mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Cornick Nicola - Odzyskana narzeczona

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :915.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Cornick Nicola - Odzyskana narzeczona.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 239 stron)

Prolog Grafton, hrabstwo Oksford, Anglia 1641 roku Był środek lata. Cała wieś Grafton została bogato przystrojona z okazji zbli ających się zaręczyn jedynej córki hrabiego z najstarszym synem hrabiego Harington, Fulwara Greville'a. Ów związek nie dziwił właściwie nikogo. Hrabiowie byli starymi przyjaciółmi, towarzyszami broni i nawzajem trzymali do chrztu swoje dzieci. Zapowiadało się radosne święto. W jednej z komnat w zachodnim skrzydle starego dworu kobiety pomagały lady Anne Grafton wło yć suknię. - Podoba ci się lord Greville, Nan? - zapytała młodsza kuzynka Muna, gdy lady Anne wciągała przez głowę suto marszczoną białą halkę. - Sprawia wra enie chłodnego i surowego. - Jak jego ojciec - lekko dr ącym głosem dodała stara słu ąca Edwina, sięgając do tasiemek koronkowego gorsetu. - Nie bez powodu mówią na niego elazny Hrabia. Anne roześmiała się, lecz ściśnięta gorsetem niemal straciła oddech. - Och! Edwino, udusisz mnie! Wło yła przyszykowaną wcześniej aksamitną czerwoną suknię. - Wuj Fulwar jest najmilszym człowiekiem na świecie -powiedziała cicho. - Zupełnie jak lord Greville... - urwała. Po prawdzie mało znała Simona Greville'a, chocia ich ojcowie słu yli pod jednym sztandarem podczas wojny na kontynencie. Simon był od niej o osiem lat starszy i cieszył się zasłu oną sławą odwa nego i zaprawionego w bojach dowódcy. Mimo to Muna miała rację - w jego zachowaniu było coś powściągliwego i surowego. Wszystko, co w yciu widział i czego dokonał, sprawiło, e wydawał się jeszcze starszy ni był.

Przez cały tydzień, podczas którego hrabia Harington z synem przebywali w Grafton, młodzi ani na chwilę nie zostali sami. To nie było konieczne. Co prawda Simon przybył prosić o rękę Anne, ale wystarczyło mu pozwolenie ojca. Zdarzyło się jednak coś, co ją zaskoczyło. Pewnego wieczoru, kiedy księ yc wzeszedł wysoko nad pola, Simon Greville wybrał się na konną przeja d kę. Zniecierpliwiona Anne chciała go koniecznie zobaczyć. Rozumiała, e ślub jest jej obowiązkiem, ale w duchu miała nadzieję, e w oblubieńcu znajdzie coś urokliwego. Nie bacząc na to, e jest tylko w koszuli, wyglądała przez okno, kiedy konie wbiegły przez most na podwórze. Wiedziała, e powinna schować się zawstydzona, ale coś wcią kazało jej patrzeć. Powietrze było ciepłe i wypełnione zapachem kwiatów wiciokrzewu. Wśród panującej ciszy dało się słyszeć jedynie trzepot gołębich skrzydeł. Simon Greville zeskoczył z siodła i spojrzał w jej okno. Instynkt nakazywał jej szybko się cofnąć, ale ciekawość okazała się silniejsza. Miał piękną, opaloną twarz. Uniósł kapelusz z piórem i zamaszystym ruchem skłonił się a do ziemi. Anne wyraźnie widziała jego ciemne, gęste włosy. Kiedy znów spojrzał na nią, szelmowski uśmiech dodał blasku jego oczom. Ku swemu zdziwieniu Anne poczuła, e dziwny dreszcz przebiegł jej po plecach. Ju nie traktowała przyszłego mał eństwa jako obowiązku. Wszystkie smutne myśli uleciały przez okno. Przeczuwała, e związek z młodym hrabią Simonem Greville'em będzie dla niej czystą i wielką przyjemnością. - Popatrz na mnie! - radośnie powiedziała Edwina. -Lubisz go, dziecino. Prawda, e mam rację? Mogę się zało yć, e lord Greville to wspaniały mę czyzna. Na pewno cię uszczęśliwi. Jedna ze słu ących zachichotała. - Edwino! - Anne przyło yła dłonie do rozpalonych policzków. Miała siedemnaście lat - ju za du o, eby wcią pozostawać panną. Ojciec zatroszczył się o to, by zawarła korzystny związek mał eński. Takie były obyczaje. Młodsze od niej dziewczęta zostawały matkami.

- Uspokój się, proszę - powiedziała Anne. - Wyjdę za lorda Greville'a, bo taka jest wola ojca. Edwina uśmiechnęła się. - To dobrze, dziecino. Tak właśnie być powinno. Uwijała się wokół jej głowy, mocując srebrny diadem. - Ale ja miałam na myśli noc poślubną - mruknęła. Anne uniosła wzrok. Przypomniała sobie błysk oczu Simona i lekko zadr ała. - Pomyślałam - ciągnęła Edwina - e skoro nie masz matki, to chyba ja powinnam przejąć dziś tę rolę. Chcę z tobą porozmawiać. Kiwnęła na Munę. - Podejdź bli ej, dziecino. Ty te mo esz posłuchać, bo przecie niewątpliwie i twój ślub za pasem. Anne westchnęła głośno. - Musimy to znosić, Edwino? Mam wra enie, e będziemy wraz z Muną zakłopotane tym, co chcesz nam powiedzieć. Muna zachichotała. Madame Elizabeth z wioski powiedziała mi kiedyś, e mam le eć cicho, z zamkniętymi oczami i bez najmniejszego ruchu , bez względu na to co mą ze mną zrobi. Wtedy mu udowodnię, e jestem dobrą oną. - Bo e miej litość- odezwała się Anne. - Nie jestem przekonana e to dobry sposób, Muno. Edwina fuknęła gniewnie i wzięła się pod boki. -To nie temat do artów, milady. Na prawdziwą damę potrzeby mę czyzny bardzo często spadają jak grom z jasnego niebu. Mój własny mał onek nie daje mi spokoju chyba z pięć razy na noc. Muna przyło yła dłonie do ust. - Pięć razy! Ka dej nocy?

