Dorocie Aldonie
z podziękowaniem za rogaliki,
przegadane noce
i to, co między słowami...
Weronikę wychowały koty.
Iris, Mores, Esmeralda, Barnaba, Diki... W jej domu koty były
zawsze.
Najwcześniejsze wspomnienie Weroniki to Iris — chuda, czarna
kotka zwinięta w kłębek na fotelu tuż obok łóżeczka, tak blisko, że
wystarczyło wysunąć rękę przez szczebelki, żeby dotknąć miękkiego
futerka i już nie tylko słyszeć, ale też poczuć palcami mruczenie, to
mruczenie, które sprawiało, że oczy zamykały się same, a Weronice
wcale nie chciało się ich otwierać, bo było jej tak dobrze...
Czasami Iris wskakiwała do łóżeczka i wtedy było jeszcze lepiej.
Zanurzona w ciepłą miękkość dziewczynka nie wiedziała już, czy to
mruczy Iris, czy też kotka jakimś cudownym sposobem nauczyła
mruczeć i ją. Na fali tego mruczenia Weronika unosiła się gdzieś w
błogość nieopisaną i nawet kiedy chciało jej się siku, nie ruszała się,
żeby nie spłoszyć Iris.
Kiedyś się przez to posikała. Zmoczyła łóżko. Tak bardzo bała się,
że mama będzie krzyczeć. Bo chociaż Weronika ciągle jeszcze spała w
dziecięcym łóżeczku, to przecież już od dawna chodziła bez pieluchy.
Mama nie gniewała się jednak wcale, tylko zbadała ją, tak jak badała
swoich pacjentów — dotykając czoła, sprawdzając, czy nie ma gorączki,
macając brzuch. Potem kazała nasikać do słoiczka i spytała, czy nic ją
nie boli, a Weronika żałowała, że nie, bo może gdyby coś bolało, to
mama siedziałaby z nią i wcale nie poszła do pracy.
„Może zbadają to siku w słoiczku i znajdą tam coś takiego, że
mama będzie musiała zostawić swoich pacjentów i pobędzie ze mną w
domu” — myślała z nadzieją. I wyobrażała sobie, że pójdzie z mamą na
spacer, a potem mama poczyta jej książkę i wreszcie nigdzie nie będzie
się spieszyć.
Ale niestety nic nie znaleźli, mama powiedziała, że Weronika jest
całkiem zdrowa i poszła do pracy jak zwykle, a ona została z panią
Czesią czy z panią Kasią, a może to była pani Halinka, tego nie
pamiętała; bo te panie, które miały się nią opiekować, zmieniały się
bardzo często i właściwie wcale się nią nie zajmowały, tylko ciągle
malowały paznokcie albo oglądały telewizję i napominały, żeby nie
rozrzucała zabawek, bo potem trzeba je sprzątać. I żeby bawiła się
ciszej, bo telewizora nie słychać.
Opiekunki Weroniki ciągle się zmieniały. Iris była zawsze.
Iris, która podobno kiedyś, gdy całkiem maleńka Weronika
zakwiliła, próbowała jej podsuwać swoje sutki do ssania; Iris, która
słysząc płacz Weroniki, szła po jej mamę i ciągnęła ją za spódnicę; Iris,
która nie spieszyła się do żadnych pacjentów, nigdy nie malowała
paznokci, nie oglądała telewizji i zawsze miała czas dla Weroniki —
bawiła się z nią w chowanego, goniła kłębek włóczki lub dmuchnięte
przez dziewczynkę piórko, oblizywała jej wysmarowane masłem palce i
stłuczone kolana.
Iris była zawsze... chociaż miała też swoje kocie sekrety i czasami
znikała z domu na kilka godzin. Weronika bała się wtedy, że coś jej się
stanie albo znajdzie sobie jakąś inną dziewczynkę do kochania i już
nigdy nie wróci.
Ale Iris wracała.
Wracała pachnąca tajemnicą, odrobinę obca — i chwilę trwało,
zanim oswoiły się ze sobą na nowo. Weronika zazdrościła jej tych
wypraw i czasami marzyła, że zmienia się w kota i biegają z Iris po
lesie, wskakują na drzewa, gonią motyle, tarzają się w trawie i
rozmawiają po kociemu. I nie ma już między nimi żadnych tajemnic, a
Weronika nie musi siedzieć z panią Czesią czy z panią Kasią albo z
panią Irenką i czas do powrotu mamy nie dłuży się już tak strasznie. I
może wybiegać za furtkę i chodzić gdzie chce, i nikt nie każe jej być
cicho, żeby nie przeszkadzać pacjentom, tym pacjentom, którzy
przychodzą do gabinetu do mamy i taty, kiedy rodzice wracają z pracy w
szpitalu, i zabierają rodzicom czas. I już zupełnie nie wystarcza go dla
Weroniki. A nawet kiedy kolejka pacjentów zniknie wreszcie spod
drzwi, rodzice ciągle jeszcze o nich rozmawiają i Weronika w ogóle nie
ma szans, żeby cokolwiek powiedzieć. Potem mycie, szybki buziak na
dobranoc i do łóżka. Czasami udaje się zatrzymać mamę albo tatę na
dłużej, ale przeważnie mówią, że są zmęczeni i jutro rano znowu muszą
iść do pracy, i żeby Weronika poczekała na niedzielę. Weronika czeka
więc niecierpliwie na tę niedzielę, a potem okazuje się, że któreś z
rodziców ma dyżur i nie pojadą wszyscy razem do kina.
Gdyby mogła zmieniać się w kota, to tyle ciekawych rzeczy by się
działo, że może nie myślałaby bez przerwy, kiedy ci rodzice wreszcie
wrócą. I gdyby była kotem, to schowałaby się pod tą wielką szafą w
gabinecie i popatrzyłaby, co tata i mama robią tam tak długo z tymi
pacjentami.
„Ale to byłoby fajne” — myślała Weronika, a leżąca na jej
kolanach Iris mruczała coś po swojemu i dziewczynka nie miała pojęcia,
czy kotka zgadza się z nią, czy nie.
Iris...
To dla Iris Weronika nauczyła się mówić „r”, bo denerwowała się,
że nie może dobrze wymówić imienia kotki. Ćwiczyła wytrwale, męcząc
„czarną krowę w kropki bordo” czy też raczej „czalną klowę w klopki
boldo” wiele razy dziennie, a kiedy wreszcie wyszło jej to „r”, pobiegła
nie do mamy, nie do taty, tylko do Iris właśnie i wymawiała jej imię z
nabożeństwem, powtarzając:
— Iris, Iris, Iris, zobacz, już umiem.
A Iris najwidoczniej zrozumiała, ile to dla niej znaczy, bo
wskoczyła dziewczynce na kolana i mruczała tak pięknie, tak pięknie jak
jeszcze nigdy i siedziała jej na kolanach długo, bardzo długo, a
Weronika głaskała kotkę, szepcząc cichutko:
— Iris... Iris...
I siedziałyby tak jeszcze dłużej, gdyby mama nie zawołała
Weroniki na kolację. Miska Iris też była pełna, ale kotka nawet do niej
nie podeszła, tylko wyciągnęła się pod stołem, opierając łepek o stopy
dziewczynki, i dzięki temu Weronice było tylko trochę smutno, gdy
mama nie zauważyła, że powiedziała: „Chcę chleba z serem”.
Powiedziała „serem”, a nie „selem”, ale mama tego nie zauważyła. Tata
też nie. Nie zauważyli tego, chociaż w czasie tej kolacji jeszcze kilka
razy prosiła o ser. Jeden plasterek zjadła sama, a resztę ukradkiem
wsunęła pod stół, prosto do pyszczka kotki.
Oprócz Iris był jeszcze Mores, pręgowany kocur z nadszarpniętym
uchem, który przybłąkał się, kiedy Weronika dobrze już wymawiała „r”,
a jej dziecięce łóżeczko zastąpił śliczny pomarańczowy tapczanik.
Weronika doskonale pamiętała ten dzień, kiedy rodzice zabrali ją
do sklepu meblowego i zobaczyła ten tapczanik stojący samotnie w
sklepowym kącie. I była pewna, że czeka tu właśnie na nią. Nie chciała
oglądać żadnego innego, chociaż tata mówił, że ten drugi, granatowy,
byłby praktyczniejszy, i że może w innym sklepie znajdą jeszcze lepszy,
że trzeba najpierw zobaczyć, a nie tak od razu kupować. Ale Weronika
uparła się i już! Uparła się, chociaż pragnęła, żeby ten dzień bardziej
świąteczny niż niedziela trwał jak najdłużej — ten dzień, kiedy rodzice
zostawili wreszcie pacjentów, mama trzymała Weronikę za rękę, a tata
pytał, pod którą ścianą w swoim pokoju chciałaby postawić nowy
tapczanik.
Rozmawiali z nią!
Nareszcie z nią rozmawiali, chociaż nie miała cukrzycy, zapalenia
opon mózgowych, stanu przedzawałowego ani żadnej z tych chorób, z
którymi przychodzili pacjenci. Nie miała nawet gorączki ani kaszlu, była
zupełnie zdrowa, a rodzice i tak się nią interesowali.
Dlatego Weronika chciałaby chodzić po sklepach jak najdłużej,
byle tylko nie wracać do domu, bo tam na pewno czekała już kolejka
pacjentów, a tutaj rodzice byli tylko dla niej; chciałaby, żeby ten czas
trwał i trwał. Ale nie mogła przecież zostawić tapczanika w kolorze
pomarańczy, tapczanika, który czekał tu specjalnie na nią; nie mogła go
zostawić, bo jeśli nie kupią go teraz, to w następnym sklepie rodzice
mogą znaleźć jakiś inny i już nie będą słuchać Weroniki, wezmą tamten
i już.
A wtedy ten tapczanik, który czekał na nią, wyblakłby z tęsknoty i
już nie przypominałby pomarańczy, tylko spraną ścierkę, i nawet jeśli
ktoś by go kiedyś kupił (ale czy ktoś chciałby tapczanik w kolorze
spranej ścierki?), nawet jeśli znalazłby się ktoś taki, kto zabrałby go do
domu, to i tak tapczanik nigdy nie byłby szczęśliwy, bo tęskniłby za
Weroniką. A ona też myślałaby o nim i na żadnym innym nie mogłaby
spać spokojnie.
Wyrzekła się więc czasu świątecznego i wyszli wszyscy razem ze
sklepu z tapczanikiem, i nawet nie poszli już na lody, co też było w
planach, bo tapczanik nie mieścił się do ich samochodu, a pan mógł im
go zawieźć tylko teraz, więc pojechali do domu, gdzie pod drzwiami na
tatę czekał już pacjent, a potem przyszło jeszcze dwóch („Bo my nie
wiedzieliśmy, panie doktorze, że pan dzisiaj nie przyjmuje”) i tata
przyjął ich oczywiście, a Weronika, głaszcząc zapakowany tapczanik,
czekała, aż tata skończy.
Przyszedł wreszcie, rozpakował tapczanik i ustawił go blisko okna
— zgodnie z życzeniem Weroniki, która chciała, żeby stał gdzie indziej
niż jej dziecinne łóżeczko. A potem Weronika, mama i tata sprawdzali,
czy jest wygodny, i znowu było świątecznie i tak domowo jak nigdy.
Był wygodny, naprawdę wygodny, wszyscy tak uważali, nawet Albert
— miś, do którego przytulała się Weronika, kiedy nie było przy niej Iris
— Albert też wolał tapczanik niż stare łóżeczko. Tylko Iris nieufnie
obwąchała nowy nabytek, a potem wróciła na swój stary fotel.
Ale kiedy pościelono tapczanik, Weronika wyciągnęła się na nim,
a rodzice wyszli już z pokoju, Iris wskoczyła na poduszkę, a
dziewczynka wtuliła się w nią jak zawsze i wdychając zapach kotki
wymieszany z zapachem świeżej pościeli, nowego tapczanika i
maminych perfum, poczuła, że tak właśnie pachnie szczęście...
Ach, gdyby mogła zamknąć ten zapach w butelce, miałaby
magiczne lekarstwo na smutek!
Tak bardzo żałowała wtedy, że nie jest czarodziejką...
Pomarańczowy tapczanik wchłonął jednak chyba trochę szczęścia i
Weronika naprawdę bardzo go polubiła. Mores zresztą też. Po powrocie
ze swoich wielodniowych kocich wypraw wyciągał się na nim jak długi,
przymykał oczy i mruczał. Zachęcona tym mruczeniem Weronika
czasami siadała obok i próbowała go przytulić albo pogłaskać, ale wtedy
natychmiast przestawał mruczeć i poruszał nerwowo ogonem. O nie, nie
zamierzał tolerować żadnych pieszczot, kiedy nie miał na nie ochoty. Za
to kiedy miał, wskakiwał Weronice na kolana, a ona szczęśliwa, że
została wybrana, potrafiła siedzieć tak bardzo długo, głaszcząc go
powoli, miarowymi ruchami, tak jak lubił; i nawet kiedy cierpły jej nogi,
nie ruszała się, żeby nie spłoszyć kota. Mores łaskawie pozwalał na te
pieszczoty, a gdy już mu się znudziło, bez uprzedzenia zeskakiwał z
kolan i odchodził. Nigdy nie reagował na „kici, kici”, znikał na kilka
dni, wracał, kiedy mu się podobało, nierzadko ze skaleczoną łapą lub
podrapanym pyskiem.
Bo Mores był kotem walecznym. Gdy tylko się pojawił, od razu
nauczył okoliczne koty moresu (stąd jego imię). Od tej pory omijały ich
podwórko szerokim łukiem.
A Weronikę nauczył, że z kotem należy się liczyć.
O tak, Mores był zupełnie inny niż Iris. Pieszczoty z Iris były
codziennością, pieszczoty z Moresem — świętem.
Potem były w życiu Weroniki inne koty: kapryśna Esmeralda,
leniwy Barnaba, zaczepny Diki. Właściwie zawsze był w domu jakiś
kot, bo rodzice uważali, że obecność zwierząt dobrze wpływa na
dziecko.
Weronika, która nie chodziła do przedszkola (przedszkole
znajdowało się w przeciwnym kierunku niż szpital, poza tym rodzice
uważali, że przedszkole to wylęgarnia zarazków) i prawie nie miała
kontaktów z dziećmi (w sąsiedztwie dzieci nie było, a kuzyni, których
spotykała przy okazji rodzinnych uroczystości, mieli po kilkanaście lat),
myślała, że tak jest wszędzie; że wszyscy rodzice biegają z pracy do
gabinetu i że w domach innych dzieci też ciągle zmieniają się opiekunki,
i wtedy nagle zamiast pani Czesi zjawia się pani Halinka, a pani Czesia
nie przychodzi już nigdy, chociaż obiecała, że pokaże Weronice zdjęcie
swojego kota — Weronika tak bardzo chciała je zobaczyć, bo zupełnie
nie mogła sobie wyobrazić swojej opiekunki z tym kotem, że ona go
głaszcze albo trzyma na kolanach; wyobraźnia podsuwała jej tylko obraz
pani Czesi przepędzającej kota miotłą.
