mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Coulter Catherine - Czar 2 - Czar tropikalnej wyspy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Coulter Catherine - Czar 2 - Czar tropikalnej wyspy.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 2 osób, 15 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 216 stron)

Tytui oryginału: Cafypso Magie Projekt okładki: Maciej Sadowski Korekta: Alicja Chylińska Copyright © Catherinc Coulter 1988 Ali rights reserved including the right of reproduction in wliole or in part in any form. This edition published by arrangernent with NAL Signet, a member of Penguin Group (USA) inc. Copyright © for the Potish translation Wydawnictwo „bis" 2005 ISBN: 83-89685-33-7 Wydawnictwo „bis" ul. Lędzka 44a 01-446 Warszawa tel. (0-22) 877-27-05, 877-40-33 fax (0-22) 837-10-84 bisbis@wydawnictwobis.com.pl www.wydawnictwobis.com.pl Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne S,A. A Prolog Haversham House, Richmond, Anglia marzec 1813 roku Gdzież, u diabła, była Charlotte? Lyonel Ashton, szósty hrabia Saint Leven, masze­ rował przez mocno zaniedbany ogród w Haversham. Charlotte tam nie było, tylko jedna służąca starają­ ca się znaleźć wystarczająco okazałe wiosenne kwiaty na bukiet. Hrabia w duchu życzył jej powodzenia. Łucja, jego cioteczna babka, zasugerowała stajnie. Westchnął. Łucja nie lubiła Charlotte i ledwie skrywa­ ła swoją niechęć do lorda Havershama, którego uwa­ żała za źle wychowanego durnia. Całą rodzinę Haver- shamów traktowała okropnie, pomyślał Lyon. Zasta­ nawiał się, dlaczego nalegała, żeby tu dziś przyjechać. Jej kiepska wymówka o pięknej pogodzie była równie fałszywa jak noszona przez nią treska. Wreszcie hra­ bia skręcił i przeciął podjazd, kierując się do stajni. Lord Haversham, tak jak i Charlotte, mieli bzika na punkcie polowania i stajnie nakryte łupkowym da­ chem były w o wiele lepszym stanie niż sam dom. Lyon zajrzał najpierw na nieskazitelnie czysty pa- dok. Wyglądało na to, że byli tam wszyscy stajenni i ich pomocnicy, ale nie było Charlotte. 5

Na koniec hrabia wkroczy! do chłodnej stajni. Wszystkie konie znajdowały się na zewnątrz, gdzie z nimi trenowano. Nikogo nie było w pobliżu. Lyon zmarszczył czoło, ale podszedł do siodłami. Przysta­ nął na moment przed zamkniętymi drzwiami. Charlotte była w środku, słyszał jej głos. Z uśmie­ chem na twarzy sięgnął do klamki, po czym nagle cof­ nął rękę. Usłyszał także glos mężczyzny; niski, głębo­ ki... czuły. A potem głos Charlotte - piskliwy okrzyk. Lyon poczuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Jak gdyby był kimś innym, człowiekiem poruszają­ cym się we śnie, obserwował swą dłoń sięgającą po klamkę i naciskającą ją powoli. Drzwi otworzyły się wolno i bezszelestnie. Charlotte leżała na plecach, opierając głowę na hiszpańskim siodle; lord Danvers, ze spodniami z koźlej skóry spuszczonymi do kolan, znajdował się między jej szeroko rozłożonymi nogami, pompując w nią z impetem. Lyon wszedł do pokoju. Bardzo powoli podniósł szpicrutę. W tej samej chwili Charlotte zobaczyła go i krzyknęła. Zdzielił białe pośladki Moresseya. Dancy