Prolog
27 czerwca 2007, Boston, Massachusetts
27 czerwca nad Bostonem wstał piękny świt i była to miła odmiana po długiej serii
zimowych poranków, od których słońce zaczynało swój krótki przelot niskim
łukiem po południowym niebie. Począwszy od 4.24, coraz jaśniejszy blask jął
wypełniać ulice North Endu, włoskiej dzielnicy, wąskie zaułki pośród eleganckich
domów na Beacon Hill, a także szerokie, dostojne bulwary Back Bay. Dokładnie
o 5.09 tarcza słoneczna wzniosła się wreszcie nad atlantycki horyzont i rozpoczęła
wędrówkę po bezchmurnym porannym niebie.
Spośród licznych wież kompleksu Boston Memorial Hospital, znanego po
prostu jako BMH, jako pierwsza pochwyciła złote promienie ta najwyższa – liczący
dwadzieścia jeden pięter Stanhope Pavilion, nazywany potocznie gmachem
Stanhope’a. Ta nowoczesna budowla ze szkła i stali była najnowszym dodatkiem
w dość przypadkowej zabudowie słynnej kliniki specjalistycznej, współpracującej
z Harvardem, a położonej opodal Zatoki Bostońskiej. Jej czysta, wyrazista
sylwetka mocno kontrastowała ze starszymi i niższymi budynkami z czerwonej
cegły, z których wiele miało ponad sto pięćdziesiąt lat.
Imponujący gmach Stanhope’a mieścił w sobie wszystko, co powinien mieć
supernowoczesny szpital, włącznie z blokiem operacyjnym złożonym z dwudziestu
czterech wręcz futurystycznie wyposażonych sal operacyjnych, nazywanych
szumnie „hybrydowymi salami operacyjnymi przyszłości”. W każdej z nich
zgromadzono sprzęt, który z powodzeniem sprawdziłby się na planie kolejnej
części Star Treka, a w tradycyjnej sali operacyjnej wzbudziłby zdumienie. Cały
blok miał postać dwóch kręgów liczących po dwanaście sal, których punktami
centralnymi były dwa stanowiska kontrolne. Przeszklone ściany centrali
umożliwiały wgląd w każdą z sal, a prócz tego szef bloku operacyjnego mógł
nadzorować pracę zespołów na monitorach telewizyjnych.
W każdej z nowych hybrydowych sal operacyjnych – nazywanych tak dlatego,
że umożliwiały przeprowadzenie niemal każdego zabiegu, od rutynowego
wszczepienia protezy stawu kolanowego, po skomplikowane operacje mózgu czy
serca – zawieszono pod sufitem potężne ruchome ramiona podtrzymujące
najnowocześniejszy sprzęt medyczny. Rozwiązanie to sprawiało, że każdy element
wyposażenia był w zasięgu ręki, a jednocześnie nie zajmował miejsca na podłodze,
co ułatwiało pracę personelowi i wydatnie skracało czas trwania zabiegów. Na
jednym z ramion zamontowano aparat do znieczuleń, na drugim sprzęt do krążenia
pozaustrojowego, tzw. płucoserce, na trzecim mikroskop operacyjny, a na
czwartym system obrazowania cyfrowego i nawigacji, zapewniający – dzięki
wykorzystaniu podczerwieni i promieni rentgenowskich – monitorowanie pracy
narządów wewnętrznych pacjenta w czasie rzeczywistym. W każdej z sal znalazły
się też monitory wysokiej rozdzielczości, wpięte w system informatyczny szpitala.
System identyfikacji komend głosowych pozwalał w dowolnym momencie
wywołać na ekran potrzebne dane – karty pacjentów oraz wyniki badań.
Stosowanie supernowoczesnych i niezwykle kosztownych urządzeń miało sens:
poprawiało wydajność i skuteczność pracy na bloku operacyjnym, a także
zwiększało bezpieczeństwo pacjentów. A jednak owego pięknego czerwcowego
dnia miało się okazać, że ergonomia i magia techniki nie znaczą wiele wobec
potęgi przypadku i ludzkich słabości. Mimo najlepszych intencji oddanego
personelu oddziału chirurgii BMH w sali operacyjnej numer osiem w gmachu
Stanhope’a miało wkrótce dojść do tragedii.
Rankiem już o 5.30 na zalanym słońcem podjeździe przed budynkiem zaczął się
intensywny ruch: z prywatnych samochodów i taksówek wysiadali pacjenci
z podręcznym bagażem na jedną noc. Niektórzy zamieniali kilka słów z bliskimi,
ale wszyscy prędzej czy później znikali w holu i wjeżdżali windą na czwarte piętro,
gdzie mieściła się izba przyjęć. Dawniej na planowe zabiegi przyjęto by ich dzień
wcześniej, ale dyktat firm ubezpieczeniowych sprawił, że zapomniano o takich
luksusach – dodatkowy nocleg w szpitalu był zbyt kosztowny.
Poranną falę pacjentów nazywano „pierwszymi przypadkami”; kolejni mieli się
zjawiać na dwie godziny przed przewidywaną godziną zabiegu. Czas trwania
zabiegów można było określić jedynie w przybliżeniu, a ewentualne opóźnienia
działały zawsze na korzyść szpitala, nie pacjentów, którzy niekiedy spędzali
w poczekalniach długie godziny. Czasem był to poważny problem – wielu chorym
zabraniano przyjmowania pokarmu (nie licząc niewielkiej ilości wody) już od
północy przed zabiegiem.
Tego dnia jednym z „kolejnych” przypadków był Bruce Vincent, zdrowy,
postawny, inteligentny i towarzyski czterdziestoczterolatek z przepukliną
pachwinową. Jego operacja miała się rozpocząć mniej więcej o 10.15, dlatego też
w izbie przyjęć chirurgii kazano mu się stawić o 8.15. W przeciwieństwie do
innych pacjentów zupełnie nie przejmował się tym, co go czekało. Podchodził do
sprawy niemal nonszalancko nie tylko dlatego, że sam zabieg był raczej
nieskomplikowany, ale też z tego powodu, że doskonale znał Boston Memorial
Hospital od środka. Szpital nie był dlań tajemniczym, przerażającym światem, a to
dlatego, że od dwudziestu sześciu lat bywał tu niemal każdego dnia. Podjął pracę
w dziale ochrony BMH, gdy tylko skończył szkołę średnią w Charlestown, gdzie
zasłynął jako lokalna gwiazda sportu. Można powiedzieć, że była to tradycja
rodzinna: jego matka spędziła w tym szpitalu całą swą karierę pielęgniarską,
a starsza siostra poszła w jej ślady.
Jednakże i to, że był pracownikiem Boston Memorial, nie było jedyną przyczyną
niebywałej swobody, jaką Bruce Vincent okazywał tego ranka. Głębokim
spokojem napełniał go także fakt, że w ciągu dwudziestu sześciu lat pracy zdążył
się zaprzyjaźnić niemal ze wszystkimi: z lekarzami, pielęgniarkami, pracownikami
administracyjnymi i personelem pomocniczym. Niejako przy okazji sporo się
nauczył o medycynie – do tego stopnia, że w żartach nazywano go absolwentem
nieistniejącej uczelni medycznej działającej przy BMH. Potrafił – i czynił to
regularnie – dyskutować z chirurgami o technikach operacyjnych, o pozwach
sądowych z pracownikami administracyjnymi czy o braku personelu
z przepracowanymi pielęgniarkami.
Gdy się dowiedział, że czekający go zabieg plastyki przepukliny potrwa
najwyżej godzinę i będzie wymagał zastosowania znieczulenia
podpajęczynówkowego, nie musiał nikogo pytać, na czym polega owo znieczulenie
i dlaczego jest bezpieczniejsze od ogólnego. Ten świat właściwie nie miał przed
nim tajemnic. Co więcej, Bruce miał bezgraniczne zaufanie do swego chirurga,
legendarnego doktora Williama Masona. Doskonale wiedział, jaką sławą cieszy się
Dziki Bill, nazywany tak z racji wybuchowego temperamentu. Doktor Mason
zresztą sam pilnował, by owa sława nie gasła: bez żenady chełpił się tym, że
praktycznie co tydzień przyjmuje pacjentów z najdalszych zakątków świata,
szukających pomocy jego zręcznych dłoni i pokładających nadzieję w jego
niewiarygodnych statystykach skuteczności. Jako harwardzki profesor medycyny
naturalną koleją rzeczy został szefem oddziału chirurgii przewodu pokarmowego
oraz jednym z dyrektorów wzorcowego programu szkolenia rezydentów. Jego
specjalnością były niezmiernie trudne operacje trzustki, narządu ukrytego głęboko
w jamie brzusznej i wyjątkowo skomplikowanego w leczeniu, nie tylko z racji
niedogodnego położenia, ale i osobliwej struktury oraz funkcji w układzie
trawiennym.
Wszyscy, którym Bruce się chwalił, że jego przepuklinę zoperuje doktor Mason,
byli wręcz zszokowani. Nie było tajemnicą, że wielki chirurg nie wykonywał tego
rodzaju prostych zabiegów od czasów, gdy sam był rezydentem, czyli od ponad
trzydziestu lat. Szczycił się tym, że podejmuje się jedynie najtrudniejszych operacji
i nie interesuje go nic poza trzustką. Niektórzy byli więc tak zdumieni, że pytali
Bruce’a wprost o to, jakim cudem dokonał niemożliwego: zdołał namówić Masona
na tak banalną zabawę, ciekawą co najwyżej dla medyka-neofity, a zdecydowanie
poniżej godności tak renomowanego chirurga. Bruce zaś z przyjemnością zdradzał
swój sekret.
Z biegiem lat uparcie awansował w strukturze działu ochrony BMH, głównie
dzięki niekwestionowanej lojalności wobec szpitala oraz przyjacielskiemu
usposobieniu. Uwielbiał swoją pracę i między innymi dlatego – a także dzięki
faktowi, że niemal każdego z zatrudnionych znał po imieniu – praktycznie wszyscy
bardzo lubili Bruce’a. Budził sympatię także tym, że był z natury rodzinnym
człowiekiem, a na żonę wybrał sobie równie popularną pracownicę działu
wyżywienia. Mieli czworo dzieci, w tym jedno bardzo małe. Wizerunek wzorowej
szpitalnej rodziny umacniały urocze zdjęcia całej gromadki od lat zdobiące
bufetową tablicę ogłoszeń.
Lecz choć Bruce wzbudzał sympatię niemal od pierwszego dnia pracy, jego
notowania jeszcze wzrosły, gdy objął nadzór nad szpitalnym parkingiem –
nieustającym źródłem konfliktów. Dzięki jego wysiłkom udało się zniwelować
problemy uchodzące za nierozwiązywalne; zdołał nawet przekonać zarząd do
budowy trzeciego wielopiętrowego parkingowca, przeznaczonego wyłącznie dla
lekarzy i pielęgniarek. Co więcej, nigdy nie spoczął na laurach i nie zaszył się
w swojej kanciapie niczym car na włościach. Zawsze walczył na pierwszej linii, od
świtu do późnego popołudnia, z uśmiechem i zaangażowaniem zmagając się
z problemami parkingowej codzienności. Wielu podwładnych brało z niego
przykład, wykonując swoje obowiązki z podobnym oddaniem. I właśnie dzięki
jednoznacznie pozytywnej postawie w pracy Bruce zdołał zdobyć przychylność
dość nadętego zwykle doktora Williama Masona.
Gdy przed czterema laty Dziki Bill kupił sobie czerwone ferrari, mówił o tym
cały szpital. Niektórzy pozwalali sobie na dyskretne żarty, przebąkując coś
o kryzysie wieku średniego – być może dlatego, że wraz z krzykliwym
supersamochodem doktor Mason sprawił sobie pokaźną kolekcję młodych
przyjaciółek, rekrutując je spośród co młodszych i bardziej atrakcyjnych pracownic
bloku operacyjnego, głównie pielęgniarek, ale także rezydentek z chirurgii. Bruce
naturalnie od czasu do czasu słyszał owe złośliwości i tłumaczył je sobie jako
przejawy zwykłej ludzkiej zazdrości. Nie uważał też, by ferrari doktora Masona nie
pasowało do znacznie mniej ekstrawaganckich lexusów, mercedesów, volvo czy
bmw należących do szpitalnego personelu – zachwycał się nim i co dnia osobiście
znajdował dlań na parkingu miejsce, w którym nie groziło mu przypadkowe otarcie
karoserii. Kiedy więc usłyszał od lekarza rodzinnego, że powinien się poddać
operacji przepukliny – o której wiedział od dłuższego czasu, a która ostatnio coraz
mocniej dawała mu się we znaki – już następnego ranka zagadnął Dzikiego Billa,
czy nie zechciałby wykonać zabiegu. Ku zdumieniu wszystkich – nawet samego
Bruce’a – profesor bez wahania wyraził zgodę i obiecał, że jakoś wciśnie tę
operację do swego napiętego terminarza. Tak oto szef szpitalnej służby
parkingowej trafił do ekskluzywnego grona celebrytów, rekinów biznesu,
europejskich arystokratów i arabskich szejków.
Choć właśnie tego ranka miał się poddać zabiegowi, Bruce jak co dnia pojawił
się o piątej w swej kanciapie. I tak jak czynił to od ładnych paru lat, kolejno witał
przyjeżdżających do pracy. Zaparkował nawet ferrari doktora Masona, który nie
omieszkał wyrazić zaskoczenia i przyznał, że właśnie zaczął podejrzewać, iż
zawodzi go pamięć.
– Jestem „kolejnym przypadkiem”, więc muszę się zgłosić w izbie przyjęć
dopiero kwadrans po ósmej – wyjaśnił Bruce.
Tak się jednak złożyło, że jego sumienność przyniosła tego dnia
nieprzewidziane konsekwencje: stracił sporo czasu, zastępując podwładnego, który
bez uprzedzenia nie stawił się w pracy, i w rezultacie nie zdążył na czas pojawić się
na oddziale chirurgii w gmachu Stanhope’a.
– Bruce, masz prawie czterdzieści minut spóźnienia – stwierdziła zaniepokojona
Martha Stanley, szefowa dziennej zmiany. Zwykle nie zajmowała się osobiście
rejestrowaniem pacjentów, ale dla szefa służby parkingowej zrobiła wyjątek. –
Miałeś tu być o ósmej piętnaście. Dzwonili już z sali operacyjnej; pytali, gdzie się,
u diabła, podziewasz.
– Przepraszam – odparł pokornie Bruce. – Problemy z personelem na parkingu.
– Może nie trzeba było przychodzić dziś do pracy? – zasugerowała Martha,
z dezaprobatą kręcąc głową. Była naprawdę zdziwiona, gdy rankiem zajechała na
parking i ujrzała go w roboczym uniformie – wiedziała przecież, że tego dnia czeka
go plastyka przepukliny pachwinowej. Teraz otworzyła segregator i odszukała
w nim historię choroby oraz wynik ostatniego badania ogólnego, badania krwi oraz
EKG. Po chwili przeniosła wzrok na ekran, by się upewnić, czy w systemie
widnieją identyczne dane. – Na wypadek gdybyś nie wiedział: doktor Mason nie
znosi czekać, a dziś ma w grafiku jeszcze dwie poważne operacje trzustki u VIP-
ów.
Bruce się skrzywił, jakby dopadł go nagły ból.
– Przepraszam! Jestem pewny, że doktor nie lubi czekać, więc może możemy
jakoś przyspieszyć moje przyjęcie? Operacja jest w końcu banalna; to tylko
przepuklina.
– Każdy przypadek jest ważny i każdy trzeba traktować zgodnie z regułami –
wymamrotała Martha, dokonując wpisu w elektronicznej karcie pacjenta – ale
faktem jest, że trzeba się spieszyć. Nic dziś nie jadłeś, mam nadzieję?
– Dostanę znieczulenie podpajęczynówkowe – odparł Bruce. – Kolega doktora
Masona, doktor Kołganow, powiedział mi o tym podczas badania, gdy zapoznał się
z historią choroby.
– Nie ma znaczenia, jakie znieczulenie zaplanowano. Jadłeś coś czy nie? Na
pewno dostałeś zalecenie, żeby nie jeść po północy. To ogólne zasady, dotyczą
wszystkich.
– Nie jadłem. Kontynuujmy. – Bruce zerknął na zegarek i zamarł, przerażony
myślą, że doktor Mason może zmienić zdanie i odmówić przeprowadzenia zabiegu.
Była to ostatnia rzecz, której by sobie życzył.
– Dobra – mruknęła niechętnie Martha. – Doktor Kołganow nie stwierdził
przeciwwskazań, więc może odpuścimy sobie dodatkowe badanie przez młodszego
rezydenta. Mamy tu dziś niezły kocioł, więc minie sporo czasu, zanim będzie mógł
cię przyjąć. Z której strony operujemy?