Weronika myślała, że wszystkie dzieci mają koty.
Była o tym święcie przekonana, toteż gdy w odpowiedzi na
pytanie: „Jak się nazywa twój kot? ” — zadane Agnieszce, rówieśniczce
poznanej przed chwilą na imieninach pani Teresy, znajomej rodziców —
usłyszała: „Ja nie mam kota”, po prostu nie mogła w to uwierzyć.
— Jak to? Nie masz kota, który się tobą opiekuje?
— Co?
— Naprawdę nie masz kota?
— Nie! Za to ty masz na pewno! W głowie! — zdenerwowała się
Agnieszka.
A potem wszystkie dzieci zaczęły się śmiać. Najpierw Krzysiek,
który ciągle wycierał nos w rękaw, po nim Agnieszka, Mariusz, Ania, a
w końcu i Małgosia.
Małgosia, o której Weronika pomyślała, że chciałaby zaprosić ją
do domu. I mogłyby razem bawić się w sklep albo w szpital, w co tylko
Małgosia by chciała. I pokazałaby jej swoje zabawki. A może nawet
opowiedziałaby jej bajkę o tęczowych ludziach. Bajkę, którą Weronika
sama wymyśliła. I nikomu jej jeszcze nie opowiadała. Ale Małgosi
mogłaby opowiedzieć. Tak myślała przedtem. Ale teraz, kiedy Małgosia
śmiała się razem z innymi, Weronika już nie chciała się z nią bawić.
Wcale.
— Co się stało? — usiłowała dowiedzieć się od dzieci pani Teresa,
kiedy Weronika z płaczem przybiegła do mamy.
— Bo ona nie umie się bawić w ciepło-zimno — usłyszała z
drugiego pokoju Weronika.
— Nie wie nawet, co to jest głuchy telefon!
— W chińczyka też nie umie grać! I nie chodzi do przedszkola!
— W nic nie umie się bawić! I ciągle coś gada o kotach.
— Ona jest jakaś dziwna!
To wtedy Weronika po raz pierwszy usłyszała, że jest dziwna. To
słowo ukłuło ją jak drzazga i jak drzazga utkwiło gdzieś w środku, nie
pozwalając o sobie zapomnieć. Co z tego, że wreszcie poszła do
przedszkola, nauczyła się bawić w głuchy telefon i grać w chińczyka i w
warcaby, i w klasy, i w gumę?
Co z tego, kiedy to słowo ciągle wracało.
Prześladowało ją w przedszkolu i w szkole, wracało w szeptach
koleżanek, w rzucanych ukradkiem na Weronikę spojrzeniach, w
znaczących uśmieszkach. To dlatego nosiła długą grzywkę i zawsze
rozpuszczone włosy. Żeby się przed nim schować. To dlatego garbiła się
i uciekała wzrokiem. Żeby nie zwracać na siebie uwagi. Ale to nie
pomagało. Nie pomagało wcale. I Weronika wiedziała, że nie pomaga.
Tylko że... nie umiała inaczej. Bo nie umiała odróżnić, co dzieci uznają
za normalne, a co nie.
Czasami na przykład odpowiadała na pytanie, zanim rozmówca
zdążył je zadać, i nie widziała w tym nic nadzwyczajnego, bo skoro
wiedziała, o co chce ją zapytać, to po prostu odpowiadała i już. Ludzie
dziwili się, skąd ona może to wiedzieć, a Weronika dziwiła się, że inni
tego nie potrafią. W końcu — żeby nie wzbudzać sensacji — nauczyła
się czekać, aż pytanie padnie.
— Nie męcz ich. Przecież one też chcą żyć — powiedziała kiedyś
Darkowi z trzeciej „ce”. A powiedziała to spokojnie tylko dlatego, że
Darek jej się podobał, chociaż po tym, co zrobił, podobał jej się jakby
mniej.
— Kto? — spytał zdziwiony.
— Mrówki.
— Jakie... — I nie dokończył, bo już wiedział, o co Weronice
chodzi. Wracając z magazynku na boisko z piłką, po którą wysłał go
nauczyciel, odbijał ją o ziemię, celując w łażące po chodniku mrówki.
Tylko że... tylko że Weronika nie mogła tego widzieć! Nie mogła, bo
była w tym czasie na boisku po drugiej stronie szkoły. I nie mogła od
nikogo o tym słyszeć, bo po drodze Darek nikogo nie spotkał. I nikt go
nie widział. Nikt. Był tego pewien.
— Skąd wiesz? — spytał, patrząc na nią jakoś tak inaczej.
— Wiem — odpowiedziała, nie wyjaśniając nic więcej, a Darek od
tej pory zaczął jej unikać.
Ale ona się tym specjalnie nie przejęła. Nie mogła już lubić go jak
dawniej, bo nadal deptał mrówki, chociaż nie robiły mu nic złego, i
zabijał pająki. Weronika zaś patrzyła pod nogi, żeby nie skrzywdzić
jakiegoś stworzonka, nigdy nie zrywała kwiatów, a kiedy czasem
zaczepiła o jakąś gałąź, głaskała ją przepraszająco. Starała się nie
chodzić po trawie i kochała las, który rósł w pobliżu domu. Nie był to
wielki las, ale Weronice wystarczał.
Tam miała swoją Malinową Polanę i Poziomkowe Pole, Ziemię
Ślimaków, gdzie trzeba było bardzo uważać, żeby nie wpaść na
winniczka, i Krainę Krasnoludków. Weronika nigdy nie spotkała
żadnego krasnoludka, ale przecież musiały tam mieszkać, bo to było
miejsce wprost dla nich stworzone — skupisko omszałych kamieni, a
między nimi miniaturowe korytarze, częściowo zarośnięte mchem
maleńkie jaskinie, jakieś wykopane pod kamieniami norki...
Godzinami potrafiła wypatrywać krasnoludków, siedząc
nieruchomo, żeby ich przypadkiem nie przestraszyć. Widywała
dzięcioły, zięby, kowaliki, wiewiórkę mieszkającą chyba gdzieś w
pobliżu, bo bywała tu często, ryjówkę wracającą zapewne z odwiedzin u
krasnoludków, bo wybiegła z norki pod kamieniem, jaszczurkę zwinkę
wygrzewającą się na trawie, nie mówiąc już o biedronkach, żuczkach,
mrówkach, pająkach i innych małych stworzonkach, których wszędzie
było pełno. Ale krasnoludków nie spotkała nigdy. Może nie miały do
niej zaufania...
Weronika lubiła wszystkie miejsca w lesie, a najbardziej kochała
zagajnik pełen młodych brzóz, który nazwała Brzozowym Królestwem.
Niektóre z rosnących tam drzew nie dorównywały wzrostem Weronice,
zdarzały się wśród nich nawet zupełnie malutkie brzózki dzidziusie,
dopiero co wyrosłe z ziemi, inne zaś były od niej wyższe. A największa
ze wszystkich i najpiękniejsza była Królowa Brzoza.
Weronika kładła się pod nią i czytała książkę albo, obserwując
chmury na niebie, wymyślała różne historie lub też po prostu zamykała
oczy i leżała tak, wsłuchując się w odgłosy lasu. W takich chwilach
miała wrażenie, że jej ciało zakorzenia się w ziemi, a ona sama staje się
częścią jakiejś większej całości, jest po trosze i lasem, i słońcem, i
powietrzem, i kroplą rosy, nie przestając jednocześnie być sobą... To
było niezwykłe uczucie i Weronika chciała je zatrzymać, ale nie
potrafiła — niezwykła chwila mijała, a pozostawało tylko wspomnienie
i tęsknota.
Kiedy było jej źle, Weronika przytulała się do szorstkiego pnia
Królowej Brzozy i rozmawiała z nią. Właściwie mówiła tylko Weronika,
Królowa nie odzywała się wcale, ale dziewczynce to nie przeszkadzało.
Czasami nie mówiła nic, tylko płakała, a zdarzało się i tak, że nie mogła
płakać, chociaż chciała — bo może wtedy byłoby jej lżej — ale łzy nie
płynęły i tylko gdzieś w środku, w brzuchu albo w piersiach, sama nie
wiedziała gdzie, bolało ją tak strasznie, że aż trudno było oddychać.
Tak czuła się wtedy, gdy przypadkiem usłyszała, jak mama mówi
do taty:
— Gdybyśmy nie mieli dziecka, to moglibyśmy tam pojechać i
oboje zrobilibyśmy doktorat.
Co to jest ten doktorat, Weronika nie wiedziała i nie rozumiała,
czemu rodzice nie mogą go robić w domu. Przecież ona mogłaby im
pomóc, gdyby jej tylko pokazali, jak to się robi. Chyba że to jest coś
takiego, czego dorośli nie chcą pokazywać dzieciom, coś jak filmy dla
dorosłych. Ale jeśli tak, to Weronika mogłaby przecież siedzieć w
swoim pokoju jak zawsze, a oni niech sobie robią ten swój doktorat.
Wcale by im nie przeszkadzała. Takie myśli przebiegały jej przez głowę
i próbowała je zatrzymać, żeby nie słyszeć tej najgłośniejszej, której
zagłuszyć nie mogła i która powracała ciągle echem: „Gdybyśmy nie
mieli dziecka...”; „Gdybyśmy nie mieli dziecka” — huczało w głowie
Weroniki jak wyrzut i nie mogła nie myśleć, że jest dla rodziców
przeszkodą, że gdyby nie ona, to mogliby zrobić sobie ten swój doktorat
i mogliby siedzieć w szpitalu albo w gabinecie cały czas, mogliby tam
spać i wcale nie musieliby przychodzić do domu, i nie musieliby myśleć
o Weronice, i może wtedy... może wtedy byliby naprawdę szczęśliwi.
Weronika chciała, żeby byli szczęśliwi, nawet jeśli to ich szczęście
wydawało się jej niezrozumiałe i nawet jeśli w ich szczęściu nie było
miejsca dla niej. I dlatego wrzuciła do plecaka ciepły sweter, kurtkę,
koc, kawałek chleba, latarkę, kilka książek — nawet nie patrzyła jakich,
bo słowa „Gdybyśmy nie mieli dziecka” nie pozwalały się skupić na
niczym. Ale bez książek nie umiała żyć, wzięła więc kilka z półki z
ulubionymi tytułami, zabrała jeszcze butelkę wody, szczoteczkę do
zębów, przy paście się zawahała (była tylko jedna tubka, jeśli ją
zabierze, czym mama i tata będą myć zęby?). „W ciągu jednego dnia
może bakterie im zębów nie zniszczą, zresztą, rodzice mają więcej
pieniędzy, więc sobie jutro kupią” — pomyślała, chowając pastę do
plecaka razem ze świnką skarbonką, w której dzwoniły jakieś drobniaki.
A potem wymknęła się z domu i pobiegła do Królowej Brzozy, a
słowa ciągle dudniły jej w głowie i gniotły ją gdzieś w środku, gniotły
tak mocno, że aż trudno było oddychać, i nie chciały wypłynąć łzami,
nie chciały, chociaż Weronika zaciskała powieki z całych sił, ale to nic
nie pomagało. Przywarła wtedy do Królowej z całych sił, aż kora wbiła
się jej w ręce i w skronie, ale to dobrze, bo wtedy tam w środku bolało
jakby trochę mniej. A potem zasnęła na kocu pod brzozą.
Obudziła ją Iris, która siedziała przy niej na brzegu koca, a obok
leżała nieżywa mysz, przyniesiona specjalnie dla Weroniki. Ta mysz ją
rozczuliła. To dzięki niej wróciła do domu. I dzięki Iris. I dzięki
Królowej Brzozie, która bezgłośnie szeptała, że przecież zawsze tu
będzie. I że Weronika może do niej przychodzić, kiedy tylko zechce.
*
Weronikę wychowały koty. I dlatego nie mogła spokojnie leżeć w
łóżku, kiedy tam, na dworze, jakiś nieszczęśliwy kot miauczał
przeraźliwie. Miauczał tak już od jakiegoś czasu, nie wiedziała jak
długo, bo kocia skarga niedawno ją obudziła. Zegar wskazywał drugą,
zatem spała zaledwie godzinę, a rano musiała wcześnie wstać, żeby
załatwić jeszcze kilka spraw przed otwarciem kawiarni. Miała nadzieję,
że kot wreszcie ucichnie, a ona z czystym sumieniem będzie mogła
znowu zasnąć. Oczy zamykały się jej same i raz za razem zapadała w
niespokojny półsen, z którego wyrywało ją kocie wołanie o pomoc.
Wreszcie Weronika nie mogła już tego znieść. Zwlekła się z łóżka.
Majowa noc była ciepła, a Weronice nie chciało się ubierać, włożyła
więc tylko kapcie, z szafki z rupieciami wygrzebała latarkę i, starając się
nie robić hałasu, wyszła przed blok.
Miauczenie przerywane chwilami ciszy dochodziło gdzieś spod
samochodów na parkingu, ale skąd dokładnie, tego nie potrafiła określić.
— Kici, kici... — nawoływała — kici, kici... — Ale kot zamilkł i
wcale się nie pokazywał. Weronika nasłuchiwała jeszcze chwilę, a skoro
nic się nie działo, zawróciła w stronę domu.
I wtedy kot rozpłakał się znowu.
— Kici, kici... Kici, kici... — wołała Weronika, chodząc z latarką
po parkingu i zaglądając pod samochody, a kot to milkł, to odzywał się
znowu — za każdym razem z jakiegoś innego miejsca, tak jakby bawił
się z nią w chowanego. Po jakimś czasie miała już tego serdecznie dość,
ale przecież nie mogła tak zostawić bezradnego, przestraszonego
zwierzaka. Najprawdopodobniej był to mały kociak, który zabłąkał się
gdzieś pod samochodami i nie umiał stamtąd wyjść.
Weronika nie miała pojęcia, jak mu pomóc. Szła za głosem raz w
jedną, raz w drugą stronę, bezskutecznie nawołując i wypatrując kota.