ryknął, gwałtownie wyskakując z Charlotte, a jego twarz by­ ła obrazem przerażonego zdumienia i bólu. Lyon zdzielił go szpicrutą raz jeszcze, po czym odrzuci! ją na bok. Chwycił Moresseya, szarpnął go do góry i walną! pięścią w twarz swego byłego przyjaciela. I jeszcze raz. Moressey walczył, ale bezskutecznie. Lyon uderzył go znowu i usłyszał trzask kości. - Przestań! Lyonelu, przestań! Zabijesz go! - Charlotte opuściła spódnice i rzuciła się ku niemu. Ciągnąc go za ramię, potrząsała nim i wrzeszczała. Sen nagle się urwał. Lyon wpatrywał się w pokie­ reszowaną twarz Moresseya, który stracił przytom- 6 ność. Powoli, z rozmysłem, Lyon go puścił i patrzył, jak ten pada na podłogę ze spodniami u kolan. Dan­ cy nie mógł się teraz poszczycić wybujałą męskością. Lyon by! świadom zapachów unoszących się w sio­ dłami: pachniało lnianym siemieniem, skórą i sek­ sem. Odwrócił się do swojej narzeczonej. Nienatu­ ralnie spokojnym głosem powiedział: - Mam nadzieję, że odwołasz nasze zaręczyny w gazetach. Kiedy lord Danvers przyjdzie do siebie, powiedz mu, że zgłosi się do niego mój sekundant. - Lyonelu - odparła Charlotte, wyciągając ku nie­ mu rękę. - Proszę, to nie to, co... - Możesz zatrzymać pierścionek zaręczynowy. Po­ nieważ jest nowy i nie stanowi dziedzictwa Saint Le- ven, nie będzie mi potrzebny. - Patrzył, jak łzy zbie­ rają się w jej pięknych oczach. - Chyba lepiej by by­ ło - powiedział tym samym spokojnym głosem - gdy­ byś zajęła się swoim kochankiem. Jak mi się zdaje, ma ziamany nos. Odwróci! się i wyszedł z siodłami. - Lyonelu! Niech cię diabli, wracaj! Odwrócił się z zimnym i złowrogim wyrazem twarzy. - Wnioskuję, moja droga Charlotte, że zamierzasz poślubić lorda Danversa? Będzie cię potrzebował do opieki, jak sądzę, kiedy już wpakuję mu kulę w ra­ mię. Doprawdy, co za szkoda, właściwie uważałem Dancy'ego za przyjaciela. Co do ciebie, cóż, napraw­ dę nie ma o czym więcej mówić. Jego jedyną trzeźwą myślą, kiedy wracał w stronę domu, było: „Mój Boże, a gdybyśmy byli już po ślu­ bie i zastałbym ją z innym mężczyzną?". Wcale nie by! zaskoczony widokiem ciotki Łucji stojącej przy powozie. Popatrzy! na nią. - Przykro mi, mój chłopcze - powiedziała, delikat­ nie dotykając jego rękawa opuszkami palców. 7

- Czy to byt powód naszej wizyty? - Tak. - Pogoda jest wyśmienita, tak jak powiedziałaś. - Nie będę cię okłamywać, Lyonie. Ulżyło mi, że odkryłeś prawdę, nim byłoby za późno. - Skąd wiedziałaś? Wiedziałaś, że ona oszukuje mnie z Moresseyem? - Wejdź do powozu. Opowiem ci w drodze po­ wrotnej do Londynu. Ruszył za nią. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Powóz potoczył się po szerokim podjeździe. Lyonel nie obejrzał się za siebie. Rozdział 1 Toczy się między nimi potyczka na języki. SHAKESPEARE Cranston House, Londyn, Anglia maj 1813 roku Diana Savarol nienawidziła Londynu. Był maj, a ona się trzęsła, zawsze się trzęsła. Chciała wrócić do domu, z powrotem na wyspę Savarol w Indiach Zachodnich, gdzie zawsze było ciepło; niebo zawsze rozświetlało tam jasne słońce. Spojrzała na Łucję, la­ dy Cranston, groźną starszą damę, która miala język cięty jak brzytwa, i