– Z prawej – odpowiedział Bruce.
– Jesteś na coś uczulony?
– Nie.
– Czy kiedykolwiek byłeś znieczulany?
– Nie. Nigdy nawet nie byłem pacjentem szpitala.
– Świetnie. – Martha wezwała jednego z pielęgniarzy i poleciła mu, by
zaprowadził pacjenta do przebieralni i dał mu szpitalną koszulę, po czym wręczyła
mu kartę. – Powodzenia – dodała, zwracając się do Bruce’a. – Następnym razem
bądź na czas!
Bruce znowu uśmiechnął się przepraszająco, uniósł dwa kciuki i podążył za
pielęgniarzem.
Przebrany w szpitalną koszulę położył się na łóżku i naciągnął cienką kołdrę aż
pod pachy. Po chwili zjawiła się pielęgniarka w stroju operacyjnym – jedna
z niewielu, których nie miał jeszcze okazji poznać. Przedstawiła się jako Helen
Moran i zadała mu tę samą serię pytań co Martha. Następnie oznaczyła prawe
biodro Bruce’a niezmywalnym markerem, potwierdzając tym samym, której strony
ma dotyczyć zabieg.
– Kazali przywieźć pana jak najszybciej – powiedziała. – Dam znać
anestezjologom, że jesteśmy w drodze; już pana szukali.
Bruce skinął głową, coraz bardziej zażenowany swoim spóźnieniem i wdzięczny
za nadzwyczajną troskę, jaką mu okazano. Salowy, który zastąpił Helen,
odblokował koła i wprawnie manewrując, wyprowadził łóżko na korytarz. Nazywał
się Calvin Wiley i choć Bruce nigdy nie miał z nim bliższej styczności, on świetnie
wiedział, kim jest Bruce.
– Pan tu jest VIP-em – stwierdził, pchając łóżko krętą drogą w stronę bloku
operacyjnego. – Podobno sam doktor Mason będzie operował; kazali mi się uwijać
jak nigdy.
– Jaki tam ze mnie VIP – odpowiedział Bruce, ale w duchu był zadowolony.
Tak jak podejrzewał, opłaciło się poprosić doktora Masona o przysługę. Miał tylko
nadzieję, że nie schrzanił wszystkiego, spóźniając się na zabieg.
Calvin zostawił go w wydzielonej parawanami klitce służącej za miejsce
konsultacji anestezjologicznej. Gdy tylko się oddalił, zjawiły się dwie nowe
pielęgniarki: Connie Marchand i Gloria Perkins. Bruce znał je obie, bo
przyjeżdżały do pracy samochodem. Gawędzili przez krótką chwilę, głównie o jego
dzieciach, po czym Gloria wyszła, a Connie przejrzała dokumentację i sprawdziła,
czy po prawidłowej stronie umieszczono znak X na ciele pacjenta. Następnie
zadała mu te same pytania, które wcześniej usłyszał od Marthy i Helen.
Upewniwszy się, że wszystko się zgadza, uścisnęła ramię Bruce’a, by dodać mu
otuchy, i oznajmiła, że już czas zawiadomić anestezjologa.
– Przypuszczam, że zaraz się pojawi – dodała. – Już kilka osób o ciebie pytało,
a doktor Mason nie lubi czekać.
– Tak, słyszałem – mruknął Bruce. – Moja wina! Przepraszam! Za późno się
zgłosiłem… ale mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze?
– Powinno być – zapewniła go Connie.
Kilka minut później młoda, opalona kobieta o oczach w kolorze arktycznego
błękitu odsunęła parawan i stanęła przy łóżku. Miała na sobie niebieski,
dwuczęściowy uniform operacyjny, a na głowie czepek całkowicie zasłaniający
włosy. Z miłym uśmiechem i bez ceregieli przedstawiła się jako doktor Ava
London, anestezjolog, po czym dodała:
– Będę pomagała doktorowi Masonowi podczas operacji, panie Vincent. Miło
mi pana poznać. Z tego, co widzę, wszyscy tu pana lubią; słyszałam też, że te
urocze buzie ze zdjęć w bufecie to pańskie dzieci.
– Ja tylko pilnuję porządku na parkingu – wyjaśnił skromnie Bruce. Wystarczyła
mu chwila, by polubić atrakcyjną i przyjacielską lekarkę. – Trochę to dziwne, że
wcześniej się nie spotkaliśmy. Pani od niedawna w szpitalu?
– W sumie tak – odrzekła Ava. – Jeszcze nie minęło pięć lat.
– To wcale nie tak mało – mruknął Bruce, zbity z tropu. Lubił myśleć z dumą,
że doskonale zna cały personel BMH. – W takim razie pewnie nie korzysta pani
z parkingu?
– Nie muszę, przychodzę pieszo – odpowiedziała, przeglądając kartę pacjenta
wiszącą u szczytu łóżka. – Mieszkam niedaleko stąd, na Beacon Hill.
Widząc, że w dokumentacji brakuje dodatkowego wywiadu przeprowadzanego
zwykle przez któregoś z młodszych rezydentów, zapytała o powód.
– Martha Stanley uznała, że możemy pominąć drugie badanie, bo ledwie parę
dni temu byłem u kolegi doktora Masona. Prawdę mówiąc, to moja wina. Za późno
się zgłosiłem, więc chciała jak najszybciej wyprawić mnie na blok operacyjny.
Ava skinęła głową. Etatowy lekarz z pewnością przeprowadził wywiad i badanie
bardziej kompetentnie niż którykolwiek z rezydentów. Wczytała się uważniej
w dokumentację. Nie dostrzegła żadnych problemów natury medycznej, poza
banalnym przypadkiem przepukliny pachwinowej. Zadowolona odwiesiła kartę na
miejsce i spojrzała na Bruce’a.
– Wydaje się, że jest pan w świetnej formie.
– I tak się czuję. Moglibyśmy przyspieszyć procedurę? Nie chciałbym, żeby
doktor Mason się zdenerwował moim spóźnieniem.
– Przede wszystkim nie wolno nam o niczym zapomnieć. Dlatego muszę zadać
jeszcze kilka pytań. Jak widzę, nie miał pan poważnych problemów ze zdrowiem,
zwłaszcza z krążeniem i oddychaniem?
– Nie miałem.
– I nigdy nie był pan znieczulany?
– Nigdy.
– Nie jadł pan nic od północy?
– Kolega doktora Masona mówił, że czeka mnie znieczulenie
podpajęczynówkowe…
– Zgadza się. Taką samą informację dostaliśmy od sekretarki doktora Masona.
Wie pan, na czym ono polega? I nie ma pan nic przeciwko?
– Wiem i nie mam. Prawdę mówiąc, znam tu większość anestezjologów
i pielęgniarek anestezjologicznych, więc sporo się nasłuchałem o znieczuleniach.
– Dobrze poinformowany pacjent! A to gratka. Zatem pewnie pan wie, że
musimy uzyskać też zgodę na zastosowanie znieczulenia ogólnego, na wypadek
gdyby wystąpił jakiś problem z podpajęczynówkowym.
– Problem? Jak mam to rozumieć?
– Ryzyko jest bardzo niewielkie, ale musimy być przygotowani. Może się na
przykład zdarzyć, że zabieg potrwa dłużej, niż zakładamy. Znieczulenie
podpajęczynówkowe może przestać działać i trzeba będzie zastosować ogólne.
I dlatego potrzebujemy pańskiej zgody. Ot, na wszelki wypadek. A także
szczegółowych informacji, na przykład o tym, czy ma pan jakieś problemy
z oddychaniem? Duszności? Przewlekły kaszel?
– Nie mam.
– A refluks żołądkowo-przełykowy albo inne objawy ze strony układu
pokarmowego?
– Jestem zdrowy! Naprawdę. Jest pani pewna, że nie marnujemy czasu doktora
Masona?
– Całkowicie. Porozmawiajmy jeszcze o znieczuleniu. Zdaje pan sobie sprawę,
że będę musiała wbić igłę w przestrzeń międzykręgową, żeby podać środek
znieczulający?
– Tak jest. Doktor Mason szczegółowo mi o tym opowiedział i zapewnił, że nic
nie poczuję.
– Zgadza się. Dopilnuję, żeby nie czuł pan bólu podczas operacji. Proszę mi
jeszcze powiedzieć, czy nie ma pan problemów z kręgosłupem, o których
powinnam wiedzieć?
– Najmniejszych. Mój kręgosłup jest w świetnym stanie.
– To dobrze. Gdy znajdzie się pan w sali operacyjnej, poproszę, żeby usiadł pan
na brzegu stołu i ułożył głowę na podpórce. Poczuje pan ukłucie w dolnej części
pleców, gdy zastosuję znieczulenie miejscowe. Dopiero potem podam znieczulenie
podpajęczynówkowe. Gdy środek znieczulający zostanie wprowadzony do
przestrzeni podpajęczynówkowej, pomożemy panu ułożyć się na stole
operacyjnym. A teraz kolejne pytanie: czy jeśli doktor Mason nie będzie miał nic
przeciwko temu, chciałby pan zachować świadomość i śledzić przebieg operacji
czy wolałby pan zasnąć? Tak czy inaczej, będę przy panu przez cały czas
i dopilnuję, żeby nie czuł pan bólu.
– Wolę spać! Ani mi w głowie patrzeć. – Choć Bruce czuł się w szpitalu prawie
jak w domu, nie wyobrażał sobie, by mógł się przyglądać pracy chirurgów.
– W porządku, w takim razie będzie pan spał. Raz jeszcze spytam, czy jadł pan
coś po północy?
– Nie.
– Czy ma pan uczulenie na jakieś leki?
– Nie.
– Przyjmuje pan jakieś leki, na receptę lub bez?
– Żadnych.
– Znakomicie. Teraz założę panu wenflon i pojedziemy do sali operacyjnej.
Doktor Mason jest już pewnie gotowy. Ma pan do mnie jakieś pytania?
– Nic nie przychodzi mi do głowy – odparł Bruce.
Po raz pierwszy lekki niepokój mimowolnie zjeżył mu włosy na karku. Dopiero
teraz dotarła do niego cała prawda: oto oddawał się w ręce chirurgów, od tej chwili
nie panował nad swoim losem.
Doktor London założyła wkłucie dożylne tak szybko i wprawnie, że zanim się
zorientował, było po wszystkim. Szpital był jego środowiskiem naturalnym, ale
akurat tego rodzaju czynności budziły w nim odrazę: zawsze odwracał głowę
podczas zastrzyków.
– Rany – mruknął. – Prawie nic nie poczułem. Wygląda na to, że już parę razy
to pani robiła.
– Parę – przytaknęła Ava. Wiedziała, że jest w tym dobra, jak zresztą we
wszystkim, co dotyczyło anestezjologii. Była też wrażliwa i dlatego od razu
wyczuła lekką zmianę w zachowaniu Bruce’a. – Jak się pan czuje? Denerwuje się
pan?
– Odrobinę – przyznał Bruce. Jego głos, dotychczas mocny, emanujący
pewnością siebie, teraz nieznacznie drżał.
– Jeśli pan chce, mogę podać coś na uspokojenie – zaproponowała Ava.
– Poproszę – odpowiedział bez wahania.
Była przygotowana. Sięgnęła po fiolkę i strzykawkę, po czym wprawnie
zaaplikowała pacjentowi cztery miligramy leku, który uważała za
najodpowiedniejszy w takiej sytuacji: midazolamu. Wreszcie wyrzuciła do kosza
opakowania, zwolniła hamulec i nie czekając na salowego, pchnęła łóżko w stronę
wyjścia i dalej, do sali operacyjnej.
– Podziałało – powiedział Bruce, przyglądając się w skupieniu sufitowym
lampom, które przepływały nad jego głową. Lęk, który dokuczał mu jeszcze przed
chwilą, całkiem się ulotnił i nagle zachciało mu się rozmawiać. – Kiedy zobaczę
doktora Masona?
– Niedługo.
Gdyby ktoś go o to spytał, Bruce musiałby przyznać, że czuł się, jakby był na
lekkim rauszu, gdy wjeżdżał do sali oznaczonej numerem osiem. Rozejrzał się
z zaciekawieniem. Miał kiedyś okazję zwiedzić nowe, hybrydowe sale operacyjne,
gdy tylko zostały wykończone i wyposażone. Dlatego nie zdziwił go widok
osobliwych ramion zawieszonych pod sufitem ani baterii monitorów, ani
panoramicznego okna, za którym znajdowała się centrala. Dopiero gdy łóżko
zatrzymało się przy stole operacyjnym, dostrzegł instrumentariuszkę w pełnym
rynsztunku zajętą układaniem narzędzi na tacach. Widząc jedynie jej oczy, nie
umiał jej rozpoznać; rozpoznał za to pielęgniarkę operacyjną, Dawn Williams,
która każdego dnia zostawiała na jego parkingu białego forda fusion.
– Witam, panie Vincent – odezwała się pogodnie, obchodząc łóżko, by pomóc
Avie w przesadzeniu pacjenta na stół operacyjny. – Zajmiemy się panem równie
dobrze, jak pan zajmuje się naszymi samochodami – dodała i zaśmiała się
półgłosem.
– Dziękuję. – Bruce spuścił nogi poza krawędź stołu i ułożył głowę na
preclowatej, miękkiej podpórce. Zdążył jeszcze rozejrzeć się po sali, ale nie
dostrzegł chirurga. – A gdzie doktor Mason?
– Przyjdzie, gdy tylko damy mu sygnał, że jest pan gotowy – odrzekła Dawn.
– Nadal pracuje nad pierwszym przypadkiem? – spytała Ava, układając głowę
Bruce’a na podpórce.
Zgodnie z procedurą nie należało przystępować do znieczulenia przed
przybyciem chirurga i tak zwaną odprawą przedoperacyjną, podczas której lekarz
prowadzący, anestezjolog i pielęgniarka operacyjna omawiali szczegóły zabiegu.
Niestety, gdy operował doktor Mason – lub ktoś inny z chirurgicznej elity szpitala
– zachowanie procedury nie zawsze było możliwe. Zasady bywały naginane w imię
maksymalizacji wydajności. Problem polegał na tym, że nikogo jeszcze za to nie
ukarano.
– Tak. Jest jeszcze w czternastce – odpowiedziała Dawn – ale szefowa bloku
przekazała jego polecenie: mamy zaczynać, żeby pan Vincent był gotowy na
przybycie doktora Masona.
– W porządku – westchnęła zrezygnowana Ava.
Włożyła sterylne rękawiczki i zajęła się przygotowaniem pleców Bruce’a do
znieczulenia. Nie była zachwycona tym, że zaczyna pracę, nie zamieniwszy nawet
słowa z Masonem, ale też nie po raz pierwszy znalazła się przez niego w tym
położeniu. Wielokrotnie życzył sobie, by znieczulać pacjentów przed jego
przybyciem. Ava zdecydowanie wolała trzymać się procedur, bo wierzyła, że to
warunek bezpieczeństwa pacjenta. Rozpoczęcie działań anestezjologicznych przed
pojawieniem się chirurga było jawnym złamaniem zasad dobrej praktyki
medycznej.
Prawdę mówiąc, ani trochę nie lubiła współpracować z tym egoistą. Czuła się
nieswojo, wykonując polecenia profesora, któremu się wydawało, że może więcej
niż inni – tylko dlatego, że kreował się na lokalną supergwiazdę. Intuicja
podpowiadała jej, że jeśli kiedyś podczas zabiegu pojawią się problemy, Mason nie
weźmie na siebie odpowiedzialności i zwali winę na młodą anestezjolożkę.
Martwiły ją te przeczucia, ale nie były jedynym powodem niechęci do współpracy.
Była jedną z niewielu singielek w swojej specjalności, a na dodatek najmłodszą –
i zapewne dlatego Mason nagabywał ją już kilka razy, w podobnym stylu, w jakim
narzucał się pielęgniarkom z bloku operacyjnego. Zdarzało się nawet, że dzwonił
do niej, gdy była w domu, bo rzekomo mieli „omawiać czekające ich operacje”,
a przy okazji sugerował, że wpadnie z wizytą, bo akurat jest w pobliżu. Ava
uparcie odmawiała. Lecz choć jego zachowanie napawało ją niesmakiem, nie dała
mu jasno do zrozumienia, co tak naprawdę o nim myśli, bo nie chciała mieć w nim
wroga. Nie poskarżyła się też przełożonemu anestezjologów, doktorowi Madhu
Kumarowi, który przyjął ją do pracy. Wiedziała, że w swojej specjalności Kumar
jest podobnym tytanem jak Mason, a na dodatek regularnie znieczula jego co
zamożniejszych pacjentów i jest z nim w świetnej komitywie. Kiedy jednak na stół
trafiał ktoś mniej ważny – a zatem mniej interesujący dla doktora Kumara – jak
choćby Bruce Vincent, Mason zwykle prosił, by asystowała mu Ava.