Mogli się tak bawić w chowanego do rana albo jeszcze dłużej, zanim nie
odjadą samochody, o ile któryś z nich nie przejedzie przerażonego kota
albo o ile zwierzak wcześniej nie zwariuje ze strachu. Nie, to nie miało
najmniejszego sensu. Ale przecież nie mogła teraz ot tak po prostu pójść
sobie do domu i jakby nigdy nic położyć się do łóżka. A najwidoczniej
tylko ją postawiła na nogi kocia tragedia, bo w żadnym oknie nie paliło
się światło. No cóż, mogła liczyć tylko na siebie.
Zamknęła oczy i wzięła trzy głębokie oddechy. Zmęczenie i
zniecierpliwienie nie sprzyjały koncentracji. Odetchnęła głęboko jeszcze
kilka razy. Umysł stopniowo uspokajał się. Była gotowa.
Kot milczał jak zaklęty.
Weronika czekała. Czekała długo (a może tak jej się tylko
wydawało), aż wreszcie zaledwie kilka metrów od niej rozległo się
cichutkie miauknięcie. Podeszła w tę stronę i ukucnęła przy
samochodzie, spod którego dochodziło. Tym razem nie zapaliła latarki i
nie odezwała się. Wyciągnęła tylko rękę. Właściwie nie powinna być
zaskoczona, ale dotknięcie chłodnego, kociego nosa było tak
niespodziewane, że gwałtownie cofnęła dłoń. I nagle w ciszę wdarł się
ostry, świdrujący dźwięk samochodowego alarmu. Weronika aż
podskoczyła, a kot zamilkł na dobre i nie dawał znaku życia, chociaż
przeraźliwy dźwięk przebrzmiał już dawno.
Weronikę bolały już nogi od kucania, więc usiadła po turecku przy
samochodzie i nadal czekała, obiecując sobie, że tym razem nie da się
zaskoczyć. Był blisko, wyczuwała to i wyczuwała też jego wahanie. Nie
wiedziała, czy kot odważy się spróbować raz jeszcze. Trwała
nieruchomo, próbując odzyskać jego zaufanie. Skoncentrowana na
kocie, zupełnie nie widziała, co się wokół dzieje. Nie usłyszała ani
skrzypnięcia drzwi od klatki schodowej, ani zbliżających się kroków.
Dotarły do niej dopiero słowa:
— A co pani robi przy moim samochodzie? — Męski głos
dochodził zza pleców Weroniki.
— Ciii... — szepnęła, nie odwracając się nawet. — Bo się spłoszy.
Mógłby pan się trochę odsunąć? Czekam na kota.
Powiedziała te słowa takim tonem, jakby czymś
najzwyczajniejszym na świecie było siedzenie w środku nocy w pozycji
joginki, pod latarnią, przed maską cudzego samochodu. I jeszcze do tego
w piżamie.
Filip posłuchał. Posłuchał, choć przecież powinien jej zrobić
awanturę, że go obudziła, i skłonić do zostawienia jego samochodu w
spokoju. Zaglądała właśnie pod maskę. Jeśli czegoś dotknie, znowu
włączy się alarm, więc powinien temu zapobiec, przepędzić tę
dziewczynę i jak najszybciej wrócić do łóżka, bo rano nie usłyszy
budzika i jak zwykle się spóźni. A tymczasem nie robił nic z tych
rzeczy, tylko stał posłusznie w odległości kilku kroków od niej i patrzył.
A był to widok tak surrealistyczny, że Filip zastanawiał się, czy ta
rozczochrana dziewczyna o pełnych piersiach rysujących się pod piżamą
w białe myszki (naprawdę widział całe stada białych myszek na jej
piżamie i niemożliwe, żeby widok ten był efektem jednego piwa
wypitego wczoraj wieczorem) istnieje, czy też jest jedynie wytworem
jego wyobraźni. Ale bez względu na to, czy była wariatką, która uciekła
z oddziału zamkniętego, czy też on ją wymyślił, biust miała cudowny i o
wiele bardziej emocjonujące było patrzenie na nią niż leżenie w łóżku.
No chyba, że w tym łóżku nie byłby sam...
Powoli zaczynało świtać, a ona ciągle siedziała w tej samej
pozycji. Filip też usiadł, bo ileż w końcu można stać. Chwilami oczy mu
się zamykały, balansował na granicy jawy i snu, szala przechylała się raz
w jedną, raz w drugą stronę, ale kiedy podnosił powieki, ciągle widział
nieznajomą siedzącą przed maską jego samochodu. Był ciekaw, jak to
się skończy, czy ona zniknie, czy też odejdzie nie wiadomo dokąd, a
może będzie tu siedzieć tak długo, aż ktoś zgłosi dziwne zachowanie
wariatki i przyjadą po nią z kaftanem bezpieczeństwa... I nagle poczuł,
że wcale nie chce, żeby ta dziewczyna zniknęła czy odeszła, a tym
bardziej nie chce, żeby ją zabrali, i że jeśli ona tak lubi siedzieć sobie
przy jego samochodzie, to niech sobie siedzi, jak długo chce. Żeby tylko
mógł czasami na nią popatrzeć...
Musiał chyba znowu przysnąć na chwilę, bo kiedy otworzył oczy,
dziewczyna klęczała, głaszcząc tulącego się do jej kolan,
pomiaukującego żałośnie kociaka. Wychudły i zabłocony, wyglądał jak
siedem nieszczęść.
— Już dobrze... nie bój się... już dobrze... — szeptała, biorąc kota
na ręce.
— Kot! — stwierdził Filip odkrywczo, bo jakoś nic mądrzejszego
nie przyszło mu do głowy.
— Właściwie to jeszcze kocie dziecko. Biedactwo musiało się
nieźle wystraszyć. To pana samochód, prawda? Przepraszam za ten
alarm. Ale sam pan widzi, nie mogłam go przecież tak zostawić.
— Pani tu mieszka? — spytał Filip z nadzieją i zaraz zganił się w
myślach za to pytanie. Skoro nie była wytworem jego wyobraźni ani
wariatką, to przecież nie biegała w piżamie po mieście. A może i
biegała? Któż to wie. Nie wyglądała na kogoś, kto szczególnie
przejmuje się konwenansami. Teraz na przykład było jej chyba wszystko
jedno, że biust ma prawie na wierzchu i że Filip, choć bardzo się stara,
nie może oderwać wzroku od jej dekoltu. Przejęta kotem, nie zwracała
na nic uwagi.
— Tak, tutaj. — Machnęła ręką, wskazując klatkę numer pięć. —
A tak w ogóle to mam na imię Weronika.
— Ja też — powiedział, a widząc jej zaskoczenie, roześmiał się. —
To znaczy nie, wcale nie mam na imię Weronika, tylko Filip, ale też
mieszkam pod piątką. Na czwartym piętrze.
Teraz ona się zaśmiała.
— Ja na pierwszym. No to się pewnie jeszcze spotkamy, ale na
razie muszę zająć się tym maleństwem. — Delikatnie pogłaskała
kociaka, a Filip poczuł, że też gotów byłby wypaćkać się błotem i
spędzić pół nocy pod samochodem, jeśli dzięki temu mógłby znaleźć się
na miejscu tego kota...
*
— Dzięki, Karola, że mnie zastąpiłaś! — zawołała Weronika,
wbiegając do Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. — Wiesz, co robiłam
przez całą noc?
— Zapowiada się interesująco... — Karola zrobiła znaczącą minę.
— To nic z tych rzeczy, o których myślisz — roześmiała się
Weronika, ostrożnie stawiając koło baru wiklinowy koszyk przykryty
kolorową chustką. — O, widzę, że się nie nudziłaś, trochę gości już
było. — Zabrała się za sprzątanie filiżanek i talerzyków
porozstawianych na pięciu złączonych stolikach.
— Zostaw, ja sprzątnę, dopiero co wyszły, nie zdążyłam. Starsze
kobitki, jakiś uniwersytet trzeciego wieku czy coś takiego. Na
wycieczkę przyjechały. Babeczki z ikrą, śmiały się cały czas.
Chciałabym mieć tyle energii w ich wieku. No i całkiem niezły obrót jak
na przedpołudnie. — Karolina machnęła banknotami wyjętymi z kasy.
— Małomówny też zaglądał i pytał, kiedy będziesz. Już robię ci kawę,
szefowo, i zamieniam się w słuch. A co tam masz w tym koszyku?
— Przyczynę mojej bezsenności. — Weronika lekko zsunęła
chustkę, odsłaniając zwiniętego w kłębek, śpiącego kotka.
— Ojej, jaki malutki!
— Znalazłam go dzisiaj w nocy pod samochodem. Żebyś
wiedziała, co ja z nim miałam! Chował się pod łóżkiem, wciskał w
różne kąty, w końcu zasnął mi na kolanach, ale miauczał, gdy tylko
próbowałam go przenieść. Skończyło się na tym, że spaliśmy razem, a ja
właściwie tylko drzemałam, bojąc się, że go przygniotę. Rano strasznie
bolała mnie głowa, mdliło mnie okropnie, myślałam, że zemdleję.
Gdybyś nie mogła otworzyć Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, nie
wiem, co bym zrobiła. Dzięki. — Weronika upiła łyk z podanej przez
Karolę filiżanki. — Wyobraź sobie, że nawet na kawę nie miałam
ochoty.
— No to naprawdę musiało być z tobą kiepsko. A jak jest teraz?
— OK. Wzięłam dwie tabletki i przeszło.
— No, to dobrze. Pokaż go jeszcze.
Weronika odsłoniła chustkę, domyślając się słusznie, że chodzi o
kota, a nie o ból głowy.
— Ale śliczny! I jaki fajny kolor! Jak węgiel posypany
cynamonem!
— Cynamon! Nie wiedziałam, jak go nazwać, ale to jest dobre!
Cynamon — to do niego pasuje.
— Albo Ancymon, jeśli coś zbroi — dopowiedziała Karola i obie
jednocześnie odwróciły się na dźwięk dzwoneczka przy wejściu.
W drzwiach stała kobieta. Wysoka, płaska jak deska, w
trykotowej, niegdyś zapewne granatowej bluzce i znoszonych dżinsach
— wyglądała jak wykrzyknik na tle wypieszczonego wnętrza Piwnicy
pod Liliowym Kapeluszem; jak wyrzut sumienia przypominający
Weronice, że poza stworzoną przez nią enklawą jest inny świat. A teraz
ten świat, o którym wygodniej było nie pamiętać, przyjął postać kobiety
próbującej naciągniętym rękawem zasłonić pokaźny siniak na ręce.
Kobiety, która gdzieś po drodze straciła uśmiech i blask oczu.
I oto ta kobieta stała właśnie w progu Piwnicy pod Liliowym
Kapeluszem, niezdecydowanie skubiąc pasek zniszczonej torebki.
Wahała się. Wreszcie z ociąganiem zamknęła drzwi.
Jej ciche „dzień dobry” zabrzmiało jak „przepraszam, że żyję”.
Wniosła ze sobą zapach niepewności i gotowanej kapusty.
Weronika nie chciała jej spłoszyć. Po kilku miesiącach
prowadzenia kawiarni dobrze wiedziała, że ludzie przychodzą tu
niekoniecznie po to, żeby napić się dobrej kawy. I czasami ich
oczekiwania mają niewiele wspólnego z tym, co figuruje w menu.
Kobieta przez chwilę rozglądała się niepewnie, a potem podeszła
do baru.
— Poproszę herbatę. — Nie przestawała skubać paska i nerwowo
przygryzała wargi. — Najtańszą — dodała ciszej. — Czy za cukier płaci
się dodatkowo?
— Cukier jest wliczony w cenę. I cytryna też.
— To poproszę z cytryną. I z cukrem.
Wybrała stolik w kącie, niedaleko baru. Powiesiła torebkę na
oparciu krzesła, ale zaraz sięgnęła do niej, nerwowo przerzuciła
zawartość, nim znalazła portfel, zajrzała do środka i uspokojona
odwiesiła torebkę z powrotem. Czekając na herbatę, niespokojnie
bębniła palcami po zielonym kartonie zastępującym obrus, przekładała
kredki w glinianym pojemniczku i zerkała na kolaże zrobione z
rysunków gości, które zdobiły ściany kawiarni.
— Proszę. — Weronika postawiła na stoliku fikuśny czajniczek,
filiżankę i smakowicie pachnącą szarlotkę na ciepło z lodami i
cynamonem.
— Ale... — zaniepokoiła się kobieta — ja nie zamawiałam ciasta.
— Szarlotka od firmy. Gratis.
— Jak to?
— Jest pani setną klientką w tym miesiącu — wymyśliła szybko
Weronika. — To taka nasza promocja.
— To znaczy, że mi się poszczęściło? Poszczęściło mi się?!
Naprawdę?! — powtórzyła z radosnym niedowierzaniem kobieta.
Krzątając się za barem i rozmawiając z Karoliną, Weronika od
czasu do czasu czuła na sobie wzrok jedynej w tej chwili klientki, lecz
gdy tylko ich spojrzenia spotkały się, tamta spuszczała głowę. Lody
topiły się, szarlotka stygła, a kobieta wodziła palcami po obrzeżach
filiżanki, jakby rozpoznając zapomniane kształty, gładziła jej ścianki,
pieściła uszko; zapamiętała się cała w tej czynności i nie istniało już dla
niej nic poza tą filiżanką. Potem powoli uniosła ją do ust. Przymknęła
oczy.
Weronika wcale nie dała jej najtańszej herbaty. Zaparzyła jedną z
najlepszych. Swoją ulubioną. I teraz patrzyła, jak kobieta popija ją
małymi łykami, a napięcie spływa z jej ciała, rysy twarzy stopniowo
miękną i łagodnieją... I nie przypomina już zesztywniałego
wykrzyknika, tylko kroplę atramentu — rozpływającą się kroplę, która
kryje w sobie mnóstwo możliwości...
Dźwięk dzwoneczka spłoszył magię. Bursztynowa strużka
spłynęła po ręce kobiety.
— O, jest już pani — ucieszył się Małomówny, widząc Weronikę.
— To ja sobie usiądę przy moim stoliku i poproszę to, co zwykle.
Wyciągnął z torby wysłużony laptop i zaraz rozległo się miarowe
stukanie w klawiaturę. Małomówny potrafił tak pisać i pisać godzinami,
klawisze milkły tylko na moment, kiedy sięgał po drinka albo gdy
szukał natchnienia, wodząc oczami za Weroniką. Kiedyś, gdy wypił
więcej alkoholu, a nie jednego drinka jak zwykle, wyznał jej, że pisze
powieść i że nigdzie indziej nie idzie mu tak dobrze, jak w Piwnicy pod
Liliowym Kapeluszem, i to tylko w obecności Weroniki. Na panią
Karolinę też lubi sobie popatrzeć, ale... Nie dokończył, spłonił się jak
nastolatek i wyszedł, zapomniawszy zapłacić. Uregulował rachunek przy
najbliższej okazji, przepraszając za zaniedbanie, i nigdy więcej do
tematu nie wrócił. Weronika kilka razy próbowała zagadywać go o
powieść, ale ucinał rozmowę, więc dała spokój.
