Robin Cook
Interwencja
(Intervention)
Przełożył Maciej Szymański
Powieść niniejszą dedykuję tym rodzinom,
ofiarom oraz badaczom,
którzy przyczynili się do nadzwyczajnych
postępów w leczeniu nowotworów u dzieci.
Pewien człowiek, imieniem Szymon, który dawniej zajmował się
czarną magią, wprawiał w zdumienie lud Samarii i twierdził, że jest kimś
niezwykłym. Poważali go wszyscy od najmniejszego do największego:
„Ten jest wielką mocą Bożą” – mówili. A liczyli się z nim dlatego, że już
od dość długiego czasu wprawiał ich w podziw swoimi magicznymi
sztukami. Lecz kiedy uwierzyli Filipowi, który nauczał o królestwie
Bożym oraz o imieniu Jezusa Chrystusa, zarówno mężczyźni, jak i kobiety
przyjmowali chrzest. Uwierzył również sam Szymon, a kiedy przyjął
chrzest, towarzyszył wszędzie Filipowi i zdumiewał się bardzo na widok
dokonywanych cudów i znaków. Kiedy Apostołowie w Jerozolimie
dowiedzieli się, że Samaria przyjęła słowo Boże, wysłali do niej Piotra i
Jana, którzy przyszli i modlili się za nich, aby mogli otrzymać Ducha
Świętego. Bo na żadnego z nich jeszcze nie zstąpił. Byli jedynie
ochrzczeni w imię Pana Jezusa. Wtedy więc wkładali [Apostołowie] na
nich ręce, a oni otrzymywali Ducha Świętego. Kiedy Szymon ujrzał, że
Apostołowie przez nakładanie rąk udzielali Ducha Świętego, przyniósł im
pieniądze. „Dajcie i mnie tę władzę – powiedział – aby każdy, na kogo
nałożę ręce, otrzymał Ducha Świętego”. „Niech pieniądze twoje przepadną
razem z tobą – odpowiedział mu Piotr – gdyż sądziłeś, że dar Boży można
nabyć za pieniądze. Nie masz żadnego udziału w tym dziele, bo serce
twoje nie jest prawe wobec Boga [... ]”.
Dzieje Apostolskie 8, 9-21
Biblia Tysiąclecia, Pallottinum, Poznań-Warszawa 1989
Rozdział 1
1 grudnia 2008
poniedziałek, 4.20
Nowy Jork, Stany Zjednoczone
Jack Stapleton w jednej chwili przeszedł ze snu do stanu całkowitego
rozbudzenia. Uciekał samochodem w dół, stromą ulicą miasta,
błyskawicznie zbliżając się do grupy przedszkolaków przechodzących
parami po pasach i zupełnie nieświadomych niebezpieczeństwa. Daremnie
wciskał do oporu pedał hamulca; wóz pędził wręcz coraz szybciej. Jack
krzyczał do dzieci, by zeszły z drogi, aż nagle zorientował się, że szeroko
otwartymi oczami wpatruje się w plamy światła z ulicznych latarń
rozlewające się po suficie sypialni jego domu przy Sto Szóstej Zachodniej
Ulicy w Nowym Jorku. Nie było samochodu, nie było wzgórza, nie było
dzieci. Był tylko kolejny koszmarny sen.
Niepewny jeszcze, czy rzeczywiście krzyczał, Jack odwrócił się do
żony. W bladej poświacie padającej z niezasłoniętego okna zobaczył, że
Laurie śpi głębokim snem. Najwyraźniej i krzyk był tylko częścią snu.
Spojrzał znów na sufit i wzdrygnął się mimo woli, wspominając ten
koszmar, który prześladował go tak uporczywie i zawsze był równie
przerażający. Zaczęło się na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy jego
pierwsza żona i dwie córki – dziesięcio- i jedenastolatka – zginęły w
katastrofie samolotu. Leciały do Chicago, by odwiedzić Jacka, który
szkolił się w patomorfologu. Był chirurgiem okulistą, nim zdecydował się
na zmianę specjalizacji, by uciec przed narastającym zagrożeniem ze
strony – jak mawiał – czterech jeźdźców medycznej apokalipsy: firm z
sektora ubezpieczeń zdrowotnych, systemu oszczędności, niedouczonego
rządu oraz obojętności społeczeństwa. Miał nadzieję, że zmieniając fach,
zdoła umknąć przed zmianami w systemie opieki zdrowotnej i odzyskać
poczucie altruistycznej misji oraz powołania, które kiedyś pchnęły go ku
medycynie. Tak się też stało, tyle że w trakcie owej zmiany utracił
ukochaną rodzinę i wpadł w spiralę poczucia winy, depresji i cynizmu.
Koszmar o pędzącym samochodzie był jednym z objawów tego stanu.
Kilka lat wcześniej zdołał się wyleczyć z ponurych wizji, lecz teraz, w
ostatnich miesiącach, powróciły one ze zdwojoną siłą.
Jack skupił wzrok na plamach światła, które rzucała na sufit lampa
uliczna. Między latarnią a budynkiem rosło samotne drzewo. Nocna bryza
kołysała bezlistnymi konarami, tworząc na stropie migotliwe wzory
niczym z testów projekcyjnych Rorschacha. Spoglądając na nie, Jack czuł
się samotny w zimnym, bezlitosnym wszechświecie.
Dotknął swego czoła. Nie był spocony, ale przyspieszone tętno,
sięgające stu pięćdziesięciu uderzeń na minutę, było jasną oznaką, że jego
układ współczulny jest w stanie maksymalnego pobudzenia – zawsze tego
doświadczał, gdy śnił mu się samochód bez hamulców.
Wyjątkowym elementem tego koszmarnego scenariusza były dzieci.
Zazwyczaj zagrożenie w nocnych zmorach dotyczyło tylko jego osoby:
wątła poręcz przy ścieżce nad przepaścią, lity mur z cegły albo
niezgłębiona toń pełna rekinów.
Jack spojrzał na budzik: było już po czwartej nad ranem. Wiedział, że
przy takim rytmie serca nie ma żadnych szans na spokojny sen. Delikatnie
– by nie zbudzić Laurie – odrzucił kołdrę i wymknął się z łóżka. Dębowe
deski podłogi były zimne jak marmur.
Rozciągnął zesztywniałe mięśnie. Był już po pięćdziesiątce, lecz mimo
to, gdy tylko pozwalały mu na to pogoda i rozkład zajęć, grywał w uliczną
koszykówkę. Tego wieczoru ćwiczył niemal do upadłego, by rozładować
narastający stres. Wiedział, że rankiem przyjdzie mu zapłacić za to słoną
cenę – i nie pomylił się. Przezwyciężając ból, zrobił skłon i położył dłonie
płasko na podłodze. Po chwili ruszył w stronę łazienki, nie przestając
rozmyślać o dzieciach z sennego koszmaru. Właściwie nie dziwił go ten
nowy motyw. Najświeższą przyczyną jego przygnębienia, na nowo
rozbudzonego poczucia winy i nieomalże depresji było przecież dziecko:
jego syn, John Junior albo JJ, jak nazywali go z Laurie. Chłopiec przyszedł
na świat w sierpniu, kilka tygodni przed terminem. Byli dobrze
przygotowani na jego przyjęcie – zwłaszcza Laurie. Poradziła sobie
doskonale; gorzej było z Jackiem, który po dziesięciu godzinach porodu
był tak wycieńczony, jakby sam rodził. Choć swego czasu asystował przy
narodzinach swoich córek, zdążył już zapomnieć, jak głęboko
emocjonalne jest to przeżycie. Odetchnął z ulgą, dopiero gdy matka i
dziecko w dobrym zdrowiu dotrwali do końca porodu.
Przez pierwszy miesiąc sprawy wyglądały zupełnie dobrze. Laurie
dostała urlop i niezrażona nocną marudnością małego po prostu cieszyła
się urokami macierzyństwa. Obawy Jacka, że dziecko może mieć jakieś
wady genetyczne, ustąpiły z czasem. Nigdy nie przyznał się żonie, że gdy
tylko akcja porodowa dobiegła szczęśliwego końca, pospieszył do
pediatry, by ponad jego ramieniem obserwować pierwsze badanie
noworodka.
W panice przyglądał się twarzyczce dziecka i w pośpiechu liczył małe
paluszki. Nie był pewny, czy potrafiłby znieść brzemię upośledzonego
dziecka, choć śmierć córek była dlań tak wielkim wyrzutem sumienia.
Sam pomysł posiadania kolejnego dziecka budził jego wątpliwości;
rodzicielstwo kojarzyło mu się z wielką odpowiedzialnością i jeszcze
większym ryzykiem, zwłaszcza w wypadku niepełnosprawnego dziecka.
Gdyby nie niezłomna cierpliwość Laurie i jej niesłabnące wsparcie,
pewnie nie zdobyłby się na odwagę. Mimo wszystko jednak w głębi duszy
wciąż żywił przeczucie, że jego przeznaczeniem jest sprowadzać
nieszczęścia na tych, których kocha.
Zdjął szlafrok z haczyka za drzwiami łazienki i poczłapał do pokoju
syna. Nawet w półmroku widział doskonale, z jakim przepychem
urządzono wnętrze: jego teściowa, Dorothy Montgomery, nie żałowała
pieniędzy na wnuka, na którego przyjście już prawie straciła nadzieję.
Tylko kilka lampek umocowanych na poziomie podłogi rozświetlało
pokój dziecinny. Jack ostrożnie zbliżył się do białego łóżeczka spowitego
przewiewną siatką. Zbudzenie dziecka o tej porze było ostatnią rzeczą,
której teraz potrzebował; ułożenie chłopca po ostatnim karmieniu było nie
lada wyczynem. Światło małych lampek właściwie nie docierało do
łóżeczka i Jack niewiele widział. Dziecko leżało na plecach, z rączkami
rozrzuconymi na boki. Paluszki zacisnęło na kciukach. Smuga światła
muskała tylko jego czoło. Oczy pozostawały w mroku, lecz Jack wiedział,
że widać pod nimi ciemne półkola – jeden z wczesnych objawów choroby.
Skóra przebarwiała się stopniowo, przez kilka tygodni, i ani Jack, ani
Laurie nie zauważyli zmiany. Dopiero Dorothy zwróciła uwagę na ten
objaw, do którego wkrótce dołączyły kolejne. To, co niczego
niepodejrzewający pediatra nazwał „marudnością” dziecka, szybko stało
się powodem nieprzespanych nocy w domu Stapletonów.