Pochyliwszy się nad lędźwiami pacjenta, doktor London zastosowała
znieczulenie miejscowe w punkcie, w który zamierzała wkłuć się większą igłą.
– Poczuje pan lekki ucisk – powiedziała, wprowadzając ją między kręgi.
Parę sekund później sama poczuła, jak pod metalowym ostrzem igły najpierw
rozstępują się więzadła żółte, a potem przebita zostaje opona twarda, chroniąca
kanał kręgowy. Upewniwszy się, że osiągnęła pożądaną głębokość wkłucia,
wprowadziła do przestrzeni podpajęczynówkowej środek znieczulający:
bupiwakainę. Jak zwykle, wszystkie czynności wykonała bez najmniejszego
problemu. Chwilę później z pomocą Dawn ułożyła pacjenta na plecach na stole
operacyjnym.
– Nie czuję żadnej zmiany w nogach – odezwał się Bruce. Najwyraźniej obawiał
się, że znieczulenie nie zadziała.
– To kwestia kilku minut – wyjaśniła Ava, zajęta podłączaniem urządzeń
monitorujących, które miała do dyspozycji. Gdy skończyła i upewniła się, że
wszystkie odczyty – włącznie z EKG i częstością oddechu – są prawidłowe,
zgodnie z życzeniem pacjenta podała odpowiednią dawkę propofolu, by go uśpić.
Dokładnie o 9.58 Bruce Vincent stracił świadomość i zapadł w głęboki sen.
Odruchowo raz jeszcze spojrzała na monitory. Widząc, że odczyty się nie
zmieniają, nieco się odprężyła. Początek operacji zawsze był dla niej najbardziej
stresujący.
Jednakże spokój stopniowo ustępował miejsca irytacji, bo po czterdziestu
minutach oczekiwania i ponawianych monitach nic się nie zmieniło – doktor
Mason nie pojawił się w sali operacyjnej. Czas mijał, a Ava coraz bardziej
żałowała, że wbrew zasadom już znieczuliła Bruce’a. Wprawdzie była pewna, że
podana dawka wystarczy jeszcze na dwie godziny, a to oznaczało mnóstwo czasu
na prostą plastykę przepukliny, ale nie podobało jej się takie traktowanie pacjenta.
To nie on powinien czekać na lekarza, ale lekarz na niego.
– Dawn! – zawołała wreszcie, gdy wyczerpała się jej cierpliwość. – Biegnij do
centrali i dowiedz się, co, do cholery, jest grane i kiedy doktor Mason w końcu
raczy się pojawić. Idź prosto do Janet Spaulding. Niech wie, że od ponad pół
godziny mamy tu pacjenta z gotowym znieczuleniem podpajęczynówkowym.
Janet Spaulding była szefową bloku operacyjnego i z jej zdaniem należało się
liczyć. Jeżeli ktokolwiek mógł coś zdziałać w tej sprawie, to właśnie ona – władała
niepodzielnie i nie bała się nikogo.
Ava wymieniła zdesperowane spojrzenia z Betsy Halloway, pielęgniarką
operacyjną, która od dłuższego czasu stała nieruchomo z dłońmi w lateksowych
rękawiczkach splecionymi na piersiach. Komplet narzędzi chirurgicznych czekał na
tacy, przykryty sterylną serwetą. Betsy czekała jeszcze dłużej niż anestezjolożka.
Ava spojrzała na monitory. Wszystkie parametry, włącznie z temperaturą ciała,
były w normie. Już wcześniej, gdy stało się jasne, że opóźnienie będzie poważne,
kazała Dawn przykryć pacjenta ciepłym kocem.
Dawn wróciła bardzo szybko.
– Dobre wieści – zameldowała. – Dziki Bill za chwilę tu będzie, już wyszedł
z czternastki. Podobno natrafił na wrodzoną deformację dróg żółciowych
u pierwszego pacjenta i musiał mu poświęcić więcej czasu, niż się spodziewał.
– Dobry Boże – mruknęła Ava. Obejrzała się przez ramię, w nadziei, że zobaczy
Masona w umywalni, ale nie było go tam. – Gdzie, u licha, on się podziewa?
– Poszedł jeszcze do szesnastki, gdzie jego drugi zespół otwiera właśnie innego
pacjenta z trzustką.
– Co oznacza, że w tej chwili jest odpowiedzialny za trzech nieprzytomnych
ludzi jednocześnie – stwierdziła Ava lekko szyderczym tonem.
– Janet obiecała, że Mason zaraz tu będzie.
– A gdzie jest doktor Kumar?
– Nie mam pojęcia. Pewnie kursuje między tamtymi dwiema salami. Często tak
robi.
– Dajcie spokój – żachnęła się Ava i w duchu podziękowała opatrzności, że nikt
z zewnątrz nie ma pojęcia o takich praktykach w poważnej klinice.
W tym momencie kątem oka dostrzegła ruch w umywalni. Odwróciła się
i zobaczyła doktora Masona, który właśnie zakładał maskę chirurgiczną,
z rozbawieniem dyskutując o czymś z kolegą, którego nie rozpoznała. Odetchnęła
głęboko, by się uspokoić.
Pięć minut później doktor Mason wpadł do sali operacyjnej.
– Witam wszystkich – zawołał raźno. – Przedstawiam doktora Sida Andrewsa,
który będzie ze mną współpracował od pierwszego lipca, ale już dziś zgłosił się na
ochotnika, by pomóc mi w plastyce przepukliny pana Vincenta. Pomyślałem, że
wsparcie mi nie zaszkodzi, skoro od tak dawna nie zajmowałem się podobnymi
przypadkami – dodał i parsknął śmiechem, jakby sama myśl o tym, że mógłby
w czymkolwiek potrzebować pomocy, wydała mu się absurdalna.
Doktor Andrews wkroczył do sali tuż za nim, z uniesionymi rękami, jak to
zwykle czynią chirurdzy w sterylnym środowisku, i pomachał obecnym na
powitanie. Był wysokim, szczupłym mężczyzną dobiegającym trzydziestki, równie
opalonym jak Ava. I właściwie wszystkim poza wzrostem różnił się od doktora
Masona, jegomościa dość potężnej budowy, o grubym karku, masywnych
przedramionach i nadzwyczaj dużych dłoniach z grubymi palcami, pasującymi
bardziej do robotnika budowlanego niż do słynnego chirurga. Mason był też niemal
dwukrotnie starszy od Andrewsa i bez wstydu obnosił się z umiarkowanie
sterczącym brzuchem.
– Sid jest Australijczykiem – ciągnął Mason, gdy Betsy pomagała mu włożyć
rękawiczki. – Byłaś kiedy na antypodach, skarbie? – dorzucił, zwracając się do
Avy.
– Byłam – odpowiedziała. Zjeżyła się w duchu, słysząc owo „skarbie”, niemal
tak samo jak na myśl o tym, że Mason najprawdopodobniej będzie biegał między
salami operacyjnymi. – Proszę posłuchać, doktorze. Pacjent od godziny ma
znieczulenie podpajęczynówkowe. – Nie miała najmniejszej ochoty ani na
wymianę ciętych ripost, jeśli na to liczył Dziki Bill, ani na pogawędki o zamorskich
podróżach, jeśli tylko do tego zmierzał.
– Ach, jak zawsze praca na pierwszym miejscu – odparował chirurg lekko
drwiącym tonem. – Sid, poznaj jedną z najlepszych anestezjolożek w całym BMH,
a już z całą pewnością najseksowniejszą, nawet w tym workowatym wdzianku. –
Roześmiał się znowu, zaplatając palce, by do końca wcisnąć je w ciasny lateks.
– Miło mi panią poznać – odezwał się uprzejmie doktor Andrews, z pomocą
Betsy wkładając rękawiczki.
– Możemy wreszcie zacząć? – spytała Ava.
– Mówię ci, Sid, prawdziwy z niej pistolet – dorzucił Mason, zupełnie nie
przejmując się jej obecnością.
Stanął po prawej stronie stołu, czekając, aż okolice pachwiny Bruce’a zostaną
przygotowane do zabiegu. Sid zajął pozycję naprzeciwko niego. Gawędzili
swobodnie o urokach Wielkiej Rafy Koralowej, a Ava robiła wszystko, by nie dać
się wciągnąć w rozmowę. Kilka minut później, gdy przykryli pacjenta chustą,
kleszczykami przypięła jej brzeg do krawędzi ekranu.
Dopiero gdy przystąpili do zabiegu, zdołała opanować się na tyle, by odetchnąć
z ulgą. Usiadła na stołku i zerknęła na zegar. Znieczulenie trwało już godzinę
i dwanaście minut. Z zadowoleniem przyjęła fakt, że pacjent w żaden sposób nie
zareagował na cięcie, co oznaczało, że środek znieczulający działa. Miała nadzieję,
że zabieg przebiegnie szybko i bez powikłań. Niestety, stało się inaczej.
Pierwszą oznaką kłopotów były słowa, które wyrwały się Masonowi mniej
więcej w trzydziestej minucie operacji:
– Szlag, szlag, szlag by to… – wymamrotał ze złością. – Nie do wiary.
Choć dwaj chirurdzy nie zamienili jeszcze ani słowa na temat problemów
technicznych, stało się jasne, że z czymś się zmagają.
Ava wstała i pochyliła się nad stołem operacyjnym. Nadal nie mogła dostrzec,
co się dzieje z pacjentem, ale zachowanie Dzikiego Billa było niezbitym dowodem
na to, że nic dobrego.
– Spróbuj uwolnić to cholerne jelito po swojej stronie – zwrócił się do Sida.
Australijczyk wsunął palec wskazujący do rany. Widać było, że działa na
wyczucie, po omacku.
– Jakiś problem? – spytała Ava.
– Jasne, że problem – warknął w odpowiedzi Mason, jakby zadała najgłupsze
pytanie.
– Nie dam rady – przyznał Sid, cofając rękę.
– Mam tego dość – oznajmił Dziki Bill, z niesmakiem rozkładając ręce. –
Człowiek wyświadcza komuś przysługę, a w zamian dostaje cios poniżej pasa.
Ava i Betsy spojrzały po sobie i bez słowa przewróciły oczami, doskonale
rozumiejąc, co Mason chciał przez to powiedzieć: bez względu na to, na czym
polegał problem, z pewnością wina leżała po stronie pacjenta.
– Trzeba będzie wejść do jamy brzusznej – rzucił w stronę Avy wyraźnie
poirytowany chirurg. – Przyda się porządne zwiotczenie pacjenta.
Nagle ożył interkom.
– Doktorze Mason, tu Janet Spaulding. Przepraszam, że przeszkadzam, ale obaj
główni rezydenci operujący trzustki proszą o pańską pomoc. Co mam im
powiedzieć?
– Na miłość boską! – warknął Mason, a potem dorzucił: – Powiedz im, że na
razie muszą sobie radzić sami; przyjdę, gdy tylko będę mógł.
– Jasne – odpowiedziała Janet.
– Jeśli chce pan wejść do jamy brzusznej, musimy przejść na znieczulenie
ogólne – odezwała się Ava.
Właściwie było jej to nawet na rękę, bo z każdą chwilą coraz mocniej się
obawiała, że podpajęczynówkowe wkrótce przestanie działać. Drobne zmiany
w oddechu wskazywały, że pacjent pomału zaczyna się budzić. Podawszy
Bruce’owi kolejną dawkę propofolu, pochyliła się nad monitorem, śledząc przede
wszystkim częstość i głębokość oddechu.
– Wszystko jedno – odparł Mason. – To nie moja sprawa. Ty tu jesteś
anestetystką.
– Anestezjologiem – sprostowała. Najpierw mówił do niej „skarbie”, teraz
nazwał „anestetystką” – oba te słowa uznawała za przejaw wyjątkowego
lekceważenia. Wedle aktualnej nomenklatury anestetystką była pielęgniarka
anestezjologiczna, anestezjologiem zaś mógł być jedynie lekarz, a różnica w ich
wyszkoleniu była dość zasadnicza. – Dowiem się w końcu, na czym polega
problem?
– Na tym, że nie możemy uwolnić tej parszywej pętli jelita, która utknęła
w worku przepuklinowym – wyjaśnił zirytowany Mason. – Musimy otworzyć jamę
brzuszną, to jedyny sposób. Tak czy inaczej zdaje mi się, że należało od początku
zastosować znieczulenie ogólne; wskazywały na to objawy brzuszne.
– Wskazanie do znieczulenia podpajęczynówkowego wyszło z pańskiego
gabinetu – wycedziła Ava i natychmiast rozpoczęła przygotowania do przejścia na
wziewne znieczulenie ogólne.
Przygotowała czarną maskę, którą miała w zasięgu ręki, i otworzywszy dopływ
tlenu, wprawnie założyła ją na twarz Bruce’a. Chciała natleniać go przez co
najmniej pięć minut przed podaniem środka zwiotczającego mięśnie. Postanowiła,
że użyje błyskawicznie działającego suksametonium, które szybko jest
metabolizowane w organizmie. Podawszy środek zwiotczający, zamierzała
skorzystać z maski krtaniowej albo rurki intubacyjnej. I właśnie gdy zastanawiała
się, co wybrać, dotarł do niej ostatni komentarz, który padł z ust Masona: ten
o objawach brzusznych. Nie przypominała sobie, by wspomniano o nich w karcie,
a i Bruce nie skarżył się na nic takiego. Na wszelki wypadek jedną ręką trzymając
maskę, drugą wywołała na monitorze kartę pacjenta. Szybkie spojrzenie na notatkę
z badania upewniło ją, że nie ma kłopotów z pamięcią: ani słowa o dolegliwościach
bólowych czy problemach jelitowych. Zresztą gdyby o nich przeczytała podczas
rozmowy z pacjentem, od razu zastosowałaby znieczulenie ogólne.
– W wywiadzie i badaniu nie było żadnej wzmianki o objawach brzusznych –
powiedziała, przerywając rozmowę chirurgów, tym razem dyskutujących o pięknie
australijskiego buszu.
– Musiała być – warknął Mason. – Przecież właśnie z tego powodu został
skierowany na operację.
– Drugi raz czytam te papiery – odparła Ava. – W tym, co przyszło z pańskiego
gabinetu, nie ma ani słowa na ten temat.
– A co z notą młodszego rezydenta? – spytał Mason. – Do niej też zajrzałaś?
– Nie ma noty młodszego rezydenta.
– Niby dlaczego, do cholery?! – wybuchnął chirurg. – Przecież powinna być.
– Ale nie tym razem. Pacjent był spóźniony, a pański kolega badał chorego
ledwie kilka dni temu. Pewnie w izbie przyjęć uznali, że to wystarczy. Może mieli
natłok pacjentów? Nie znam szczegółów; wiem tyle, ile usłyszałam od chorego. Na
przykład to, co powiedział mu pański kolega: że dostanie znieczulenie
podpajęczynówkowe.
– Wszystko jedno. – Mason niecierpliwie machnął ręką. – Nie róbmy wielkiej
sprawy z prostej zmiany rodzaju znieczulenia, dobrze? Przełącz go wreszcie na
ogólne, kobieto, i ruszajmy z robotą. Jak Janet słusznie zauważyła, jestem
potrzebny w dwóch innych salach.
– Może gdyby się pan pofatygował na odprawę przed operacją, uniknęlibyśmy
kłopotów – odpowiedziała mu półgłosem Ava.
– Słucham?! – zagrzmiał Mason. – Będziesz mnie pouczać? Chyba zapominasz,
kim jestem!
– Nie pouczam pana, po prostu wyrażam swoje zdanie – odparła defensywnie
Ava. – Po to się urządza odprawy, żeby uniknąć podobnych sytuacji.
– Doprawdy? – rzucił drwiąco chirurg. – Dziękuję za pouczenie. Zawsze się
zastanawiałem, po co nam te urocze spotkanka, choć sam byłem ich
pomysłodawcą. Ale śmiało, mów dalej. Długo jeszcze będziemy czekać z robotą?
– Jeszcze minuta na stuprocentowym tlenie – odpowiedziała Ava, ciesząc się
w duchu ze zmiany tematu.
Żałowała, że dała się sprowokować. Co właściwie sobie wyobrażała?
Odetchnęła głęboko, by oczyścić umysł i skupić się na problemie: na drogach
oddechowych pacjenta. To one były najistotniejszym elementem w znieczuleniu
ogólnym. Maska krtaniowa była łatwiejszym i szybszym narzędziem, ale nie
najbezpieczniejszym. Dlatego, posłuszna intuicji, wybrała rurkę intubacyjną. Nie
wiedziała, że jeszcze będzie się zastanawiać, czy aby na pewno podjęła słuszną
decyzję.