Właściwie nic o nim nie wiedziała. Nie znała nawet jego imienia...
A przecież należał do stałych bywalców. Czasami przychodził dzień w
dzień, czasami nie było go kilka dni, ale gdy kiedyś nie zjawiał się przez
prawie miesiąc, pusty stolik, przy którym zazwyczaj siadywał, jakoś
szczególnie często przyciągał wzrok Weroniki. Niepokoiła się i różne
myśli przychodziły jej do głowy.
Lecz pewnego dnia Małomówny pojawił się znowu. Jak zwykle w
golfie i sztruksowej marynarce w stylu angielskiego profesora. Z
nieodłącznym laptopem. Tylko że tym razem zamiast drinka zamówił
wodę. Miał trochę podpuchnięte oczy i wolniejsze ruchy. Częściej
przerywał pisanie i zamyślał się, bezwiednie głaszcząc klawiaturę. A po
jakimś czasie wszystko wróciło do normy.
Weronika rozejrzała się po swoim królestwie. Kochała to miejsce.
Pokochała je od pierwszego wejrzenia, a nawet wcześniej. Od momentu,
kiedy dowiedziała się, że cioteczna babka, która widziała Weronikę
zaledwie kilka razy w życiu, zapisała jej tę piwnicę w testamencie.
Z przeznaczeniem na kawiarnię.
Bo ciotka Zofia — dobrze zakonserwowana, elegancka starsza
pani, która własnych dzieci nie miała, a ciotecznym wnukom kazała
zwracać się do siebie „ciociu”, ponieważ, jak mawiała, setki jeszcze nie
ma, więc niby dlaczego niby miałyby mówić do niej „babciu” — ciotka
Zofia, która nosiła koronkowe bluzki i prawdziwe perły, ta właśnie
ciotka Zofia zapamiętała opowieść Weroniki o kawiarni, którą założy,
kiedy będzie duża. Weronika była wtedy jeszcze w podstawówce, ale
ciotka rozmawiała z nią jak z dorosłą. Zadawała mnóstwo pytań i
uważnie słuchała jej odpowiedzi.
A na koniec powiedziała:
— Życzę ci, dziecko, żeby to się spełniło.
Powiedziała to jakoś tak inaczej. Z mocą. I pewnie dlatego ilekroć
w głowie Weroniki rodziły się wątpliwości, ilekroć napotykała
przeszkody, a wizja wymarzonej kawiarni znikała, tylekroć te życzenia
wracały.
Wracały, bawiąc się zbiegami okoliczności.
A to wypadały z albumu razem ze zdjęciem ciotki Zofii, które
zupełnie nie wiadomo jak tam zawędrowało (Weronika gotowa była
przysiąc, że go nigdy wcześniej nie widziała), a to stawały się echem
słów skierowanych wcale nie do Weroniki, ale do kogoś zupełnie
innego, a to spoglądały na nią spomiędzy wierszy artykułu o kobiecie,
która postawiła wszystko na jedną kartę, żeby założyć wydawnictwo.
I dlatego Weronika pokochała tę darowaną przez ciotkę piwnicę
bezwarunkowo, pokochała ją miłością dla innych niezrozumiałą, bo
podczas gdy inni zauważali betonowe góry i doliny na podłodze, wilgoć
na ścianach i smród stęchlizny, ona widziała wymarzoną kawiarnię. I
wiedziała już nawet, że nazwa Piwnica pod Liliowym Kapeluszem
będzie doskonale do niej pasowała. W wyobraźni ujrzała liliowy
kapelusz ciotki Dory (drugiej patronki marzeń Weroniki) nad barem,
którego jeszcze nie było, i poczuła aromat świeżo mielonej kawy.
I... dziwne, że inni tego nie widzieli: postać ciotki Zofii była
przecież taka wyraźna, oni tymczasem zachowywali się, jakby jej wcale
nie było. Nawet ten prawnik od testamentu, którego ciotka musnęła
przelotnie koronkowym rękawem, niczego nie dostrzegł. Weronika zaś
już dawno nauczyła się, że nie o wszystkim, co widzi, należy mówić,
więc tylko mrugnęła do ciotki porozumiewawczo, gdy nikt nie patrzył.
A ciotka szepnęła bezgłośnie na pożegnanie:
— Życzę ci, dziecko, żeby się udało.
I udało się. Udało się, choć nie od razu, bo przecież najpierw
Weronika musiała ukończyć studia, pojeździć po świecie, żeby poznać
tajniki kawy i zarobić pieniądze (ciotka Zofia trochę gotówki też
zostawiła, ale to było za mało). A gdy wiedziała już, jak zrobić
doskonałe cappuccino i latte, ile czasu powinno się parzyć espresso,
żeby crema była idealna, gdy już nauczyła się odróżniać niuanse
smakowe różnych rodzajów kawy, gdy zrobiła kurs baristy i
popraktykowała w palarniach i kawiarniach, gdy już wiedziała o kawie
tyle, że mogła robić własne eksperymenty, zabrała się za remont
piwnicy. Sama zaprojektowała wystrój wnętrza, osobiście doglądała
robót i dopieszczała szczegóły.
I udało się. Piwnica pod Liliowym Kapeluszem miała swój klimat.
Nieraz zdarzało się, że ktoś, kto wpadł tu jedynie na szybką kawę,
urzeczony miejscem zostawał na dłużej. W kilka miesięcy kawiarnia
Weroniki zdobyła więc sobie całkiem pokaźne grono stałych klientów.
A byli to ludzie tak różni, że trudno znaleźć dla nich wspólny
mianownik.
Bo co wspólnego miał na przykład Małomówny z kobietą siedzącą
teraz przy sąsiednim stoliku lub grupka studentów-artystów, którzy
zdawali się traktować życie jak wieczny happening, z dystyngowanymi
starszymi paniami zawsze odwiedzającymi Piwnicę pod Liliowym
Kapeluszem po zebraniu kółka charytatywnego? A chłopak o przebitych
kilkoma kolczykami łukach brwiowych, chroniący pokaleczoną duszę
czarną koszulką z napisem „Fuck!”, cóż mógł mieć wspólnego z Alą —
studentką pierwszego roku ekonomii o wyglądzie grzecznej
dziewczynki? Siadywali przy najbardziej oddalonych od siebie
stolikach, ona z otwartym podręcznikiem i latte z podwójną ilością
mleka i cynamonem, on ze słuchawkami na uszach i dużym kubkiem
Arabica Indie Monsooned Malabar, czarnej i gorzkiej, bez żadnych
dodatków.
— Zawsze ta sama kawa... — zagadnęła go kiedyś Weronika.
— Zastanawiam się, czy warto czekać — odpowiedział pozornie
bez związku. — Pani wie, jak uzyskuje się tę kawę?
Weronika przytaknęła. Wiedziała, że Monsooned Malabar wymaga
czasu. Dawniej kawowe ziarna płynące statkami do Europy długo
nasiąkały wilgotnym, morskim powietrzem. A potem wybudowano
Kanał Sueski, statki płynęły krócej i po raz kolejny okazało się, że
szybciej wcale nie znaczy lepiej. Bo kawa nie smakowała już tak jak
kiedyś. I dlatego obecnie ziarna Monsooned Malabar, zanim wyruszyły
w świat, nabierały smaku, leżakując wystawione na działanie letniego
monsunu...
— No właśnie...
Tak się wtedy skończyła ich rozmowa, bo weszli następni klienci,
ale przy innej okazji chłopak powiedział coś więcej. Miał już dość. Dość
zakłamania, fałszu, pozorów. Dość toksycznej atmosfery domu, a
właściwie trudno było nazwać domem ten przypominający pałacyk,
ogromny budynek, pozwalający jego mieszkańcom prawie się nie
spotykać, wybudowany przez ojca po to, żeby się pokazać, żeby
udowodnić innym, że osiągnął sukces. Sceneria, w której mieli
odgrywać szczęśliwą rodzinę i przyklaskiwać wszystkim poczynaniom
ojca. Bo to przecież on zapewnił rodzinie ten luksus. To przecież dzięki
niemu syn dostawał największe kieszonkowe w klasie, chodził do
prywatnej szkoły, miał korepetytorów z tytułami doktorskimi, wyjeżdżał
na luksusowe wakacje, a sprzętu komputerowego i muzycznego
zazdrościli mu wszyscy koledzy. To przecież dzięki niemu żona mogła
nie pracować, ubierać się w najdroższych sklepach, przesiadywać z
koleżankami w najmodniejszych restauracjach i jeździć do SPA, kiedy
tylko zapragnęła. W zamian za to mieli udawać, że nie mają pojęcia o
jego kochankach, i z uśmiechem pozować do rodzinnych zdjęć. Bo ojcu
ostatnio zamarzyła się kariera polityczna. Obojętne w jakiej partii. Byle
wygrywającej. Matka udawała, że wszystko jest OK, i tylko coraz
częściej wychodziła z domu i coraz częściej wracała pijana. Ukrywała
wódkę w szafie z ubraniami.
A Mateusz?
Mateusz liczył dni do pełnoletności (wtedy było ich trzysta
trzydzieści dwa, teraz pewnie gdzieś z setkę mniej) i popołudniami
pracował na budowie. Żeby nauczyć się fachu i uzbierać trochę
pieniędzy. Bo po ukończeniu osiemnastki nie zamierzał zostawać w
domu ani dnia dłużej. Wyprowadzka, praca i szkoła zaoczna.
Tylko czasami... Czasami, gdy życie za bardzo mu dopiekło,
przychodziły mu do głowy różne myśli... straszne... Wcale ich nie
chciał, ale one szły za nim wszędzie; do pubu, do szkoły, na dyskotekę.
Próbował je wypocić na siłowni albo wybiegać w parku, ale nic z tego
i... („ale niech się pani nie śmieje” — powiedział wtedy Weronice), i
tylko tutaj, w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, udawało mu się je
zgubić. Trafił tu kiedyś przypadkiem, a myśli zostały za drzwiami i
chyba nie chciało im się czekać, bo już nie wróciły tamtego dnia, więc
gdy dopadły go znowu, chciał sprawdzić, czy to działa.
I zadziałało.
Działało za każdym razem, dlatego tu przychodził.
— I może pani sobie myśli, że ja tu głupoty opowiadam, ale
naprawdę tak jest — powiedział, dopijając kawę.
Wierzyła mu. A niby dlaczego miałaby mu nie wierzyć? I zanim
jeszcze w słoju z Monsooned Malabar widać było dno, już zamawiała
kolejną dostawę, żeby nigdy nie zabrakło kawy dla Mateusza.
Mateusz z Alą czasem mijali się w Piwnicy, ale Mateusz nie
zwracał uwagi na Alę. A Ala przeważnie patrzyła w książkę. I w swoją
latte.
To Łukasz spełnił rolę katalizatora. Karola była wtedy chora, a w
piątkowy wieczór jak zwykle na brak gości w Piwnicy pod Liliowym
Kapeluszem nie można było narzekać.
— Monsooned Malabar na piątkę, latte na trójkę — zarządziła
Weronika, oddając Łukaszowi tacę.
Ala wyszła akurat do toalety, zostawiając na stoliku otwartą
książkę, a Mateusz zajęty rozmową przez telefon w pierwszej chwili nie
zwrócił uwagi na zamianę.
— Proszę pana — dziewczyna postawiła na kontuarze przed
Łukaszem kubek czarnej kawy — zamawiałam latte.
— A ja Monsooned Malabar. — Odstawiona przez Mateusza latte
z podwójnym mlekiem i cynamonem przytuliła się do czarnej, gorzkiej
Monsooned Malabar.
Tego wieczoru Ala i Mateusz wyszli razem z Piwnicy pod
Liliowym Kapeluszem...
— To ja już lecę! — Karola przerwała rozmyślania Weroniki. —
Wrócę za jakieś dwie godziny.
— OK.
Weronika bardzo lubiła leniwe wczesne popołudnia w Piwnicy pod
Liliowym Kapeluszem, ot, takie jak to właśnie, kiedy wszystko miało
swoje miejsce, a ona nie musiała się nigdzie spieszyć. Spokojnie
dokończyła kawę i wyniosła filiżankę na zaplecze.
— Zejdź, no zejdź, nie słyszysz? Zejdź! — Małomówny mówił
coraz głośniej.
Weronika wyjrzała z zaplecza.
Małomówny stał przy stoliku wpatrzony w swój laptop, na którym
leżał... kot. Leżał na grzbiecie, z łepkiem opartym o ekran, i bez
pośpiechu oblizywał łapę, nie przejmując się niczym.
— Cynamon, co ty wyprawiasz?! — Weronika przeniosła kota na
podłogę, ale zanim Małomówny zdążył usiąść, Cynamon już był z
powrotem na klawiaturze.
— Ale ty jesteś uparty. — Weronika wzięła kota na ręce. —
Chodź, dam ci mleka.
Cynamon mlekiem nie pogardził, miseczkę opróżnił
błyskawicznie, po czym wybrał się na zwiedzanie Piwnicy pod
Liliowym Kapeluszem. Obszedł stoliki, obwąchał wszystkie kąty, otarł
się o nogi kobiety, która kończyła właśnie jabłecznik, pozwolił się jej
pogłaskać, na chwilkę przysiadł na okiennym parapecie, ale
najwidoczniej mu się tam nie podobało, bo wrócił do Małomównego i
wskoczył mu na kolana. Małomówny zesztywniał. Ale kot wcale się nie
przejmował, że jest nieproszonym gościem. Rozłożył się wygodnie,
zamknął oczy i zaczął mruczeć.
— Zabiorę go — zaproponowała Weronika.
— A co mi tam — odpowiedział bohatersko Małomówny. —
Niech sobie leży.
Więc leżał. Leżał i mruczał tak głośno, jakby ćwiczył przed
światowym konkursem kociego mruczenia, w którym zamierzał
zakasować konkurencję. A tymczasem Małomówny nie wiedział, co ze
sobą zrobić. Pisanie zupełnie mu nie szło. Siedział sztywno, jakby kij
połknął, od czasu do czasu zerkając na kota.
— Chciałabym zapłacić. — Kobieta przerwała Weronice
obserwację. — Pani ma na imię Weronika?