Gdy wreszcie postawiono diagnozę, Jack poczuł się tak, jak gdyby
nagły cios pozbawił go tchu; jakby ktoś przyłożył mu kijem baseballowym
prosto w brzuch. Krew tak gwałtownie odpłynęła z jego mózgu, że musiał
zacisnąć dłonie na podłokietnikach fotela, w którym siedział, by nie spaść
na podłogę. Ziściły się wszystkie jego najgorsze przeczucia. Strach przed
klątwą, która nieuchronnie spadała na jego najbliższych, odżył i miał się
doskonale. U Johna Juniora zdiagnozowano neuroblastomę, czyli nerwiaka
płodowego, chorobę odpowiedzialną za piętnaście procent zgonów wśród
dzieci dotkniętych nowotworami. Co gorsza, wykryto też liczne przerzuty,
w tym także do kości i ośrodkowego układu nerwowego. JJ został więc
zakwalifikowany do grupy chorych wysokiego ryzyka, a zatem najgorszej
z możliwych.
Następne miesiące były dla rodziców piekłem: kolejne wyniki były
coraz gorsze, ale stopniowo pojawiał się też plan leczenia. Na szczęście
dla Johna Juniora, w pierwszych i najważniejszych dniach Laurie
zachowała jasność umysłu, podczas gdy Jack balansował na krawędzi tej
samej emocjonalnej przepaści, której doświadczył kilka lat wcześniej.
Uratowała go świadomość, że jest potrzebny Johnowi Juniorowi i Laurie.
Wielkim wysiłkiem woli stłumił przytłaczające poczucie winy oraz gniew,
by wzbudzić w sobie choć trochę pozytywnej energii.
Nie było łatwo, ale Stapletonowie mieli szczęście: skierowano ich do
programu leczenia neuroblastomy w Memorial Sloan-Kettering Cancer
Center, gdzie wkrótce nauczyli się polegać na profesjonalizmie,
doświadczeniu i empatii utalentowanych lekarzy. W ciągu kilku miesięcy
JJ został kilkakrotnie poddany indywidualnie profilowanej chemioterapii,
przy czym za każdym razem przyjmowano go do szpitala w związku z
nasilonymi skutkami ubocznymi. Gdy kuracja wywołała założony efekt,
zalecono dziecku stosunkowo nową i bardzo obiecującą metodę leczenia,
polegającą na dożylnym podawaniu przeciwciał monoklonalnych
hodowanych w ciałach myszy. Przeciwciała owe, zwane 3F8, potrafią
odszukać komórki rakowe i wspomóc układ odpornościowy chorego w
niszczeniu ich. Tak przynajmniej głosi teoria.
Początkowo metoda leczenia przewidywała dwutygodniowe cykle
podawania przeciwciał przez kilka miesięcy, a może nawet przez rok,
gdyby było to możliwe. Niestety, już po kilku cyklach kurację trzeba było
przerwać. Układ odpornościowy Johna Juniora zareagował alergicznie na
mysie białko i wystąpiły zagrażające życiu dziecka skutki uboczne. Teraz
należało więc odczekać miesiąc lub dwa, ponownie zbadać wrażliwość
organizmu Johna Juniora na to białko i ewentualnie ponownie rozpocząć
terapię. Innej możliwości po prostu nie było. Choroba zbyt się
rozprzestrzeniła, by przeprowadzić autologiczny przeszczep komórek
macierzystych, zabieg chirurgiczny albo radioterapię.
– Jest taki kochany, kiedy śpi spokojnie i nie płacze – odezwał się głos
w półmroku.
Jack drgnął mimowolnie. Pogrążony w myślach, nie zauważył nawet,
kiedy Laurie stanęła u jego boku.
– Przepraszam, że cię wystraszyłam. – Laurie spojrzała na męża.
– Przepraszam, że cię obudziłem – odparł współczująco. Wiedział, że
jest przemęczona; opieka nad synem wymagała ogromnego wysiłku.
– Nie spałam już, kiedy się ocknąłeś. Szybko oddychałeś; bałam się, że
znowu dręczy cię koszmar.
– Bo dręczył. Jak zwykle o starym pędzącym samochodzie, ale tym
razem miałem rozjechać grupę przedszkolaków. Okropność.
– Wyobrażam sobie. Ale przynajmniej nietrudno to zinterpretować.
– Tak sądzisz? – mruknął Jack z odrobiną sarkazmu. Nie lubił tych
psychoanalitycznych sztuczek.
– Nie irytuj się – odrzekła Laurie, łapiąc go pod ramię. – Po raz setny
powtarzam ci: to nie twoja wina, że JJ jest chory. Przestań się zadręczać.
Jack odetchnął głęboko i głośno. Pokręcił głową.
– Łatwo ci mówić.
– Bo to prawda! – powiedziała z emfazą, współczująco ściskając jego
ramię. – Wiesz, co powiedzieli lekarze z Memorial, kiedy pytaliśmy o
etiologię choroby. Do licha, bardziej prawdopodobne jest to, że wina leży
po mojej stronie! Jako patolodzy mamy kontakt z tyloma chemikaliami...
W ciąży starałam się unikać rozpuszczalników, ale to po prostu nie jest
możliwe.
– Nie dowiedziono, że rozpuszczalniki mogą zwiększać ryzyko
neuroblastomy.
– Może i nie, ale do cholery, jest to sto razy bardziej prawdopodobna
przyczyna niż ta twoja nadprzyrodzona klątwa, którą się torturujesz.
Jack niechętnie skinął głową. Nie podobał mu się kierunek, w którym
zmierzała ta rozmowa. Nie lubił rozmawiać o klątwie. Nie wierzył w
nadprzyrodzone siły i nie był specjalnie religijny – te dwie sprawy uważał
zresztą za blisko ze sobą związane. Wolał stąpać twardo po ziemi, w
poznaniu świata polegając na własnych zmysłach.
– A co z lekami przeciw niepłodności? – ciągnęła Laurie. – O tym też
wspominał jeden z lekarzy. Pamiętasz?
– Jasne, że pamiętam – odparł cierpko Jack.
Nie chciał o tym gadać. Nie lubił przyznawać się do przesądów, które
żywił; nie lubił nawet o nich myśleć.
– Prawda jest taka, że przyczyny powstania neuroblastomy nie są znane
i kropka! A teraz wracaj do łóżka.
Jack pokręcił głową.
– I tak już nie zasnę. Poza tym pewnie dochodzi piąta. Wezmę
prysznic, ogolę się i pojadę do pracy. Muszę czymś zająć umysł.
– Świetny pomysł – odrzekła Laurie. – Szkoda, że ja nie mogę.
– Już o tym rozmawialiśmy, Laurie. Mogłabyś wrócić do pracy.
Zatrudnilibyśmy pielęgniarki; może tak byłoby dla ciebie lepiej.
Laurie potrząsnęła głową.
– Znasz mnie, Jack. Nie umiałabym. Ja muszę sama, cokolwiek się
zdarzy. Nie wybaczyłabym sobie.
Spojrzała na syna. Wyglądał na pogrążonego w błogim śnie, jego lekko
wybałuszone oczy szczęśliwie okrywał cień. Wstrzymała oddech, by
zapanować nad emocjami, które ostatnio atakowały ją i obezwładniały bez
ostrzeżenia. Nigdy nie przypuszczała, że będzie miała dziecko, które w
czwartym miesiącu życia będzie miało za sobą tyle cierpień co JJ. I ją
prześladowało poczucie winy, lecz w przeciwieństwie do Jacka
znajdowała przynajmniej odrobinę pocieszenia w religii. Wychowano ją
na katoliczkę i choć teraz nie praktykowała, wciąż pragnęła wierzyć w
Boga – i wierzyła na swój sposób – oraz uważała się za chrześcijankę. W
duchu modliła się za JJ, a jednocześnie nie potrafiła zrozumieć, dlaczego
Najwyższy pozwala na takie zło, jakim jest nowotwór – a zwłaszcza
neuroblastoma – u małego dziecka.
Wsłuchany w oddech Laurie Jack wyczuł zmianę jej nastroju.
Powstrzymując łzy, otoczył żonę ramieniem i podążając za jej wzrokiem
spojrzał na śpiącego Johna Juniora.
– Najgorsze jest to poczucie, że drepczemy w miejscu – odezwała się
Laurie, ocierając łzy. – Czekamy, aż osłabną objawy alergii, zamiast go
leczyć. W pewnym sensie czuję się porzucona przez tradycyjną medycynę.
To takie frustrujące! Byłam pełna optymizmu, gdy zaczęliśmy kurację
przeciwciałami. Tyle było w tym sensu, w porównaniu z kanonadą na
oślep, jaką jest chemioterapia, szczególnie u intensywnie rosnącego
organizmu niemowlęcia. Chemioterapia niszczy wszystkie mnożące się
komórki; przeciwciała walczą jedynie z nowotworem.
Jack chciał jakoś odpowiedzieć, ale nie był w stanie. Zdobył się jedynie
na potakujące skinienie głową. Wiedział, że jeśli teraz się odezwie, słowa i
tak uwięzną mu w gardle.
– Jak na ironię, to jedna z porażek konwencjonalnej medycyny –
ciągnęła Laurie, stopniowo odzyskując panowanie nad sobą. – Gdy terapia
oparta na faktach zawodzi, cierpi i pacjent, i jego rodzina, po prostu
wszyscy zostają na lodzie.
Jack znowu skinął głową. Niestety, Laurie miała rację.
– Zastanawiałeś się może, czy medycyna alternatywna albo
uzupełniająca nie pomogłaby JJ? – spytała. – Właśnie teraz, kiedy mamy
związane ręce, bo trzeba było wstrzymać kurację przeciwciałami
monoklonalnymi?
Jack uniósł brwi i spojrzał na nią w szczerym zdumieniu.
– Mówisz poważnie?
Wzruszyła ramionami.
– Szczerze mówiąc, nie znam się na tych sprawach. Nigdy nie
próbowałam takich metod, jeśli nie liczyć preparatów witaminowych.
Niewiele też czytałam. O ile wiem, cała ta alternatywna medycyna to
czary-mary, jeśli nie liczyć paru farmakologicznie aktywnych roślin.
– Też tak myślę. Z tego, co mi wiadomo, bazuje na efekcie placebo.
Nie chciało mi się nawet czytać na ten temat, nie mówiąc o próbowaniu.
Sądzę, że to coś dla ludzi, którzy więcej mają nadziei niż zdrowego
rozsądku, a także dla tych, którzy sami aż się proszą, żeby ich naciągnąć.
No i dla zdesperowanych.
– My jesteśmy zdesperowani – zauważyła Laurie.
W półmroku Jack wpatrywał się w twarz żony. Nie umiał odgadnąć,
czy mówiła poważnie. Miała rację: byli zdesperowani. To oczywiste. Ale
czy aż tak zdesperowani?
– Nie oczekuję odpowiedzi – dodała Laurie. – Po prostu głośno myślę.
Chciałabym coś robić dla naszego dziecka. Nie mogę znieść myśli, że
komórki neuroblastomy robią z jego ciałem, co chcą.