Nadal trzymając maskę jedną ręką, wybrała rurkę w odpowiednim rozmiarze
oraz laryngoskop, z pomocą którego miała ją wprowadzić do tchawicy. Na wszelki
wypadek sprawdziła, czy ssak działa jak należy. Piskliwy, ale dość cichy sygnał
pulsoksymetru upewnił ją, że saturacja wciąż jest na właściwym poziomie.
Zerknęła na zegar. Minęło pięć minut. Na szczęście Mason zdążył już zapomnieć
o sprzeczce na temat odprawy przedoperacyjnej. Znowu gawędził ze swym
asystentem – tym razem o nurkowaniu z akwalungiem.
Energicznym ruchem odłożyła maskę i dożylnie podała pacjentowi
stumiligramowy bolus suksametonium. Zauważyła nieznaczną fascykulację mięśni
twarzy, ale nie wystąpiły żadne niepokojące objawy. Najważniejsze było to, że
tętno i ciśnienie tętnicze krwi pozostały niezmienione. Odchyliwszy głowę pacjenta
do tyłu, wsunęła w jego usta prawy kciuk i uchyliła żuchwę, by lewą ręką wsunąć
laryngoskop i uwidocznić wejście do krtani. Uwolniwszy prawą dłoń, sięgnęła po
rurkę intubacyjną.
Choć wykonywała te czynności tysiące razy, zawsze czuła lekkie
zdenerwowanie, które potęgowało jej czujność, a zarazem przypominało, dlaczego
tak kocha bycie anestezjologiem, nawet jeśli na co dzień jej praca trąciła rutyną.
Kojarzyła ten stan ze zdarzeniem z przeszłości, kiedy dała się namówić na skok ze
spadochronem. Umysł pracował na najwyższych obrotach, a zmysły były tak
wyostrzone, że czuła własny, przyspieszony puls w skroniach. Choć po podaniu
czystego tlenu saturacja była znakomita, znajdujący się pod wpływem środka
zwiotczającego pacjent nie mógł samodzielnie oddychać, dlatego teraz liczyła się
każda sekunda. Ava miała sześć do ośmiu minut na intubację i podłączenie
respiratora, zanim organizm Bruce’a Vincenta zużyje zapas tlenu.
Sprawnie wprowadziła łyżkę laryngoskopu w zagłębienie ponad nagłośnią
i delikatnie, acz zdecydowanie skierowała ją w górę, by wysunąć język i żuchwę.
Chwilę później ujrzała wyraźnie struny głosowe i wejście do krtani pacjenta. Nie
spuszczając celu z oczu, zbliżyła prawą ręką rurkę intubacyjną i… wejście do
krtani nagle zniknęło. Ku przerażeniu Avy jama ustna Bruce’a w jednej chwili
wypełniła się płynną treścią pokarmową z niestrawionymi kawałkami jedzenia.
– Boże! – wykrzyknęła, czując, że jej puls gwałtownie przyspiesza.
Chory najwyraźniej miał pełny żołądek! Coś takiego nie powinno było się
wydarzyć, skoro wyraźnie zakazano mu spożywania czegokolwiek po północy,
z wyjątkiem odrobiny wody. Wyglądało na to, że zignorował ostrzeżenie i tym
prostym sposobem sam sprowadził na siebie anestezjologiczne zagrożenie
najwyższego stopnia. Ava jeszcze nigdy nie miała do czynienia z taką obfitością
treści pokarmowej w jamie ustnej znieczulonego pacjenta, ale podczas
niezliczonych ćwiczeń symulacyjnych bez problemu radziła sobie z takimi
sytuacjami, toteż i tym razem wiedziała, co robić. Na początek odwróciła głowę
chorego na bok, by treść pokarmowa mogła wypłynąć z jego ust, a jednocześnie
przechyliła cały stół operacyjny w taki sposób, by głowa znalazła się niżej niż
reszta ciała. Następnie sięgnęła po końcówkę ssaka i czym prędzej odessała resztę
wymiocin z gardła Bruce’a. W tym momencie najbardziej martwiło ją to, jak wiele
treści pokarmowej spłynęło do płuc.
– Co, u diabła?! – wykrzyknął wystraszony Mason, gdy stół nagle się przechylił.
Wychylił się zza zasłony oddzielającej stanowisko anestezjologa i rzucił Avie
gniewne spojrzenie. Dawn zeskoczyła tymczasem ze swego stołka w kącie sali
i przybiegła na pomoc.
Ava zignorowała oboje – była zbyt zajęta. Wycofała ssak i przy użyciu
laryngoskopu wprowadziła rurkę do tchawicy pacjenta. Gdy ją uszczelniła
i umocowała na właściwej głębokości, użyła wąskiego, elastycznego cewnika,
który wsunęła do rurki, by odessać jak najwięcej treści pokarmowej z dolnych dróg
oddechowych. W tym momencie rozległ się alarm kardiomonitora. Ava spojrzała
na ekran EKG: migotanie komór oznaczało, że serce przestało pompować krew.
Zaraz potem odezwał się kolejny sygnał ostrzegawczy: ciśnienie tętnicze krwi
gwałtownie spadało. Wreszcie rozległo się buczenie pulsoksymetru, ostrzegające
o obniżeniu saturacji krwi.
– Wezwij pomoc! – krzyknęła do Dawn.
Betsy natychmiast rozłożyła sterylną chustę nad otwartą raną, a dwaj chirurdzy
zerwali zasłonę oddzielającą stanowisko anestezjologa. Andrews odsłonił klatkę
piersiową chorego, a Mason mocno uderzył otwartą dłonią w mostek pacjenta.
Wszyscy spojrzeli na elektrokardiogram, w nadziei, że czynność serca wróci do
normy, ale tak się nie stało. Mason uderzył ponownie, tym razem bokiem
zaciśniętej pięści. Bez rezultatu. Teraz Andrews pochylił się nad pacjentem
i rozpoczął masaż serca.
Drzwi otworzyły się z hukiem i do sali operacyjnej wbiegło dwóch
anestezjologów-rezydentów z defibrylatorem.
– Migotanie komór! – zawołała Ava.
Mason i Andrews natychmiast odstąpili od stołu, a nowo przybyli w pośpiechu
podłączyli elektrody. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy po pierwszym wyładowaniu
serce podjęło pracę, a saturacja szybko zaczęła rosnąć. Umilkł też alarm niskiego
ciśnienia tętniczego krwi, choć podniosło się tylko do poziomu 90 na 50.
Zadowoleni z sukcesu Wiley i Chung odciągnęli na bok wózek z defibrylatorem
i dołączyli do Avy u szczytu stołu operacyjnego. Słuchali jej relacji, wpatrzeni
w zygzakowate linie EKG.
– Gdy próbowałam go intubować, nagle zaczął ulewać treść pokarmową i się
dusić. Jak widać, zjadł dziś rano solidny posiłek, chociaż dobrze wiedział, że nie
powinien. Kłamał w żywe oczy i przede mną, i przed pielęgniarką, która go
przyjmowała. Jak widać po zawartości zbiornika, zebrałam ponad trzysta
centymetrów sześciennych płynu i niestrawionego pokarmu, w tym strzępy bekonu
i innego słabo przeżutego pożywienia. – Mówiąc to, podłączyła do rurki
intubacyjnej worek samorozprężalny zasilany czystym tlenem. Zaraz potem zaczęła
rytmicznie wentylować pacjenta.
– Jezu – jęknął Mason. – To miała być zwykła przepuklina.
– Czy mi się zdaje, czy minęło mniej więcej osiem minut od podania środka
zwiotczającego? – spytał Harry, spoglądając na zapis operacji i ignorując skargę
Masona.
– Mniej więcej – zgodziła się Ava. – Mam nadzieję, że od tej strony nic nam nie
grozi. Natleniałam go stuprocentowym tlenem przez pięć minut, zanim dostał
suksametonium.
– A co z oporami w drogach oddechowych przy wentylacji? – spytał David.
– Nie za dobrze – przyznała Ava. Właśnie myślała o tym, jak słabo reaguje
pacjent na tlen podawany przez worek samorozprężalny. Wyczuwała wysokie
ciśnienie w drogach oddechowych, bo nauczyło ją tego doświadczenie nabyte
w pracy z tysiącami pacjentów. Teraz, gdy Bruce był pod wpływem środka
zwiotczającego, jego płuca powinny być bardzo podatne. – Ale na wszelki
wypadek ty spróbuj, a ja go osłucham.
Przekazawszy worek Davidowi, Ava sięgnęła po stetoskop.
– Świsty i furczenia z obu stron – powiedziała.
– Zgadzam się, opór jest za duży – zameldował David. – Oskrzela muszą być
pełne treści pokarmowej, prawie niedrożne. Zdaje się, że nie mamy wyboru.
Zróbmy bronchoskopię i…
Nagle dźwięk sygnału alarmowego pulsoksymetru znowu zaczął opadać, co
oznaczało, że mimo wysiłków Davida zatkane oskrzela nie pozwalają na
odpowiednią wentylację.
Znowu otworzyły się drzwi i do sali wpadł, wiążąc maskę z tyłu głowy, doktor
Noah Rothauser, starszy rezydent chirurgii, który za niespełna tydzień – od
pierwszego lipca – miał zostać superrezydentem. Praktycznie wszyscy go znali
i wszyscy mieli o nim jednakowe zdanie: był najlepszym rezydentem, jaki
kiedykolwiek pojawił się na oddziale chirurgii BMH. Kilku zazdrosnych kolegów
zastanawiało się nawet, czy nie jest zbyt dobry, bo regularnie otrzymywał najlepsze
oceny podczas egzaminów organizowanych co dwa lata przez Amerykańską Radę
Chirurgii. Pracował niestrudzenie, miał wyjątkowo rozległą wiedzę, działał
zdecydowanie i, jak na przedstawiciela tej specjalności, był wyjątkowo
sympatyczny. Gdy tylko usłyszał sygnał alarmowy w pokoju chirurgów,
z typowym dla siebie zapałem postanowił pospieszyć z pomocą, słusznie
zakładając, że jego umiejętności mogą się przydać.
Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Miał przed sobą dwóch wystraszonych
chirurgów, stojących z uniesionymi rękami przy przechylonym stole, na którym
głową w dół spoczywał pacjent. Jego skóra zaczynała właśnie niepokojąco sinieć,
a klatka piersiowa była nieruchoma. Troje anestezjologów stało u szczytu stołu;
jeden z nich, nerwowo ściskający w dłoni worek samorozprężalny, właśnie
krzyczał na pielęgniarkę, by pospieszyła się z tym bronchoskopem.
– Co się dzieje? – spytał bez zwłoki Noah.
Stale opadający sygnał alarmowy pulsoksymetru został w tym momencie
zagłuszony ostrzegawczym piskiem alarmu wywołanego spadkiem ciśnienia
tętniczego krwi. Instynkt podpowiedział młodemu chirurgowi, że sytuacja jest
krytyczna, a stawką jest życie pacjenta.
– Mamy tu cholernie ciężką sytuację. – Ava potwierdziła jego obawy. – Pacjent
ma w płucach tonę treści pokarmowej i niedrożne oskrzela. Dostaje za mało tlenu,
a serce raz już stanęło.
Noah oderwał wzrok od Avy, by spojrzeć kolejno po twarzach anestezjologów,
Masona, Andrewsa i wreszcie pacjenta, który siniał coraz mocniej.
– Nie ma czasu na bronchoskopię – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Był urodzonym chirurgiem: wyćwiczone odruchy i intuicja w jednej chwili
przejęły władzę nad jego umysłem. On zaś przejął kontrolę nad tym, co się działo
w sali operacyjnej, nie zważając na obecność profesora-celebryty. Wiedział, że
należy się spodziewać kolejnego zatrzymania czynności serca, dlatego zawołał
trzykrotnie do interkomu „Mayday!” i dorzucił:
– Potrzebujemy kardiochirurga, perfuzjonisty i zestawu do torakotomii!
Heparynizować pacjenta, dopóki serce jeszcze pracuje! – polecił anestezjologom. –
Trzeba go przełączyć na krążenie pozaustrojowe.
Nadal bez sterylnych rękawiczek – bo nie chciał tracić czasu na ich wkładanie –
zaczął obmywać pierś Bruce’a środkiem antyseptycznym, praktycznie chlustając
ciemnym płynem, który spływał po ciele chorego i dalej na posadzkę.
Ava i dwaj pozostali anestezjolodzy wahali się tylko przez krótką chwilę, nim
zabrali się do pracy. Było oczywiste, że Noah ma rację. Pacjent mógł przeżyć tylko
pod warunkiem, że czym prędzej zostanie podłączony do „pompy”. Bardziej niż
czegokolwiek innego potrzebował tlenu, saturacja bowiem osiągnęła poziom
niespełna czterdziestu procent i nadal spadała. Bronchoskopia musiała poczekać.
Chwilę później Dawn wbiegła do sali w towarzystwie jeszcze jednej
pielęgniarki, niosącej zestaw do torakotomii, oraz Petera Rangeleya, perfuzjonisty,
który miał obsługiwać krążenie pozaustrojowe. Na szczęście, jak w każdej sali
hybrydowej, i tu sprzęt był w zasięgu ręki – podwieszony na jednym z ramion pod
sufitem. Peter musiał teraz napełnić zbiornik w urządzeniu roztworem krystaloidu
i upewnić się, czy system jest odpowietrzony.
Betsy otworzyła zestaw do torakotomii i Noah uznał, że nie ma czasu do
stracenia, nawet jeśli kardiochirurg jeszcze się nie zjawił. Nadal bez rękawiczek,
przyjął skalpel z rąk pielęgniarki i wykonał pionowe nacięcie wzdłuż mostka,
w pośpiechu tnąc bezpośrednio do kości. Przy tak niskim ciśnieniu tętniczym
krwawienie było minimalne. Noah sięgnął teraz po pneumatyczną piłę i zabrał się
do rozcinania mostka, chlapiąc przy tym krwią na własną pierś. Gdy kończył,
odezwał się alarm monitora czynności serca.
– Migotanie komór! – krzyknęła Ava.
– Kardioplegia powinna załatwić sprawę – rzucił Noah. – Skoro nie możemy
dostarczać mu tlenu, nie możemy tracić czasu na defibrylację. Musimy natychmiast
podłączyć płucoserce. To jego jedyna szansa. – Wsunął w rozcięcie rozwieracz
mostkowy i zaczął otwierać klatkę piersiową Bruce’a, wołając jednocześnie do
interkomu: – Znaleźliście kardiochirurga?
– Nie jestem pewna całkowitej heparynizacji przy takim migotaniu – odezwała
się Ava.
– Doktor Stevens już idzie – dobiegła odpowiedź z głośnika.
– Niech sobie daruje mycie, bo będzie za późno! – odkrzyknął Noah. – Klatka
piersiowa otwarta, widzę serce. – Minęły niespełna dwie minuty, odkąd zaczął,
a rzeczywiście miał już przed sobą rozedrgane serce Bruce’a Vincenta. – Dawn,
podaj zimną sól fizjologiczną. Powinna pomóc na migotanie, zanim pompa będzie
gotowa. Jak idzie, Peter?
Noah wsunął dłoń w otwartą klatkę piersiową i rozpoczął bezpośredni masaż
serca, na przemian ściskając i rozluźniając śliski narząd. Pomyślał, że warto
spróbować rozprowadzić po ciele choć resztkę tlenu pozostałą we krwi. Zwłaszcza
komórki mózgu były wrażliwe na jego brak.
– Prawie gotów – zameldował Peter, który gorączkowo pracował nad
uruchomieniem płucoserca. Wiedział, że każda minuta jest teraz na wagę złota,
i dlatego starał się wykonać w kilka minut sekwencję czynności, które zwykle
zajmują godzinę.
– Słyszałeś, co mówiłam o heparynie? – spytała Ava.
– Słyszałem, ale nic nie poradzimy – odpowiedział Noah. – Miejmy nadzieję, że
się uda.
Dawn powróciła z litrową butelką zimnej soli fizjologicznej. Noah polecił, by
zaczęła polewać serce, podczas gdy on kontynuował masaż. Zawahała się, ale
usłuchała.
– Więcej! – ponaglił ją. – Im szybciej schłodzimy serce, tym prędzej ustanie
migotanie.
Dawn mocniej przechyliła butelkę. Polewanie odsłoniętego serca zimnym
płynem fizjologicznym było dla niej nowym doświadczeniem, choć od ponad
dwudziestu lat była pielęgniarką na bloku operacyjnym.
– To działa – zauważył Noah. Nie musiał patrzeć na monitor; czuł pod palcami,
że migotanie ustępuje.
Znowu trzasnęły drzwi i w sali pojawił się kardiochirurg, doktor Adam Stevens.