— Tak, a pani? — odruchowo spytała Weronika.
— Ja? Karpieluk. Karpieluk Anastazja.
— Anastazja... Piękne imię.
— A co mi tam po nim. Po nazwisku mnie wołają albo Krycha. Bo
na drugie mam Krystyna.
— A wie pani, co znaczy Anastazja?
— A coś w ogóle znaczy? — zdziwiła się kobieta.
— Zmartwychwstała. Anastazja to po grecku zmartwychwstała.
— Zmartwychwstała? Wie pani, ja dzisiaj pierwszy raz w życiu
coś wygrałam — dodała pozornie bez związku — i... — Zawahała się.
— Muszę już iść. Do widzenia.
— Do widzenia, pani Anastazjo.
Ich spojrzenia się spotkały. I w tym momencie Weronika
dostrzegła w oczach Krychy Karpieluk cień Anastazji. Mignął zaledwie
przez ułamek sekundy i znikł. Ale Weronika była pewna, że go widziała.
*
Dobrze, że tam poszła. Teraz przynajmniej wie, że nie ma się co
niepokoić. Ta Weronika jest w porządku. A Anastazja znaczy
Chmielewska Joanna M Sukienka z mgieł
Dorocie Aldonie z podziękowaniem za rogaliki, przegadane noce i to, co między słowami...
Weronikę wychowały koty. Iris, Mores, Esmeralda, Barnaba, Diki... W jej domu koty były zawsze. Najwcześniejsze wspomnienie Weroniki to Iris — chuda, czarna kotka zwinięta w kłębek na fotelu tuż obok łóżeczka, tak blisko, że wystarczyło wysunąć rękę przez szczebelki, żeby dotknąć miękkiego futerka i już nie tylko słyszeć, ale też poczuć palcami mruczenie, to mruczenie, które sprawiało, że oczy zamykały się same, a Weronice wcale nie chciało się ich otwierać, bo było jej tak dobrze... Czasami Iris wskakiwała do łóżeczka i wtedy było jeszcze lepiej. Zanurzona w ciepłą miękkość dziewczynka nie wiedziała już, czy to mruczy Iris, czy też kotka jakimś cudownym sposobem nauczyła mruczeć i ją. Na fali tego mruczenia Weronika unosiła się gdzieś w błogość nieopisaną i nawet kiedy chciało jej się siku, nie ruszała się, żeby nie spłoszyć Iris. Kiedyś się przez to posikała. Zmoczyła łóżko. Tak bardzo bała się, że mama będzie krzyczeć. Bo chociaż Weronika ciągle jeszcze spała w dziecięcym łóżeczku, to przecież już od dawna chodziła bez pieluchy. Mama nie gniewała się jednak wcale, tylko zbadała ją, tak jak badała swoich pacjentów — dotykając czoła, sprawdzając, czy nie ma gorączki, macając brzuch. Potem kazała nasikać do słoiczka i spytała, czy nic ją nie boli, a Weronika żałowała, że nie, bo może gdyby coś bolało, to mama siedziałaby z nią i wcale nie poszła do pracy. „Może zbadają to siku w słoiczku i znajdą tam coś takiego, że mama będzie musiała zostawić swoich pacjentów i pobędzie ze mną w domu” — myślała z nadzieją. I wyobrażała sobie, że pójdzie z mamą na spacer, a potem mama poczyta jej książkę i wreszcie nigdzie nie będzie się spieszyć. Ale niestety nic nie znaleźli, mama powiedziała, że Weronika jest całkiem zdrowa i poszła do pracy jak zwykle, a ona została z panią Czesią czy z panią Kasią, a może to była pani Halinka, tego nie pamiętała; bo te panie, które miały się nią opiekować, zmieniały się bardzo często i właściwie wcale się nią nie zajmowały, tylko ciągle
malowały paznokcie albo oglądały telewizję i napominały, żeby nie rozrzucała zabawek, bo potem trzeba je sprzątać. I żeby bawiła się ciszej, bo telewizora nie słychać. Opiekunki Weroniki ciągle się zmieniały. Iris była zawsze. Iris, która podobno kiedyś, gdy całkiem maleńka Weronika zakwiliła, próbowała jej podsuwać swoje sutki do ssania; Iris, która słysząc płacz Weroniki, szła po jej mamę i ciągnęła ją za spódnicę; Iris, która nie spieszyła się do żadnych pacjentów, nigdy nie malowała paznokci, nie oglądała telewizji i zawsze miała czas dla Weroniki — bawiła się z nią w chowanego, goniła kłębek włóczki lub dmuchnięte przez dziewczynkę piórko, oblizywała jej wysmarowane masłem palce i stłuczone kolana. Iris była zawsze... chociaż miała też swoje kocie sekrety i czasami znikała z domu na kilka godzin. Weronika bała się wtedy, że coś jej się stanie albo znajdzie sobie jakąś inną dziewczynkę do kochania i już nigdy nie wróci. Ale Iris wracała. Wracała pachnąca tajemnicą, odrobinę obca — i chwilę trwało, zanim oswoiły się ze sobą na nowo. Weronika zazdrościła jej tych wypraw i czasami marzyła, że zmienia się w kota i biegają z Iris po lesie, wskakują na drzewa, gonią motyle, tarzają się w trawie i rozmawiają po kociemu. I nie ma już między nimi żadnych tajemnic, a Weronika nie musi siedzieć z panią Czesią czy z panią Kasią albo z panią Irenką i czas do powrotu mamy nie dłuży się już tak strasznie. I może wybiegać za furtkę i chodzić gdzie chce, i nikt nie każe jej być cicho, żeby nie przeszkadzać pacjentom, tym pacjentom, którzy przychodzą do gabinetu do mamy i taty, kiedy rodzice wracają z pracy w szpitalu, i zabierają rodzicom czas. I już zupełnie nie wystarcza go dla Weroniki. A nawet kiedy kolejka pacjentów zniknie wreszcie spod drzwi, rodzice ciągle jeszcze o nich rozmawiają i Weronika w ogóle nie ma szans, żeby cokolwiek powiedzieć. Potem mycie, szybki buziak na dobranoc i do łóżka. Czasami udaje się zatrzymać mamę albo tatę na dłużej, ale przeważnie mówią, że są zmęczeni i jutro rano znowu muszą iść do pracy, i żeby Weronika poczekała na niedzielę. Weronika czeka więc niecierpliwie na tę niedzielę, a potem okazuje się, że któreś z
rodziców ma dyżur i nie pojadą wszyscy razem do kina. Gdyby mogła zmieniać się w kota, to tyle ciekawych rzeczy by się działo, że może nie myślałaby bez przerwy, kiedy ci rodzice wreszcie wrócą. I gdyby była kotem, to schowałaby się pod tą wielką szafą w gabinecie i popatrzyłaby, co tata i mama robią tam tak długo z tymi pacjentami. „Ale to byłoby fajne” — myślała Weronika, a leżąca na jej kolanach Iris mruczała coś po swojemu i dziewczynka nie miała pojęcia, czy kotka zgadza się z nią, czy nie. Iris... To dla Iris Weronika nauczyła się mówić „r”, bo denerwowała się, że nie może dobrze wymówić imienia kotki. Ćwiczyła wytrwale, męcząc „czarną krowę w kropki bordo” czy też raczej „czalną klowę w klopki boldo” wiele razy dziennie, a kiedy wreszcie wyszło jej to „r”, pobiegła nie do mamy, nie do taty, tylko do Iris właśnie i wymawiała jej imię z nabożeństwem, powtarzając: — Iris, Iris, Iris, zobacz, już umiem. A Iris najwidoczniej zrozumiała, ile to dla niej znaczy, bo wskoczyła dziewczynce na kolana i mruczała tak pięknie, tak pięknie jak jeszcze nigdy i siedziała jej na kolanach długo, bardzo długo, a Weronika głaskała kotkę, szepcząc cichutko: — Iris... Iris... I siedziałyby tak jeszcze dłużej, gdyby mama nie zawołała Weroniki na kolację. Miska Iris też była pełna, ale kotka nawet do niej nie podeszła, tylko wyciągnęła się pod stołem, opierając łepek o stopy dziewczynki, i dzięki temu Weronice było tylko trochę smutno, gdy mama nie zauważyła, że powiedziała: „Chcę chleba z serem”. Powiedziała „serem”, a nie „selem”, ale mama tego nie zauważyła. Tata też nie. Nie zauważyli tego, chociaż w czasie tej kolacji jeszcze kilka razy prosiła o ser. Jeden plasterek zjadła sama, a resztę ukradkiem wsunęła pod stół, prosto do pyszczka kotki. Oprócz Iris był jeszcze Mores, pręgowany kocur z nadszarpniętym uchem, który przybłąkał się, kiedy Weronika dobrze już wymawiała „r”, a jej dziecięce łóżeczko zastąpił śliczny pomarańczowy tapczanik. Weronika doskonale pamiętała ten dzień, kiedy rodzice zabrali ją
do sklepu meblowego i zobaczyła ten tapczanik stojący samotnie w sklepowym kącie. I była pewna, że czeka tu właśnie na nią. Nie chciała oglądać żadnego innego, chociaż tata mówił, że ten drugi, granatowy, byłby praktyczniejszy, i że może w innym sklepie znajdą jeszcze lepszy, że trzeba najpierw zobaczyć, a nie tak od razu kupować. Ale Weronika uparła się i już! Uparła się, chociaż pragnęła, żeby ten dzień bardziej świąteczny niż niedziela trwał jak najdłużej — ten dzień, kiedy rodzice zostawili wreszcie pacjentów, mama trzymała Weronikę za rękę, a tata pytał, pod którą ścianą w swoim pokoju chciałaby postawić nowy tapczanik. Rozmawiali z nią! Nareszcie z nią rozmawiali, chociaż nie miała cukrzycy, zapalenia opon mózgowych, stanu przedzawałowego ani żadnej z tych chorób, z którymi przychodzili pacjenci. Nie miała nawet gorączki ani kaszlu, była zupełnie zdrowa, a rodzice i tak się nią interesowali. Dlatego Weronika chciałaby chodzić po sklepach jak najdłużej, byle tylko nie wracać do domu, bo tam na pewno czekała już kolejka pacjentów, a tutaj rodzice byli tylko dla niej; chciałaby, żeby ten czas trwał i trwał. Ale nie mogła przecież zostawić tapczanika w kolorze pomarańczy, tapczanika, który czekał tu specjalnie na nią; nie mogła go zostawić, bo jeśli nie kupią go teraz, to w następnym sklepie rodzice mogą znaleźć jakiś inny i już nie będą słuchać Weroniki, wezmą tamten i już. A wtedy ten tapczanik, który czekał na nią, wyblakłby z tęsknoty i już nie przypominałby pomarańczy, tylko spraną ścierkę, i nawet jeśli ktoś by go kiedyś kupił (ale czy ktoś chciałby tapczanik w kolorze spranej ścierki?), nawet jeśli znalazłby się ktoś taki, kto zabrałby go do domu, to i tak tapczanik nigdy nie byłby szczęśliwy, bo tęskniłby za Weroniką. A ona też myślałaby o nim i na żadnym innym nie mogłaby spać spokojnie. Wyrzekła się więc czasu świątecznego i wyszli wszyscy razem ze sklepu z tapczanikiem, i nawet nie poszli już na lody, co też było w planach, bo tapczanik nie mieścił się do ich samochodu, a pan mógł im go zawieźć tylko teraz, więc pojechali do domu, gdzie pod drzwiami na tatę czekał już pacjent, a potem przyszło jeszcze dwóch („Bo my nie
wiedzieliśmy, panie doktorze, że pan dzisiaj nie przyjmuje”) i tata przyjął ich oczywiście, a Weronika, głaszcząc zapakowany tapczanik, czekała, aż tata skończy. Przyszedł wreszcie, rozpakował tapczanik i ustawił go blisko okna — zgodnie z życzeniem Weroniki, która chciała, żeby stał gdzie indziej niż jej dziecinne łóżeczko. A potem Weronika, mama i tata sprawdzali, czy jest wygodny, i znowu było świątecznie i tak domowo jak nigdy. Był wygodny, naprawdę wygodny, wszyscy tak uważali, nawet Albert — miś, do którego przytulała się Weronika, kiedy nie było przy niej Iris — Albert też wolał tapczanik niż stare łóżeczko. Tylko Iris nieufnie obwąchała nowy nabytek, a potem wróciła na swój stary fotel. Ale kiedy pościelono tapczanik, Weronika wyciągnęła się na nim, a rodzice wyszli już z pokoju, Iris wskoczyła na poduszkę, a dziewczynka wtuliła się w nią jak zawsze i wdychając zapach kotki wymieszany z zapachem świeżej pościeli, nowego tapczanika i maminych perfum, poczuła, że tak właśnie pachnie szczęście... Ach, gdyby mogła zamknąć ten zapach w butelce, miałaby magiczne lekarstwo na smutek! Tak bardzo żałowała wtedy, że nie jest czarodziejką... Pomarańczowy tapczanik wchłonął jednak chyba trochę szczęścia i Weronika naprawdę bardzo go polubiła. Mores zresztą też. Po powrocie ze swoich wielodniowych kocich wypraw wyciągał się na nim jak długi, przymykał oczy i mruczał. Zachęcona tym mruczeniem Weronika czasami siadała obok i próbowała go przytulić albo pogłaskać, ale wtedy natychmiast przestawał mruczeć i poruszał nerwowo ogonem. O nie, nie zamierzał tolerować żadnych pieszczot, kiedy nie miał na nie ochoty. Za to kiedy miał, wskakiwał Weronice na kolana, a ona szczęśliwa, że została wybrana, potrafiła siedzieć tak bardzo długo, głaszcząc go powoli, miarowymi ruchami, tak jak lubił; i nawet kiedy cierpły jej nogi, nie ruszała się, żeby nie spłoszyć kota. Mores łaskawie pozwalał na te pieszczoty, a gdy już mu się znudziło, bez uprzedzenia zeskakiwał z kolan i odchodził. Nigdy nie reagował na „kici, kici”, znikał na kilka dni, wracał, kiedy mu się podobało, nierzadko ze skaleczoną łapą lub podrapanym pyskiem. Bo Mores był kotem walecznym. Gdy tylko się pojawił, od razu
nauczył okoliczne koty moresu (stąd jego imię). Od tej pory omijały ich podwórko szerokim łukiem. A Weronikę nauczył, że z kotem należy się liczyć. O tak, Mores był zupełnie inny niż Iris. Pieszczoty z Iris były codziennością, pieszczoty z Moresem — świętem. Potem były w życiu Weroniki inne koty: kapryśna Esmeralda, leniwy Barnaba, zaczepny Diki. Właściwie zawsze był w domu jakiś kot, bo rodzice uważali, że obecność zwierząt dobrze wpływa na dziecko. Weronika, która nie chodziła do przedszkola (przedszkole znajdowało się w przeciwnym kierunku niż szpital, poza tym rodzice uważali, że przedszkole to wylęgarnia zarazków) i prawie nie miała kontaktów z dziećmi (w sąsiedztwie dzieci nie było, a kuzyni, których spotykała przy okazji rodzinnych uroczystości, mieli po kilkanaście lat), myślała, że tak jest wszędzie; że wszyscy rodzice biegają z pracy do gabinetu i że w domach innych dzieci też ciągle zmieniają się opiekunki, i wtedy nagle zamiast pani Czesi zjawia się pani Halinka, a pani Czesia nie przychodzi już nigdy, chociaż obiecała, że pokaże Weronice zdjęcie swojego kota — Weronika tak bardzo chciała je zobaczyć, bo zupełnie nie mogła sobie wyobrazić swojej opiekunki z tym kotem, że ona go głaszcze albo trzyma na kolanach; wyobraźnia podsuwała jej tylko obraz pani Czesi przepędzającej kota miotłą. Weronika myślała, że wszystkie dzieci mają koty. Była o tym święcie przekonana, toteż gdy w odpowiedzi na pytanie: „Jak się nazywa twój kot? ” — zadane Agnieszce, rówieśniczce poznanej przed chwilą na imieninach pani Teresy, znajomej rodziców — usłyszała: „Ja nie mam kota”, po prostu nie mogła w to uwierzyć. — Jak to? Nie masz kota, który się tobą opiekuje? — Co? — Naprawdę nie masz kota? — Nie! Za to ty masz na pewno! W głowie! — zdenerwowała się Agnieszka. A potem wszystkie dzieci zaczęły się śmiać. Najpierw Krzysiek, który ciągle wycierał nos w rękaw, po nim Agnieszka, Mariusz, Ania, a w końcu i Małgosia.