- Słyszałam, e jest pełen męskiego wigoru -powiedziała Anne z uśmiechem. - Doprawdy sama nie wiem, czy mam ci gratulować, czy współczuć, Edwino. Czy ty w ogóle sypiasz? - arty sobie stroicie - mruknęła pokojowa. - No có , tylko później nie przychodźcie się skar yć! - Obiecuję, e nigdy nie będę się alić - zapewniła ją Anne. - Ale teraz - dodała bardziej stanowczo - chciałabym przed przyjęciem zostać na chwilę sama. Fraucymer wyniósł się z utyskiwaniem. Edwina przewodziła Munie i młodszym słu ącym. Ich gadanina ucichła za zamkniętymi drzwiami. Anne z ulgą opadła na fotel i przymknęła oczy. Od dnia śmierci matki to na niej spoczywał cały cię ar związany z prowadzeniem domu. Zawsze była potrzebna. Począwszy od słu by, która ciągle robiła wokół niej wiele szumu, a skończywszy na chłopach, którzy bez enady dzielili się z nią swoimi trudnymi problemami. Wszyscy święcie wierzyli, e ich „śliczna panienka" we właściwy dla siebie czarujący sposób zdoła przekonać hrabiego do racji poddanych. Anne rzeczywiście kochała lud Grafton, a on jej odpłacał podobną miłością. Przecie spędziła tutaj całe swoje ycie. Poprzez zaręczyny hrabia Grafton zapewnił jej bezpieczną przyszłość. Wiedział, e sam coraz bardziej podupada na zdrowiu. W Grafton potrzebny był młodszy i silniejszy mę czyzna. Łzy stanęły jej w gardle. Przełknęła je z trudem i odpędziła myśli o chorobie ojca. Grube, nagrzane mury sprawiały, e w komnacie było duszno. Anne nie zamierzała tu samotnie czekać, a zaproszą ją na dół. Wolała pójść na krótki spacer po ogrodzie. Wyszła na powietrze. Okrą yła kuchnię, w której krzątała się słu ba. To miało być przecie najwspanialsze przyjęcie, jakie kiedykolwiek widziano tu, w Grafion. Mieszkańcy wsi zgromadzili się tłumnie przed wiekową stodołą, zazwyczaj przeznaczoną do składania dziesięciny. Nikt nie zauwa ył Anne, która prześlizgnęła się przez otwartą furtkę do otoczonego murem ogrodu i

podeszła do zegara słonecznego. Wokół kładły się ju długie cienie, powietrze pachniało lawendą. Anne przeciągnęła palcami po gładkiej tarczy zegara. Nieraz miała wra enie, jakby w Grafton czas się zatrzymał. W jej wspomnieniach zawsze świeciło jasne słońce. -Lady Anne?... Drgnęła i z jej ust wyrwał się stłumiony okrzyk. Nie zauwa yła człowieka, który stał w cieniu bramy, a teraz podszedł. Jego kroki cicho chrzęściły po wirze. - Z całego serca przepraszam - powiedział Simon Gre-ville. - Nie chciałem cię przestraszyć, milady. Ojciec cię szuka. Wszystko ju gotowe do wielkiego przyjęcia. Anne kiwnęła głową. Serce biło jej mocno, nie tylko z zaskoczenia, ale tak e dlatego, e przecie po raz pierwszy byli tak blisko siebie... w dodatku sami. W porównaniu z mał eństwem wszelkie inne sprawy jakoś nagle straciły na znaczeniu i nawet jeśli Anne nie myślała ju o przyszłości jak o obowiązku, strach wkradł się w jej serce. - Oczywiście - odparła. - Proszę mi wybaczyć, lordzie Greville. Ale Simon Greville nie zamierzał pozwolić jej odejść. Szybko wyciągnął rękę i złapał ją za ramię. - Jeszcze chwileczkę, lady Anne... Anne uniosła oczy. Odbijał się w nich blask wieczornego słońca, więc nie widziała twarzy młodego szlachcica. Czekała z biciem serca. Simon wziął ją za rękę. Jego dłoń była ciepła, a sam uścisk wystarczył, by następny dreszcz przeszył ciało Anne. - Obiecałem twojemu ojcu, e o enię się z tobą, milady - powiedział Simon. - Ale nie poznałem jeszcze twojego zdania. Anne spojrzała na niego. - Nie musisz, milordzie. Simon uśmiechnął się.

- Owszem, muszę. Nie wierzę w aden związek zawarty pod przymusem. Powiedz więc, Anne Grafton, czy chcesz mnie za mę a, zanim to samo później powtórzysz przed ołtarzem. Czekając na odpowiedź, oburącz ścisnął jej dłonie. Anne z ukosa spojrzała na jego ciemną, srogą twarz. Poczuła narastający niepokój. - Spełnię swój obowiązek... - zaczęła. - Nie mówimy o obowiązkach. - Teraz Simon wydawał się trochę zagniewany. - Chodzi mi o ciebie - dodał nieco spokojniej. - Wybacz, pomyślałem, e czujesz to samo... Anne przypomniała sobie tamtą niezwykłą chwilę,w której pierwszy raz ujrzała go na dziedzińcu. Potem wróciła myślami do wynurzeń Edwiny o nocy poślubnej. Na jej ustach pojawił się mimowolny uśmiech. -Có , ja... Nie dokończyła, poniewa Simon nagłe zaczął ją całować. Silne dłonie mocno zacisnęły się na jej smukłej talii. Okrzyk zdumienia zamarł na ustach Anne. Kręciło się jej w głowie, krew buzowała w yłach. Simon puścił ją delikatnie. Dziewczyna z trudem złapała równowagę, kładąc dłoń na pokrytym mchem postumencie zegara słonecznego. Była roztrzęsiona. Zakłopotana, dłonią zakryła usta. - To znaczy „tak"? - zapytał Simon. Jego jasne oczy były pełne namiętności. Anne pierwszy raz w yciu zrozumiała, jak silne mo e być po ądanie. Wydawało jej się, e cały świat nale y do niej. Kręciło jej się w głowie. - Zwa ywszy na okoliczności... - powiedziała zdławionym głosem, siląc się na spokój. - Nie przeczę, milordzie, jesteś bardzo miły... Simon otworzył usta, eby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął. Anne widziała, e ledwie panuje nad swoimi uczuciami. - Ty te , pani - wymamrotał w końcu. - A zatem? - Cieszę się, e jesteśmy razem... w tej chwili...