Widząc, co się dzieje, stanął jak wryty. Betsy podała Stevensowi fartuch. Bez
słowa wcisnął ręce w rękawy, po czym zażądał wyjaśnień. Gdy Betsy pomagała mu
włożyć rękawiczki, wysłuchał szybkiej relacji Noaha i Avy.
– Dobra – mruknął. – Podłączamy go. Jesteś gotów, Peter?
– Chyba tak – odpowiedział perfuzjonista.
– Dzięki, że wpadłeś, Adam – odezwał się Mason. – Przykro mi, że
anestezjologia wpakowała nas w takie bagno. Niestety, jestem potrzebny gdzie
indziej, choć bardzo bym chciał zostać i pomóc. Doktor Andrews mnie zastąpi.
Powodzenia. – To rzekłszy, spojrzał spode łba na Avę i opuścił salę.
Tylko Andrews skinął mu dłonią na pożegnanie. Pozostali byli zbyt zajęci, ale
Mojej poszerzonej rodzinie i przyjaciołom
Prolog 27 czerwca 2007, Boston, Massachusetts 27 czerwca nad Bostonem wstał piękny świt i była to miła odmiana po długiej serii zimowych poranków, od których słońce zaczynało swój krótki przelot niskim łukiem po południowym niebie. Począwszy od 4.24, coraz jaśniejszy blask jął wypełniać ulice North Endu, włoskiej dzielnicy, wąskie zaułki pośród eleganckich domów na Beacon Hill, a także szerokie, dostojne bulwary Back Bay. Dokładnie o 5.09 tarcza słoneczna wzniosła się wreszcie nad atlantycki horyzont i rozpoczęła wędrówkę po bezchmurnym porannym niebie. Spośród licznych wież kompleksu Boston Memorial Hospital, znanego po prostu jako BMH, jako pierwsza pochwyciła złote promienie ta najwyższa – liczący dwadzieścia jeden pięter Stanhope Pavilion, nazywany potocznie gmachem Stanhope’a. Ta nowoczesna budowla ze szkła i stali była najnowszym dodatkiem w dość przypadkowej zabudowie słynnej kliniki specjalistycznej, współpracującej z Harvardem, a położonej opodal Zatoki Bostońskiej. Jej czysta, wyrazista sylwetka mocno kontrastowała ze starszymi i niższymi budynkami z czerwonej cegły, z których wiele miało ponad sto pięćdziesiąt lat. Imponujący gmach Stanhope’a mieścił w sobie wszystko, co powinien mieć supernowoczesny szpital, włącznie z blokiem operacyjnym złożonym z dwudziestu czterech wręcz futurystycznie wyposażonych sal operacyjnych, nazywanych szumnie „hybrydowymi salami operacyjnymi przyszłości”. W każdej z nich zgromadzono sprzęt, który z powodzeniem sprawdziłby się na planie kolejnej części Star Treka, a w tradycyjnej sali operacyjnej wzbudziłby zdumienie. Cały blok miał postać dwóch kręgów liczących po dwanaście sal, których punktami centralnymi były dwa stanowiska kontrolne. Przeszklone ściany centrali umożliwiały wgląd w każdą z sal, a prócz tego szef bloku operacyjnego mógł nadzorować pracę zespołów na monitorach telewizyjnych. W każdej z nowych hybrydowych sal operacyjnych – nazywanych tak dlatego, że umożliwiały przeprowadzenie niemal każdego zabiegu, od rutynowego wszczepienia protezy stawu kolanowego, po skomplikowane operacje mózgu czy serca – zawieszono pod sufitem potężne ruchome ramiona podtrzymujące najnowocześniejszy sprzęt medyczny. Rozwiązanie to sprawiało, że każdy element
wyposażenia był w zasięgu ręki, a jednocześnie nie zajmował miejsca na podłodze, co ułatwiało pracę personelowi i wydatnie skracało czas trwania zabiegów. Na jednym z ramion zamontowano aparat do znieczuleń, na drugim sprzęt do krążenia pozaustrojowego, tzw. płucoserce, na trzecim mikroskop operacyjny, a na czwartym system obrazowania cyfrowego i nawigacji, zapewniający – dzięki wykorzystaniu podczerwieni i promieni rentgenowskich – monitorowanie pracy narządów wewnętrznych pacjenta w czasie rzeczywistym. W każdej z sal znalazły się też monitory wysokiej rozdzielczości, wpięte w system informatyczny szpitala. System identyfikacji komend głosowych pozwalał w dowolnym momencie wywołać na ekran potrzebne dane – karty pacjentów oraz wyniki badań. Stosowanie supernowoczesnych i niezwykle kosztownych urządzeń miało sens: poprawiało wydajność i skuteczność pracy na bloku operacyjnym, a także zwiększało bezpieczeństwo pacjentów. A jednak owego pięknego czerwcowego dnia miało się okazać, że ergonomia i magia techniki nie znaczą wiele wobec potęgi przypadku i ludzkich słabości. Mimo najlepszych intencji oddanego personelu oddziału chirurgii BMH w sali operacyjnej numer osiem w gmachu Stanhope’a miało wkrótce dojść do tragedii. Rankiem już o 5.30 na zalanym słońcem podjeździe przed budynkiem zaczął się intensywny ruch: z prywatnych samochodów i taksówek wysiadali pacjenci z podręcznym bagażem na jedną noc. Niektórzy zamieniali kilka słów z bliskimi, ale wszyscy prędzej czy później znikali w holu i wjeżdżali windą na czwarte piętro, gdzie mieściła się izba przyjęć. Dawniej na planowe zabiegi przyjęto by ich dzień wcześniej, ale dyktat firm ubezpieczeniowych sprawił, że zapomniano o takich luksusach – dodatkowy nocleg w szpitalu był zbyt kosztowny. Poranną falę pacjentów nazywano „pierwszymi przypadkami”; kolejni mieli się zjawiać na dwie godziny przed przewidywaną godziną zabiegu. Czas trwania zabiegów można było określić jedynie w przybliżeniu, a ewentualne opóźnienia działały zawsze na korzyść szpitala, nie pacjentów, którzy niekiedy spędzali w poczekalniach długie godziny. Czasem był to poważny problem – wielu chorym zabraniano przyjmowania pokarmu (nie licząc niewielkiej ilości wody) już od północy przed zabiegiem. Tego dnia jednym z „kolejnych” przypadków był Bruce Vincent, zdrowy, postawny, inteligentny i towarzyski czterdziestoczterolatek z przepukliną pachwinową. Jego operacja miała się rozpocząć mniej więcej o 10.15, dlatego też w izbie przyjęć chirurgii kazano mu się stawić o 8.15. W przeciwieństwie do innych pacjentów zupełnie nie przejmował się tym, co go czekało. Podchodził do sprawy niemal nonszalancko nie tylko dlatego, że sam zabieg był raczej nieskomplikowany, ale też z tego powodu, że doskonale znał Boston Memorial
Hospital od środka. Szpital nie był dlań tajemniczym, przerażającym światem, a to dlatego, że od dwudziestu sześciu lat bywał tu niemal każdego dnia. Podjął pracę w dziale ochrony BMH, gdy tylko skończył szkołę średnią w Charlestown, gdzie zasłynął jako lokalna gwiazda sportu. Można powiedzieć, że była to tradycja rodzinna: jego matka spędziła w tym szpitalu całą swą karierę pielęgniarską, a starsza siostra poszła w jej ślady. Jednakże i to, że był pracownikiem Boston Memorial, nie było jedyną przyczyną niebywałej swobody, jaką Bruce Vincent okazywał tego ranka. Głębokim spokojem napełniał go także fakt, że w ciągu dwudziestu sześciu lat pracy zdążył się zaprzyjaźnić niemal ze wszystkimi: z lekarzami, pielęgniarkami, pracownikami administracyjnymi i personelem pomocniczym. Niejako przy okazji sporo się nauczył o medycynie – do tego stopnia, że w żartach nazywano go absolwentem nieistniejącej uczelni medycznej działającej przy BMH. Potrafił – i czynił to regularnie – dyskutować z chirurgami o technikach operacyjnych, o pozwach sądowych z pracownikami administracyjnymi czy o braku personelu z przepracowanymi pielęgniarkami. Gdy się dowiedział, że czekający go zabieg plastyki przepukliny potrwa najwyżej godzinę i będzie wymagał zastosowania znieczulenia podpajęczynówkowego, nie musiał nikogo pytać, na czym polega owo znieczulenie i dlaczego jest bezpieczniejsze od ogólnego. Ten świat właściwie nie miał przed nim tajemnic. Co więcej, Bruce miał bezgraniczne zaufanie do swego chirurga, legendarnego doktora Williama Masona. Doskonale wiedział, jaką sławą cieszy się Dziki Bill, nazywany tak z racji wybuchowego temperamentu. Doktor Mason zresztą sam pilnował, by owa sława nie gasła: bez żenady chełpił się tym, że praktycznie co tydzień przyjmuje pacjentów z najdalszych zakątków świata, szukających pomocy jego zręcznych dłoni i pokładających nadzieję w jego niewiarygodnych statystykach skuteczności. Jako harwardzki profesor medycyny naturalną koleją rzeczy został szefem oddziału chirurgii przewodu pokarmowego oraz jednym z dyrektorów wzorcowego programu szkolenia rezydentów. Jego specjalnością były niezmiernie trudne operacje trzustki, narządu ukrytego głęboko w jamie brzusznej i wyjątkowo skomplikowanego w leczeniu, nie tylko z racji niedogodnego położenia, ale i osobliwej struktury oraz funkcji w układzie trawiennym. Wszyscy, którym Bruce się chwalił, że jego przepuklinę zoperuje doktor Mason, byli wręcz zszokowani. Nie było tajemnicą, że wielki chirurg nie wykonywał tego rodzaju prostych zabiegów od czasów, gdy sam był rezydentem, czyli od ponad trzydziestu lat. Szczycił się tym, że podejmuje się jedynie najtrudniejszych operacji i nie interesuje go nic poza trzustką. Niektórzy byli więc tak zdumieni, że pytali
Bruce’a wprost o to, jakim cudem dokonał niemożliwego: zdołał namówić Masona na tak banalną zabawę, ciekawą co najwyżej dla medyka-neofity, a zdecydowanie poniżej godności tak renomowanego chirurga. Bruce zaś z przyjemnością zdradzał swój sekret. Z biegiem lat uparcie awansował w strukturze działu ochrony BMH, głównie dzięki niekwestionowanej lojalności wobec szpitala oraz przyjacielskiemu usposobieniu. Uwielbiał swoją pracę i między innymi dlatego – a także dzięki faktowi, że niemal każdego z zatrudnionych znał po imieniu – praktycznie wszyscy bardzo lubili Bruce’a. Budził sympatię także tym, że był z natury rodzinnym człowiekiem, a na żonę wybrał sobie równie popularną pracownicę działu wyżywienia. Mieli czworo dzieci, w tym jedno bardzo małe. Wizerunek wzorowej szpitalnej rodziny umacniały urocze zdjęcia całej gromadki od lat zdobiące bufetową tablicę ogłoszeń. Lecz choć Bruce wzbudzał sympatię niemal od pierwszego dnia pracy, jego notowania jeszcze wzrosły, gdy objął nadzór nad szpitalnym parkingiem – nieustającym źródłem konfliktów. Dzięki jego wysiłkom udało się zniwelować problemy uchodzące za nierozwiązywalne; zdołał nawet przekonać zarząd do budowy trzeciego wielopiętrowego parkingowca, przeznaczonego wyłącznie dla lekarzy i pielęgniarek. Co więcej, nigdy nie spoczął na laurach i nie zaszył się w swojej kanciapie niczym car na włościach. Zawsze walczył na pierwszej linii, od świtu do późnego popołudnia, z uśmiechem i zaangażowaniem zmagając się z problemami parkingowej codzienności. Wielu podwładnych brało z niego przykład, wykonując swoje obowiązki z podobnym oddaniem. I właśnie dzięki jednoznacznie pozytywnej postawie w pracy Bruce zdołał zdobyć przychylność dość nadętego zwykle doktora Williama Masona. Gdy przed czterema laty Dziki Bill kupił sobie czerwone ferrari, mówił o tym cały szpital. Niektórzy pozwalali sobie na dyskretne żarty, przebąkując coś o kryzysie wieku średniego – być może dlatego, że wraz z krzykliwym supersamochodem doktor Mason sprawił sobie pokaźną kolekcję młodych przyjaciółek, rekrutując je spośród co młodszych i bardziej atrakcyjnych pracownic bloku operacyjnego, głównie pielęgniarek, ale także rezydentek z chirurgii. Bruce naturalnie od czasu do czasu słyszał owe złośliwości i tłumaczył je sobie jako przejawy zwykłej ludzkiej zazdrości. Nie uważał też, by ferrari doktora Masona nie pasowało do znacznie mniej ekstrawaganckich lexusów, mercedesów, volvo czy bmw należących do szpitalnego personelu – zachwycał się nim i co dnia osobiście znajdował dlań na parkingu miejsce, w którym nie groziło mu przypadkowe otarcie karoserii. Kiedy więc usłyszał od lekarza rodzinnego, że powinien się poddać operacji przepukliny – o której wiedział od dłuższego czasu, a która ostatnio coraz
mocniej dawała mu się we znaki – już następnego ranka zagadnął Dzikiego Billa, czy nie zechciałby wykonać zabiegu. Ku zdumieniu wszystkich – nawet samego Bruce’a – profesor bez wahania wyraził zgodę i obiecał, że jakoś wciśnie tę operację do swego napiętego terminarza. Tak oto szef szpitalnej służby parkingowej trafił do ekskluzywnego grona celebrytów, rekinów biznesu, europejskich arystokratów i arabskich szejków. Choć właśnie tego ranka miał się poddać zabiegowi, Bruce jak co dnia pojawił się o piątej w swej kanciapie. I tak jak czynił to od ładnych paru lat, kolejno witał przyjeżdżających do pracy. Zaparkował nawet ferrari doktora Masona, który nie omieszkał wyrazić zaskoczenia i przyznał, że właśnie zaczął podejrzewać, iż zawodzi go pamięć. – Jestem „kolejnym przypadkiem”, więc muszę się zgłosić w izbie przyjęć dopiero kwadrans po ósmej – wyjaśnił Bruce. Tak się jednak złożyło, że jego sumienność przyniosła tego dnia nieprzewidziane konsekwencje: stracił sporo czasu, zastępując podwładnego, który bez uprzedzenia nie stawił się w pracy, i w rezultacie nie zdążył na czas pojawić się na oddziale chirurgii w gmachu Stanhope’a. – Bruce, masz prawie czterdzieści minut spóźnienia – stwierdziła zaniepokojona Martha Stanley, szefowa dziennej zmiany. Zwykle nie zajmowała się osobiście rejestrowaniem pacjentów, ale dla szefa służby parkingowej zrobiła wyjątek. – Miałeś tu być o ósmej piętnaście. Dzwonili już z sali operacyjnej; pytali, gdzie się, u diabła, podziewasz. – Przepraszam – odparł pokornie Bruce. – Problemy z personelem na parkingu. – Może nie trzeba było przychodzić dziś do pracy? – zasugerowała Martha, z dezaprobatą kręcąc głową. Była naprawdę zdziwiona, gdy rankiem zajechała na parking i ujrzała go w roboczym uniformie – wiedziała przecież, że tego dnia czeka go plastyka przepukliny pachwinowej. Teraz otworzyła segregator i odszukała w nim historię choroby oraz wynik ostatniego badania ogólnego, badania krwi oraz EKG. Po chwili przeniosła wzrok na ekran, by się upewnić, czy w systemie widnieją identyczne dane. – Na wypadek gdybyś nie wiedział: doktor Mason nie znosi czekać, a dziś ma w grafiku jeszcze dwie poważne operacje trzustki u VIP- ów. Bruce się skrzywił, jakby dopadł go nagły ból. – Przepraszam! Jestem pewny, że doktor nie lubi czekać, więc może możemy jakoś przyspieszyć moje przyjęcie? Operacja jest w końcu banalna; to tylko przepuklina. – Każdy przypadek jest ważny i każdy trzeba traktować zgodnie z regułami – wymamrotała Martha, dokonując wpisu w elektronicznej karcie pacjenta – ale
faktem jest, że trzeba się spieszyć. Nic dziś nie jadłeś, mam nadzieję? – Dostanę znieczulenie podpajęczynówkowe – odparł Bruce. – Kolega doktora Masona, doktor Kołganow, powiedział mi o tym podczas badania, gdy zapoznał się z historią choroby. – Nie ma znaczenia, jakie znieczulenie zaplanowano. Jadłeś coś czy nie? Na pewno dostałeś zalecenie, żeby nie jeść po północy. To ogólne zasady, dotyczą wszystkich. – Nie jadłem. Kontynuujmy. – Bruce zerknął na zegarek i zamarł, przerażony myślą, że doktor Mason może zmienić zdanie i odmówić przeprowadzenia zabiegu. Była to ostatnia rzecz, której by sobie życzył. – Dobra – mruknęła niechętnie Martha. – Doktor Kołganow nie stwierdził przeciwwskazań, więc może odpuścimy sobie dodatkowe badanie przez młodszego rezydenta. Mamy tu dziś niezły kocioł, więc minie sporo czasu, zanim będzie mógł cię przyjąć. Z której strony operujemy? – Z prawej – odpowiedział Bruce. – Jesteś na coś uczulony? – Nie. – Czy kiedykolwiek byłeś znieczulany? – Nie. Nigdy nawet nie byłem pacjentem szpitala. – Świetnie. – Martha wezwała jednego z pielęgniarzy i poleciła mu, by zaprowadził pacjenta do przebieralni i dał mu szpitalną koszulę, po czym wręczyła mu kartę. – Powodzenia – dodała, zwracając się do Bruce’a. – Następnym razem bądź na czas! Bruce znowu uśmiechnął się przepraszająco, uniósł dwa kciuki i podążył za pielęgniarzem. Przebrany w szpitalną koszulę położył się na łóżku i naciągnął cienką kołdrę aż pod pachy. Po chwili zjawiła się pielęgniarka w stroju operacyjnym – jedna z niewielu, których nie miał jeszcze okazji poznać. Przedstawiła się jako Helen Moran i zadała mu tę samą serię pytań co Martha. Następnie oznaczyła prawe biodro Bruce’a niezmywalnym markerem, potwierdzając tym samym, której strony ma dotyczyć zabieg. – Kazali przywieźć pana jak najszybciej – powiedziała. – Dam znać anestezjologom, że jesteśmy w drodze; już pana szukali. Bruce skinął głową, coraz bardziej zażenowany swoim spóźnieniem i wdzięczny za nadzwyczajną troskę, jaką mu okazano. Salowy, który zastąpił Helen, odblokował koła i wprawnie manewrując, wyprowadził łóżko na korytarz. Nazywał się Calvin Wiley i choć Bruce nigdy nie miał z nim bliższej styczności, on świetnie wiedział, kim jest Bruce.