Rozdział 2
1 grudnia 2008
poniedziałek, 12.00
Kair, Egipt
(5.00 czasu nowojorskiego)
Shawn Daughtry polecił egipskiemu taksówkarzowi, by zatrzymał się
przy mauzoleum al-Ghauriego, grobowcu władcy Mameluków, który na
początku szesnastego wieku oddał Turkom osmańskim władzę nad
Egiptem. Shawn był tu po raz ostatni przed dziesięcioma laty, ze swoją
trzecią żoną. Teraz powracał z piątą, dawniej Saną Martin, a pobyt cieszył
go znacznie bardziej niż za pierwszym razem. Sana została zaproszona na
międzynarodową konferencję na temat badań genealogicznych. Jako znany
biolog molekularny specjalizujący się w genetyce mitochondrialnej
(doktoryzowała się właśnie w tej dziedzinie), była jedną z gwiazd imprezy.
Wiązały się z tym wymierne korzyści, a jedną z nich był darmowy przelot
i pobyt dla dwóch osób. Shawn skorzystał z okazji, by wziąć udział w
odbywającej się w tym samym czasie konferencji archeologów. Był to
ostatni dzień zjazdu, postanowił więc darować sobie pożegnalny obiad i
załatwić w tym czasie pewną sprawę.
Wysiadł z taksówki, by w morderczym upale i tumanach kurzu przebić
się na drugą stronę ulicy Al-Azhar przez niemal nieprzerwany sznur
pojazdów. Klaksony wszystkich samochodów osobowych, ciężarówek,
autobusów i taksówek sunących w ślimaczym tempie trąbiły wniebogłosy,
pomiędzy nimi zaś lawirowali piesi i wózkarze. Natężenie ruchu na
kairskich ulicach było wprost katastrofalne. Od czasu, gdy Shawn był tu
po raz ostatni, populacja miasta zwiększyła się do 18,7 miliona
mieszkańców.
Skręcił w ulicę Al-Mukz li-Den Allah i dalej w ciasne zaułki suku Chan
al-Chalili. W labiryncie czternastowiecznego bazaru handlowano
dosłownie wszystkim, od sprzętów domowych i mebli po ubrania,
żywność i tanie pamiątki. Shawn jednak nie był zainteresowany zakupami.
Skierował się wprost ku tej części targowiska, w której handlowano
antykami, by odnaleźć sklepik zwany Antica Abdul, który zapamiętał z
poprzedniej wizyty.
Shawn był z wykształcenia archeologiem; miał pięćdziesiąt cztery lata i
znajdował się w szczytowej fazie kariery zawodowej, kierując działem
bliskowschodnim w nowojorskim Metropolitan Museum of Art. Choć
najbardziej interesowała go tematyka biblijna, był autorytetem w
archeologii całego Bliskiego Wschodu, od Azji Mniejszej przez Liban,
Izrael, Syrię, Jordanię po Iran. Na pierwszą wycieczkę na kairskie
targowisko namówiła go ówczesna żona, Gloria. Zabłądziwszy wśród
krętych uliczek, zupełnie przypadkowo trafił na Antica Abdul. Jego uwagę
przykuł wtedy unikatowy, doskonale zachowany eksponat za zakurzoną
szybą sklepiku: pochodzące z okresu predynastycznego – a zatem liczące
sobie dobre sześć tysięcy lat – terakotowe naczynie ozdobione motywem
spirali skręconej w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. W
owym czasie niemal identyczna misa była ozdobą wystawy sztuki
starożytnego Egiptu w Metropolitan, tyle że naczynie z witryny Antica
Abdul było w znacznie lepszym stanie. Nie tylko malowany wzór lepiej
się zachował; egzemplarz muzealny został znaleziony w kawałkach i
poddany gruntownej renowacji. Zafascynowany, a zarazem przekonany, że
jak większość antyków dostępnych na bazarze i ten okaże się świetnym
falsyfikatem, Shawn przekroczył próg sklepiku.
Zamierzał jedynie przyjrzeć się naczyniu pobieżnie i wrócić do hotelu,
a spędził w Antica Abdul kilka godzin. Jego rozwścieczona żona, prawie
pewna, że ją porzucił, pierwsza wróciła do hotelu, a gdy i on się tam
zjawił, urządziła mu awanturę, twierdząc między innymi, że przecież
mogła zostać porwana. Wspominając tę scenę po latach, Shawn myślał
nieraz, że być może nie byłoby to najgorsze rozwiązanie: może uniknęliby
sprawy rozwodowej, która rozpoczęła się zaledwie rok później.
Tym, co na tak długi czas zatrzymało go w sklepie z antykami, była
darmowa lekcja tradycyjnej egipskiej gościnności. To, co zaczęło się jako
kłótnia z właścicielem na temat autentyczności misy, przemieniło się w
pasjonującą dyskusję przy herbacie, na temat kwitnącego rynku
fałszywych egipskich „antyków”. Choć z jednej strony Rahul, właściciel
sklepu, zaklinał się, że naczynie jest autentyczne, z drugiej – gdy już
dowiedział się, że jego rozmówca jest archeologiem – nie miał nic
przeciwko zdradzeniu mu paru sekretów fałszerskiego rzemiosła,
zwłaszcza związanych ze świetnie prosperującym rynkiem skarabeuszy.
Rzeźbione podobizny świętych chrząszczy starożytnego Egiptu używano
jako talizmanów i uważano za symbol odradzającego się życia.
Korzystając z niezmierzonych zapasów kości z prastarych cmentarzy
Górnego Egiptu, utalentowani rzemieślnicy tworzyli kopie skarabeuszy i
karmili nimi rozmaite zwierzęta domowe, by nabrały przekonującej
patyny. Zdaniem Rahula wiele spośród skarabeuszy rzekomo
pamiętających czasy faraonów i prezentowanych przez najlepsze muzea
świata było właśnie takimi falsyfikatami.
Po długiej rozmowie Shawn kupił misę, głównie po to, by odwdzięczyć
się Rahulowi za gościnność. Po przyjacielskich targach zbił cenę do
połowy, lecz mimo to uważał, że dwieście funtów egipskich to co najmniej
dwa razy za dużo. Zmienił zdanie, gdy dotarł do Nowego Jorku. Przeżył
wręcz szok, bo jego koleżanka z muzeum, Angela Ditmar, kierująca
działem egiptologii, szybko ustaliła, iż misa nie jest falsyfikatem, tylko
autentycznym zabytkiem sprzed sześciu tysięcy lat. Skończyło się na tym,
że podarował ją działowi egiptologii, by choć trochę stłumić poczucie
winy, wywołane faktem, że nieświadomie wywiózł skarb poza granice
Egiptu.
Shawn wchodził coraz głębiej w labirynt bazaru. W poprzek wąskich
uliczek, pomiędzy budynkami, rozwieszono dywany i markizy, skutecznie
odcinając słoneczny blask. Mijając stragany rzeźników i wiszące tam
otoczone rojami pszczół ubite jagnięta – niepozbawione głów i oczu –
Shawn czuł mocną woń surowych podrobów, lecz po chwili zastąpił ją
aromat przypraw i palonej arabskiej kawy. Teraz miłe i mniej miłe
zapachy atakowały go ze wszystkich stron.
U zbiegu alejek Shawn zatrzymał się, zdezorientowany dokładnie tak
samo jak przed dziesięcioma laty. Zajrzał do warsztatu krawieckiego i
zapytał o drogę starszego Egipcjanina w białej mycce i brązowej galabii.
Kilka minut później minął próg Antica Abdul. Nie dziwił się zbytnio, że
sklep wciąż istnieje; z opowieści Rahula wiedział, że jego rodzina
prowadzi interes od ponad stu lat.
Jeśli nie liczyć braku fantastycznego egzemplarza predynastycznego
naczynia na wystawie, właściwie nic się w wystroju nie zmieniło, Rahul
handlował bowiem głównie falsyfikatami i zwyczajnie zastępował
nowymi te, które zdołał sprzedać.
Słuchając dźwięczenia szklanych kulek nawleczonych na sznurki, które
pełniły funkcję kotary, Shawn pomyślał, że nikogo nie zastał. Może Rahul
porzucił swój sklep? Zaraz jednak poruszyła się ciemna zasłona
oddzielająca usiany poduszkami salon od części handlowej i zjawił się
właściciel. Rahul nieznacznie skinął głową na powitanie i stanął za starym
kontuarem krytym szklaną taflą. Był grubokościstym jegomościem o
pełnych wargach; byłym fellahem, który bez trudu odnalazł się w życiowej
roli biznesmena. Shawn bez słowa zbliżył się o kilka kroków i spojrzał w
ciemne, nieprzeniknione oczy handlarza. Brwi Rahula zmarszczyły się
niemal natychmiast, a potem uniosły w górę, gdy rozpoznał przybysza.
– Doktor Daughtry? – spytał jeszcze i pochylił się nieco, by lepiej mu
się przyjrzeć.
– Jestem w szoku, Rahul. Że też po tylu latach pamiętasz moją twarz,
nie mówiąc o nazwisku.
– A jakżeby inaczej? – zdziwił się Egipcjanin. Wybiegł zza kontuaru i
uścisnął dłoń Shawna. – Pamiętam wszystkich moich klientów, a
zwłaszcza tych ze słynnych muzeów.
– To znaczy, że miewasz klientów z innych muzeów? Sklep wyglądał
tak skromnie, że trudno było w to uwierzyć.
– Oczywiście, oczywiście – odparł śpiewnie Rahul. – Zawsze, gdy
zdobędę coś specjalnego, a nie zdarza się to zbyt często, zawiadamiam
tego, który moim zdaniem będzie najbardziej zainteresowany. To takie
proste w dobie Internetu.
Gdy Rahul zniknął na moment za sznurami szklanych paciorków,
wyszczekując po arabsku serię rozkazów, Shawn zadumał się nad
szybkością procesu globalizacji. Wydawało mu się, że Internet i bazar
Chan al-Chalili to dwa odrębne światy. Najwyraźniej był w błędzie.
Rahul powrócił i gestem zaprosił go do pokoju gościnnego na tyłach
sklepu. Gobeliny w orientalne wzory okrywały podłogę i ściany. Wielkie
pikowane poduszki były dominującym elementem wystroju. Pod ścianą
stała szisza, fajka wodna, a obok niej kilka wyblakłych kartonowych
pudeł. Pod sufitem wisiała goła żarówka. Na małym drewnianym stoliku
stało kilka starych fotografii, z których jedna przedstawiała potężnego
mężczyznę w typowo egipskim stroju, podobnego do Rahula, który teraz
odruchowo podążył za spojrzeniem Shawna.
– To mój wuj; niedawno dostałem to zdjęcie od matki. Przez prawie
dwadzieścia lat to on był właścicielem sklepu.