- Tylko tyle? - Przyjemnie całujesz, milordzie. Chocia ... prawdę mówiąc, jeszcze do tej pory nikt tak mnie nie całował, więc nie mam porównania. Simon przysunął się do niej, ale mu umknęła i ze śmiechem odeszła w głąb ście ki. Jej serce przepełnione było ogromną radością. - No có , rozwa yłam twoją propozycję... Urwała i spojrzała na niego. Podbiegł, złapał ją za nadgarstek, przyciągnął do siebie i mocno przytrzymał. - Tak? - spytał. - Poślubię cię - wyszeptała, zanim ich usta znowu się spotkały. - Poślubię i pokocham całym sercem. Rozdział pierwszy Grafton, hrabstwo Oksford, Anglia Luty 1645 roku Cały dzień padał śnieg. Le ał jak całun między oblę onym starym dworem Grafton a wojskiem, które okrą yło go w odległości pół mili. Teraz, kiedy dzwon kościelny wybił północ, w ciemności rozbłysła nieziemska poświata i dziwny chłód zagościł w sercach zmęczonych ołnierzy. Rankiem znów mieli stanąć do śmiertelnej walki, więc na noc schronili się w wiejskich stodołach i oborach. Niektórzy palili ogniska na podwórkach. Pili ostatnie piwo i rozmawiali cicho, nie myśląc o jutrze. Ktoś zapukał do drzwi. W pierwszej chwili Simon Gre-ville uznał, e chyba się przesłyszał. Przecie przed chwilą odprawił swoich oficerów. Pewnie jeszcze przez moment mówili o bitwie, usiłowali zasnąć albo czekali świtu. Wydał wszystkie rozkazy, więc przez resztę nocy nie zamierzał się kłopotać adnymi drobiazgami. Znowu rozległo się pukanie do wrót stodoły, tym razem bardziej natarczywe. Simon był nie tyle zły, ile ciekawy, dlaczego ktoś zlekcewa ył jego polecenia. Cieszył się tak wielkim autorytetem wśród podwładnych, e aden ołnierz nigdy nie wa ył mu się przeszkadzać. Chyba e w nagłym wypadku...

Przeszedł przez stodołę i na oście otworzył drzwi. Zaskrzypiały zawiasy. Do środka wpadł zimny podmuch wiatru, a wraz z nim płatki śniegu. Świece zamigotały i w powietrzu uniosła się woń łoju. - Czego tam? Wiedział, e zabrzmiało to obcesowo. Mimo e znany był ze stalowych nerwów, dziś miał jednak nie najlepszy nastrój. Przecie jutro czekała go krwawa bitwa. Zobaczył najmłodszego ze swoich kapitanów, nieledwie wyrostka. Chłopak nazywał się Guy Standish i w tej chwili wyglądał na przera onego. - Wybacz, milordzie. Przybył posłaniec z dworu Grafton. Simon pokiwał głową. Mógł się domyślić, e ostatecznie garnizon rojalistów nie zechce rozlewu krwi i skapituluje. Cały dzień czekał na negocjacje co do warunków rozejmu. Wreszcie ktoś przyszedł. Tchórzostwo - typowe dla królewskiego generała Gerarda Malvoisier, który martwił się przede wszystkim o swój nędzny ywot. Dwa tygodnie temu Malvoisier zamordował młodszego brata Simona. Henry Greville wybrał się do dworu, wierząc w ochronę białej flagi. Malvoisier odesłał go w kawałkach, ale sam liczył na łaskę wroga. Simon zagryzł wargi z wściekłości. Był tak samo zły jak w dniu śmierci brata. Dwa tygodnie to zdecydowanie za mało, eby zaleczyć takie rany. Czekało go jeszcze trudne zadanie - musiał o wszystkim napisać ojcu. Fulwar Greville, hrabia Harington, nadal słu ył królowi, ale jego synowie byli zwolennikami nowego parlamentu. Postawa synów złamała ojcu serce. A teraz Simon powiadomi go, e Henry zginął w walce ze stronnikami króla. Simon zachował do hrabiego głęboki szacunek, chocia ró niły ich poglądy polityczne. Obwiniał się o śmierć brata. Swój gniew obrócił przeciwko obrońcom Grafton i dowodzącemu nimi Gerardowi Malvoisier. Dla nikogo nie miał litości. Nie pamiętał, e kiedyś obiecano mu Grafton i rękę hrabianki. Krwawa wojna domowa oddaliła mo liwość takiego sojuszu.

Standish wcią czekał. - Nie spotkam się z posłańcem - odpowiedział Simon. - Nie ma o czym mówić. Skończył się czas na pertraktacje. Zaatakujemy rano. Nic nam w tym nie przeszkodzi. Jego ton był chłodniejszy ni śnie na zamieć. Umilkł, ale Standish ciągle stał przy drzwiach. Na jego twarzy malowało się wyraźne napięcie. - Panie... Simon odwrócił się z wściekłością. - Coś jeszcze? - Ale to lady Anne Grafton, milordzie - wyjąkał chłopak. - Myślimy... To znaczy wiemy, e to ona... we własnej osobie... Simon cicho zaklął. Malvoisier okazał się na tyle sprytny, eby wysłać Anne na rozmowy z wrogiem. Dobrze wiedział, e będzie ona jedynym posłańcem, którego Simon nie zechce bez słowa odprawić. Co prawda teraz stoją po przeciwnych stronach, ale przecie musi okazać jej względy, choćby nawet była zawziętą rojalistką. Przed czterema laty, zanim rozdzieliła ich wojna domowa, starał się o jej rękę. Trudno o tym zapomnieć. Ale to jednak wojna, pomyślał Simon. Nie czas na umizgi i rycerskie maniery. Mój brat zginął z rąk Gerarda Malvoisier. - Nie chcę jej widzieć - odparł. - Odeślij ją. Chłopak zrobił zbolałą minę. Mimo mrozu na jego czole perliły się krople potu. -Ale , panie... - Powiedziałem, odeślij ją. Z podwórka dało się słyszeć podniesione głosy, szybkie stąpanie po śniegu i szczęk zbroi. - Pani! - rozległ się pełen rozpaczy okrzyk jednego z wartowników. - Nie wolno... Ale było ju za późno. Drzwi stodoły rozwarły się z głośnym hukiem i do środka wkroczyła lady Anne Grafton. Zawirował śnieg, ogień przygasł.