Małgosia, o której Weronika pomyślała, że chciałaby zaprosić ją do domu. I mogłyby razem bawić się w sklep albo w szpital, w co tylko Małgosia by chciała. I pokazałaby jej swoje zabawki. A może nawet opowiedziałaby jej bajkę o tęczowych ludziach. Bajkę, którą Weronika sama wymyśliła. I nikomu jej jeszcze nie opowiadała. Ale Małgosi mogłaby opowiedzieć. Tak myślała przedtem. Ale teraz, kiedy Małgosia śmiała się razem z innymi, Weronika już nie chciała się z nią bawić. Wcale. — Co się stało? — usiłowała dowiedzieć się od dzieci pani Teresa, kiedy Weronika z płaczem przybiegła do mamy. — Bo ona nie umie się bawić w ciepło-zimno — usłyszała z drugiego pokoju Weronika. — Nie wie nawet, co to jest głuchy telefon! — W chińczyka też nie umie grać! I nie chodzi do przedszkola! — W nic nie umie się bawić! I ciągle coś gada o kotach. — Ona jest jakaś dziwna! To wtedy Weronika po raz pierwszy usłyszała, że jest dziwna. To słowo ukłuło ją jak drzazga i jak drzazga utkwiło gdzieś w środku, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Co z tego, że wreszcie poszła do przedszkola, nauczyła się bawić w głuchy telefon i grać w chińczyka i w warcaby, i w klasy, i w gumę? Co z tego, kiedy to słowo ciągle wracało. Prześladowało ją w przedszkolu i w szkole, wracało w szeptach koleżanek, w rzucanych ukradkiem na Weronikę spojrzeniach, w znaczących uśmieszkach. To dlatego nosiła długą grzywkę i zawsze rozpuszczone włosy. Żeby się przed nim schować. To dlatego garbiła się i uciekała wzrokiem. Żeby nie zwracać na siebie uwagi. Ale to nie pomagało. Nie pomagało wcale. I Weronika wiedziała, że nie pomaga. Tylko że... nie umiała inaczej. Bo nie umiała odróżnić, co dzieci uznają za normalne, a co nie. Czasami na przykład odpowiadała na pytanie, zanim rozmówca zdążył je zadać, i nie widziała w tym nic nadzwyczajnego, bo skoro wiedziała, o co chce ją zapytać, to po prostu odpowiadała i już. Ludzie dziwili się, skąd ona może to wiedzieć, a Weronika dziwiła się, że inni tego nie potrafią. W końcu — żeby nie wzbudzać sensacji — nauczyła
się czekać, aż pytanie padnie. — Nie męcz ich. Przecież one też chcą żyć — powiedziała kiedyś Darkowi z trzeciej „ce”. A powiedziała to spokojnie tylko dlatego, że Darek jej się podobał, chociaż po tym, co zrobił, podobał jej się jakby mniej. — Kto? — spytał zdziwiony. — Mrówki. — Jakie... — I nie dokończył, bo już wiedział, o co Weronice chodzi. Wracając z magazynku na boisko z piłką, po którą wysłał go nauczyciel, odbijał ją o ziemię, celując w łażące po chodniku mrówki. Tylko że... tylko że Weronika nie mogła tego widzieć! Nie mogła, bo była w tym czasie na boisku po drugiej stronie szkoły. I nie mogła od nikogo o tym słyszeć, bo po drodze Darek nikogo nie spotkał. I nikt go nie widział. Nikt. Był tego pewien. — Skąd wiesz? — spytał, patrząc na nią jakoś tak inaczej. — Wiem — odpowiedziała, nie wyjaśniając nic więcej, a Darek od tej pory zaczął jej unikać. Ale ona się tym specjalnie nie przejęła. Nie mogła już lubić go jak dawniej, bo nadal deptał mrówki, chociaż nie robiły mu nic złego, i zabijał pająki. Weronika zaś patrzyła pod nogi, żeby nie skrzywdzić jakiegoś stworzonka, nigdy nie zrywała kwiatów, a kiedy czasem zaczepiła o jakąś gałąź, głaskała ją przepraszająco. Starała się nie chodzić po trawie i kochała las, który rósł w pobliżu domu. Nie był to wielki las, ale Weronice wystarczał. Tam miała swoją Malinową Polanę i Poziomkowe Pole, Ziemię Ślimaków, gdzie trzeba było bardzo uważać, żeby nie wpaść na winniczka, i Krainę Krasnoludków. Weronika nigdy nie spotkała żadnego krasnoludka, ale przecież musiały tam mieszkać, bo to było miejsce wprost dla nich stworzone — skupisko omszałych kamieni, a między nimi miniaturowe korytarze, częściowo zarośnięte mchem maleńkie jaskinie, jakieś wykopane pod kamieniami norki... Godzinami potrafiła wypatrywać krasnoludków, siedząc nieruchomo, żeby ich przypadkiem nie przestraszyć. Widywała dzięcioły, zięby, kowaliki, wiewiórkę mieszkającą chyba gdzieś w pobliżu, bo bywała tu często, ryjówkę wracającą zapewne z odwiedzin u
krasnoludków, bo wybiegła z norki pod kamieniem, jaszczurkę zwinkę wygrzewającą się na trawie, nie mówiąc już o biedronkach, żuczkach, mrówkach, pająkach i innych małych stworzonkach, których wszędzie było pełno. Ale krasnoludków nie spotkała nigdy. Może nie miały do niej zaufania... Weronika lubiła wszystkie miejsca w lesie, a najbardziej kochała zagajnik pełen młodych brzóz, który nazwała Brzozowym Królestwem. Niektóre z rosnących tam drzew nie dorównywały wzrostem Weronice, zdarzały się wśród nich nawet zupełnie malutkie brzózki dzidziusie, dopiero co wyrosłe z ziemi, inne zaś były od niej wyższe. A największa ze wszystkich i najpiękniejsza była Królowa Brzoza. Weronika kładła się pod nią i czytała książkę albo, obserwując chmury na niebie, wymyślała różne historie lub też po prostu zamykała oczy i leżała tak, wsłuchując się w odgłosy lasu. W takich chwilach miała wrażenie, że jej ciało zakorzenia się w ziemi, a ona sama staje się częścią jakiejś większej całości, jest po trosze i lasem, i słońcem, i powietrzem, i kroplą rosy, nie przestając jednocześnie być sobą... To było niezwykłe uczucie i Weronika chciała je zatrzymać, ale nie potrafiła — niezwykła chwila mijała, a pozostawało tylko wspomnienie i tęsknota. Kiedy było jej źle, Weronika przytulała się do szorstkiego pnia Królowej Brzozy i rozmawiała z nią. Właściwie mówiła tylko Weronika, Królowa nie odzywała się wcale, ale dziewczynce to nie przeszkadzało. Czasami nie mówiła nic, tylko płakała, a zdarzało się i tak, że nie mogła płakać, chociaż chciała — bo może wtedy byłoby jej lżej — ale łzy nie płynęły i tylko gdzieś w środku, w brzuchu albo w piersiach, sama nie wiedziała gdzie, bolało ją tak strasznie, że aż trudno było oddychać. Tak czuła się wtedy, gdy przypadkiem usłyszała, jak mama mówi do taty: — Gdybyśmy nie mieli dziecka, to moglibyśmy tam pojechać i oboje zrobilibyśmy doktorat. Co to jest ten doktorat, Weronika nie wiedziała i nie rozumiała, czemu rodzice nie mogą go robić w domu. Przecież ona mogłaby im pomóc, gdyby jej tylko pokazali, jak to się robi. Chyba że to jest coś takiego, czego dorośli nie chcą pokazywać dzieciom, coś jak filmy dla
dorosłych. Ale jeśli tak, to Weronika mogłaby przecież siedzieć w swoim pokoju jak zawsze, a oni niech sobie robią ten swój doktorat. Wcale by im nie przeszkadzała. Takie myśli przebiegały jej przez głowę i próbowała je zatrzymać, żeby nie słyszeć tej najgłośniejszej, której zagłuszyć nie mogła i która powracała ciągle echem: „Gdybyśmy nie mieli dziecka...”; „Gdybyśmy nie mieli dziecka” — huczało w głowie Weroniki jak wyrzut i nie mogła nie myśleć, że jest dla rodziców przeszkodą, że gdyby nie ona, to mogliby zrobić sobie ten swój doktorat i mogliby siedzieć w szpitalu albo w gabinecie cały czas, mogliby tam spać i wcale nie musieliby przychodzić do domu, i nie musieliby myśleć o Weronice, i może wtedy... może wtedy byliby naprawdę szczęśliwi. Weronika chciała, żeby byli szczęśliwi, nawet jeśli to ich szczęście wydawało się jej niezrozumiałe i nawet jeśli w ich szczęściu nie było miejsca dla niej. I dlatego wrzuciła do plecaka ciepły sweter, kurtkę, koc, kawałek chleba, latarkę, kilka książek — nawet nie patrzyła jakich, bo słowa „Gdybyśmy nie mieli dziecka” nie pozwalały się skupić na niczym. Ale bez książek nie umiała żyć, wzięła więc kilka z półki z ulubionymi tytułami, zabrała jeszcze butelkę wody, szczoteczkę do zębów, przy paście się zawahała (była tylko jedna tubka, jeśli ją zabierze, czym mama i tata będą myć zęby?). „W ciągu jednego dnia może bakterie im zębów nie zniszczą, zresztą, rodzice mają więcej pieniędzy, więc sobie jutro kupią” — pomyślała, chowając pastę do plecaka razem ze świnką skarbonką, w której dzwoniły jakieś drobniaki. A potem wymknęła się z domu i pobiegła do Królowej Brzozy, a słowa ciągle dudniły jej w głowie i gniotły ją gdzieś w środku, gniotły tak mocno, że aż trudno było oddychać, i nie chciały wypłynąć łzami, nie chciały, chociaż Weronika zaciskała powieki z całych sił, ale to nic nie pomagało. Przywarła wtedy do Królowej z całych sił, aż kora wbiła się jej w ręce i w skronie, ale to dobrze, bo wtedy tam w środku bolało jakby trochę mniej. A potem zasnęła na kocu pod brzozą. Obudziła ją Iris, która siedziała przy niej na brzegu koca, a obok leżała nieżywa mysz, przyniesiona specjalnie dla Weroniki. Ta mysz ją rozczuliła. To dzięki niej wróciła do domu. I dzięki Iris. I dzięki Królowej Brzozie, która bezgłośnie szeptała, że przecież zawsze tu będzie. I że Weronika może do niej przychodzić, kiedy tylko zechce.