– Rzeczywiście jesteście do siebie podobni – przyznał Shawn. –
Kupiłeś od niego sklep?
– Nie, od jego żony. Wuj był bratem matki, ale tak się złożyło, że
wplątał się w skandal, który wybuchł wokół bardzo ważnego odkrycia
archeologicznego: nienaruszonego grobowca. Związek z tą sprawą
kosztował go życie. Zabito go tu, w sklepie.
– Mój Boże – wyrwało się Shawnowi. – Przepraszam, że zacząłem ten
temat.
– W tej profesji nigdy dość ostrożności. Dzięki niech będą Allachowi,
że ja sam nie mam podobnych kłopotów.
W następnej chwili odsunęła się ciężka zasłona i zjawił się bosy
chłopiec z tacą oraz dwiema szklankami w metalowych koszyczkach,
pełnymi parującej herbaty. Położył ją na podłodze obok Shawna i Rahula,
po czym wycofał się za kotarę. To nie przeszkodziło Rahulowi w radosnej
paplaninie o tym, jak bardzo cieszy go wizyta Daughtry’ego.
– Właściwie to miałem konkretny powód, żeby się tu zjawić – rzekł
wreszcie Shawn.
– Tak? – zdziwił się Rahul.
– Muszę ci coś wyznać. Gdy byłem tu po raz ostatni, kupiłem od ciebie
misę z okresu predynastycznego...
– Pamiętam. Jedną z najlepszych, jakie miałem.
– Dość długo spieraliśmy się o jej autentyczność.
– Trudno było pana przekonać.
– Jeśli chodzi o ścisłość, nie przekonałeś mnie. Kupiłem ją raczej jako
pamiątkę niezmiernie ciekawej rozmowy. Ale gdy wróciłem do Nowego
Jorku, pokazałem ją koleżance, która świetnie się zna na takich rzeczach...
I ona przyznała ci rację, Rahul. Nie tylko jest to autentyk, ale także ozdoba
naszej ekspozycji w muzeum. Prawdziwe cacko.
– Jak miło, że potrafi pan przyznać się do błędu.
– Gryzło mnie to przez te wszystkie lata.
– Łatwo uleczyć tę dolegliwość – rzekł Rahul. – Może pan uspokoić
sumienie, dopłacając mi co nieco.
Skonsternowany nieoczekiwaną sugestią Shawn spojrzał na niego w
milczeniu. Przez chwilę sądził, że to poważna propozycja, ale w końcu
Rahul uśmiechnął się, odsłaniając pożółkłe, zaniedbane zęby.
– Naturalnie żartuję. I tak świetnie zarobiłem; kupiłem tę misę wprost
od dzieciaków, które ją znalazły. Jestem zadowolony.
Shawn uśmiechnął się, nie kryjąc ulgi. Arabskie poczucie humoru
wciąż jeszcze zaskakiwało go równie mocno jak arabska gościnność.
– To wyznanie przypomniało mi o niezwykłym znalezisku, które
właśnie wczoraj przywiózł mi przyjaciel, fellah z Górnego Egiptu –
ciągnął Rahul. – Pana powinno szczególnie zainteresować; w końcu bada
pan czasy biblijne. Zapewne będzie pan wiedział o tym przedmiocie
więcej niż ja, zatem mogę tylko wierzyć, że nie oszuka mnie pan, jeśli
zdecyduje się go kupić. Chciałby pan go obejrzeć?
– Czemu nie – odparł Shawn, wzruszając ramionami. Nie wiedział,
czego się spodziewać, i nie robił sobie wielkich nadziei.
Rahul gmerał przez chwilę w jednym z kartonów stojących pod ścianą,
aż wreszcie wyjął coś, co wyglądało na poplamioną bawełnianą poszewkę
poduszki. Dopiero gdy wrócił na miejsce i usiadł, wyjął jej zawartość i
podał Shawnowi.
Daughtry zamarł na kilka chwil. Rahul wiercił się jeszcze, szukając
najwygodniejszej pozycji, a lekko wyczekujący uśmiech samozadowolenia
nie schodził z jego ust. Handlarz wiedział, że archeolog zaraz się
zorientuje, co trzyma w rękach. Pytanie brzmiało: Czy zechce to kupić?
Do nielegalnego handlu antykami trzeba odpowiednich ludzi; zwykle dość
zamożnych.
Shawn zrozumiał dość szybko. Jak większość wybitnych badaczy tej
specjalności, zainteresowanych zwłaszcza Nowym Testamentem oraz
dziejami wczesnego chrześcijaństwa, widywał już i trzymał w ręku
oryginały. Teraz zadawał sobie pytanie, czy to, co ma przed sobą, jest
autentykiem czy podróbką, jak te skarabeusze i większość „zabytków”
oferowanych przez Rahula. Nie umiał na nie odpowiedzieć, ale wciąż
pamiętał o naczyniu, które okazało się prawdziwym skarbem. Dlatego był
skłonny zaryzykować i kupić to, co leżało teraz na jego kolanach. Gdyby
jakimś cudem okazało się, że to autentyk, byłoby to największe odkrycie
w jego życiu i nawet gdyby kiedyś trzeba było zwrócić go egipskim
władzom, i tak Shawn Daughtry stałby się sławniejszy niż którykolwiek z
jego kolegów. Choćby dlatego nie życzył sobie, by Rahul – korzystając ze
swych internetowych kontaktów – sprzedał znalezisko któremuś z
liczących się muzeów.
– Oczywiście nie jest to autentyk – zagaił, by rozpocząć targi z
dostatecznie niskiego pułapu. Problem Shawna Daughtry’ego polegał
bowiem na tym, że choć sklepik wyglądał niepozornie, jego właściciel był
wytrawnym zawodowym negocjatorem.
Rozdział 3
1 grudnia 2008
poniedziałek, 6.05
Nowy Jork, Stany Zjednoczone
(13.05 czasu kairskiego)
– Pan jest lekarzem? – spytał policjant z przesadnym niedowierzaniem.
Jego wóz patrolowy stał przy krawężniku po zachodniej stronie Drugiej
Alei, a poranny korowód samochodów mijał ich, ciągnąc w stronę
centrum. Partner gliniarza siedział w fotelu pasażera, sącząc kawę. Prawie
nowy rower Trek należący do Jacka leżał na boku na chodniku tuż obok
wozu. Odkąd Laurie poszła na urlop macierzyński, Jack powrócił do
dawnego zwyczaju: dojeżdżał rowerem do pracy w OCME – Inspektoracie
Medycyny Sądowej.
Skinął głową. Był już nieco spokojniejszy, ale wciąż diabelnie wściekły
na taksówkarza, który znienacka przeciął cztery pasy jezdni i zatrzymał się
dosłownie w miejscu, by zabrać pasażerkę – a przy okazji zajechał
Jackowi drogę. Rower niezbyt mocno uderzył w tylny zderzak taksówki,
lecz to wystarczyło, by Jack popędził ku drzwiom kierowcy i nim jeszcze
pasażerka zajęła miejsce, serią kopniaków wgniótł blachę. Chciał w ten
sposób skłonić taksówkarza, aby wysiadł i podyskutował z nim po męsku.
Na szczęście dla wszystkich incydent przerwało szybkie wkroczenie
policjantów, którzy najpewniej byli świadkami przynajmniej części
zajścia.
– Moim zdaniem przydałyby się panu zajęcia z kontroli gniewu –
ciągnął funkcjonariusz.
– Przemyślę tę sugestię – odparł sarkastycznie Jack. Wiedział, że
zachowuje się prowokacyjnie, ale nie mógł się powstrzymać. Policjant
pozwolił taksówkarzowi odjechać, nie sprawdziwszy nawet jego prawa
jazdy. Zupełnie tak, jakby jego zdaniem winowajcą był Jack – w końcu to
on został zatrzymany.
– Na miłość boską, przecież jedzie pan rowerem – dorzucił
funkcjonariusz nieco płaczliwym tonem. – Czego pan chce? Dać się zabić?
Skoro już poważył się pan na takie szaleństwo jak jazda rowerem,
powinien pan się spodziewać niespodziewanego; zwłaszcza ze strony
taksiarzy.
– Zawsze uważałem, że w Nowym Jorku starczy miejsca i dla mnie, i
dla taksówek.
Policjant jeszcze raz pokręcił głową i przewrócił oczami, nim oddał
Jackowi prawo jazdy.
– To pański pogrzeb – powiedział, umywając ręce. Jack ze złością
podniósł rower, wsiadł i nacisnął na pedały. Oddalił się na znaczną
odległość, zanim funkcjonariusz wrócił do wozu. Wkrótce też jazda
ruchliwą ulicą, intensywny wysiłek fizyczny i podmuchy lodowatego
wiatru sprawiły, że nieco ochłonął. Jadąc z optymalną prędkością prawie
trzydziestu kilometrów na godzinę, dotarł z zieloną falą aż do
Czterdziestej Drugiej Ulicy. I dopiero tu, czekając na zmianę świateł i z
trudem łapiąc oddech, musiał w duchu przyznać rację policjantowi.
Zachłanni taksówkarze zawsze byli gotowi zabrać pasażera, nie zważając
na komplikacje w ruchu drogowym. Zapominając o ostrożności, Jack
mimowolnie powtarzał patologicznie destrukcyjne zachowania, które omal
go nie zniszczyły, gdy stracił żonę i córki. Wiedział, że nie może sobie
pozwolić na taki egoizm. Laurie i John Junior potrzebowali go. Jeśli mamy
pokonać tego raka, myślał, musimy być zgraną drużyną.
Dotarłszy do siedziby Inspektoratu u zbiegu Pierwszej Alei i
Trzydziestej Ulicy, Jack przejechał na drugą stronę szerokiej jezdni i dalej,
na podjazd. Choć elewacja budynku od strony Alei nie zmieniła się od lat
sześćdziesiątych, pewnych poprawek nie dało się uniknąć, zwłaszcza po
jedenastym września. Dawną rampę zastąpiono przestronnym parkingiem,
a w ścianie zamontowano całą serię rolet garażowych, tak by umożliwić
wjazd większej liczbie pojazdów przywożących zwłoki. Zniknęła flota
brązowych furgonetek z napisem Health and Hospital Corp., parkujących
w przypadkowym szyku przy Trzydziestej Ulicy. Zastąpił ją zawsze
uporządkowany rząd nowych białych vanów. Jack nie musiał już wjeżdżać
rowerem do kostnicy: zostawiał go w garażu, pod okiem znacznie lepiej
zorganizowanej ochrony.