– Pan tu jest VIP-em – stwierdził, pchając łóżko krętą drogą w stronę bloku operacyjnego. – Podobno sam doktor Mason będzie operował; kazali mi się uwijać jak nigdy. – Jaki tam ze mnie VIP – odpowiedział Bruce, ale w duchu był zadowolony. Tak jak podejrzewał, opłaciło się poprosić doktora Masona o przysługę. Miał tylko nadzieję, że nie schrzanił wszystkiego, spóźniając się na zabieg. Calvin zostawił go w wydzielonej parawanami klitce służącej za miejsce konsultacji anestezjologicznej. Gdy tylko się oddalił, zjawiły się dwie nowe pielęgniarki: Connie Marchand i Gloria Perkins. Bruce znał je obie, bo przyjeżdżały do pracy samochodem. Gawędzili przez krótką chwilę, głównie o jego dzieciach, po czym Gloria wyszła, a Connie przejrzała dokumentację i sprawdziła, czy po prawidłowej stronie umieszczono znak X na ciele pacjenta. Następnie zadała mu te same pytania, które wcześniej usłyszał od Marthy i Helen. Upewniwszy się, że wszystko się zgadza, uścisnęła ramię Bruce’a, by dodać mu otuchy, i oznajmiła, że już czas zawiadomić anestezjologa. – Przypuszczam, że zaraz się pojawi – dodała. – Już kilka osób o ciebie pytało, a doktor Mason nie lubi czekać. – Tak, słyszałem – mruknął Bruce. – Moja wina! Przepraszam! Za późno się zgłosiłem… ale mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze? – Powinno być – zapewniła go Connie. Kilka minut później młoda, opalona kobieta o oczach w kolorze arktycznego błękitu odsunęła parawan i stanęła przy łóżku. Miała na sobie niebieski, dwuczęściowy uniform operacyjny, a na głowie czepek całkowicie zasłaniający włosy. Z miłym uśmiechem i bez ceregieli przedstawiła się jako doktor Ava London, anestezjolog, po czym dodała: – Będę pomagała doktorowi Masonowi podczas operacji, panie Vincent. Miło mi pana poznać. Z tego, co widzę, wszyscy tu pana lubią; słyszałam też, że te urocze buzie ze zdjęć w bufecie to pańskie dzieci. – Ja tylko pilnuję porządku na parkingu – wyjaśnił skromnie Bruce. Wystarczyła mu chwila, by polubić atrakcyjną i przyjacielską lekarkę. – Trochę to dziwne, że wcześniej się nie spotkaliśmy. Pani od niedawna w szpitalu? – W sumie tak – odrzekła Ava. – Jeszcze nie minęło pięć lat. – To wcale nie tak mało – mruknął Bruce, zbity z tropu. Lubił myśleć z dumą, że doskonale zna cały personel BMH. – W takim razie pewnie nie korzysta pani z parkingu? – Nie muszę, przychodzę pieszo – odpowiedziała, przeglądając kartę pacjenta wiszącą u szczytu łóżka. – Mieszkam niedaleko stąd, na Beacon Hill. Widząc, że w dokumentacji brakuje dodatkowego wywiadu przeprowadzanego
zwykle przez któregoś z młodszych rezydentów, zapytała o powód. – Martha Stanley uznała, że możemy pominąć drugie badanie, bo ledwie parę dni temu byłem u kolegi doktora Masona. Prawdę mówiąc, to moja wina. Za późno się zgłosiłem, więc chciała jak najszybciej wyprawić mnie na blok operacyjny. Ava skinęła głową. Etatowy lekarz z pewnością przeprowadził wywiad i badanie bardziej kompetentnie niż którykolwiek z rezydentów. Wczytała się uważniej w dokumentację. Nie dostrzegła żadnych problemów natury medycznej, poza banalnym przypadkiem przepukliny pachwinowej. Zadowolona odwiesiła kartę na miejsce i spojrzała na Bruce’a. – Wydaje się, że jest pan w świetnej formie. – I tak się czuję. Moglibyśmy przyspieszyć procedurę? Nie chciałbym, żeby doktor Mason się zdenerwował moim spóźnieniem. – Przede wszystkim nie wolno nam o niczym zapomnieć. Dlatego muszę zadać jeszcze kilka pytań. Jak widzę, nie miał pan poważnych problemów ze zdrowiem, zwłaszcza z krążeniem i oddychaniem? – Nie miałem. – I nigdy nie był pan znieczulany? – Nigdy. – Nie jadł pan nic od północy? – Kolega doktora Masona mówił, że czeka mnie znieczulenie podpajęczynówkowe… – Zgadza się. Taką samą informację dostaliśmy od sekretarki doktora Masona. Wie pan, na czym ono polega? I nie ma pan nic przeciwko? – Wiem i nie mam. Prawdę mówiąc, znam tu większość anestezjologów i pielęgniarek anestezjologicznych, więc sporo się nasłuchałem o znieczuleniach. – Dobrze poinformowany pacjent! A to gratka. Zatem pewnie pan wie, że musimy uzyskać też zgodę na zastosowanie znieczulenia ogólnego, na wypadek gdyby wystąpił jakiś problem z podpajęczynówkowym. – Problem? Jak mam to rozumieć? – Ryzyko jest bardzo niewielkie, ale musimy być przygotowani. Może się na przykład zdarzyć, że zabieg potrwa dłużej, niż zakładamy. Znieczulenie podpajęczynówkowe może przestać działać i trzeba będzie zastosować ogólne. I dlatego potrzebujemy pańskiej zgody. Ot, na wszelki wypadek. A także szczegółowych informacji, na przykład o tym, czy ma pan jakieś problemy z oddychaniem? Duszności? Przewlekły kaszel? – Nie mam. – A refluks żołądkowo-przełykowy albo inne objawy ze strony układu pokarmowego?
– Jestem zdrowy! Naprawdę. Jest pani pewna, że nie marnujemy czasu doktora Masona? – Całkowicie. Porozmawiajmy jeszcze o znieczuleniu. Zdaje pan sobie sprawę, że będę musiała wbić igłę w przestrzeń międzykręgową, żeby podać środek znieczulający? – Tak jest. Doktor Mason szczegółowo mi o tym opowiedział i zapewnił, że nic nie poczuję. – Zgadza się. Dopilnuję, żeby nie czuł pan bólu podczas operacji. Proszę mi jeszcze powiedzieć, czy nie ma pan problemów z kręgosłupem, o których powinnam wiedzieć? – Najmniejszych. Mój kręgosłup jest w świetnym stanie. – To dobrze. Gdy znajdzie się pan w sali operacyjnej, poproszę, żeby usiadł pan na brzegu stołu i ułożył głowę na podpórce. Poczuje pan ukłucie w dolnej części pleców, gdy zastosuję znieczulenie miejscowe. Dopiero potem podam znieczulenie podpajęczynówkowe. Gdy środek znieczulający zostanie wprowadzony do przestrzeni podpajęczynówkowej, pomożemy panu ułożyć się na stole operacyjnym. A teraz kolejne pytanie: czy jeśli doktor Mason nie będzie miał nic przeciwko temu, chciałby pan zachować świadomość i śledzić przebieg operacji czy wolałby pan zasnąć? Tak czy inaczej, będę przy panu przez cały czas i dopilnuję, żeby nie czuł pan bólu. – Wolę spać! Ani mi w głowie patrzeć. – Choć Bruce czuł się w szpitalu prawie jak w domu, nie wyobrażał sobie, by mógł się przyglądać pracy chirurgów. – W porządku, w takim razie będzie pan spał. Raz jeszcze spytam, czy jadł pan coś po północy? – Nie. – Czy ma pan uczulenie na jakieś leki? – Nie. – Przyjmuje pan jakieś leki, na receptę lub bez? – Żadnych. – Znakomicie. Teraz założę panu wenflon i pojedziemy do sali operacyjnej. Doktor Mason jest już pewnie gotowy. Ma pan do mnie jakieś pytania? – Nic nie przychodzi mi do głowy – odparł Bruce. Po raz pierwszy lekki niepokój mimowolnie zjeżył mu włosy na karku. Dopiero teraz dotarła do niego cała prawda: oto oddawał się w ręce chirurgów, od tej chwili nie panował nad swoim losem. Doktor London założyła wkłucie dożylne tak szybko i wprawnie, że zanim się zorientował, było po wszystkim. Szpital był jego środowiskiem naturalnym, ale akurat tego rodzaju czynności budziły w nim odrazę: zawsze odwracał głowę
podczas zastrzyków. – Rany – mruknął. – Prawie nic nie poczułem. Wygląda na to, że już parę razy to pani robiła. – Parę – przytaknęła Ava. Wiedziała, że jest w tym dobra, jak zresztą we wszystkim, co dotyczyło anestezjologii. Była też wrażliwa i dlatego od razu wyczuła lekką zmianę w zachowaniu Bruce’a. – Jak się pan czuje? Denerwuje się pan? – Odrobinę – przyznał Bruce. Jego głos, dotychczas mocny, emanujący pewnością siebie, teraz nieznacznie drżał. – Jeśli pan chce, mogę podać coś na uspokojenie – zaproponowała Ava. – Poproszę – odpowiedział bez wahania. Była przygotowana. Sięgnęła po fiolkę i strzykawkę, po czym wprawnie zaaplikowała pacjentowi cztery miligramy leku, który uważała za najodpowiedniejszy w takiej sytuacji: midazolamu. Wreszcie wyrzuciła do kosza opakowania, zwolniła hamulec i nie czekając na salowego, pchnęła łóżko w stronę wyjścia i dalej, do sali operacyjnej. – Podziałało – powiedział Bruce, przyglądając się w skupieniu sufitowym lampom, które przepływały nad jego głową. Lęk, który dokuczał mu jeszcze przed chwilą, całkiem się ulotnił i nagle zachciało mu się rozmawiać. – Kiedy zobaczę doktora Masona? – Niedługo. Gdyby ktoś go o to spytał, Bruce musiałby przyznać, że czuł się, jakby był na lekkim rauszu, gdy wjeżdżał do sali oznaczonej numerem osiem. Rozejrzał się z zaciekawieniem. Miał kiedyś okazję zwiedzić nowe, hybrydowe sale operacyjne, gdy tylko zostały wykończone i wyposażone. Dlatego nie zdziwił go widok osobliwych ramion zawieszonych pod sufitem ani baterii monitorów, ani panoramicznego okna, za którym znajdowała się centrala. Dopiero gdy łóżko zatrzymało się przy stole operacyjnym, dostrzegł instrumentariuszkę w pełnym rynsztunku zajętą układaniem narzędzi na tacach. Widząc jedynie jej oczy, nie umiał jej rozpoznać; rozpoznał za to pielęgniarkę operacyjną, Dawn Williams, która każdego dnia zostawiała na jego parkingu białego forda fusion. – Witam, panie Vincent – odezwała się pogodnie, obchodząc łóżko, by pomóc Avie w przesadzeniu pacjenta na stół operacyjny. – Zajmiemy się panem równie dobrze, jak pan zajmuje się naszymi samochodami – dodała i zaśmiała się półgłosem. – Dziękuję. – Bruce spuścił nogi poza krawędź stołu i ułożył głowę na preclowatej, miękkiej podpórce. Zdążył jeszcze rozejrzeć się po sali, ale nie dostrzegł chirurga. – A gdzie doktor Mason?