* Weronikę wychowały koty. I dlatego nie mogła spokojnie leżeć w łóżku, kiedy tam, na dworze, jakiś nieszczęśliwy kot miauczał przeraźliwie. Miauczał tak już od jakiegoś czasu, nie wiedziała jak długo, bo kocia skarga niedawno ją obudziła. Zegar wskazywał drugą, zatem spała zaledwie godzinę, a rano musiała wcześnie wstać, żeby załatwić jeszcze kilka spraw przed otwarciem kawiarni. Miała nadzieję, że kot wreszcie ucichnie, a ona z czystym sumieniem będzie mogła znowu zasnąć. Oczy zamykały się jej same i raz za razem zapadała w niespokojny półsen, z którego wyrywało ją kocie wołanie o pomoc. Wreszcie Weronika nie mogła już tego znieść. Zwlekła się z łóżka. Majowa noc była ciepła, a Weronice nie chciało się ubierać, włożyła więc tylko kapcie, z szafki z rupieciami wygrzebała latarkę i, starając się nie robić hałasu, wyszła przed blok. Miauczenie przerywane chwilami ciszy dochodziło gdzieś spod samochodów na parkingu, ale skąd dokładnie, tego nie potrafiła określić. — Kici, kici... — nawoływała — kici, kici... — Ale kot zamilkł i wcale się nie pokazywał. Weronika nasłuchiwała jeszcze chwilę, a skoro nic się nie działo, zawróciła w stronę domu. I wtedy kot rozpłakał się znowu. — Kici, kici... Kici, kici... — wołała Weronika, chodząc z latarką po parkingu i zaglądając pod samochody, a kot to milkł, to odzywał się znowu — za każdym razem z jakiegoś innego miejsca, tak jakby bawił się z nią w chowanego. Po jakimś czasie miała już tego serdecznie dość, ale przecież nie mogła tak zostawić bezradnego, przestraszonego zwierzaka. Najprawdopodobniej był to mały kociak, który zabłąkał się gdzieś pod samochodami i nie umiał stamtąd wyjść. Weronika nie miała pojęcia, jak mu pomóc. Szła za głosem raz w jedną, raz w drugą stronę, bezskutecznie nawołując i wypatrując kota. Mogli się tak bawić w chowanego do rana albo jeszcze dłużej, zanim nie odjadą samochody, o ile któryś z nich nie przejedzie przerażonego kota albo o ile zwierzak wcześniej nie zwariuje ze strachu. Nie, to nie miało najmniejszego sensu. Ale przecież nie mogła teraz ot tak po prostu pójść sobie do domu i jakby nigdy nic położyć się do łóżka. A najwidoczniej
tylko ją postawiła na nogi kocia tragedia, bo w żadnym oknie nie paliło się światło. No cóż, mogła liczyć tylko na siebie. Zamknęła oczy i wzięła trzy głębokie oddechy. Zmęczenie i zniecierpliwienie nie sprzyjały koncentracji. Odetchnęła głęboko jeszcze kilka razy. Umysł stopniowo uspokajał się. Była gotowa. Kot milczał jak zaklęty. Weronika czekała. Czekała długo (a może tak jej się tylko wydawało), aż wreszcie zaledwie kilka metrów od niej rozległo się cichutkie miauknięcie. Podeszła w tę stronę i ukucnęła przy samochodzie, spod którego dochodziło. Tym razem nie zapaliła latarki i nie odezwała się. Wyciągnęła tylko rękę. Właściwie nie powinna być zaskoczona, ale dotknięcie chłodnego, kociego nosa było tak niespodziewane, że gwałtownie cofnęła dłoń. I nagle w ciszę wdarł się ostry, świdrujący dźwięk samochodowego alarmu. Weronika aż podskoczyła, a kot zamilkł na dobre i nie dawał znaku życia, chociaż przeraźliwy dźwięk przebrzmiał już dawno. Weronikę bolały już nogi od kucania, więc usiadła po turecku przy samochodzie i nadal czekała, obiecując sobie, że tym razem nie da się zaskoczyć. Był blisko, wyczuwała to i wyczuwała też jego wahanie. Nie wiedziała, czy kot odważy się spróbować raz jeszcze. Trwała nieruchomo, próbując odzyskać jego zaufanie. Skoncentrowana na kocie, zupełnie nie widziała, co się wokół dzieje. Nie usłyszała ani skrzypnięcia drzwi od klatki schodowej, ani zbliżających się kroków. Dotarły do niej dopiero słowa: — A co pani robi przy moim samochodzie? — Męski głos dochodził zza pleców Weroniki. — Ciii... — szepnęła, nie odwracając się nawet. — Bo się spłoszy. Mógłby pan się trochę odsunąć? Czekam na kota. Powiedziała te słowa takim tonem, jakby czymś najzwyczajniejszym na świecie było siedzenie w środku nocy w pozycji joginki, pod latarnią, przed maską cudzego samochodu. I jeszcze do tego w piżamie. Filip posłuchał. Posłuchał, choć przecież powinien jej zrobić awanturę, że go obudziła, i skłonić do zostawienia jego samochodu w spokoju. Zaglądała właśnie pod maskę. Jeśli czegoś dotknie, znowu
włączy się alarm, więc powinien temu zapobiec, przepędzić tę dziewczynę i jak najszybciej wrócić do łóżka, bo rano nie usłyszy budzika i jak zwykle się spóźni. A tymczasem nie robił nic z tych rzeczy, tylko stał posłusznie w odległości kilku kroków od niej i patrzył. A był to widok tak surrealistyczny, że Filip zastanawiał się, czy ta rozczochrana dziewczyna o pełnych piersiach rysujących się pod piżamą w białe myszki (naprawdę widział całe stada białych myszek na jej piżamie i niemożliwe, żeby widok ten był efektem jednego piwa wypitego wczoraj wieczorem) istnieje, czy też jest jedynie wytworem jego wyobraźni. Ale bez względu na to, czy była wariatką, która uciekła z oddziału zamkniętego, czy też on ją wymyślił, biust miała cudowny i o wiele bardziej emocjonujące było patrzenie na nią niż leżenie w łóżku. No chyba, że w tym łóżku nie byłby sam... Powoli zaczynało świtać, a ona ciągle siedziała w tej samej pozycji. Filip też usiadł, bo ileż w końcu można stać. Chwilami oczy mu się zamykały, balansował na granicy jawy i snu, szala przechylała się raz w jedną, raz w drugą stronę, ale kiedy podnosił powieki, ciągle widział nieznajomą siedzącą przed maską jego samochodu. Był ciekaw, jak to się skończy, czy ona zniknie, czy też odejdzie nie wiadomo dokąd, a może będzie tu siedzieć tak długo, aż ktoś zgłosi dziwne zachowanie wariatki i przyjadą po nią z kaftanem bezpieczeństwa... I nagle poczuł, że wcale nie chce, żeby ta dziewczyna zniknęła czy odeszła, a tym bardziej nie chce, żeby ją zabrali, i że jeśli ona tak lubi siedzieć sobie przy jego samochodzie, to niech sobie siedzi, jak długo chce. Żeby tylko mógł czasami na nią popatrzeć... Musiał chyba znowu przysnąć na chwilę, bo kiedy otworzył oczy, dziewczyna klęczała, głaszcząc tulącego się do jej kolan, pomiaukującego żałośnie kociaka. Wychudły i zabłocony, wyglądał jak siedem nieszczęść. — Już dobrze... nie bój się... już dobrze... — szeptała, biorąc kota na ręce. — Kot! — stwierdził Filip odkrywczo, bo jakoś nic mądrzejszego nie przyszło mu do głowy. — Właściwie to jeszcze kocie dziecko. Biedactwo musiało się nieźle wystraszyć. To pana samochód, prawda? Przepraszam za ten
alarm. Ale sam pan widzi, nie mogłam go przecież tak zostawić. — Pani tu mieszka? — spytał Filip z nadzieją i zaraz zganił się w myślach za to pytanie. Skoro nie była wytworem jego wyobraźni ani wariatką, to przecież nie biegała w piżamie po mieście. A może i biegała? Któż to wie. Nie wyglądała na kogoś, kto szczególnie przejmuje się konwenansami. Teraz na przykład było jej chyba wszystko jedno, że biust ma prawie na wierzchu i że Filip, choć bardzo się stara, nie może oderwać wzroku od jej dekoltu. Przejęta kotem, nie zwracała na nic uwagi. — Tak, tutaj. — Machnęła ręką, wskazując klatkę numer pięć. — A tak w ogóle to mam na imię Weronika. — Ja też — powiedział, a widząc jej zaskoczenie, roześmiał się. — To znaczy nie, wcale nie mam na imię Weronika, tylko Filip, ale też mieszkam pod piątką. Na czwartym piętrze. Teraz ona się zaśmiała. — Ja na pierwszym. No to się pewnie jeszcze spotkamy, ale na razie muszę zająć się tym maleństwem. — Delikatnie pogłaskała kociaka, a Filip poczuł, że też gotów byłby wypaćkać się błotem i spędzić pół nocy pod samochodem, jeśli dzięki temu mógłby znaleźć się na miejscu tego kota... * — Dzięki, Karola, że mnie zastąpiłaś! — zawołała Weronika, wbiegając do Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. — Wiesz, co robiłam przez całą noc? — Zapowiada się interesująco... — Karola zrobiła znaczącą minę. — To nic z tych rzeczy, o których myślisz — roześmiała się Weronika, ostrożnie stawiając koło baru wiklinowy koszyk przykryty kolorową chustką. — O, widzę, że się nie nudziłaś, trochę gości już było. — Zabrała się za sprzątanie filiżanek i talerzyków porozstawianych na pięciu złączonych stolikach. — Zostaw, ja sprzątnę, dopiero co wyszły, nie zdążyłam. Starsze kobitki, jakiś uniwersytet trzeciego wieku czy coś takiego. Na wycieczkę przyjechały. Babeczki z ikrą, śmiały się cały czas. Chciałabym mieć tyle energii w ich wieku. No i całkiem niezły obrót jak
na przedpołudnie. — Karolina machnęła banknotami wyjętymi z kasy. — Małomówny też zaglądał i pytał, kiedy będziesz. Już robię ci kawę, szefowo, i zamieniam się w słuch. A co tam masz w tym koszyku? — Przyczynę mojej bezsenności. — Weronika lekko zsunęła chustkę, odsłaniając zwiniętego w kłębek, śpiącego kotka. — Ojej, jaki malutki! — Znalazłam go dzisiaj w nocy pod samochodem. Żebyś wiedziała, co ja z nim miałam! Chował się pod łóżkiem, wciskał w różne kąty, w końcu zasnął mi na kolanach, ale miauczał, gdy tylko próbowałam go przenieść. Skończyło się na tym, że spaliśmy razem, a ja właściwie tylko drzemałam, bojąc się, że go przygniotę. Rano strasznie bolała mnie głowa, mdliło mnie okropnie, myślałam, że zemdleję. Gdybyś nie mogła otworzyć Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, nie wiem, co bym zrobiła. Dzięki. — Weronika upiła łyk z podanej przez Karolę filiżanki. — Wyobraź sobie, że nawet na kawę nie miałam ochoty. — No to naprawdę musiało być z tobą kiepsko. A jak jest teraz? — OK. Wzięłam dwie tabletki i przeszło. — No, to dobrze. Pokaż go jeszcze. Weronika odsłoniła chustkę, domyślając się słusznie, że chodzi o kota, a nie o ból głowy. — Ale śliczny! I jaki fajny kolor! Jak węgiel posypany cynamonem! — Cynamon! Nie wiedziałam, jak go nazwać, ale to jest dobre! Cynamon — to do niego pasuje. — Albo Ancymon, jeśli coś zbroi — dopowiedziała Karola i obie jednocześnie odwróciły się na dźwięk dzwoneczka przy wejściu. W drzwiach stała kobieta. Wysoka, płaska jak deska, w trykotowej, niegdyś zapewne granatowej bluzce i znoszonych dżinsach — wyglądała jak wykrzyknik na tle wypieszczonego wnętrza Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem; jak wyrzut sumienia przypominający Weronice, że poza stworzoną przez nią enklawą jest inny świat. A teraz
ten świat, o którym wygodniej było nie pamiętać, przyjął postać kobiety próbującej naciągniętym rękawem zasłonić pokaźny siniak na ręce. Kobiety, która gdzieś po drodze straciła uśmiech i blask oczu. I oto ta kobieta stała właśnie w progu Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, niezdecydowanie skubiąc pasek zniszczonej torebki. Wahała się. Wreszcie z ociąganiem zamknęła drzwi. Jej ciche „dzień dobry” zabrzmiało jak „przepraszam, że żyję”. Wniosła ze sobą zapach niepewności i gotowanej kapusty. Weronika nie chciała jej spłoszyć. Po kilku miesiącach prowadzenia kawiarni dobrze wiedziała, że ludzie przychodzą tu niekoniecznie po to, żeby napić się dobrej kawy. I czasami ich oczekiwania mają niewiele wspólnego z tym, co figuruje w menu. Kobieta przez chwilę rozglądała się niepewnie, a potem podeszła do baru. — Poproszę herbatę. — Nie przestawała skubać paska i nerwowo przygryzała wargi. — Najtańszą — dodała ciszej. — Czy za cukier płaci się dodatkowo? — Cukier jest wliczony w cenę. I cytryna też. — To poproszę z cytryną. I z cukrem. Wybrała stolik w kącie, niedaleko baru. Powiesiła torebkę na oparciu krzesła, ale zaraz sięgnęła do niej, nerwowo przerzuciła zawartość, nim znalazła portfel, zajrzała do środka i uspokojona odwiesiła torebkę z powrotem. Czekając na herbatę, niespokojnie bębniła palcami po zielonym kartonie zastępującym obrus, przekładała kredki w glinianym pojemniczku i zerkała na kolaże zrobione z rysunków gości, które zdobiły ściany kawiarni. — Proszę. — Weronika postawiła na stoliku fikuśny czajniczek, filiżankę i smakowicie pachnącą szarlotkę na ciepło z lodami i cynamonem. — Ale... — zaniepokoiła się kobieta — ja nie zamawiałam ciasta. — Szarlotka od firmy. Gratis. — Jak to? — Jest pani setną klientką w tym miesiącu — wymyśliła szybko Weronika. — To taka nasza promocja. — To znaczy, że mi się poszczęściło? Poszczęściło mi się?!