Zmiany zaszły też w samej strukturze Inspektoratu, którego znaczenie
wzrosło po jedenastym września: przybyło personelu, sprzętu i
pomieszczeń. Kilka przecznic dalej, przy Pierwszej Alei, wzniesiono
zupełnie nowy budynek, by pomieścić w nim rozszerzony wydział biologii
śledczej, a wraz z nim laboratorium DNA. Dawne dni, kiedy nowojorski
Inspektorat Medycyny Sądowej podupadł z powodu cięć budżetowych,
tracąc pozycję krajowego lidera w tej dziedzinie, odeszły w przeszłość.
W całym mieście działało teraz ponad trzydziestu lekarzy-
anatomopatologów, kolegów Jacka w trudnej dziedzinie medycyny
sądowej. Zwiększyła się też na Manhattanie liczba pracowników bez
dyplomów lekarskich. Nie nazywano ich już „asystentami lekarskimi”,
Robin Cook Interwencja (Intervention) Przełożył Maciej Szymański
Powieść niniejszą dedykuję tym rodzinom, ofiarom oraz badaczom, którzy przyczynili się do nadzwyczajnych postępów w leczeniu nowotworów u dzieci.
Pewien człowiek, imieniem Szymon, który dawniej zajmował się czarną magią, wprawiał w zdumienie lud Samarii i twierdził, że jest kimś niezwykłym. Poważali go wszyscy od najmniejszego do największego: „Ten jest wielką mocą Bożą” – mówili. A liczyli się z nim dlatego, że już od dość długiego czasu wprawiał ich w podziw swoimi magicznymi sztukami. Lecz kiedy uwierzyli Filipowi, który nauczał o królestwie Bożym oraz o imieniu Jezusa Chrystusa, zarówno mężczyźni, jak i kobiety przyjmowali chrzest. Uwierzył również sam Szymon, a kiedy przyjął chrzest, towarzyszył wszędzie Filipowi i zdumiewał się bardzo na widok dokonywanych cudów i znaków. Kiedy Apostołowie w Jerozolimie dowiedzieli się, że Samaria przyjęła słowo Boże, wysłali do niej Piotra i Jana, którzy przyszli i modlili się za nich, aby mogli otrzymać Ducha Świętego. Bo na żadnego z nich jeszcze nie zstąpił. Byli jedynie ochrzczeni w imię Pana Jezusa. Wtedy więc wkładali [Apostołowie] na nich ręce, a oni otrzymywali Ducha Świętego. Kiedy Szymon ujrzał, że Apostołowie przez nakładanie rąk udzielali Ducha Świętego, przyniósł im pieniądze. „Dajcie i mnie tę władzę – powiedział – aby każdy, na kogo nałożę ręce, otrzymał Ducha Świętego”. „Niech pieniądze twoje przepadną razem z tobą – odpowiedział mu Piotr – gdyż sądziłeś, że dar Boży można nabyć za pieniądze. Nie masz żadnego udziału w tym dziele, bo serce twoje nie jest prawe wobec Boga [... ]”. Dzieje Apostolskie 8, 9-21 Biblia Tysiąclecia, Pallottinum, Poznań-Warszawa 1989
Rozdział 1 1 grudnia 2008 poniedziałek, 4.20 Nowy Jork, Stany Zjednoczone Jack Stapleton w jednej chwili przeszedł ze snu do stanu całkowitego rozbudzenia. Uciekał samochodem w dół, stromą ulicą miasta, błyskawicznie zbliżając się do grupy przedszkolaków przechodzących parami po pasach i zupełnie nieświadomych niebezpieczeństwa. Daremnie wciskał do oporu pedał hamulca; wóz pędził wręcz coraz szybciej. Jack krzyczał do dzieci, by zeszły z drogi, aż nagle zorientował się, że szeroko otwartymi oczami wpatruje się w plamy światła z ulicznych latarń rozlewające się po suficie sypialni jego domu przy Sto Szóstej Zachodniej Ulicy w Nowym Jorku. Nie było samochodu, nie było wzgórza, nie było dzieci. Był tylko kolejny koszmarny sen. Niepewny jeszcze, czy rzeczywiście krzyczał, Jack odwrócił się do żony. W bladej poświacie padającej z niezasłoniętego okna zobaczył, że Laurie śpi głębokim snem. Najwyraźniej i krzyk był tylko częścią snu. Spojrzał znów na sufit i wzdrygnął się mimo woli, wspominając ten koszmar, który prześladował go tak uporczywie i zawsze był równie przerażający. Zaczęło się na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy jego pierwsza żona i dwie córki – dziesięcio- i jedenastolatka – zginęły w katastrofie samolotu. Leciały do Chicago, by odwiedzić Jacka, który szkolił się w patomorfologu. Był chirurgiem okulistą, nim zdecydował się na zmianę specjalizacji, by uciec przed narastającym zagrożeniem ze
strony – jak mawiał – czterech jeźdźców medycznej apokalipsy: firm z sektora ubezpieczeń zdrowotnych, systemu oszczędności, niedouczonego rządu oraz obojętności społeczeństwa. Miał nadzieję, że zmieniając fach, zdoła umknąć przed zmianami w systemie opieki zdrowotnej i odzyskać poczucie altruistycznej misji oraz powołania, które kiedyś pchnęły go ku medycynie. Tak się też stało, tyle że w trakcie owej zmiany utracił ukochaną rodzinę i wpadł w spiralę poczucia winy, depresji i cynizmu. Koszmar o pędzącym samochodzie był jednym z objawów tego stanu. Kilka lat wcześniej zdołał się wyleczyć z ponurych wizji, lecz teraz, w ostatnich miesiącach, powróciły one ze zdwojoną siłą. Jack skupił wzrok na plamach światła, które rzucała na sufit lampa uliczna. Między latarnią a budynkiem rosło samotne drzewo. Nocna bryza kołysała bezlistnymi konarami, tworząc na stropie migotliwe wzory niczym z testów projekcyjnych Rorschacha. Spoglądając na nie, Jack czuł się samotny w zimnym, bezlitosnym wszechświecie. Dotknął swego czoła. Nie był spocony, ale przyspieszone tętno, sięgające stu pięćdziesięciu uderzeń na minutę, było jasną oznaką, że jego układ współczulny jest w stanie maksymalnego pobudzenia – zawsze tego doświadczał, gdy śnił mu się samochód bez hamulców. Wyjątkowym elementem tego koszmarnego scenariusza były dzieci. Zazwyczaj zagrożenie w nocnych zmorach dotyczyło tylko jego osoby: wątła poręcz przy ścieżce nad przepaścią, lity mur z cegły albo niezgłębiona toń pełna rekinów. Jack spojrzał na budzik: było już po czwartej nad ranem. Wiedział, że przy takim rytmie serca nie ma żadnych szans na spokojny sen. Delikatnie – by nie zbudzić Laurie – odrzucił kołdrę i wymknął się z łóżka. Dębowe
deski podłogi były zimne jak marmur. Rozciągnął zesztywniałe mięśnie. Był już po pięćdziesiątce, lecz mimo to, gdy tylko pozwalały mu na to pogoda i rozkład zajęć, grywał w uliczną koszykówkę. Tego wieczoru ćwiczył niemal do upadłego, by rozładować narastający stres. Wiedział, że rankiem przyjdzie mu zapłacić za to słoną cenę – i nie pomylił się. Przezwyciężając ból, zrobił skłon i położył dłonie płasko na podłodze. Po chwili ruszył w stronę łazienki, nie przestając rozmyślać o dzieciach z sennego koszmaru. Właściwie nie dziwił go ten nowy motyw. Najświeższą przyczyną jego przygnębienia, na nowo rozbudzonego poczucia winy i nieomalże depresji było przecież dziecko: jego syn, John Junior albo JJ, jak nazywali go z Laurie. Chłopiec przyszedł na świat w sierpniu, kilka tygodni przed terminem. Byli dobrze przygotowani na jego przyjęcie – zwłaszcza Laurie. Poradziła sobie doskonale; gorzej było z Jackiem, który po dziesięciu godzinach porodu był tak wycieńczony, jakby sam rodził. Choć swego czasu asystował przy narodzinach swoich córek, zdążył już zapomnieć, jak głęboko emocjonalne jest to przeżycie. Odetchnął z ulgą, dopiero gdy matka i dziecko w dobrym zdrowiu dotrwali do końca porodu. Przez pierwszy miesiąc sprawy wyglądały zupełnie dobrze. Laurie dostała urlop i niezrażona nocną marudnością małego po prostu cieszyła się urokami macierzyństwa. Obawy Jacka, że dziecko może mieć jakieś wady genetyczne, ustąpiły z czasem. Nigdy nie przyznał się żonie, że gdy tylko akcja porodowa dobiegła szczęśliwego końca, pospieszył do pediatry, by ponad jego ramieniem obserwować pierwsze badanie noworodka. W panice przyglądał się twarzyczce dziecka i w pośpiechu liczył małe
paluszki. Nie był pewny, czy potrafiłby znieść brzemię upośledzonego dziecka, choć śmierć córek była dlań tak wielkim wyrzutem sumienia. Sam pomysł posiadania kolejnego dziecka budził jego wątpliwości; rodzicielstwo kojarzyło mu się z wielką odpowiedzialnością i jeszcze większym ryzykiem, zwłaszcza w wypadku niepełnosprawnego dziecka. Gdyby nie niezłomna cierpliwość Laurie i jej niesłabnące wsparcie, pewnie nie zdobyłby się na odwagę. Mimo wszystko jednak w głębi duszy wciąż żywił przeczucie, że jego przeznaczeniem jest sprowadzać nieszczęścia na tych, których kocha. Zdjął szlafrok z haczyka za drzwiami łazienki i poczłapał do pokoju syna. Nawet w półmroku widział doskonale, z jakim przepychem urządzono wnętrze: jego teściowa, Dorothy Montgomery, nie żałowała pieniędzy na wnuka, na którego przyjście już prawie straciła nadzieję. Tylko kilka lampek umocowanych na poziomie podłogi rozświetlało pokój dziecinny. Jack ostrożnie zbliżył się do białego łóżeczka spowitego przewiewną siatką. Zbudzenie dziecka o tej porze było ostatnią rzeczą, której teraz potrzebował; ułożenie chłopca po ostatnim karmieniu było nie lada wyczynem. Światło małych lampek właściwie nie docierało do łóżeczka i Jack niewiele widział. Dziecko leżało na plecach, z rączkami rozrzuconymi na boki. Paluszki zacisnęło na kciukach. Smuga światła muskała tylko jego czoło. Oczy pozostawały w mroku, lecz Jack wiedział, że widać pod nimi ciemne półkola – jeden z wczesnych objawów choroby. Skóra przebarwiała się stopniowo, przez kilka tygodni, i ani Jack, ani Laurie nie zauważyli zmiany. Dopiero Dorothy zwróciła uwagę na ten objaw, do którego wkrótce dołączyły kolejne. To, co niczego niepodejrzewający pediatra nazwał „marudnością” dziecka, szybko stało