Lady Anne odrzuciła do tyłu kaptur płaszcza i stanęła twarzą w twarz z Simonem. Miała na sobie błękitną suknię lamowaną futrem. Ju na pierwszy rzut oka było widać, e to dama w ka dym calu. Miała niezwykle jasną cerę, a kruczoczarne włosy spadały jej na ramiona. Wyglądała jak postać z bajki. Simon poczuł ucisk w sercu. Zabrakło mu tchu. Całe cztery lata nie widział Anne Grafton, poniewa zaręczyny zostały zerwane niemal zaraz po tym, jak je ogłoszono. Słyszał cię ki oddech Standisha. Chłopak te był oszołomiony. Ka dy, kto stacjonował nieopodal Grafton, słyszał opowieści o niezwykłej urodzie hrabianki, ale to było nic w porównaniu z tym, co teraz ujrzeli. Młodszym odebrało mowę. Ale pod tą piękną powierzchownością kryło się serce ze stali. Anne Grafton była raczej drobna, a jednak biła od niej aura prawdziwej władzy. Bez wątpienia umiała wydawać rozkazy. Miała twarz w kształcie serca, wydatne kości policzkowe i gęste brwi. W jej rysach nie było ani cienia słabości. Ciemne oczy, zaledwie odrobinę jaśniejsze od hebanowych włosów spływających na kaptur, chłodno patrzyły w przestrzeń. Ich blask przywodził Simonowi na myśl dzikiego kota. Tak... W tej dziewczynie nie było nic, co złagodziłoby chłód zimowej nocy. Dawniej Simon słyszał, jak jego ołnierze po cichu artowali, chełpiąc się, e poskromią dziką lady Grafton. Robili to ukradkiem, aby nie narazić się na gniew dowódcy. Pamiętali, e kiedyś miała być jego oną. Teraz patrzył, jak ci sami buńczuczni wojacy przestępują z nogi na nogę, wyraźnie zafascynowani urodą hrabianki. Tymczasem Anne nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. aden z wartowników nawet nie próbował zastąpić jej drogi. Biedny Stan-dish zapewne prędzej połknąłby własny język, ni uraził ją jakimś słowem. Simon uśmiechnął się. Poznał Anne Grafton, kiedy miała siedemnaście lat. Teraz stała przed nim zupełnie inna kobieta - wróg. Ale darzył ją poszanowaniem.

Anne odruchowo zaciskała dłonie, aby ukryć ich dr enie, ale nie uszło to uwagi Simona. Wiedział, e dziewczyna nie trzęsie się z zimna, lecz ze zdenerwowania. Ten niewinny objaw bezradności poruszył w nim czulszą nutę. Początkowo bez słowa chciał Anne odprawić, ale teraz było ju na to za późno. - Pani... - rzekł i ukłonił się spiesznie. - Moi ludzie popełnili błąd, e cię wpuścili. Zapewne zdajesz sobie sprawę, ile ryzykowałaś, przychodząc tu dziś w nocy. Anne skierowała na niego przenikliwe spojrzenie ciemnych oczu. Simon przypatrywał jej się z lekkim zdziwieniem. Do tej pory adna kobieta na niego tak nie patrzyła. Owszem, spoglądały z wyraźną przyjemnością, po ądaniem lub wyrachowaniem, ale nigdy tak chłodno, jak ołnierz na ołnierza. Potraktował to jak wyzwanie. Wyprostował się i spojrzał jej prosto w oczy. Cztery lata zmieniły ją nie do poznania. Zmieniło się zresztą wszystko, co było między nimi. Krwawa wojna domowa przekreśliła słodkie chwile i obróciła w niwecz nadzieje tysięcy ludzi. Simon wcią miał w pamięci dawne zaręczyny. Był posłuszny ojcu i ani się spodziewał, e jego przyszła ona mo e go pokochać. Miał dwadzieścia pięć lat, lecz po doświadczeniach wojen w Europie czuł się o wiele starzej. Nie przypuszczał, e lady Anne Grafton będzie taka piękna i pociągająca. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Niestety, zaraz potem rozgorzały bratobójcze walki. Simon opowiedział się za parlamentem, więc król kazał hrabiemu Grafton zerwać zaręczyny. Nieco później oznajmił, e lady Anne Grafton powinna oddać rękę Gerardowi Malvoisier. Było to kilka lat temu, ale wspomnienia Simona zdawały się tak świe e, jakby dotyczyły wydarzeń sprzed kilku miesięcy. Teraz znowu patrzył na piękną Anne Grafton i czuł ten sam ar, który trawił go podczas spotkania w ogrodzie, zakończonego namiętnym pocałunkiem. W milczeniu, z alem, pokręcił głową. Wojna domowa dotknęła wszystkich. W tej chwili w sercach mę czyzn, kobiet i dzieci gościły tylko pustka i wielkie cierpienie. Nikt nie zachował dawnej niewinności. Wszyscy musieli walczyć, by przetrwać.

Anne podeszła bli ej i uniosła głowę, eby mu spojrzeć w oczy. Sięgała mu do ramion. Simon miał ponad sześć stóp wzrostu. Do tej pory nie uświadamiał sobie tej ró nicy. Anne Grafton rozmawiała z nim jak równy z równym. - Dobry wieczór, lordzie Greville - powiedziała. - Przyszłam, bo chcę z tobą zamienić kilka słów na temat obecnej sytuacji. Jej głos był łagodny, ale brzmiał stanowczo. Nie błagała ani nawet nie prosiła, eby poświęcił jej chwilę czasu. Po prostu tego za ądała. Jednak Simon uwa niej na nią spojrzał i dostrzegł w jej oczach okropne zmęczenie. To nie był wyraz buntu i gniewu, lecz ukrytej rozpaczy. Lady Anne była bliska załamania. Simon miał twarde serce. Nie chciał przed sobą przyznać, e darzy ją sympatią. Nie chciał z nią rozmawiać. ałował, e kiedyś się poznali, i pragnął odsunąć w cień niewygodne wspomnienia. Było ju za późno na al albo litość. Teraz oboje stoją po przeciwnych stronach. Simon domyślał się, e Anne będzie go błagała o darowanie ycia Bogu ducha winnym mieszkańcom hrabstwa Grafton. Nie mógł na to pozwolić. W ka dej bitwie padają bezbronne ofiary - słu ba i domownicy, wciągnięci do walki najczęściej wbrew swej woli. To straszne, ale wojna nie oszczędza nikogo. Simon cieszył się reputacją uczciwego i sprawiedliwego człowieka, ale był przecie ołnierzem. Nawet nie dopuszczał myśli o rozejmie. Przetarł ręką czoło i z ukosa spojrzał na dwóch wartowników, którzy wśliznęli się w ślad za dziewczyną do stodoły. aden z nich nie wyciągnął ręki w stronę Anne. Zakłopotani czekali na dalsze rozkazy. Przygnębiony Guy Standish niecierpliwie kręcił się po stodole. - Nie będę z tobą rozmawiał, pani - powiedział Simon i z powrotem przeniósł wzrok na wartowników. - Layton, Carter, odprowadźcie panią. Nikt nawet się nie ruszył. Zawstydzeni ołnierze szurali nogami po twardym klepisku. Na ustach Anne Grafton zagościł słaby uśmiech.

