ból mięśni przypominał o wypadkach ostatniej nocy. Kiedy otworzyła drzwi sypialni, poczuła zapach ciepłego chleba. – Bonjour, Bilqis – powiedział Lance, gdy weszła do kuchni. Otworzył piekarnik i wyjął z niego blachę pełną złotych croissantów. Zsunął je na porcelanowy talerz, lekko potrząsając dłonią. – Śniadanie? Oczywiście. Obowiązek strażnika. Arthur zorganizował dla Wasylisy całodobową ochronę templariuszy. Wilkołaki tak łatwo nie porzucają ofiary.
Prędzej czy później wytropią ją i pojawią się w pobliżu. Billi usiadła za stołem. Lance mieszał w kubku gorącą czekoladę. Pamiętała tylko jeden raz, kiedy ktoś robił jej śniadanie. Kay podał jej to, co jadała najczęściej: muesli z odrobiną miodu. Dokładnie dwa miesiące i dziewiętnaście dni temu. Lance świetnie sobie radził w kuchni – jednooki Francuz kierował ciastkarnią w Marsylii. Był również przemytnikiem, zanim w końcu związał się z templariuszami. Billi nie znała dokładnie jego historii, ale wiedziała, że to właśnie w czasach przemytniczych stracił oko. Dziewczyna huśtała się na krześle, wodząc oczami po kuchni. Spostrzegła swój wakizashi oparty o stół. Podniosła broń i sprawdziła ostrze – było idealnie czyste. – Pomyślałem, że się ucieszysz, kiedy go odzyskasz – powiedział Lance. – Znalazłem go w domu na farmie. – Dzięki. Po szkole idę na grób Percy’ego. Zastanawiałam się, jak mu powiem, że zgubiłam jego ulubiony miecz – odpowiedziała i położyła oręż na stole. – Znalazłeś coś jeszcze? – Nic specjalnego. Zerknęła do wczorajszej gazety, rozłożonej przez ojca na stole, aby wchłaniała olej, którego używał do czyszczenia broni. Zwyczajne bla-bla: skandale polityczne, problemy na Bliskim Wschodzie; na stronach sportowych reportaż o tym, co kto miał na sobie podczas jakiegoś balu charytatywnego. W końcu na dłużej zatrzymała wzrok na zdjęciu dymiącego wulkanu. Stary Wezuwiusz przypomniał o sobie i przez kilka ostatnich miesięcy co jakiś czas wzmagał aktywność. Połowa Neapolu została już ewakuowana, druga połowa nie mogła się zdecydować. Uczono ją o Wezuwiuszu na lekcjach łaciny. W tym temacie była najlepsza. Szkoła miała zorganizować w lecie wycieczkę do ruin Pompejów, rzymskiego miasta, które zostało całkowicie zniszczone przez wielką erupcję wulkanu w 79 roku. Bardzo chciała pojechać; wiedziała, że jeśli poprosi ojca, ten się zgodzi. Zmięła gazetę. Nie, teraz musiała sprostać obowiązkom templariusza. Tylko to się liczyło. Stojący przed nią talerzyk zabrzęczał. Rozerwała rogalik posmarowała masłem, które roztopiło się i rozlało. – Voila! – Lance oparł się o stół, czekając na pochwały. – Jedz, proszę. Billi ugryzła croissanta, który prawie rozpuścił się jej w ustach.