się powodem nieprzespanych nocy w domu Stapletonów. Gdy wreszcie postawiono diagnozę, Jack poczuł się tak, jak gdyby nagły cios pozbawił go tchu; jakby ktoś przyłożył mu kijem baseballowym prosto w brzuch. Krew tak gwałtownie odpłynęła z jego mózgu, że musiał zacisnąć dłonie na podłokietnikach fotela, w którym siedział, by nie spaść na podłogę. Ziściły się wszystkie jego najgorsze przeczucia. Strach przed klątwą, która nieuchronnie spadała na jego najbliższych, odżył i miał się doskonale. U Johna Juniora zdiagnozowano neuroblastomę, czyli nerwiaka płodowego, chorobę odpowiedzialną za piętnaście procent zgonów wśród dzieci dotkniętych nowotworami. Co gorsza, wykryto też liczne przerzuty, w tym także do kości i ośrodkowego układu nerwowego. JJ został więc zakwalifikowany do grupy chorych wysokiego ryzyka, a zatem najgorszej z możliwych. Następne miesiące były dla rodziców piekłem: kolejne wyniki były coraz gorsze, ale stopniowo pojawiał się też plan leczenia. Na szczęście dla Johna Juniora, w pierwszych i najważniejszych dniach Laurie zachowała jasność umysłu, podczas gdy Jack balansował na krawędzi tej samej emocjonalnej przepaści, której doświadczył kilka lat wcześniej. Uratowała go świadomość, że jest potrzebny Johnowi Juniorowi i Laurie. Wielkim wysiłkiem woli stłumił przytłaczające poczucie winy oraz gniew, by wzbudzić w sobie choć trochę pozytywnej energii. Nie było łatwo, ale Stapletonowie mieli szczęście: skierowano ich do programu leczenia neuroblastomy w Memorial Sloan-Kettering Cancer Center, gdzie wkrótce nauczyli się polegać na profesjonalizmie, doświadczeniu i empatii utalentowanych lekarzy. W ciągu kilku miesięcy JJ został kilkakrotnie poddany indywidualnie profilowanej chemioterapii,
przy czym za każdym razem przyjmowano go do szpitala w związku z nasilonymi skutkami ubocznymi. Gdy kuracja wywołała założony efekt, zalecono dziecku stosunkowo nową i bardzo obiecującą metodę leczenia, polegającą na dożylnym podawaniu przeciwciał monoklonalnych hodowanych w ciałach myszy. Przeciwciała owe, zwane 3F8, potrafią odszukać komórki rakowe i wspomóc układ odpornościowy chorego w niszczeniu ich. Tak przynajmniej głosi teoria. Początkowo metoda leczenia przewidywała dwutygodniowe cykle podawania przeciwciał przez kilka miesięcy, a może nawet przez rok, gdyby było to możliwe. Niestety, już po kilku cyklach kurację trzeba było przerwać. Układ odpornościowy Johna Juniora zareagował alergicznie na mysie białko i wystąpiły zagrażające życiu dziecka skutki uboczne. Teraz należało więc odczekać miesiąc lub dwa, ponownie zbadać wrażliwość organizmu Johna Juniora na to białko i ewentualnie ponownie rozpocząć terapię. Innej możliwości po prostu nie było. Choroba zbyt się rozprzestrzeniła, by przeprowadzić autologiczny przeszczep komórek macierzystych, zabieg chirurgiczny albo radioterapię. – Jest taki kochany, kiedy śpi spokojnie i nie płacze – odezwał się głos w półmroku. Jack drgnął mimowolnie. Pogrążony w myślach, nie zauważył nawet, kiedy Laurie stanęła u jego boku. – Przepraszam, że cię wystraszyłam. – Laurie spojrzała na męża. – Przepraszam, że cię obudziłem – odparł współczująco. Wiedział, że jest przemęczona; opieka nad synem wymagała ogromnego wysiłku. – Nie spałam już, kiedy się ocknąłeś. Szybko oddychałeś; bałam się, że znowu dręczy cię koszmar.
– Bo dręczył. Jak zwykle o starym pędzącym samochodzie, ale tym razem miałem rozjechać grupę przedszkolaków. Okropność. – Wyobrażam sobie. Ale przynajmniej nietrudno to zinterpretować. – Tak sądzisz? – mruknął Jack z odrobiną sarkazmu. Nie lubił tych psychoanalitycznych sztuczek. – Nie irytuj się – odrzekła Laurie, łapiąc go pod ramię. – Po raz setny powtarzam ci: to nie twoja wina, że JJ jest chory. Przestań się zadręczać. Jack odetchnął głęboko i głośno. Pokręcił głową. – Łatwo ci mówić. – Bo to prawda! – powiedziała z emfazą, współczująco ściskając jego ramię. – Wiesz, co powiedzieli lekarze z Memorial, kiedy pytaliśmy o etiologię choroby. Do licha, bardziej prawdopodobne jest to, że wina leży po mojej stronie! Jako patolodzy mamy kontakt z tyloma chemikaliami... W ciąży starałam się unikać rozpuszczalników, ale to po prostu nie jest możliwe. – Nie dowiedziono, że rozpuszczalniki mogą zwiększać ryzyko neuroblastomy. – Może i nie, ale do cholery, jest to sto razy bardziej prawdopodobna przyczyna niż ta twoja nadprzyrodzona klątwa, którą się torturujesz. Jack niechętnie skinął głową. Nie podobał mu się kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa. Nie lubił rozmawiać o klątwie. Nie wierzył w nadprzyrodzone siły i nie był specjalnie religijny – te dwie sprawy uważał zresztą za blisko ze sobą związane. Wolał stąpać twardo po ziemi, w poznaniu świata polegając na własnych zmysłach. – A co z lekami przeciw niepłodności? – ciągnęła Laurie. – O tym też wspominał jeden z lekarzy. Pamiętasz?
– Jasne, że pamiętam – odparł cierpko Jack. Nie chciał o tym gadać. Nie lubił przyznawać się do przesądów, które żywił; nie lubił nawet o nich myśleć. – Prawda jest taka, że przyczyny powstania neuroblastomy nie są znane i kropka! A teraz wracaj do łóżka. Jack pokręcił głową. – I tak już nie zasnę. Poza tym pewnie dochodzi piąta. Wezmę prysznic, ogolę się i pojadę do pracy. Muszę czymś zająć umysł. – Świetny pomysł – odrzekła Laurie. – Szkoda, że ja nie mogę. – Już o tym rozmawialiśmy, Laurie. Mogłabyś wrócić do pracy. Zatrudnilibyśmy pielęgniarki; może tak byłoby dla ciebie lepiej. Laurie potrząsnęła głową. – Znasz mnie, Jack. Nie umiałabym. Ja muszę sama, cokolwiek się zdarzy. Nie wybaczyłabym sobie. Spojrzała na syna. Wyglądał na pogrążonego w błogim śnie, jego lekko wybałuszone oczy szczęśliwie okrywał cień. Wstrzymała oddech, by zapanować nad emocjami, które ostatnio atakowały ją i obezwładniały bez ostrzeżenia. Nigdy nie przypuszczała, że będzie miała dziecko, które w czwartym miesiącu życia będzie miało za sobą tyle cierpień co JJ. I ją prześladowało poczucie winy, lecz w przeciwieństwie do Jacka znajdowała przynajmniej odrobinę pocieszenia w religii. Wychowano ją na katoliczkę i choć teraz nie praktykowała, wciąż pragnęła wierzyć w Boga – i wierzyła na swój sposób – oraz uważała się za chrześcijankę. W duchu modliła się za JJ, a jednocześnie nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Najwyższy pozwala na takie zło, jakim jest nowotwór – a zwłaszcza neuroblastoma – u małego dziecka.
Wsłuchany w oddech Laurie Jack wyczuł zmianę jej nastroju. Powstrzymując łzy, otoczył żonę ramieniem i podążając za jej wzrokiem spojrzał na śpiącego Johna Juniora. – Najgorsze jest to poczucie, że drepczemy w miejscu – odezwała się Laurie, ocierając łzy. – Czekamy, aż osłabną objawy alergii, zamiast go leczyć. W pewnym sensie czuję się porzucona przez tradycyjną medycynę. To takie frustrujące! Byłam pełna optymizmu, gdy zaczęliśmy kurację przeciwciałami. Tyle było w tym sensu, w porównaniu z kanonadą na oślep, jaką jest chemioterapia, szczególnie u intensywnie rosnącego organizmu niemowlęcia. Chemioterapia niszczy wszystkie mnożące się komórki; przeciwciała walczą jedynie z nowotworem. Jack chciał jakoś odpowiedzieć, ale nie był w stanie. Zdobył się jedynie na potakujące skinienie głową. Wiedział, że jeśli teraz się odezwie, słowa i tak uwięzną mu w gardle. – Jak na ironię, to jedna z porażek konwencjonalnej medycyny – ciągnęła Laurie, stopniowo odzyskując panowanie nad sobą. – Gdy terapia oparta na faktach zawodzi, cierpi i pacjent, i jego rodzina, po prostu wszyscy zostają na lodzie. Jack znowu skinął głową. Niestety, Laurie miała rację. – Zastanawiałeś się może, czy medycyna alternatywna albo uzupełniająca nie pomogłaby JJ? – spytała. – Właśnie teraz, kiedy mamy związane ręce, bo trzeba było wstrzymać kurację przeciwciałami monoklonalnymi? Jack uniósł brwi i spojrzał na nią w szczerym zdumieniu. – Mówisz poważnie? Wzruszyła ramionami.
– Szczerze mówiąc, nie znam się na tych sprawach. Nigdy nie próbowałam takich metod, jeśli nie liczyć preparatów witaminowych. Niewiele też czytałam. O ile wiem, cała ta alternatywna medycyna to czary-mary, jeśli nie liczyć paru farmakologicznie aktywnych roślin. – Też tak myślę. Z tego, co mi wiadomo, bazuje na efekcie placebo. Nie chciało mi się nawet czytać na ten temat, nie mówiąc o próbowaniu. Sądzę, że to coś dla ludzi, którzy więcej mają nadziei niż zdrowego rozsądku, a także dla tych, którzy sami aż się proszą, żeby ich naciągnąć. No i dla zdesperowanych. – My jesteśmy zdesperowani – zauważyła Laurie. W półmroku Jack wpatrywał się w twarz żony. Nie umiał odgadnąć, czy mówiła poważnie. Miała rację: byli zdesperowani. To oczywiste. Ale czy aż tak zdesperowani? – Nie oczekuję odpowiedzi – dodała Laurie. – Po prostu głośno myślę. Chciałabym coś robić dla naszego dziecka. Nie mogę znieść myśli, że komórki neuroblastomy robią z jego ciałem, co chcą.