- Twoi ludzie wiedzą, e mogą mnie wyrzucić tylko siłą - powiedziała oschle. - Chyba nie spieszno im do tego. - Na szczęście ja nie mam a takich skrupułów - opryskliwie rzucił Simon. - Jeśli nie wyjdziesz sama, wypchnę cię na zewnątrz. Wierz mi, e na pewno wylądujesz w śniegu. W jej oczach zamigotały iskierki gniewu. - To nieuprzejmie z twojej strony - powiedziała zwodniczo słodkim głosem. - Za długo jesteś ołnierzem, lordzie Greville. Zapominasz o dobrych manierach. Simon pochylił głowę w ironicznym ukłonie. - To jest wojna, a ty jesteś moim wrogiem, z którym nie zamierzam prowadzić pertraktacji. Wyjdź, zanim oka ę takie samo lekcewa enie prawa jak wasz generał Malvoisier. Zbli ył się do niej na wyciągnięcie ręki. Z tej odległości, w blasku ognia, wyraźnie widział jej bladą cerę i delikatną yłę, szybko pulsującą na jej szyi. Tak, tak... Mimo pozorów spokoju i opanowania lady Anne Grafton była mocno zdenerwowana. Jej włosy pachniały śniegiem i delikatnymi jaśminowymi perfumami. Ciemne dzikie oczy patrzyły mu prosto w twarz. Simon gwałtownie uniósł rękę i chwycił dziewczynę za ramię, eby wyrzucić ją za bramę. I wtedy nagle się zawahał... Popełnił błąd, podchodząc do niej tak a tak blisko - a ju na pewno nie powinien jej dotykać. Nagle przypomniał sobie, co czuł przed kilkoma laty, kiedy trzymał w ramionach piękną Anne. Znowu chciał ją przytulić, poczuć miękki dotyk jedwabistej skóry i na zawsze zapomnieć o ludzkiej krzywdzie, cierpieniach i zmęczeniu. Potrzebował czegoś, co pomogłoby mu zmyć z siebie całe to bestialstwo i okrucieństwo wojny. Chciał chwili wytchnienia. Pragnął odzyskać przeszłość i nareszcie zaznać choć odrobiny szczęścia. To uczucie było tak dojmujące, e Simon potrząsnął głową, aby otrzeźwieć. Spostrzegł, e między brwiami Anne pojawiła się maleńka pionowa

zmarszczka. Oczy dziewczyny z napięciem błądziły po jego twarzy. Anne próbowała nawiązać z nim jakiś kontakt. Miała rozszerzone źrenice, a jej blade policzki pokrył ciemny rumieniec. Simon zdał sobie sprawę, e spogląda na nią oczami ołnierza, zmęczonego mę czyzny, który ma za sobą długi udział w krwawej kampanii wojennej. Od miesięcy nie był z kobietą. Pragnął jej. Ale bardziej się dziwił uczuciom i wspomnieniom, które znów w nim o yły, zaledwie jej dotknął. Ju prawie zapomniał, co naprawdę chciał zrobić. Przecie Anne jest zaciekłą zwolenniczką króla. Wrogiem. Puścił ją jak oparzony, wściekły na siebie i na nią. - Idź ju . - Jego głos zabrzmiał wyjątkowo grubo. - Kapitan Standish odprowadzi cię do Grafton. Guy skrzywił się, choć jako dobry ołnierz wiedział, e nie mo e sprzeciwiać się rozkazom. Pomału podszedł bli ej, na znak, e jest gotów spełnić polecenie swojego dowódcy. Anne energicznie pokręciła głową i odsunęła się od niego. Simon wyczuwał, e chciałaby odejść, ale powstrzymuje ją determinacja. Ogarnęła go dziwna złość zmieszana z przygnębieniem. Przecie to czyste szaleństwo - pomyślał o Anne. Co ją skłoniło do tego, aby nocą, zupełnie samej, wybrać się na pieszą wycieczkę do obozu wroga? Owszem, jego ołnierze nie byli tak grubiańscy jak w innych oddziałach, nie pozwalała im na to sroga dyscyplina i szacunek wobec młodego dowódcy, ale na samotną kobietę czyhało w tych czasach wiele niebezpieczeństw. Nikt nie mógł jej zagwarantować pełnej ochrony. Niech to diabli, pomyślał Simon. Sam chętnie dobrałbym się do niej. Zrobił krok, eby bez dalszych ceregieli wyrzucić ją ze stodoły. Zanim podszedł bli ej, Anne Grafton zrobiła przeczący ruch ręką. - Nic nie rozumiesz, milordzie - powiedziała. - Mam bardzo pilne wieści. Posłuchaj mnie przez chwilę. Simon nieco ochłonął z gniewu i chwilowego podniecenia.

- To nie mo e być a tak wa ne, ebym zarywał noc przed bitwą na pró ne negocjacje - odparł spokojnym, wywa onym tonem. - Wiem, e przyszłaś mnie prosić o litość dla Grafton. Odpowiem ci zatem wprost i bez ogródek: nic z tego. Obrzucił ją zuchwałym spojrzeniem od stóp do głów. - Przeka moje słowa Gerardowi Malvoisier, milady. Powiedz mu, e nie jestem zainteresowany uzgadnianiem warunków kompromisu, niewa ne jak... hm... kusząco mogą się przedstawiać. Skoro podjął tak haniebną decyzję, eby właśnie ciebie wysłać na pertraktacje z wrogiem, nie mogę mu obiecać, e zachowasz cnotę, nie mówiąc ju o yciu. Wobec tej zniewagi Anne zmru yła oczy z nieskrywaną pogardą i dumnie uniosła głowę. - Niestety, nie przywykłam do koszarowych artów, więc nie wiem, co w tym śmiesznego - odpowiedziała chłodno. - A poza tym nie przysłał mnie tu Malvoisier. Chcę omówić wa niejsze, bardziej prywatne sprawy. Jej wzrok zatrzymał się na Guyu Standishu i dwóch wartownikach. - Na osobności, jeśli mo na. Simon podszedł do stołu i nalał sobie kieliszek wina. Czuł złość, smutek i osamotnienie. Uparcie stał plecami do dziewczyny. - Có , w takim razie... Czy byś przyszła błagać mnie o swoje ycie? Nie al ci narzeczonego i ludu Grafton, lady Anne? - spytał złośliwie. - Dbasz wyłącznie o siebie? - Nie przyszłam o nic prosić. W jej głosie pobrzmiewała niekłamana niechęć. Głęboko odetchnęła. - Jestem tu, eby dobić targu. Chcę porozmawiać o twoim bracie, panie. Simon usłyszał cię ki oddech Guya Standisha. Wartownicy najpierw zerknęli na niego, a potem wymienili szybkie, nerwowe spojrzenia. Twarz Simona przypominała rzeźbę wykutą z kamienia. Był ze swoimi ludźmi, kiedy