– Ależ pyszne... – wyszeptała. Wzruszył ramionami, jakby nawykł do takich uwag – po prostu był mistrzem kulinarnym. Na tacę zaczął nakładać kolejny zestaw śniadaniowy – dla Wasylisy. Billi spojrzała na schody. Traktowała dziewczynkę jak nieproszonego gościa, intruza. Dlaczego? Przecież w ogóle jej nie obchodziła! Co zatem było w niej takiego, co sprawiało, że Billi miała z nią kłopot? Przecież powinna się cieszyć. Jeśli Wasylisa rzeczywiście jest Wyrocznią, tylko wzmocni Zakon. Billi nie była jednak zadowolona i nie rozumiała, dlaczego. – Jak się czuje? – Wciąż śpi. – Lance spojrzał na zegarek wiszący nad drzwiami. Wskazywał prawie wpół do siódmej. – Zostawię jedzenie. Zaniesiesz jej później. Billi przytaknęła i wstała od stołu, szybko połykając ostatni rogalik. Zaraz zaczynała się narada. Przebiegła przez dziedziniec. Bóg nie lubi czekać... podobnie jak jej ojciec. Pędziła po oblodzonych kamiennych płytach Temple w rozpiętym wojskowym brązowym szynelu, który – mimo że była wysoka – sięgał jej do kostek. Podniosła kołnierz i pochyliła głowę, mrużąc oczy z powodu kłującego mroźnego wiatru. Temple Church był schowany za rusztowaniami i płachtami grubego plastiku. Remont kościoła przeprowadzano ospale – w końcu restaurowano budynek, który miał dziewięćset lat. Otwory po zniszczonych oknach witrażowych wciąż zasłaniała dykta; ponoć dopiero za rok miały się pojawić nowe. Billi zatrzymała się na chwilę przed drzwiami kościoła i dłonią dotknęła zimnego kamienia. Oficjalna wersja wydarzeń brzmiała tak, że to niewypał eksplodował w' katakumbach kościoła. W czasie drugiej wojny światowej budynek zbombardowano, więc było możliwe, aby ukryty gdzieś ładunek po wielu latach nagle wybuchł. To bardzo logiczne wyjaśnienie nie miało jednak nic wspólnego z prawdą. Prawda dotyczyła bowiem innej rzeczywistości. Czy Billi naprawdę spotkała tu, w tej świątyni, diabła? Czy faktycznie wykorzystał niebiańskie numina, nadnaturalne światło, które prawie ją oślepiło i właściwie zniszczyło Temple Church? Dziewięć krzeseł z wysokimi oparciami, podobnych do tronów
królewskich, ustawiono w nieregularnym kręgu pomiędzy wizerunkami dawnych patronów templariuszy, wyrzeźbionych w kamiennych płytach na podłodze. Elaine i ojciec Rowland siedzieli na stołkach poza kręgiem; wcielili się w rolę obserwatorów. Templariusze. Arthur, ich mistrz, wyglądał na zmęczonego. Nerwowo obracał na palcu obrączkę, co nigdy nie było dobrym znakiem. Gwaine siedział naprzeciwko, jak zawsze gotowy do starcia. W mdłym świetle jego twarz wyglądała jak poorana bruzdami, głęboko osadzone oczy ginęły w fałdach skóry. Gareth, Bors i Mordred patrzyli beznamiętnie. Billi natomiast obserwowała Siege Perilous – dwa krzesła okryte czarną draperią, dla upamiętnienia tych członków Zakonu, którzy odeszli... Kaya, a teraz też Pelleasa. Stare miejsce Percy’ego, marszałka Zakonu, zajął Lance. Billi, z opuszczoną głową, usiadła pomiędzy Mordredem i Borsem. Mordred uśmiechnął się do niej. Kościół był nieogrzewany; z ust Billi wydobywała się para – siedziała w białej chmurze dymu. – Wszyscy już jesteśmy, więc myślę, że możemy przejść do rzeczy – zaczął Arthur. Wstał i zajął miejsce w środku kręgu. – Śmierć Pelleasa i dziewczynka: Wasylisa Bułhakow. – Spuścił wzrok. – Ojciec Rowland odprawi mszę żałobną za Pelleasa jutro wieczorem. Uczestnictwo, nie trzeba chyba podkreślać, obowiązkowe. – Skinieniem głowy przywołał Elaine. – Powiedz nam, co wiesz. Kobieta stanęła na krawędzi kręgu. – Kiedy wszyscy ucinaliście sobie drzemkę, trochę powęszyłam. Wasylisa i jej rodzice pojawili się w Anglii cztery lata temu; dziewczynka miała wtedy pięć lat. Pochodzą z Rosji, z Karelii. To na północy, na granicy z Finlandią. – Czy to aż tak istotne? – zapytał Gwaine. – Bardzo tam dziko i dużo wilków. – Elaine otworzyła teczkę i każdemu wręczyła kartki ze skanami zdjęć. – Ze wszystkich stad te z Karelii najczęściej polują na Dzieci Wiosny. Zdjęcia przedstawiały taras przed domem rodziców Wasylisy. Mocne oświetlenie ujawniło szczegóły, których Billi nie zauważyła minionej nocy. Na kamiennych płytach tarasu wyrzeźbiono dziwne znaki. – To petroglify. Są kopią znaków odkrytych w Karelii. Oryginalne mają ponad pięć tysięcy lat. – Wskazała palcem schematycznie przedstawioną postać, której biust tworzyły dwa koła, a ręce przypominały