Rozdział 2 1 grudnia 2008 poniedziałek, 12.00 Kair, Egipt (5.00 czasu nowojorskiego) Shawn Daughtry polecił egipskiemu taksówkarzowi, by zatrzymał się przy mauzoleum al-Ghauriego, grobowcu władcy Mameluków, który na początku szesnastego wieku oddał Turkom osmańskim władzę nad Egiptem. Shawn był tu po raz ostatni przed dziesięcioma laty, ze swoją trzecią żoną. Teraz powracał z piątą, dawniej Saną Martin, a pobyt cieszył go znacznie bardziej niż za pierwszym razem. Sana została zaproszona na międzynarodową konferencję na temat badań genealogicznych. Jako znany biolog molekularny specjalizujący się w genetyce mitochondrialnej (doktoryzowała się właśnie w tej dziedzinie), była jedną z gwiazd imprezy. Wiązały się z tym wymierne korzyści, a jedną z nich był darmowy przelot i pobyt dla dwóch osób. Shawn skorzystał z okazji, by wziąć udział w odbywającej się w tym samym czasie konferencji archeologów. Był to ostatni dzień zjazdu, postanowił więc darować sobie pożegnalny obiad i załatwić w tym czasie pewną sprawę. Wysiadł z taksówki, by w morderczym upale i tumanach kurzu przebić się na drugą stronę ulicy Al-Azhar przez niemal nieprzerwany sznur pojazdów. Klaksony wszystkich samochodów osobowych, ciężarówek, autobusów i taksówek sunących w ślimaczym tempie trąbiły wniebogłosy, pomiędzy nimi zaś lawirowali piesi i wózkarze. Natężenie ruchu na
kairskich ulicach było wprost katastrofalne. Od czasu, gdy Shawn był tu po raz ostatni, populacja miasta zwiększyła się do 18,7 miliona mieszkańców. Skręcił w ulicę Al-Mukz li-Den Allah i dalej w ciasne zaułki suku Chan al-Chalili. W labiryncie czternastowiecznego bazaru handlowano dosłownie wszystkim, od sprzętów domowych i mebli po ubrania, żywność i tanie pamiątki. Shawn jednak nie był zainteresowany zakupami. Skierował się wprost ku tej części targowiska, w której handlowano antykami, by odnaleźć sklepik zwany Antica Abdul, który zapamiętał z poprzedniej wizyty. Shawn był z wykształcenia archeologiem; miał pięćdziesiąt cztery lata i znajdował się w szczytowej fazie kariery zawodowej, kierując działem bliskowschodnim w nowojorskim Metropolitan Museum of Art. Choć najbardziej interesowała go tematyka biblijna, był autorytetem w archeologii całego Bliskiego Wschodu, od Azji Mniejszej przez Liban, Izrael, Syrię, Jordanię po Iran. Na pierwszą wycieczkę na kairskie targowisko namówiła go ówczesna żona, Gloria. Zabłądziwszy wśród krętych uliczek, zupełnie przypadkowo trafił na Antica Abdul. Jego uwagę przykuł wtedy unikatowy, doskonale zachowany eksponat za zakurzoną szybą sklepiku: pochodzące z okresu predynastycznego – a zatem liczące sobie dobre sześć tysięcy lat – terakotowe naczynie ozdobione motywem spirali skręconej w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. W owym czasie niemal identyczna misa była ozdobą wystawy sztuki starożytnego Egiptu w Metropolitan, tyle że naczynie z witryny Antica Abdul było w znacznie lepszym stanie. Nie tylko malowany wzór lepiej się zachował; egzemplarz muzealny został znaleziony w kawałkach i
poddany gruntownej renowacji. Zafascynowany, a zarazem przekonany, że jak większość antyków dostępnych na bazarze i ten okaże się świetnym falsyfikatem, Shawn przekroczył próg sklepiku. Zamierzał jedynie przyjrzeć się naczyniu pobieżnie i wrócić do hotelu, a spędził w Antica Abdul kilka godzin. Jego rozwścieczona żona, prawie pewna, że ją porzucił, pierwsza wróciła do hotelu, a gdy i on się tam zjawił, urządziła mu awanturę, twierdząc między innymi, że przecież mogła zostać porwana. Wspominając tę scenę po latach, Shawn myślał nieraz, że być może nie byłoby to najgorsze rozwiązanie: może uniknęliby sprawy rozwodowej, która rozpoczęła się zaledwie rok później. Tym, co na tak długi czas zatrzymało go w sklepie z antykami, była darmowa lekcja tradycyjnej egipskiej gościnności. To, co zaczęło się jako kłótnia z właścicielem na temat autentyczności misy, przemieniło się w pasjonującą dyskusję przy herbacie, na temat kwitnącego rynku fałszywych egipskich „antyków”. Choć z jednej strony Rahul, właściciel sklepu, zaklinał się, że naczynie jest autentyczne, z drugiej – gdy już dowiedział się, że jego rozmówca jest archeologiem – nie miał nic przeciwko zdradzeniu mu paru sekretów fałszerskiego rzemiosła, zwłaszcza związanych ze świetnie prosperującym rynkiem skarabeuszy. Rzeźbione podobizny świętych chrząszczy starożytnego Egiptu używano jako talizmanów i uważano za symbol odradzającego się życia. Korzystając z niezmierzonych zapasów kości z prastarych cmentarzy Górnego Egiptu, utalentowani rzemieślnicy tworzyli kopie skarabeuszy i karmili nimi rozmaite zwierzęta domowe, by nabrały przekonującej patyny. Zdaniem Rahula wiele spośród skarabeuszy rzekomo pamiętających czasy faraonów i prezentowanych przez najlepsze muzea
świata było właśnie takimi falsyfikatami. Po długiej rozmowie Shawn kupił misę, głównie po to, by odwdzięczyć się Rahulowi za gościnność. Po przyjacielskich targach zbił cenę do połowy, lecz mimo to uważał, że dwieście funtów egipskich to co najmniej dwa razy za dużo. Zmienił zdanie, gdy dotarł do Nowego Jorku. Przeżył wręcz szok, bo jego koleżanka z muzeum, Angela Ditmar, kierująca działem egiptologii, szybko ustaliła, iż misa nie jest falsyfikatem, tylko autentycznym zabytkiem sprzed sześciu tysięcy lat. Skończyło się na tym, że podarował ją działowi egiptologii, by choć trochę stłumić poczucie winy, wywołane faktem, że nieświadomie wywiózł skarb poza granice Egiptu. Shawn wchodził coraz głębiej w labirynt bazaru. W poprzek wąskich uliczek, pomiędzy budynkami, rozwieszono dywany i markizy, skutecznie odcinając słoneczny blask. Mijając stragany rzeźników i wiszące tam otoczone rojami pszczół ubite jagnięta – niepozbawione głów i oczu – Shawn czuł mocną woń surowych podrobów, lecz po chwili zastąpił ją aromat przypraw i palonej arabskiej kawy. Teraz miłe i mniej miłe zapachy atakowały go ze wszystkich stron. U zbiegu alejek Shawn zatrzymał się, zdezorientowany dokładnie tak samo jak przed dziesięcioma laty. Zajrzał do warsztatu krawieckiego i zapytał o drogę starszego Egipcjanina w białej mycce i brązowej galabii. Kilka minut później minął próg Antica Abdul. Nie dziwił się zbytnio, że sklep wciąż istnieje; z opowieści Rahula wiedział, że jego rodzina prowadzi interes od ponad stu lat. Jeśli nie liczyć braku fantastycznego egzemplarza predynastycznego naczynia na wystawie, właściwie nic się w wystroju nie zmieniło, Rahul
handlował bowiem głównie falsyfikatami i zwyczajnie zastępował nowymi te, które zdołał sprzedać. Słuchając dźwięczenia szklanych kulek nawleczonych na sznurki, które pełniły funkcję kotary, Shawn pomyślał, że nikogo nie zastał. Może Rahul porzucił swój sklep? Zaraz jednak poruszyła się ciemna zasłona oddzielająca usiany poduszkami salon od części handlowej i zjawił się właściciel. Rahul nieznacznie skinął głową na powitanie i stanął za starym kontuarem krytym szklaną taflą. Był grubokościstym jegomościem o pełnych wargach; byłym fellahem, który bez trudu odnalazł się w życiowej roli biznesmena. Shawn bez słowa zbliżył się o kilka kroków i spojrzał w ciemne, nieprzeniknione oczy handlarza. Brwi Rahula zmarszczyły się niemal natychmiast, a potem uniosły w górę, gdy rozpoznał przybysza. – Doktor Daughtry? – spytał jeszcze i pochylił się nieco, by lepiej mu się przyjrzeć. – Jestem w szoku, Rahul. Że też po tylu latach pamiętasz moją twarz, nie mówiąc o nazwisku. – A jakżeby inaczej? – zdziwił się Egipcjanin. Wybiegł zza kontuaru i uścisnął dłoń Shawna. – Pamiętam wszystkich moich klientów, a zwłaszcza tych ze słynnych muzeów. – To znaczy, że miewasz klientów z innych muzeów? Sklep wyglądał tak skromnie, że trudno było w to uwierzyć. – Oczywiście, oczywiście – odparł śpiewnie Rahul. – Zawsze, gdy zdobędę coś specjalnego, a nie zdarza się to zbyt często, zawiadamiam tego, który moim zdaniem będzie najbardziej zainteresowany. To takie proste w dobie Internetu. Gdy Rahul zniknął na moment za sznurami szklanych paciorków,
wyszczekując po arabsku serię rozkazów, Shawn zadumał się nad szybkością procesu globalizacji. Wydawało mu się, że Internet i bazar Chan al-Chalili to dwa odrębne światy. Najwyraźniej był w błędzie. Rahul powrócił i gestem zaprosił go do pokoju gościnnego na tyłach sklepu. Gobeliny w orientalne wzory okrywały podłogę i ściany. Wielkie pikowane poduszki były dominującym elementem wystroju. Pod ścianą stała szisza, fajka wodna, a obok niej kilka wyblakłych kartonowych pudeł. Pod sufitem wisiała goła żarówka. Na małym drewnianym stoliku stało kilka starych fotografii, z których jedna przedstawiała potężnego mężczyznę w typowo egipskim stroju, podobnego do Rahula, który teraz odruchowo podążył za spojrzeniem Shawna. – To mój wuj; niedawno dostałem to zdjęcie od matki. Przez prawie dwadzieścia lat to on był właścicielem sklepu. – Rzeczywiście jesteście do siebie podobni – przyznał Shawn. – Kupiłeś od niego sklep? – Nie, od jego żony. Wuj był bratem matki, ale tak się złożyło, że wplątał się w skandal, który wybuchł wokół bardzo ważnego odkrycia archeologicznego: nienaruszonego grobowca. Związek z tą sprawą kosztował go życie. Zabito go tu, w sklepie. – Mój Boże – wyrwało się Shawnowi. – Przepraszam, że zacząłem ten temat. – W tej profesji nigdy dość ostrożności. Dzięki niech będą Allachowi, że ja sam nie mam podobnych kłopotów. W następnej chwili odsunęła się ciężka zasłona i zjawił się bosy chłopiec z tacą oraz dwiema szklankami w metalowych koszyczkach, pełnymi parującej herbaty. Położył ją na podłodze obok Shawna i Rahula,
po czym wycofał się za kotarę. To nie przeszkodziło Rahulowi w radosnej paplaninie o tym, jak bardzo cieszy go wizyta Daughtry’ego. – Właściwie to miałem konkretny powód, żeby się tu zjawić – rzekł wreszcie Shawn. – Tak? – zdziwił się Rahul. – Muszę ci coś wyznać. Gdy byłem tu po raz ostatni, kupiłem od ciebie misę z okresu predynastycznego... – Pamiętam. Jedną z najlepszych, jakie miałem. – Dość długo spieraliśmy się o jej autentyczność. – Trudno było pana przekonać. – Jeśli chodzi o ścisłość, nie przekonałeś mnie. Kupiłem ją raczej jako pamiątkę niezmiernie ciekawej rozmowy. Ale gdy wróciłem do Nowego Jorku, pokazałem ją koleżance, która świetnie się zna na takich rzeczach... I ona przyznała ci rację, Rahul. Nie tylko jest to autentyk, ale także ozdoba naszej ekspozycji w muzeum. Prawdziwe cacko. – Jak miło, że potrafi pan przyznać się do błędu. – Gryzło mnie to przez te wszystkie lata. – Łatwo uleczyć tę dolegliwość – rzekł Rahul. – Może pan uspokoić sumienie, dopłacając mi co nieco. Skonsternowany nieoczekiwaną sugestią Shawn spojrzał na niego w milczeniu. Przez chwilę sądził, że to poważna propozycja, ale w końcu Rahul uśmiechnął się, odsłaniając pożółkłe, zaniedbane zęby. – Naturalnie żartuję. I tak świetnie zarobiłem; kupiłem tę misę wprost od dzieciaków, które ją znalazły. Jestem zadowolony. Shawn uśmiechnął się, nie kryjąc ulgi. Arabskie poczucie humoru wciąż jeszcze zaskakiwało go równie mocno jak arabska gościnność.