wbrew wszelkim prawom boskim oraz ludzkim Malvoisier odesłał mu okaleczone i zakrwawione ciało Henry'ego. To, co zostało z jego brata, było praktycznie nie do rozpoznania. ołnierze widzieli wściekłość i cichą rozpacz Simona Greville'a. Bali się, e na wspomnienie tamtej strasznej chwili wpadnie w gwałtowną złość i zechce doszczętnie zniszczyć Grafton. - Mój brat nie yje - beznamiętnym głosem odparł Simon. Próbował odepchnąć od siebie obraz śmierci, który wcią nie dawał mu spokoju po nocach. - Domyślam się, e wiesz o tym, moja pani. Przecie to właśnie twój narzeczony, generał Malvoisier, odesłał mi go w kawałkach. Anne zauwa yła, e półprzytomnym wzrokiem spogląda gdzieś w przestrzeń. - To prawda, e wysłał ci ciało, milordzie. Ale nie nale ało ono do twojego brata. Tym razem nikt się nie poruszył ani nie odezwał. aden z nich nie mógł uwierzyć w to, co powiedziała. Simon przyłapał się na tym, e zwraca uwagę na mało istotne rzeczy: na trzask ognia w palenisku, na topniejące płatki śniegu na płaszczu Anne i na niewielką kału ę, która uformowała się wokół niej na klepisku. Powoli powiódł wzrokiem dookoła. W stodole panował okropny nieład. Mimo wszelkich starań Simona, aby uczynić to miejsce nieco przytulniejszym, wcią wyglądało dokładnie tak samo - jak wielka stodoła pospiesznie zmieniona na wojskową kwaterę. Na drewnianym stole le ały dokumenty i mapy. Poprzedniego wieczoru Simon zwołał naradę wszystkich oficerów i podał im plan ataku. Potem długo radzili nad kolejnymi dniami. Na poplamionym pergaminie stała ciemna butelka kiepskiego czerwonego wina, które smakowało raczej jak ocet. Łó ko polowe było rozgrzebane, jakby na znak, e Simon ostatnio źle sypiał. Krótko mówiąc - nie było to miejsce dla kobiety. A jednak lady Grafton ośmieliła się sama wedrzeć do obozu pełnego wrogo nastawionych mę czyzn. Co więcej, chciała mówić o bolesnych sprawach.

- Co powiedziałaś? - wychrypiał Simon. Głos zabrzmiał dziwnie nawet w jego uszach. Z trudem przełknął ślinę. - Mój brat yje? ałuję, e nie mogę ci wierzyć na słowo, pani. Lady Anne podeszła bli ej. Gwałtownie wyciągnęła rękę i przytrzymała go za rękaw kaftana. Simon obawiał się, e mo e wyczytać z jego twarzy głęboko ukryty strach; I cień nadziei. Jej głos brzmiał nad podziw łagodnie. - Weź to, milordzie, na dowód, e mówię szczerą prawdę. Simon popatrzył w dół. Lady Anne trzymała w dłoni złoty pierścień z herbem jego rodziny. Rzeczywiście, przy zwłokach Henry'ego nie było tego pierścienia. Simon doszedł do wniosku, e Malvoisier ma ju na sumieniu tyle innych grzechów, i nie cofnąłby się nawet przed kradzie ą. Jednak teraz nie był ju tego pewien. Anne podała mu klejnot. Simon wcią patrzył na nią bez słowa. Targały nim sprzeczne uczucia. Ręce zadr ały mu tak mocno, e upuścił pierścień na stół. Złoty krą ek potoczył się po pergaminie i zamigotał. Simon usłyszał, e wartownicy poruszyli się z zakłopotaniem. Standish z szeroko otwartymi oczami obserwował tę scenę. - Wybacz, milady, ale to nie kłopot zdjąć pierścień z ręki trupa - wzburzonym głosem powiedział Simon. - To jeszcze naprawdę niczego nie dowodzi. W kwaterze wyraźnie rosło napięcie. - Nie ufasz mi - stwierdziła Anne z naciskiem. Popatrzyli sobie prosto w oczy. - Nie - odparł Simon. - Nie ufam nikomu. W głębi duszy kipiał z wściekłości. Chciał jej wierzyć. Nie... „Chciał" to za mało powiedziane. Pragnął tego całym sercem, lecz zdawał sobie sprawę, e byłaby to z jego strony słabość, którą wróg mógłby bezwzględnie wykorzystać.

Jego gniew zmienił się w dziką furię. Jednym zamaszystym ruchem zrzucił ze stołu wszystkie mapy i odwrócił się do dziewczyny. - Czy Malvoisier uwa a mnie za ostatniego durnia? Po co cię przysyłał tutaj noc przed bitwą? Po co udaje, e mój brat yje?! Chce mnie powstrzymać przed atakiem? Niedo-czekanie, moja pani! ywy lub martwy, mój brat nie będzie kartą przetargową! - Generał Malvoisier nic o tym nie wie - powiedziała Anne. Była spokojna, ale blada. - Tylko twój brat, milordzie, i zaufana słu ba wiedzą o mojej eskapadzie. Przyszłam zapytać, czy odwołasz jutrzejszy szturm na Grafton. Twój brat yje. Pomyśl przez chwilę. Kiedy zaatakujesz dwór, Henry tak e mo e zginąć, jeśli nie z rąk obrońców, to na przykład od jakiejś zabłąkanej kuli. Simon spoglądał na nią przenikliwie, jakby chciał z jej twarzy wyczytać prawdę. Anne odpowiedziała mu śmiałym spojrzeniem. Wyglądała tak samo jak owego letniego wieczoru w ogrodzie, przy zegarze słonecznym, kiedy zgodziła się przyjąć jego propozycję. Ale to było dawno temu i w ogniu wojny wydawało się jedynie ułudą. Simon poruszył się lekko i przestąpił z nogi na nogę. - Dlaczego przyszłaś z tym dopiero teraz? Przez dwa tygodnie byłem święcie przekonany, e mój brat zginął. Po co ta niepotrzebna zwłoka? - Wcześniej nie mogłam wymknąć się z Grafton - z prostotą odpowiedziała Anne. - Generał Malvoisier... - Urwała i dodała nieśmiało: - Dwór jest dobrze strze ony. Simon o tym wiedział. Przez cały okres oblę enia analizował fortyfikacje Grafton i nie udało mu się znaleźć adnych słabych punktów. Dwór był mały, ale pilnie strze ony niczym warowny zamek z czasów średniowiecza. Mury otaczała fosa i bagnista ziemia. W wykuszach siedzieli strzelcy wyborowi, a w domu stacjonował du y oddział wojska. Wprawdzie Gerard Malvoisier miał