Naprawdę?! — powtórzyła z radosnym niedowierzaniem kobieta. Krzątając się za barem i rozmawiając z Karoliną, Weronika od czasu do czasu czuła na sobie wzrok jedynej w tej chwili klientki, lecz gdy tylko ich spojrzenia spotkały się, tamta spuszczała głowę. Lody topiły się, szarlotka stygła, a kobieta wodziła palcami po obrzeżach filiżanki, jakby rozpoznając zapomniane kształty, gładziła jej ścianki, pieściła uszko; zapamiętała się cała w tej czynności i nie istniało już dla niej nic poza tą filiżanką. Potem powoli uniosła ją do ust. Przymknęła oczy. Weronika wcale nie dała jej najtańszej herbaty. Zaparzyła jedną z najlepszych. Swoją ulubioną. I teraz patrzyła, jak kobieta popija ją małymi łykami, a napięcie spływa z jej ciała, rysy twarzy stopniowo miękną i łagodnieją... I nie przypomina już zesztywniałego wykrzyknika, tylko kroplę atramentu — rozpływającą się kroplę, która kryje w sobie mnóstwo możliwości... Dźwięk dzwoneczka spłoszył magię. Bursztynowa strużka spłynęła po ręce kobiety. — O, jest już pani — ucieszył się Małomówny, widząc Weronikę. — To ja sobie usiądę przy moim stoliku i poproszę to, co zwykle. Wyciągnął z torby wysłużony laptop i zaraz rozległo się miarowe stukanie w klawiaturę. Małomówny potrafił tak pisać i pisać godzinami, klawisze milkły tylko na moment, kiedy sięgał po drinka albo gdy szukał natchnienia, wodząc oczami za Weroniką. Kiedyś, gdy wypił więcej alkoholu, a nie jednego drinka jak zwykle, wyznał jej, że pisze powieść i że nigdzie indziej nie idzie mu tak dobrze, jak w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, i to tylko w obecności Weroniki. Na panią Karolinę też lubi sobie popatrzeć, ale... Nie dokończył, spłonił się jak nastolatek i wyszedł, zapomniawszy zapłacić. Uregulował rachunek przy najbliższej okazji, przepraszając za zaniedbanie, i nigdy więcej do tematu nie wrócił. Weronika kilka razy próbowała zagadywać go o powieść, ale ucinał rozmowę, więc dała spokój. Właściwie nic o nim nie wiedziała. Nie znała nawet jego imienia... A przecież należał do stałych bywalców. Czasami przychodził dzień w dzień, czasami nie było go kilka dni, ale gdy kiedyś nie zjawiał się przez prawie miesiąc, pusty stolik, przy którym zazwyczaj siadywał, jakoś
szczególnie często przyciągał wzrok Weroniki. Niepokoiła się i różne myśli przychodziły jej do głowy. Lecz pewnego dnia Małomówny pojawił się znowu. Jak zwykle w golfie i sztruksowej marynarce w stylu angielskiego profesora. Z nieodłącznym laptopem. Tylko że tym razem zamiast drinka zamówił wodę. Miał trochę podpuchnięte oczy i wolniejsze ruchy. Częściej przerywał pisanie i zamyślał się, bezwiednie głaszcząc klawiaturę. A po jakimś czasie wszystko wróciło do normy. Weronika rozejrzała się po swoim królestwie. Kochała to miejsce. Pokochała je od pierwszego wejrzenia, a nawet wcześniej. Od momentu, kiedy dowiedziała się, że cioteczna babka, która widziała Weronikę zaledwie kilka razy w życiu, zapisała jej tę piwnicę w testamencie. Z przeznaczeniem na kawiarnię. Bo ciotka Zofia — dobrze zakonserwowana, elegancka starsza pani, która własnych dzieci nie miała, a ciotecznym wnukom kazała zwracać się do siebie „ciociu”, ponieważ, jak mawiała, setki jeszcze nie ma, więc niby dlaczego niby miałyby mówić do niej „babciu” — ciotka Zofia, która nosiła koronkowe bluzki i prawdziwe perły, ta właśnie ciotka Zofia zapamiętała opowieść Weroniki o kawiarni, którą założy, kiedy będzie duża. Weronika była wtedy jeszcze w podstawówce, ale ciotka rozmawiała z nią jak z dorosłą. Zadawała mnóstwo pytań i uważnie słuchała jej odpowiedzi. A na koniec powiedziała: — Życzę ci, dziecko, żeby to się spełniło. Powiedziała to jakoś tak inaczej. Z mocą. I pewnie dlatego ilekroć w głowie Weroniki rodziły się wątpliwości, ilekroć napotykała przeszkody, a wizja wymarzonej kawiarni znikała, tylekroć te życzenia wracały. Wracały, bawiąc się zbiegami okoliczności. A to wypadały z albumu razem ze zdjęciem ciotki Zofii, które zupełnie nie wiadomo jak tam zawędrowało (Weronika gotowa była przysiąc, że go nigdy wcześniej nie widziała), a to stawały się echem słów skierowanych wcale nie do Weroniki, ale do kogoś zupełnie innego, a to spoglądały na nią spomiędzy wierszy artykułu o kobiecie, która postawiła wszystko na jedną kartę, żeby założyć wydawnictwo.
I dlatego Weronika pokochała tę darowaną przez ciotkę piwnicę bezwarunkowo, pokochała ją miłością dla innych niezrozumiałą, bo podczas gdy inni zauważali betonowe góry i doliny na podłodze, wilgoć na ścianach i smród stęchlizny, ona widziała wymarzoną kawiarnię. I wiedziała już nawet, że nazwa Piwnica pod Liliowym Kapeluszem będzie doskonale do niej pasowała. W wyobraźni ujrzała liliowy kapelusz ciotki Dory (drugiej patronki marzeń Weroniki) nad barem, którego jeszcze nie było, i poczuła aromat świeżo mielonej kawy. I... dziwne, że inni tego nie widzieli: postać ciotki Zofii była przecież taka wyraźna, oni tymczasem zachowywali się, jakby jej wcale nie było. Nawet ten prawnik od testamentu, którego ciotka musnęła przelotnie koronkowym rękawem, niczego nie dostrzegł. Weronika zaś już dawno nauczyła się, że nie o wszystkim, co widzi, należy mówić, więc tylko mrugnęła do ciotki porozumiewawczo, gdy nikt nie patrzył. A ciotka szepnęła bezgłośnie na pożegnanie: — Życzę ci, dziecko, żeby się udało. I udało się. Udało się, choć nie od razu, bo przecież najpierw Weronika musiała ukończyć studia, pojeździć po świecie, żeby poznać tajniki kawy i zarobić pieniądze (ciotka Zofia trochę gotówki też zostawiła, ale to było za mało). A gdy wiedziała już, jak zrobić doskonałe cappuccino i latte, ile czasu powinno się parzyć espresso, żeby crema była idealna, gdy już nauczyła się odróżniać niuanse smakowe różnych rodzajów kawy, gdy zrobiła kurs baristy i popraktykowała w palarniach i kawiarniach, gdy już wiedziała o kawie tyle, że mogła robić własne eksperymenty, zabrała się za remont piwnicy. Sama zaprojektowała wystrój wnętrza, osobiście doglądała robót i dopieszczała szczegóły. I udało się. Piwnica pod Liliowym Kapeluszem miała swój klimat. Nieraz zdarzało się, że ktoś, kto wpadł tu jedynie na szybką kawę, urzeczony miejscem zostawał na dłużej. W kilka miesięcy kawiarnia Weroniki zdobyła więc sobie całkiem pokaźne grono stałych klientów. A byli to ludzie tak różni, że trudno znaleźć dla nich wspólny mianownik. Bo co wspólnego miał na przykład Małomówny z kobietą siedzącą teraz przy sąsiednim stoliku lub grupka studentów-artystów, którzy
zdawali się traktować życie jak wieczny happening, z dystyngowanymi starszymi paniami zawsze odwiedzającymi Piwnicę pod Liliowym Kapeluszem po zebraniu kółka charytatywnego? A chłopak o przebitych kilkoma kolczykami łukach brwiowych, chroniący pokaleczoną duszę czarną koszulką z napisem „Fuck!”, cóż mógł mieć wspólnego z Alą — studentką pierwszego roku ekonomii o wyglądzie grzecznej dziewczynki? Siadywali przy najbardziej oddalonych od siebie stolikach, ona z otwartym podręcznikiem i latte z podwójną ilością mleka i cynamonem, on ze słuchawkami na uszach i dużym kubkiem Arabica Indie Monsooned Malabar, czarnej i gorzkiej, bez żadnych dodatków. — Zawsze ta sama kawa... — zagadnęła go kiedyś Weronika. — Zastanawiam się, czy warto czekać — odpowiedział pozornie bez związku. — Pani wie, jak uzyskuje się tę kawę? Weronika przytaknęła. Wiedziała, że Monsooned Malabar wymaga czasu. Dawniej kawowe ziarna płynące statkami do Europy długo nasiąkały wilgotnym, morskim powietrzem. A potem wybudowano Kanał Sueski, statki płynęły krócej i po raz kolejny okazało się, że szybciej wcale nie znaczy lepiej. Bo kawa nie smakowała już tak jak kiedyś. I dlatego obecnie ziarna Monsooned Malabar, zanim wyruszyły w świat, nabierały smaku, leżakując wystawione na działanie letniego monsunu... — No właśnie... Tak się wtedy skończyła ich rozmowa, bo weszli następni klienci, ale przy innej okazji chłopak powiedział coś więcej. Miał już dość. Dość zakłamania, fałszu, pozorów. Dość toksycznej atmosfery domu, a właściwie trudno było nazwać domem ten przypominający pałacyk, ogromny budynek, pozwalający jego mieszkańcom prawie się nie spotykać, wybudowany przez ojca po to, żeby się pokazać, żeby udowodnić innym, że osiągnął sukces. Sceneria, w której mieli odgrywać szczęśliwą rodzinę i przyklaskiwać wszystkim poczynaniom ojca. Bo to przecież on zapewnił rodzinie ten luksus. To przecież dzięki niemu syn dostawał największe kieszonkowe w klasie, chodził do prywatnej szkoły, miał korepetytorów z tytułami doktorskimi, wyjeżdżał na luksusowe wakacje, a sprzętu komputerowego i muzycznego
zazdrościli mu wszyscy koledzy. To przecież dzięki niemu żona mogła nie pracować, ubierać się w najdroższych sklepach, przesiadywać z koleżankami w najmodniejszych restauracjach i jeździć do SPA, kiedy tylko zapragnęła. W zamian za to mieli udawać, że nie mają pojęcia o jego kochankach, i z uśmiechem pozować do rodzinnych zdjęć. Bo ojcu ostatnio zamarzyła się kariera polityczna. Obojętne w jakiej partii. Byle wygrywającej. Matka udawała, że wszystko jest OK, i tylko coraz częściej wychodziła z domu i coraz częściej wracała pijana. Ukrywała wódkę w szafie z ubraniami. A Mateusz? Mateusz liczył dni do pełnoletności (wtedy było ich trzysta trzydzieści dwa, teraz pewnie gdzieś z setkę mniej) i popołudniami pracował na budowie. Żeby nauczyć się fachu i uzbierać trochę pieniędzy. Bo po ukończeniu osiemnastki nie zamierzał zostawać w domu ani dnia dłużej. Wyprowadzka, praca i szkoła zaoczna. Tylko czasami... Czasami, gdy życie za bardzo mu dopiekło, przychodziły mu do głowy różne myśli... straszne... Wcale ich nie chciał, ale one szły za nim wszędzie; do pubu, do szkoły, na dyskotekę. Próbował je wypocić na siłowni albo wybiegać w parku, ale nic z tego i... („ale niech się pani nie śmieje” — powiedział wtedy Weronice), i tylko tutaj, w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, udawało mu się je zgubić. Trafił tu kiedyś przypadkiem, a myśli zostały za drzwiami i chyba nie chciało im się czekać, bo już nie wróciły tamtego dnia, więc gdy dopadły go znowu, chciał sprawdzić, czy to działa. I zadziałało. Działało za każdym razem, dlatego tu przychodził. — I może pani sobie myśli, że ja tu głupoty opowiadam, ale naprawdę tak jest — powiedział, dopijając kawę. Wierzyła mu. A niby dlaczego miałaby mu nie wierzyć? I zanim jeszcze w słoju z Monsooned Malabar widać było dno, już zamawiała kolejną dostawę, żeby nigdy nie zabrakło kawy dla Mateusza. Mateusz z Alą czasem mijali się w Piwnicy, ale Mateusz nie zwracał uwagi na Alę. A Ala przeważnie patrzyła w książkę. I w swoją latte. To Łukasz spełnił rolę katalizatora. Karola była wtedy chora, a w
piątkowy wieczór jak zwykle na brak gości w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem nie można było narzekać. — Monsooned Malabar na piątkę, latte na trójkę — zarządziła Weronika, oddając Łukaszowi tacę. Ala wyszła akurat do toalety, zostawiając na stoliku otwartą książkę, a Mateusz zajęty rozmową przez telefon w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi na zamianę. — Proszę pana — dziewczyna postawiła na kontuarze przed Łukaszem kubek czarnej kawy — zamawiałam latte. — A ja Monsooned Malabar. — Odstawiona przez Mateusza latte z podwójnym mlekiem i cynamonem przytuliła się do czarnej, gorzkiej Monsooned Malabar. Tego wieczoru Ala i Mateusz wyszli razem z Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem... — To ja już lecę! — Karola przerwała rozmyślania Weroniki. — Wrócę za jakieś dwie godziny. — OK. Weronika bardzo lubiła leniwe wczesne popołudnia w Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem, ot, takie jak to właśnie, kiedy wszystko miało swoje miejsce, a ona nie musiała się nigdzie spieszyć. Spokojnie dokończyła kawę i wyniosła filiżankę na zaplecze. — Zejdź, no zejdź, nie słyszysz? Zejdź! — Małomówny mówił coraz głośniej. Weronika wyjrzała z zaplecza. Małomówny stał przy stoliku wpatrzony w swój laptop, na którym leżał... kot. Leżał na grzbiecie, z łepkiem opartym o ekran, i bez pośpiechu oblizywał łapę, nie przejmując się niczym. — Cynamon, co ty wyprawiasz?! — Weronika przeniosła kota na podłogę, ale zanim Małomówny zdążył usiąść, Cynamon już był z powrotem na klawiaturze. — Ale ty jesteś uparty. — Weronika wzięła kota na ręce. — Chodź, dam ci mleka. Cynamon mlekiem nie pogardził, miseczkę opróżnił błyskawicznie, po czym wybrał się na zwiedzanie Piwnicy pod Liliowym Kapeluszem. Obszedł stoliki, obwąchał wszystkie kąty, otarł
się o nogi kobiety, która kończyła właśnie jabłecznik, pozwolił się jej pogłaskać, na chwilkę przysiadł na okiennym parapecie, ale najwidoczniej mu się tam nie podobało, bo wrócił do Małomównego i wskoczył mu na kolana. Małomówny zesztywniał. Ale kot wcale się nie przejmował, że jest nieproszonym gościem. Rozłożył się wygodnie, zamknął oczy i zaczął mruczeć. — Zabiorę go — zaproponowała Weronika. — A co mi tam — odpowiedział bohatersko Małomówny. — Niech sobie leży. Więc leżał. Leżał i mruczał tak głośno, jakby ćwiczył przed światowym konkursem kociego mruczenia, w którym zamierzał zakasować konkurencję. A tymczasem Małomówny nie wiedział, co ze sobą zrobić. Pisanie zupełnie mu nie szło. Siedział sztywno, jakby kij połknął, od czasu do czasu zerkając na kota. — Chciałabym zapłacić. — Kobieta przerwała Weronice obserwację. — Pani ma na imię Weronika? — Tak, a pani? — odruchowo spytała Weronika. — Ja? Karpieluk. Karpieluk Anastazja. — Anastazja... Piękne imię. — A co mi tam po nim. Po nazwisku mnie wołają albo Krycha. Bo na drugie mam Krystyna. — A wie pani, co znaczy Anastazja? — A coś w ogóle znaczy? — zdziwiła się kobieta. — Zmartwychwstała. Anastazja to po grecku zmartwychwstała. — Zmartwychwstała? Wie pani, ja dzisiaj pierwszy raz w życiu coś wygrałam — dodała pozornie bez związku — i... — Zawahała się. — Muszę już iść. Do widzenia. — Do widzenia, pani Anastazjo. Ich spojrzenia się spotkały. I w tym momencie Weronika dostrzegła w oczach Krychy Karpieluk cień Anastazji. Mignął zaledwie przez ułamek sekundy i znikł. Ale Weronika była pewna, że go widziała. * Dobrze, że tam poszła. Teraz przynajmniej wie, że nie ma się co niepokoić. Ta Weronika jest w porządku. A Anastazja znaczy