– To wyznanie przypomniało mi o niezwykłym znalezisku, które właśnie wczoraj przywiózł mi przyjaciel, fellah z Górnego Egiptu – ciągnął Rahul. – Pana powinno szczególnie zainteresować; w końcu bada pan czasy biblijne. Zapewne będzie pan wiedział o tym przedmiocie więcej niż ja, zatem mogę tylko wierzyć, że nie oszuka mnie pan, jeśli zdecyduje się go kupić. Chciałby pan go obejrzeć? – Czemu nie – odparł Shawn, wzruszając ramionami. Nie wiedział, czego się spodziewać, i nie robił sobie wielkich nadziei. Rahul gmerał przez chwilę w jednym z kartonów stojących pod ścianą, aż wreszcie wyjął coś, co wyglądało na poplamioną bawełnianą poszewkę poduszki. Dopiero gdy wrócił na miejsce i usiadł, wyjął jej zawartość i podał Shawnowi. Daughtry zamarł na kilka chwil. Rahul wiercił się jeszcze, szukając najwygodniejszej pozycji, a lekko wyczekujący uśmiech samozadowolenia nie schodził z jego ust. Handlarz wiedział, że archeolog zaraz się zorientuje, co trzyma w rękach. Pytanie brzmiało: Czy zechce to kupić? Do nielegalnego handlu antykami trzeba odpowiednich ludzi; zwykle dość zamożnych. Shawn zrozumiał dość szybko. Jak większość wybitnych badaczy tej specjalności, zainteresowanych zwłaszcza Nowym Testamentem oraz dziejami wczesnego chrześcijaństwa, widywał już i trzymał w ręku oryginały. Teraz zadawał sobie pytanie, czy to, co ma przed sobą, jest autentykiem czy podróbką, jak te skarabeusze i większość „zabytków” oferowanych przez Rahula. Nie umiał na nie odpowiedzieć, ale wciąż pamiętał o naczyniu, które okazało się prawdziwym skarbem. Dlatego był skłonny zaryzykować i kupić to, co leżało teraz na jego kolanach. Gdyby
jakimś cudem okazało się, że to autentyk, byłoby to największe odkrycie w jego życiu i nawet gdyby kiedyś trzeba było zwrócić go egipskim władzom, i tak Shawn Daughtry stałby się sławniejszy niż którykolwiek z jego kolegów. Choćby dlatego nie życzył sobie, by Rahul – korzystając ze swych internetowych kontaktów – sprzedał znalezisko któremuś z liczących się muzeów. – Oczywiście nie jest to autentyk – zagaił, by rozpocząć targi z dostatecznie niskiego pułapu. Problem Shawna Daughtry’ego polegał bowiem na tym, że choć sklepik wyglądał niepozornie, jego właściciel był wytrawnym zawodowym negocjatorem.
Rozdział 3 1 grudnia 2008 poniedziałek, 6.05 Nowy Jork, Stany Zjednoczone (13.05 czasu kairskiego) – Pan jest lekarzem? – spytał policjant z przesadnym niedowierzaniem. Jego wóz patrolowy stał przy krawężniku po zachodniej stronie Drugiej Alei, a poranny korowód samochodów mijał ich, ciągnąc w stronę centrum. Partner gliniarza siedział w fotelu pasażera, sącząc kawę. Prawie nowy rower Trek należący do Jacka leżał na boku na chodniku tuż obok wozu. Odkąd Laurie poszła na urlop macierzyński, Jack powrócił do dawnego zwyczaju: dojeżdżał rowerem do pracy w OCME – Inspektoracie Medycyny Sądowej. Skinął głową. Był już nieco spokojniejszy, ale wciąż diabelnie wściekły na taksówkarza, który znienacka przeciął cztery pasy jezdni i zatrzymał się dosłownie w miejscu, by zabrać pasażerkę – a przy okazji zajechał Jackowi drogę. Rower niezbyt mocno uderzył w tylny zderzak taksówki, lecz to wystarczyło, by Jack popędził ku drzwiom kierowcy i nim jeszcze pasażerka zajęła miejsce, serią kopniaków wgniótł blachę. Chciał w ten sposób skłonić taksówkarza, aby wysiadł i podyskutował z nim po męsku. Na szczęście dla wszystkich incydent przerwało szybkie wkroczenie policjantów, którzy najpewniej byli świadkami przynajmniej części zajścia. – Moim zdaniem przydałyby się panu zajęcia z kontroli gniewu –
ciągnął funkcjonariusz. – Przemyślę tę sugestię – odparł sarkastycznie Jack. Wiedział, że zachowuje się prowokacyjnie, ale nie mógł się powstrzymać. Policjant pozwolił taksówkarzowi odjechać, nie sprawdziwszy nawet jego prawa jazdy. Zupełnie tak, jakby jego zdaniem winowajcą był Jack – w końcu to on został zatrzymany. – Na miłość boską, przecież jedzie pan rowerem – dorzucił funkcjonariusz nieco płaczliwym tonem. – Czego pan chce? Dać się zabić? Skoro już poważył się pan na takie szaleństwo jak jazda rowerem, powinien pan się spodziewać niespodziewanego; zwłaszcza ze strony taksiarzy. – Zawsze uważałem, że w Nowym Jorku starczy miejsca i dla mnie, i dla taksówek. Policjant jeszcze raz pokręcił głową i przewrócił oczami, nim oddał Jackowi prawo jazdy. – To pański pogrzeb – powiedział, umywając ręce. Jack ze złością podniósł rower, wsiadł i nacisnął na pedały. Oddalił się na znaczną odległość, zanim funkcjonariusz wrócił do wozu. Wkrótce też jazda ruchliwą ulicą, intensywny wysiłek fizyczny i podmuchy lodowatego wiatru sprawiły, że nieco ochłonął. Jadąc z optymalną prędkością prawie trzydziestu kilometrów na godzinę, dotarł z zieloną falą aż do Czterdziestej Drugiej Ulicy. I dopiero tu, czekając na zmianę świateł i z trudem łapiąc oddech, musiał w duchu przyznać rację policjantowi. Zachłanni taksówkarze zawsze byli gotowi zabrać pasażera, nie zważając na komplikacje w ruchu drogowym. Zapominając o ostrożności, Jack mimowolnie powtarzał patologicznie destrukcyjne zachowania, które omal
go nie zniszczyły, gdy stracił żonę i córki. Wiedział, że nie może sobie pozwolić na taki egoizm. Laurie i John Junior potrzebowali go. Jeśli mamy pokonać tego raka, myślał, musimy być zgraną drużyną. Dotarłszy do siedziby Inspektoratu u zbiegu Pierwszej Alei i Trzydziestej Ulicy, Jack przejechał na drugą stronę szerokiej jezdni i dalej, na podjazd. Choć elewacja budynku od strony Alei nie zmieniła się od lat sześćdziesiątych, pewnych poprawek nie dało się uniknąć, zwłaszcza po jedenastym września. Dawną rampę zastąpiono przestronnym parkingiem, a w ścianie zamontowano całą serię rolet garażowych, tak by umożliwić wjazd większej liczbie pojazdów przywożących zwłoki. Zniknęła flota brązowych furgonetek z napisem Health and Hospital Corp., parkujących w przypadkowym szyku przy Trzydziestej Ulicy. Zastąpił ją zawsze uporządkowany rząd nowych białych vanów. Jack nie musiał już wjeżdżać rowerem do kostnicy: zostawiał go w garażu, pod okiem znacznie lepiej zorganizowanej ochrony. Zmiany zaszły też w samej strukturze Inspektoratu, którego znaczenie wzrosło po jedenastym września: przybyło personelu, sprzętu i pomieszczeń. Kilka przecznic dalej, przy Pierwszej Alei, wzniesiono zupełnie nowy budynek, by pomieścić w nim rozszerzony wydział biologii śledczej, a wraz z nim laboratorium DNA. Dawne dni, kiedy nowojorski Inspektorat Medycyny Sądowej podupadł z powodu cięć budżetowych, tracąc pozycję krajowego lidera w tej dziedzinie, odeszły w przeszłość. W całym mieście działało teraz ponad trzydziestu lekarzy- anatomopatologów, kolegów Jacka w trudnej dziedzinie medycyny sądowej. Zwiększyła się też na Manhattanie liczba pracowników bez dyplomów lekarskich. Nie nazywano ich już „asystentami lekarskimi”,