– Przyjdzie, gdy tylko damy mu sygnał, że jest pan gotowy – odrzekła Dawn. – Nadal pracuje nad pierwszym przypadkiem? – spytała Ava, układając głowę Bruce’a na podpórce. Zgodnie z procedurą nie należało przystępować do znieczulenia przed przybyciem chirurga i tak zwaną odprawą przedoperacyjną, podczas której lekarz prowadzący, anestezjolog i pielęgniarka operacyjna omawiali szczegóły zabiegu. Niestety, gdy operował doktor Mason – lub ktoś inny z chirurgicznej elity szpitala – zachowanie procedury nie zawsze było możliwe. Zasady bywały naginane w imię maksymalizacji wydajności. Problem polegał na tym, że nikogo jeszcze za to nie ukarano. – Tak. Jest jeszcze w czternastce – odpowiedziała Dawn – ale szefowa bloku przekazała jego polecenie: mamy zaczynać, żeby pan Vincent był gotowy na przybycie doktora Masona. – W porządku – westchnęła zrezygnowana Ava. Włożyła sterylne rękawiczki i zajęła się przygotowaniem pleców Bruce’a do znieczulenia. Nie była zachwycona tym, że zaczyna pracę, nie zamieniwszy nawet słowa z Masonem, ale też nie po raz pierwszy znalazła się przez niego w tym położeniu. Wielokrotnie życzył sobie, by znieczulać pacjentów przed jego przybyciem. Ava zdecydowanie wolała trzymać się procedur, bo wierzyła, że to warunek bezpieczeństwa pacjenta. Rozpoczęcie działań anestezjologicznych przed pojawieniem się chirurga było jawnym złamaniem zasad dobrej praktyki medycznej. Prawdę mówiąc, ani trochę nie lubiła współpracować z tym egoistą. Czuła się nieswojo, wykonując polecenia profesora, któremu się wydawało, że może więcej niż inni – tylko dlatego, że kreował się na lokalną supergwiazdę. Intuicja podpowiadała jej, że jeśli kiedyś podczas zabiegu pojawią się problemy, Mason nie weźmie na siebie odpowiedzialności i zwali winę na młodą anestezjolożkę. Martwiły ją te przeczucia, ale nie były jedynym powodem niechęci do współpracy. Była jedną z niewielu singielek w swojej specjalności, a na dodatek najmłodszą – i zapewne dlatego Mason nagabywał ją już kilka razy, w podobnym stylu, w jakim narzucał się pielęgniarkom z bloku operacyjnego. Zdarzało się nawet, że dzwonił do niej, gdy była w domu, bo rzekomo mieli „omawiać czekające ich operacje”, a przy okazji sugerował, że wpadnie z wizytą, bo akurat jest w pobliżu. Ava uparcie odmawiała. Lecz choć jego zachowanie napawało ją niesmakiem, nie dała mu jasno do zrozumienia, co tak naprawdę o nim myśli, bo nie chciała mieć w nim wroga. Nie poskarżyła się też przełożonemu anestezjologów, doktorowi Madhu Kumarowi, który przyjął ją do pracy. Wiedziała, że w swojej specjalności Kumar jest podobnym tytanem jak Mason, a na dodatek regularnie znieczula jego co
zamożniejszych pacjentów i jest z nim w świetnej komitywie. Kiedy jednak na stół trafiał ktoś mniej ważny – a zatem mniej interesujący dla doktora Kumara – jak choćby Bruce Vincent, Mason zwykle prosił, by asystowała mu Ava. Pochyliwszy się nad lędźwiami pacjenta, doktor London zastosowała znieczulenie miejscowe w punkcie, w który zamierzała wkłuć się większą igłą. – Poczuje pan lekki ucisk – powiedziała, wprowadzając ją między kręgi. Parę sekund później sama poczuła, jak pod metalowym ostrzem igły najpierw rozstępują się więzadła żółte, a potem przebita zostaje opona twarda, chroniąca kanał kręgowy. Upewniwszy się, że osiągnęła pożądaną głębokość wkłucia, wprowadziła do przestrzeni podpajęczynówkowej środek znieczulający: bupiwakainę. Jak zwykle, wszystkie czynności wykonała bez najmniejszego problemu. Chwilę później z pomocą Dawn ułożyła pacjenta na plecach na stole operacyjnym. – Nie czuję żadnej zmiany w nogach – odezwał się Bruce. Najwyraźniej obawiał się, że znieczulenie nie zadziała. – To kwestia kilku minut – wyjaśniła Ava, zajęta podłączaniem urządzeń monitorujących, które miała do dyspozycji. Gdy skończyła i upewniła się, że wszystkie odczyty – włącznie z EKG i częstością oddechu – są prawidłowe, zgodnie z życzeniem pacjenta podała odpowiednią dawkę propofolu, by go uśpić. Dokładnie o 9.58 Bruce Vincent stracił świadomość i zapadł w głęboki sen. Odruchowo raz jeszcze spojrzała na monitory. Widząc, że odczyty się nie zmieniają, nieco się odprężyła. Początek operacji zawsze był dla niej najbardziej stresujący. Jednakże spokój stopniowo ustępował miejsca irytacji, bo po czterdziestu minutach oczekiwania i ponawianych monitach nic się nie zmieniło – doktor Mason nie pojawił się w sali operacyjnej. Czas mijał, a Ava coraz bardziej żałowała, że wbrew zasadom już znieczuliła Bruce’a. Wprawdzie była pewna, że podana dawka wystarczy jeszcze na dwie godziny, a to oznaczało mnóstwo czasu na prostą plastykę przepukliny, ale nie podobało jej się takie traktowanie pacjenta. To nie on powinien czekać na lekarza, ale lekarz na niego. – Dawn! – zawołała wreszcie, gdy wyczerpała się jej cierpliwość. – Biegnij do centrali i dowiedz się, co, do cholery, jest grane i kiedy doktor Mason w końcu raczy się pojawić. Idź prosto do Janet Spaulding. Niech wie, że od ponad pół godziny mamy tu pacjenta z gotowym znieczuleniem podpajęczynówkowym. Janet Spaulding była szefową bloku operacyjnego i z jej zdaniem należało się liczyć. Jeżeli ktokolwiek mógł coś zdziałać w tej sprawie, to właśnie ona – władała niepodzielnie i nie bała się nikogo. Ava wymieniła zdesperowane spojrzenia z Betsy Halloway, pielęgniarką
operacyjną, która od dłuższego czasu stała nieruchomo z dłońmi w lateksowych rękawiczkach splecionymi na piersiach. Komplet narzędzi chirurgicznych czekał na tacy, przykryty sterylną serwetą. Betsy czekała jeszcze dłużej niż anestezjolożka. Ava spojrzała na monitory. Wszystkie parametry, włącznie z temperaturą ciała, były w normie. Już wcześniej, gdy stało się jasne, że opóźnienie będzie poważne, kazała Dawn przykryć pacjenta ciepłym kocem. Dawn wróciła bardzo szybko. – Dobre wieści – zameldowała. – Dziki Bill za chwilę tu będzie, już wyszedł z czternastki. Podobno natrafił na wrodzoną deformację dróg żółciowych u pierwszego pacjenta i musiał mu poświęcić więcej czasu, niż się spodziewał. – Dobry Boże – mruknęła Ava. Obejrzała się przez ramię, w nadziei, że zobaczy Masona w umywalni, ale nie było go tam. – Gdzie, u licha, on się podziewa? – Poszedł jeszcze do szesnastki, gdzie jego drugi zespół otwiera właśnie innego pacjenta z trzustką. – Co oznacza, że w tej chwili jest odpowiedzialny za trzech nieprzytomnych ludzi jednocześnie – stwierdziła Ava lekko szyderczym tonem. – Janet obiecała, że Mason zaraz tu będzie. – A gdzie jest doktor Kumar? – Nie mam pojęcia. Pewnie kursuje między tamtymi dwiema salami. Często tak robi. – Dajcie spokój – żachnęła się Ava i w duchu podziękowała opatrzności, że nikt z zewnątrz nie ma pojęcia o takich praktykach w poważnej klinice. W tym momencie kątem oka dostrzegła ruch w umywalni. Odwróciła się i zobaczyła doktora Masona, który właśnie zakładał maskę chirurgiczną, z rozbawieniem dyskutując o czymś z kolegą, którego nie rozpoznała. Odetchnęła głęboko, by się uspokoić. Pięć minut później doktor Mason wpadł do sali operacyjnej. – Witam wszystkich – zawołał raźno. – Przedstawiam doktora Sida Andrewsa, który będzie ze mną współpracował od pierwszego lipca, ale już dziś zgłosił się na ochotnika, by pomóc mi w plastyce przepukliny pana Vincenta. Pomyślałem, że wsparcie mi nie zaszkodzi, skoro od tak dawna nie zajmowałem się podobnymi przypadkami – dodał i parsknął śmiechem, jakby sama myśl o tym, że mógłby w czymkolwiek potrzebować pomocy, wydała mu się absurdalna. Doktor Andrews wkroczył do sali tuż za nim, z uniesionymi rękami, jak to zwykle czynią chirurdzy w sterylnym środowisku, i pomachał obecnym na powitanie. Był wysokim, szczupłym mężczyzną dobiegającym trzydziestki, równie opalonym jak Ava. I właściwie wszystkim poza wzrostem różnił się od doktora Masona, jegomościa dość potężnej budowy, o grubym karku, masywnych
przedramionach i nadzwyczaj dużych dłoniach z grubymi palcami, pasującymi bardziej do robotnika budowlanego niż do słynnego chirurga. Mason był też niemal dwukrotnie starszy od Andrewsa i bez wstydu obnosił się z umiarkowanie sterczącym brzuchem. – Sid jest Australijczykiem – ciągnął Mason, gdy Betsy pomagała mu włożyć rękawiczki. – Byłaś kiedy na antypodach, skarbie? – dorzucił, zwracając się do Avy. – Byłam – odpowiedziała. Zjeżyła się w duchu, słysząc owo „skarbie”, niemal tak samo jak na myśl o tym, że Mason najprawdopodobniej będzie biegał między salami operacyjnymi. – Proszę posłuchać, doktorze. Pacjent od godziny ma znieczulenie podpajęczynówkowe. – Nie miała najmniejszej ochoty ani na wymianę ciętych ripost, jeśli na to liczył Dziki Bill, ani na pogawędki o zamorskich podróżach, jeśli tylko do tego zmierzał. – Ach, jak zawsze praca na pierwszym miejscu – odparował chirurg lekko drwiącym tonem. – Sid, poznaj jedną z najlepszych anestezjolożek w całym BMH, a już z całą pewnością najseksowniejszą, nawet w tym workowatym wdzianku. – Roześmiał się znowu, zaplatając palce, by do końca wcisnąć je w ciasny lateks. – Miło mi panią poznać – odezwał się uprzejmie doktor Andrews, z pomocą Betsy wkładając rękawiczki. – Możemy wreszcie zacząć? – spytała Ava. – Mówię ci, Sid, prawdziwy z niej pistolet – dorzucił Mason, zupełnie nie przejmując się jej obecnością. Stanął po prawej stronie stołu, czekając, aż okolice pachwiny Bruce’a zostaną przygotowane do zabiegu. Sid zajął pozycję naprzeciwko niego. Gawędzili swobodnie o urokach Wielkiej Rafy Koralowej, a Ava robiła wszystko, by nie dać się wciągnąć w rozmowę. Kilka minut później, gdy przykryli pacjenta chustą, kleszczykami przypięła jej brzeg do krawędzi ekranu. Dopiero gdy przystąpili do zabiegu, zdołała opanować się na tyle, by odetchnąć z ulgą. Usiadła na stołku i zerknęła na zegar. Znieczulenie trwało już godzinę i dwanaście minut. Z zadowoleniem przyjęła fakt, że pacjent w żaden sposób nie zareagował na cięcie, co oznaczało, że środek znieczulający działa. Miała nadzieję, że zabieg przebiegnie szybko i bez powikłań. Niestety, stało się inaczej. Pierwszą oznaką kłopotów były słowa, które wyrwały się Masonowi mniej więcej w trzydziestej minucie operacji: – Szlag, szlag, szlag by to… – wymamrotał ze złością. – Nie do wiary. Choć dwaj chirurdzy nie zamienili jeszcze ani słowa na temat problemów technicznych, stało się jasne, że z czymś się zmagają. Ava wstała i pochyliła się nad stołem operacyjnym. Nadal nie mogła dostrzec,
co się dzieje z pacjentem, ale zachowanie Dzikiego Billa było niezbitym dowodem na to, że nic dobrego. – Spróbuj uwolnić to cholerne jelito po swojej stronie – zwrócił się do Sida. Australijczyk wsunął palec wskazujący do rany. Widać było, że działa na wyczucie, po omacku. – Jakiś problem? – spytała Ava. – Jasne, że problem – warknął w odpowiedzi Mason, jakby zadała najgłupsze pytanie. – Nie dam rady – przyznał Sid, cofając rękę. – Mam tego dość – oznajmił Dziki Bill, z niesmakiem rozkładając ręce. – Człowiek wyświadcza komuś przysługę, a w zamian dostaje cios poniżej pasa. Ava i Betsy spojrzały po sobie i bez słowa przewróciły oczami, doskonale rozumiejąc, co Mason chciał przez to powiedzieć: bez względu na to, na czym polegał problem, z pewnością wina leżała po stronie pacjenta. – Trzeba będzie wejść do jamy brzusznej – rzucił w stronę Avy wyraźnie poirytowany chirurg. – Przyda się porządne zwiotczenie pacjenta. Nagle ożył interkom. – Doktorze Mason, tu Janet Spaulding. Przepraszam, że przeszkadzam, ale obaj główni rezydenci operujący trzustki proszą o pańską pomoc. Co mam im powiedzieć? – Na miłość boską! – warknął Mason, a potem dorzucił: – Powiedz im, że na razie muszą sobie radzić sami; przyjdę, gdy tylko będę mógł. – Jasne – odpowiedziała Janet. – Jeśli chce pan wejść do jamy brzusznej, musimy przejść na znieczulenie ogólne – odezwała się Ava. Właściwie było jej to nawet na rękę, bo z każdą chwilą coraz mocniej się obawiała, że podpajęczynówkowe wkrótce przestanie działać. Drobne zmiany w oddechu wskazywały, że pacjent pomału zaczyna się budzić. Podawszy Bruce’owi kolejną dawkę propofolu, pochyliła się nad monitorem, śledząc przede wszystkim częstość i głębokość oddechu. – Wszystko jedno – odparł Mason. – To nie moja sprawa. Ty tu jesteś anestetystką. – Anestezjologiem – sprostowała. Najpierw mówił do niej „skarbie”, teraz nazwał „anestetystką” – oba te słowa uznawała za przejaw wyjątkowego lekceważenia. Wedle aktualnej nomenklatury anestetystką była pielęgniarka anestezjologiczna, anestezjologiem zaś mógł być jedynie lekarz, a różnica w ich wyszkoleniu była dość zasadnicza. – Dowiem się w końcu, na czym polega problem?
– Na tym, że nie możemy uwolnić tej parszywej pętli jelita, która utknęła w worku przepuklinowym – wyjaśnił zirytowany Mason. – Musimy otworzyć jamę brzuszną, to jedyny sposób. Tak czy inaczej zdaje mi się, że należało od początku zastosować znieczulenie ogólne; wskazywały na to objawy brzuszne. – Wskazanie do znieczulenia podpajęczynówkowego wyszło z pańskiego gabinetu – wycedziła Ava i natychmiast rozpoczęła przygotowania do przejścia na wziewne znieczulenie ogólne. Przygotowała czarną maskę, którą miała w zasięgu ręki, i otworzywszy dopływ tlenu, wprawnie założyła ją na twarz Bruce’a. Chciała natleniać go przez co najmniej pięć minut przed podaniem środka zwiotczającego mięśnie. Postanowiła, że użyje błyskawicznie działającego suksametonium, które szybko jest metabolizowane w organizmie. Podawszy środek zwiotczający, zamierzała skorzystać z maski krtaniowej albo rurki intubacyjnej. I właśnie gdy zastanawiała się, co wybrać, dotarł do niej ostatni komentarz, który padł z ust Masona: ten o objawach brzusznych. Nie przypominała sobie, by wspomniano o nich w karcie, a i Bruce nie skarżył się na nic takiego. Na wszelki wypadek jedną ręką trzymając maskę, drugą wywołała na monitorze kartę pacjenta. Szybkie spojrzenie na notatkę z badania upewniło ją, że nie ma kłopotów z pamięcią: ani słowa o dolegliwościach bólowych czy problemach jelitowych. Zresztą gdyby o nich przeczytała podczas rozmowy z pacjentem, od razu zastosowałaby znieczulenie ogólne. – W wywiadzie i badaniu nie było żadnej wzmianki o objawach brzusznych – powiedziała, przerywając rozmowę chirurgów, tym razem dyskutujących o pięknie australijskiego buszu. – Musiała być – warknął Mason. – Przecież właśnie z tego powodu został skierowany na operację. – Drugi raz czytam te papiery – odparła Ava. – W tym, co przyszło z pańskiego gabinetu, nie ma ani słowa na ten temat. – A co z notą młodszego rezydenta? – spytał Mason. – Do niej też zajrzałaś? – Nie ma noty młodszego rezydenta. – Niby dlaczego, do cholery?! – wybuchnął chirurg. – Przecież powinna być. – Ale nie tym razem. Pacjent był spóźniony, a pański kolega badał chorego ledwie kilka dni temu. Pewnie w izbie przyjęć uznali, że to wystarczy. Może mieli natłok pacjentów? Nie znam szczegółów; wiem tyle, ile usłyszałam od chorego. Na przykład to, co powiedział mu pański kolega: że dostanie znieczulenie podpajęczynówkowe. – Wszystko jedno. – Mason niecierpliwie machnął ręką. – Nie róbmy wielkiej sprawy z prostej zmiany rodzaju znieczulenia, dobrze? Przełącz go wreszcie na ogólne, kobieto, i ruszajmy z robotą. Jak Janet słusznie zauważyła, jestem
potrzebny w dwóch innych salach. – Może gdyby się pan pofatygował na odprawę przed operacją, uniknęlibyśmy kłopotów – odpowiedziała mu półgłosem Ava. – Słucham?! – zagrzmiał Mason. – Będziesz mnie pouczać? Chyba zapominasz, kim jestem! – Nie pouczam pana, po prostu wyrażam swoje zdanie – odparła defensywnie Ava. – Po to się urządza odprawy, żeby uniknąć podobnych sytuacji. – Doprawdy? – rzucił drwiąco chirurg. – Dziękuję za pouczenie. Zawsze się zastanawiałem, po co nam te urocze spotkanka, choć sam byłem ich pomysłodawcą. Ale śmiało, mów dalej. Długo jeszcze będziemy czekać z robotą? – Jeszcze minuta na stuprocentowym tlenie – odpowiedziała Ava, ciesząc się w duchu ze zmiany tematu. Żałowała, że dała się sprowokować. Co właściwie sobie wyobrażała? Odetchnęła głęboko, by oczyścić umysł i skupić się na problemie: na drogach oddechowych pacjenta. To one były najistotniejszym elementem w znieczuleniu ogólnym. Maska krtaniowa była łatwiejszym i szybszym narzędziem, ale nie najbezpieczniejszym. Dlatego, posłuszna intuicji, wybrała rurkę intubacyjną. Nie wiedziała, że jeszcze będzie się zastanawiać, czy aby na pewno podjęła słuszną decyzję. Nadal trzymając maskę jedną ręką, wybrała rurkę w odpowiednim rozmiarze oraz laryngoskop, z pomocą którego miała ją wprowadzić do tchawicy. Na wszelki wypadek sprawdziła, czy ssak działa jak należy. Piskliwy, ale dość cichy sygnał pulsoksymetru upewnił ją, że saturacja wciąż jest na właściwym poziomie. Zerknęła na zegar. Minęło pięć minut. Na szczęście Mason zdążył już zapomnieć o sprzeczce na temat odprawy przedoperacyjnej. Znowu gawędził ze swym asystentem – tym razem o nurkowaniu z akwalungiem. Energicznym ruchem odłożyła maskę i dożylnie podała pacjentowi stumiligramowy bolus suksametonium. Zauważyła nieznaczną fascykulację mięśni twarzy, ale nie wystąpiły żadne niepokojące objawy. Najważniejsze było to, że tętno i ciśnienie tętnicze krwi pozostały niezmienione. Odchyliwszy głowę pacjenta do tyłu, wsunęła w jego usta prawy kciuk i uchyliła żuchwę, by lewą ręką wsunąć laryngoskop i uwidocznić wejście do krtani. Uwolniwszy prawą dłoń, sięgnęła po rurkę intubacyjną. Choć wykonywała te czynności tysiące razy, zawsze czuła lekkie zdenerwowanie, które potęgowało jej czujność, a zarazem przypominało, dlaczego tak kocha bycie anestezjologiem, nawet jeśli na co dzień jej praca trąciła rutyną. Kojarzyła ten stan ze zdarzeniem z przeszłości, kiedy dała się namówić na skok ze spadochronem. Umysł pracował na najwyższych obrotach, a zmysły były tak
wyostrzone, że czuła własny, przyspieszony puls w skroniach. Choć po podaniu czystego tlenu saturacja była znakomita, znajdujący się pod wpływem środka zwiotczającego pacjent nie mógł samodzielnie oddychać, dlatego teraz liczyła się każda sekunda. Ava miała sześć do ośmiu minut na intubację i podłączenie respiratora, zanim organizm Bruce’a Vincenta zużyje zapas tlenu. Sprawnie wprowadziła łyżkę laryngoskopu w zagłębienie ponad nagłośnią i delikatnie, acz zdecydowanie skierowała ją w górę, by wysunąć język i żuchwę. Chwilę później ujrzała wyraźnie struny głosowe i wejście do krtani pacjenta. Nie spuszczając celu z oczu, zbliżyła prawą ręką rurkę intubacyjną i… wejście do krtani nagle zniknęło. Ku przerażeniu Avy jama ustna Bruce’a w jednej chwili wypełniła się płynną treścią pokarmową z niestrawionymi kawałkami jedzenia. – Boże! – wykrzyknęła, czując, że jej puls gwałtownie przyspiesza. Chory najwyraźniej miał pełny żołądek! Coś takiego nie powinno było się wydarzyć, skoro wyraźnie zakazano mu spożywania czegokolwiek po północy, z wyjątkiem odrobiny wody. Wyglądało na to, że zignorował ostrzeżenie i tym prostym sposobem sam sprowadził na siebie anestezjologiczne zagrożenie najwyższego stopnia. Ava jeszcze nigdy nie miała do czynienia z taką obfitością treści pokarmowej w jamie ustnej znieczulonego pacjenta, ale podczas niezliczonych ćwiczeń symulacyjnych bez problemu radziła sobie z takimi sytuacjami, toteż i tym razem wiedziała, co robić. Na początek odwróciła głowę chorego na bok, by treść pokarmowa mogła wypłynąć z jego ust, a jednocześnie przechyliła cały stół operacyjny w taki sposób, by głowa znalazła się niżej niż reszta ciała. Następnie sięgnęła po końcówkę ssaka i czym prędzej odessała resztę wymiocin z gardła Bruce’a. W tym momencie najbardziej martwiło ją to, jak wiele treści pokarmowej spłynęło do płuc. – Co, u diabła?! – wykrzyknął wystraszony Mason, gdy stół nagle się przechylił. Wychylił się zza zasłony oddzielającej stanowisko anestezjologa i rzucił Avie gniewne spojrzenie. Dawn zeskoczyła tymczasem ze swego stołka w kącie sali i przybiegła na pomoc. Ava zignorowała oboje – była zbyt zajęta. Wycofała ssak i przy użyciu laryngoskopu wprowadziła rurkę do tchawicy pacjenta. Gdy ją uszczelniła i umocowała na właściwej głębokości, użyła wąskiego, elastycznego cewnika, który wsunęła do rurki, by odessać jak najwięcej treści pokarmowej z dolnych dróg oddechowych. W tym momencie rozległ się alarm kardiomonitora. Ava spojrzała na ekran EKG: migotanie komór oznaczało, że serce przestało pompować krew. Zaraz potem odezwał się kolejny sygnał ostrzegawczy: ciśnienie tętnicze krwi gwałtownie spadało. Wreszcie rozległo się buczenie pulsoksymetru, ostrzegające o obniżeniu saturacji krwi.