skłonność do pijaństwa, lecz jego ludzie byli karni i dobrze wyszkoleni. Ucieczka z Grafton - nawet nocą - wydawała się prawie niemo liwa. - Sir Henry mówił, e mi nie uwierzysz, panie - powiedziała Anne. - Pozwól zatem, e ci dokładnie powtórzę jego słowa: „Powiedz temu niedowiarkowi, e ma cię słuchać, Anne. Przekonaj go, e tak będzie najlepiej ze względu na nas wszystkich". Jeden z wartowników zaśmiał się głośno, ale szybko umilkł. Słowa Anne rzeczywiście zabrzmiały tak, jakby powiedział to sam Henry. Młodszy z braci Greville'ów był lekkoduchem. Sprawiał wra enie beztroskiego nawet w obliczu zagro enia, ale za zasłoną jego rubasznej impertynencji krył się tęgi umysł. Kłopot w tym, e Anne Grafton dobrze poznała Henry'ego, kiedy oboje byli jeszcze bardzo młodzi. Mogła więc zapamiętać wystarczająco wiele, eby podjąć się próby oszustwa. - Jeśli to Henry cię naprawdę przysłał - wycedził Simon- zało ę się, e dał ci jeszcze jakiś dowód, aby mnie przekonać o szczerości twoich intencji. Głos Anne był oschły. - Je eli z góry mi nie wierzysz, milordzie, to aden dowód i tak cię nie przekona. Musiałbyś zobaczyć brata na własne oczy. Niestety, w tym momencie jest to niemo liwe, ale... -urwała z namysłem. - Ale wspomniał mi o pewnym odległym wydarzeniu. To było coś, czego ze zrozumiałych względów nie mogłam usłyszeć w dzieciństwie. Zamilkła, jakby niechętnie wracała pamięcią do tamtych wspomnień. Przez chwilę panowała cisza. Wreszcie Anne głośno przełknęła ślinę i zaczęła mówić: - Kiedy Henry miał osiem lat, zabłądził ponoć w lesie. Powiedział mi, e flirtowałeś z dworską mleczarką, która tego dnia miała go pilnować. Simon zastygł w bezruchu. Owszem... to była prawda, ale tak odległa, e ju dawno zdą ył o wszystkim zapomnieć. Miał wtedy osiemnaście lat i chciał miło spędzić ciepłe popołudnie z chętną mleczareczką. Wydawało mu się, ze

tylko na chwilę zostawili Henry'ego samego na skraju lasu. Kiedy wrócił, okazało się, e Henry zniknął. Słowa Anne przywołały w pamięci Simona tamten okropny dzień, rozpaczliwe poszukiwania i strach, który zimną obręczą ściskał mu serce, zanim odnalazł brata ukrytego w starej leśniczówce. Strach, który był zaledwie przedsmakiem tego, co poczuł teraz, na wieść o śmierci Henry'ego. Przecie od tamtej pory zawsze starał się bratem opiekować. Guy Standish był jeszcze zbyt młody, by w pełni panować nad swymi uczuciami. Simon dostrzegł na jego twarzy uśmiech niedowierzania. Wiedział, e za godzinę wspomniana opowieść rozniesie się po koszarach. Niestety, na to nic nie mógł poradzić. Zaśmiał się, ale był to śmiech wymuszony. Napięcie panujące w stodole nieco jednak opadło. - A niech go licho - mruknął, siląc się na dobry humor. - Obiecał, e nikomu o tym nigdy nie powie. Dał mi na to słowo. - I przez te wszystkie lata dotrzymał obietnicy - powiedziała Anne. - Ale okrutne czasy zmuszają nas do podejmowania rozpaczliwych kroków. - Zgadza się. - Simon popatrzył na nią. - Dlatego tu jesteś. Jego głos brzmiał ju bardziej zdecydowanie ni przedtem. - Zatem próbujesz negocjacji, pani? - mruknął z namysłem. - Parol dla Grafton za ycie mojego brata? Anne nieznacznie poruszyła dłońmi. - Zrobię wszystko, eby ratować moich ludzi, lordzie Greville. Simon kiwnął głową, choć jeszcze przez chwilę zwlekał z odpowiedzią. Wiedział, jak bardzo lud Grafton kocha swoją panią i jak w zamian ona dba o swych wieśniaków, słu bę i domowników. Zwrócił się do ołnierzy. - Layton, Carter, wróćcie na swoje stanowiska. Guy... Standish ukłonił się, ale uśmiech wcią nie znikał z jego twarzy.

- Guy, bądź tak miły i przynieś nam dzbanek wina. Tego lepszego... - Simon wskazał na stół. - Nie tego cienkusza. Odwrócił się w stronę Anne. - Wypijesz kieliszek wina, pani? Dziewczyna stanowczo pokręciła głową. - Nie mogę tu dłu ej zostać, milordzie. Przyszłam tylko przekazać ci wiadomość, e sir Henry yje i wymusić na tobie obietnicę, i nie zaatakujesz dworu. Simon zastąpił jej drogę do wyjścia. Jego ludzie byli ju na zewnątrz i pozostawili ich samych przy palenisku. - Teraz mi nie uciekniesz - powiedział łagodnie. - Opowiedziałaś tylko część historii. Chcę usłyszeć o wiele więcej. Zamknął drzwi za Standishem i podsunął jej grubo ciosany stołek. W wiejskich stodołach i oborach nie było nic, co mogłoby stanowić chocia namiastkę luksusu. Trzy miesiące temu, kiedy Simon ze swoim oddziałem zjechał w okolice Grafton, z zaskoczeniem patrzył na zrujnowaną wieś. Wkrótce potem dowiedział się, e za wszystkie zniszczenia odpowiedzialne były wojska Gerarda Malvoisier. Oddziały rojalistów paliły, grabiły i plądrowały całą okolicę. ołnierze zabierali to, co mogło im się przydać, a resztę po prostu niszczyli - ot, dla zabawy. aden z nich nie przejmował się tym, e oficjalnie Grafton było pod opieką króla. Większość chłopów uciekła, ich dobytek zniknął, a domy zostały doszczętnie zniszczone. Okoliczna ludność z coraz większą niechęcią patrzyła na rojalistów, choć w dalszym ciągu uparcie popierała monarchię. Kiedy oddziały Simona otoczyły dwór, chłopi zyskali trzy miesiące względnego wytchnienia. Pomału nabierali szacunku i zaufania do ołnierzy „wroga". Ustały grabie e,gwałty i rozboje. ołnierze Simona dzielili się jedzeniem i nawet pomagali chłopom ścinać drzewa na odbudowę domów oraz pomieszczeń gospodarczych. Przy okazji ciągle mieszali się z miejscowymi, ale