– Wezwij pomoc! – krzyknęła do Dawn. Betsy natychmiast rozłożyła sterylną chustę nad otwartą raną, a dwaj chirurdzy zerwali zasłonę oddzielającą stanowisko anestezjologa. Andrews odsłonił klatkę piersiową chorego, a Mason mocno uderzył otwartą dłonią w mostek pacjenta. Wszyscy spojrzeli na elektrokardiogram, w nadziei, że czynność serca wróci do normy, ale tak się nie stało. Mason uderzył ponownie, tym razem bokiem zaciśniętej pięści. Bez rezultatu. Teraz Andrews pochylił się nad pacjentem i rozpoczął masaż serca. Drzwi otworzyły się z hukiem i do sali operacyjnej wbiegło dwóch anestezjologów-rezydentów z defibrylatorem. – Migotanie komór! – zawołała Ava. Mason i Andrews natychmiast odstąpili od stołu, a nowo przybyli w pośpiechu podłączyli elektrody. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy po pierwszym wyładowaniu serce podjęło pracę, a saturacja szybko zaczęła rosnąć. Umilkł też alarm niskiego ciśnienia tętniczego krwi, choć podniosło się tylko do poziomu 90 na 50. Zadowoleni z sukcesu Wiley i Chung odciągnęli na bok wózek z defibrylatorem i dołączyli do Avy u szczytu stołu operacyjnego. Słuchali jej relacji, wpatrzeni w zygzakowate linie EKG. – Gdy próbowałam go intubować, nagle zaczął ulewać treść pokarmową i się dusić. Jak widać, zjadł dziś rano solidny posiłek, chociaż dobrze wiedział, że nie powinien. Kłamał w żywe oczy i przede mną, i przed pielęgniarką, która go przyjmowała. Jak widać po zawartości zbiornika, zebrałam ponad trzysta centymetrów sześciennych płynu i niestrawionego pokarmu, w tym strzępy bekonu i innego słabo przeżutego pożywienia. – Mówiąc to, podłączyła do rurki intubacyjnej worek samorozprężalny zasilany czystym tlenem. Zaraz potem zaczęła rytmicznie wentylować pacjenta. – Jezu – jęknął Mason. – To miała być zwykła przepuklina. – Czy mi się zdaje, czy minęło mniej więcej osiem minut od podania środka zwiotczającego? – spytał Harry, spoglądając na zapis operacji i ignorując skargę Masona. – Mniej więcej – zgodziła się Ava. – Mam nadzieję, że od tej strony nic nam nie grozi. Natleniałam go stuprocentowym tlenem przez pięć minut, zanim dostał suksametonium. – A co z oporami w drogach oddechowych przy wentylacji? – spytał David. – Nie za dobrze – przyznała Ava. Właśnie myślała o tym, jak słabo reaguje pacjent na tlen podawany przez worek samorozprężalny. Wyczuwała wysokie ciśnienie w drogach oddechowych, bo nauczyło ją tego doświadczenie nabyte w pracy z tysiącami pacjentów. Teraz, gdy Bruce był pod wpływem środka
zwiotczającego, jego płuca powinny być bardzo podatne. – Ale na wszelki wypadek ty spróbuj, a ja go osłucham. Przekazawszy worek Davidowi, Ava sięgnęła po stetoskop. – Świsty i furczenia z obu stron – powiedziała. – Zgadzam się, opór jest za duży – zameldował David. – Oskrzela muszą być pełne treści pokarmowej, prawie niedrożne. Zdaje się, że nie mamy wyboru. Zróbmy bronchoskopię i… Nagle dźwięk sygnału alarmowego pulsoksymetru znowu zaczął opadać, co oznaczało, że mimo wysiłków Davida zatkane oskrzela nie pozwalają na odpowiednią wentylację. Znowu otworzyły się drzwi i do sali wpadł, wiążąc maskę z tyłu głowy, doktor Noah Rothauser, starszy rezydent chirurgii, który za niespełna tydzień – od pierwszego lipca – miał zostać superrezydentem. Praktycznie wszyscy go znali i wszyscy mieli o nim jednakowe zdanie: był najlepszym rezydentem, jaki kiedykolwiek pojawił się na oddziale chirurgii BMH. Kilku zazdrosnych kolegów zastanawiało się nawet, czy nie jest zbyt dobry, bo regularnie otrzymywał najlepsze oceny podczas egzaminów organizowanych co dwa lata przez Amerykańską Radę Chirurgii. Pracował niestrudzenie, miał wyjątkowo rozległą wiedzę, działał zdecydowanie i, jak na przedstawiciela tej specjalności, był wyjątkowo sympatyczny. Gdy tylko usłyszał sygnał alarmowy w pokoju chirurgów, z typowym dla siebie zapałem postanowił pospieszyć z pomocą, słusznie zakładając, że jego umiejętności mogą się przydać. Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Miał przed sobą dwóch wystraszonych chirurgów, stojących z uniesionymi rękami przy przechylonym stole, na którym głową w dół spoczywał pacjent. Jego skóra zaczynała właśnie niepokojąco sinieć, a klatka piersiowa była nieruchoma. Troje anestezjologów stało u szczytu stołu; jeden z nich, nerwowo ściskający w dłoni worek samorozprężalny, właśnie krzyczał na pielęgniarkę, by pospieszyła się z tym bronchoskopem. – Co się dzieje? – spytał bez zwłoki Noah. Stale opadający sygnał alarmowy pulsoksymetru został w tym momencie zagłuszony ostrzegawczym piskiem alarmu wywołanego spadkiem ciśnienia tętniczego krwi. Instynkt podpowiedział młodemu chirurgowi, że sytuacja jest krytyczna, a stawką jest życie pacjenta. – Mamy tu cholernie ciężką sytuację. – Ava potwierdziła jego obawy. – Pacjent ma w płucach tonę treści pokarmowej i niedrożne oskrzela. Dostaje za mało tlenu, a serce raz już stanęło. Noah oderwał wzrok od Avy, by spojrzeć kolejno po twarzach anestezjologów, Masona, Andrewsa i wreszcie pacjenta, który siniał coraz mocniej.
– Nie ma czasu na bronchoskopię – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu. Był urodzonym chirurgiem: wyćwiczone odruchy i intuicja w jednej chwili przejęły władzę nad jego umysłem. On zaś przejął kontrolę nad tym, co się działo w sali operacyjnej, nie zważając na obecność profesora-celebryty. Wiedział, że należy się spodziewać kolejnego zatrzymania czynności serca, dlatego zawołał trzykrotnie do interkomu „Mayday!” i dorzucił: – Potrzebujemy kardiochirurga, perfuzjonisty i zestawu do torakotomii! Heparynizować pacjenta, dopóki serce jeszcze pracuje! – polecił anestezjologom. – Trzeba go przełączyć na krążenie pozaustrojowe. Nadal bez sterylnych rękawiczek – bo nie chciał tracić czasu na ich wkładanie – zaczął obmywać pierś Bruce’a środkiem antyseptycznym, praktycznie chlustając ciemnym płynem, który spływał po ciele chorego i dalej na posadzkę. Ava i dwaj pozostali anestezjolodzy wahali się tylko przez krótką chwilę, nim zabrali się do pracy. Było oczywiste, że Noah ma rację. Pacjent mógł przeżyć tylko pod warunkiem, że czym prędzej zostanie podłączony do „pompy”. Bardziej niż czegokolwiek innego potrzebował tlenu, saturacja bowiem osiągnęła poziom niespełna czterdziestu procent i nadal spadała. Bronchoskopia musiała poczekać. Chwilę później Dawn wbiegła do sali w towarzystwie jeszcze jednej pielęgniarki, niosącej zestaw do torakotomii, oraz Petera Rangeleya, perfuzjonisty, który miał obsługiwać krążenie pozaustrojowe. Na szczęście, jak w każdej sali hybrydowej, i tu sprzęt był w zasięgu ręki – podwieszony na jednym z ramion pod sufitem. Peter musiał teraz napełnić zbiornik w urządzeniu roztworem krystaloidu i upewnić się, czy system jest odpowietrzony. Betsy otworzyła zestaw do torakotomii i Noah uznał, że nie ma czasu do stracenia, nawet jeśli kardiochirurg jeszcze się nie zjawił. Nadal bez rękawiczek, przyjął skalpel z rąk pielęgniarki i wykonał pionowe nacięcie wzdłuż mostka, w pośpiechu tnąc bezpośrednio do kości. Przy tak niskim ciśnieniu tętniczym krwawienie było minimalne. Noah sięgnął teraz po pneumatyczną piłę i zabrał się do rozcinania mostka, chlapiąc przy tym krwią na własną pierś. Gdy kończył, odezwał się alarm monitora czynności serca. – Migotanie komór! – krzyknęła Ava. – Kardioplegia powinna załatwić sprawę – rzucił Noah. – Skoro nie możemy dostarczać mu tlenu, nie możemy tracić czasu na defibrylację. Musimy natychmiast podłączyć płucoserce. To jego jedyna szansa. – Wsunął w rozcięcie rozwieracz mostkowy i zaczął otwierać klatkę piersiową Bruce’a, wołając jednocześnie do interkomu: – Znaleźliście kardiochirurga? – Nie jestem pewna całkowitej heparynizacji przy takim migotaniu – odezwała się Ava.
– Doktor Stevens już idzie – dobiegła odpowiedź z głośnika. – Niech sobie daruje mycie, bo będzie za późno! – odkrzyknął Noah. – Klatka piersiowa otwarta, widzę serce. – Minęły niespełna dwie minuty, odkąd zaczął, a rzeczywiście miał już przed sobą rozedrgane serce Bruce’a Vincenta. – Dawn, podaj zimną sól fizjologiczną. Powinna pomóc na migotanie, zanim pompa będzie gotowa. Jak idzie, Peter? Noah wsunął dłoń w otwartą klatkę piersiową i rozpoczął bezpośredni masaż serca, na przemian ściskając i rozluźniając śliski narząd. Pomyślał, że warto spróbować rozprowadzić po ciele choć resztkę tlenu pozostałą we krwi. Zwłaszcza komórki mózgu były wrażliwe na jego brak. – Prawie gotów – zameldował Peter, który gorączkowo pracował nad uruchomieniem płucoserca. Wiedział, że każda minuta jest teraz na wagę złota, i dlatego starał się wykonać w kilka minut sekwencję czynności, które zwykle zajmują godzinę. – Słyszałeś, co mówiłam o heparynie? – spytała Ava. – Słyszałem, ale nic nie poradzimy – odpowiedział Noah. – Miejmy nadzieję, że się uda. Dawn powróciła z litrową butelką zimnej soli fizjologicznej. Noah polecił, by zaczęła polewać serce, podczas gdy on kontynuował masaż. Zawahała się, ale usłuchała. – Więcej! – ponaglił ją. – Im szybciej schłodzimy serce, tym prędzej ustanie migotanie. Dawn mocniej przechyliła butelkę. Polewanie odsłoniętego serca zimnym płynem fizjologicznym było dla niej nowym doświadczeniem, choć od ponad dwudziestu lat była pielęgniarką na bloku operacyjnym. – To działa – zauważył Noah. Nie musiał patrzeć na monitor; czuł pod palcami, że migotanie ustępuje. Znowu trzasnęły drzwi i w sali pojawił się kardiochirurg, doktor Adam Stevens. Widząc, co się dzieje, stanął jak wryty. Betsy podała Stevensowi fartuch. Bez słowa wcisnął ręce w rękawy, po czym zażądał wyjaśnień. Gdy Betsy pomagała mu włożyć rękawiczki, wysłuchał szybkiej relacji Noaha i Avy. – Dobra – mruknął. – Podłączamy go. Jesteś gotów, Peter? – Chyba tak – odpowiedział perfuzjonista. – Dzięki, że wpadłeś, Adam – odezwał się Mason. – Przykro mi, że anestezjologia wpakowała nas w takie bagno. Niestety, jestem potrzebny gdzie indziej, choć bardzo bym chciał zostać i pomóc. Doktor Andrews mnie zastąpi. Powodzenia. – To rzekłszy, spojrzał spode łba na Avę i opuścił salę. Tylko Andrews skinął mu dłonią na pożegnanie. Pozostali byli zbyt zajęci, ale