przy całym bałaganie związanym z oblę eniem w gruncie rzeczy nikomu to nie przeszkadzało. Dla Simona tak długotrwały i przymusowy postój był najbardziej męczącą formą walki. Niestety, tylko czas, głód i brutalny upór mogły złamać dworski garnizon. Podczas nieznośnie długich dni ołnierzy Parlamentu dopadało znu enie, nuda i bezmyślność. Zapominali o czujności, więc byli łatwym celem dla strzelców wyborowych lub królewskich szpiegów, kryjących się gdzieś we wsi, w jakiejś ciemnej uliczce. Właśnie w ten sposób, w ciągu trzech miesięcy, Simon niepotrzebnie stracił a sześciu ołnierzy. Niemal rozpaczliwie chciał przejść do działania, a tu taka wiadomość w przededniu bitwy... Spod oka spojrzał na dziewczynę. Anne niechętnie podeszła do ognia, mocniej otulając się połami wilgotnego płaszcza. W jej oczach czaił się niepokój - jakby wyraźnie czuła, e powinna wracać do oblę onego dworu. e jest tu zbyt długo... Simon podziwiał jej zimną krew, którą zachowała w jego obecności. W jaki sposób przedarła się przez kordon stra y? Jej ojciec był bardzo chory. Samotna młoda kobieta pokroju Anne Grafton miałaby wielki kłopot z utrzymaniem Grafton po śmierci hrabiego. Jej dom rojaliści zmienili w kwaterę, a szturm oznaczał tylko klęskę i niepotrzebny rozlew krwi. Simon przypatrywał jej się ze współczuciem. Przecie ta dziewczyna ma zaledwie dwadzieścia jeden lat. Szybko odepchnął od siebie niebezpieczne myśli. Czekało go nadzwyczaj niewdzięczne zadanie. Znowu walka, śmierć... Co gorsza, nie ufał Anne Grafton. Najzwyczajniej w świecie nie potrafił. Nie spuszczając wzroku z jej twarzy, zapalił kolejną świecę. Mimo skromnego odzienia Anne wyglądała pięknie i stanowczo. Jej szyja była nieskazitelnie biała na tle błękitnego kołnierza aksamitnej sukni. Nawet płaszcz nie był w stanie ukryć jej uwodzicielskich kształtów. W głowie Simona roiło się od myśli bynajmniej niezwiązanych z wojną.

Nagle Anne wsunęła rękę między fałdy sukni i wra enie prysło. Simon pomyślał o własnym bezpieczeństwie. - Masz sztylet, prawda? - spytał. - Oddaj mi go. Gwałtownie uniosła głowę i przygryzła wargi. Wyprostowała się i ukryła dłonie pod płaszczem. - Będę pewniejsza, jeśli go zatrzymam - odparła. - W to nie wątpię - odpowiedział Simon. - Ale są pewne warunki naszych pertraktacji. Po pierwsze, nie mamy broni. - Wskazał na swój pendent przewieszony przez stołek. - Jak widzisz, nie proszę o nic, czego sam nie robię. Anne nie wykonała najmniejszego gestu. Simon podejrzewał, e w tym momencie bardziej chodziło jej o zasady ni o bezpieczeństwo. Po chwili westchnęła i z ociąganiem poło yła sztylet na stole. - Dziękuję - powiedział Simon. - Nic ci tutaj nie grozi. To mogę obiecać. Uśmiechnął się lekko. - Powiedz mi... - zaczął swobodnie, wracając do myśli, która wcią nie dawała mu spokoju, od kiedy ujrzał Anne w drzwiach stodoły. - Jak to się dzieje, e budzisz respekt, a mo e nawet strach, w ka dym mę czyźnie, który przypadkiem stanie ci na drodze? Popatrzyła na niego. Jej oczy były tak mroczne, a twarz niewzruszona, e w aden sposób nie mógł odgadnąć jej myśli. - To nieprawda - odparła ściszonym głosem. - Kilku się mnie nie boi. Simon roześmiał się. - W takim razie wymień ich. - Mój ojciec. - Wyglądała tak, jakby myśl o umierającym dziedzicu Grafton było dla niej cię arem nie do zniesienia. - Nawet twój młodszy brat, sir Henry, traktuje mnie jak starszą siostrę. Uniosła wzrok i napotkała czujne spojrzenie Simona. - Ty te , milordzie. Słyszałam, e niczego się nie boisz.

- To zwykły wymysł. Opowiadają o tym moi ludzie, eby dodać sobie odwagi - niechętnie odpowiedział Simon. Poczuł się trochę za enowany jej słowami. - Tylko głupiec nie boi się w przeddzień bitwy. Kiwnęła głową. - A ty z pewnością nie jesteś głupcem, panie. Jeden z najmłodszych pułkowników armii Parlamentu, znany ze swojej odwagi, znakomity strateg i bitny ołnierz, który najbardziej ze wszystkich budzi przera enie wśród wojaków króla. Przez dłu szą chwilę w milczeniu patrzyli na siebie. Wreszcie Simon odszedł na stronę, eby doło yć drewna do ognia. Szczapy rozpadły się, buchając jasnym płomieniem. W stodole zrobiło się du o widniej, a powietrze przesycił przyjemny zapach jabłoni. Zagracone wnętrze stało się nieoczekiwanie przytulne, co dawało złudne wra enie intymności. Trudno było pamiętać, e za drzwiami le ą zwały śniegu, a ołnierze szykują się do krwawej bitwy. - Przykro mi z powodu choroby twojego ojca - powiedział Simon. - Hrabia Grafton to dobry człowiek. Wprawdzie teraz stoimy po przeciwnych stronach, ale zawsze go podziwiałem i nadal szanuję. - Dziękuję. Anne wyglądała na bardzo zmęczoną. Ocię ałym ruchem odgarnęła włosy z twarzy. Były ju zupełnie suche.. - Wyzdrowieje? Dziewczyna przecząco pokręciła głową. - Nadal yje, milordzie, ale jest bliski śmierci. Nie rusza się ani nie mówi. Nie chce jeść i ju nikogo nie rozpoznaje. Pozostaje nam tylko czekać. To kwestia czasu. Simon spuścił głowę. W tym, co mówiono we wsi, było zatem sporo prawdy. Hrabia niedomagał od lat, nikt więc się nie dziwił, e król wysłał do Grafton oddziały z Oksfordu pod dowództwem generała Gerarda Malvoisier.