zacisnęła wargi. Diana jak dotąd nie była całkiem pewna, czy ją lubi. Chociaż Łucja była niska, wyglądała majestatycznie niczym królowa ze swoimi białymi jak śnieg włosami upiętymi wyso­ ko do góry, i ostrym podbródkiem, zadartym nieco wyżej niż u zwykłych śmiertelników. - Nazywaj mnie ciotką Łucją - powiedziała wład­ cza dama Dianie po jej przybyciu. - Nie jestem tak właściwie twoją ciotką, ani nawet cioteczną babką, ale tak będzie dobrze. I Diana się do tego dostosowała. Któż by tego nie zrobił, kiedy te bystre, bladoniebieskie oczy wpatry­ wały się w niego tak rozkazująco? - Powinnam poprosić, żeby napalono w kominku - odezwała się Diana, spoglądając z nieskrywaną tę­ sknotą na puste palenisko. 9

- Doprawdy, moja droga? Nie wydaje mi się. Dla­ czego nie nałożysz cieplejszego szala? - Nie mam cieplejszego szala. - A zatem będziesz musiała przywyknąć. Jesteś tu dopiero tydzień, moje dziecko. Łucja powróciła do swojej książki, mrożącej krew w żyłach gotyckiej powieści, której akcja była najzu­ pełniej niewiarygodna i wyjątkowo podniecająca. Diana wspomniała o tym głośno, z szeroko rozwarty­ mi oczyma, a Łucja odparła: - Cóż, nie jestem jeszcze martwa, moje dziecko. Cieszy mnie zapominanie o moich pięćdziesięciu sześciu latach, choćby tylko na chwilę. Bohaterka to taka gąska. Doprawdy, nadzwyczaj zabawna. - Czy bohaterka zemdlała już w tym rozdziale, cio- teczko? - Dwa razy - odpowiedziała Łucja. - Raz przy zło­ czyńcy i raz przy bohaterze. Jest w tym znakomita. Obawiam się, że to jedyna rzecz, w jakiej jest znako­ mita, chyba żeby wziąć pod uwagę jej oczy, które opi­ sywane są jako niebieskie niczym błękit nieba... naj­ zupełniej niewiarygodne, muszę przyznać... i wielkie niczym delikatne porcelanowe spodki. Wedgwood, jak sądzę? Och, moja droga Diano, dziś wieczorem weźmiemy udział w balu u lady Bellermain. Założysz nową suknię z błękitnego jedwabiu. Dzięki temu bę­ dziesz wyglądała na mniej opaloną. Diana lubiła błękitny jedwab, ale nie dlatego, że jej cera wydawała się dzięki niemu bledsza. Sprawiał, że wyglądała na wysoką i smukłą jak zdrowe, młode drzewko. Bal! Diana poczuła się tak, jakby trafił ją piorun. Co się z nią tam stanie, kiedy przed salą peł­ ną obcych wyda się, że ona nie potrafi... - Cioteczko... - odezwała się z pewną desperacją. - Muszę ci powiedzieć, że ja nie umiem... 10 Didier, kamerdyner Łucji, którego ciotka z czuło­ ścią określała mianem „tego starego mnicha", wszedł do salonu, skłonił się nieznacznie i powie­ dział głębokim głosem: - Przybył lord Saint Leven, proszę pani. Jak pani sobie życzyła. - Ach, Lyonel! Nie stójże jak słup soli, Didier, wprowadź mojego siostrzeńca. - Łucja upchnęła po­ wieść pod siedzeniem swojego fotela, po czym posła­ ła Dianie spojrzenie, które ta dokładnie przetłuma­ czyła sobie jako: „Uważaj na to, co mówisz, albo obedrę cię ze skóry". Kim był ten cały Lyonel? To naprawdę siostrze­ niec Łucji? Oczywiście, Diana będzie dla niego uprzejma. Dlaczego miałaby nie być? Diana łatwo mogła odpowiedzieć na własne pytanie. Nie zmusza­ ła się do grzeczności wobec nikogo. Nie chciała tu przebywać. „Będę trzymać język na wodzy, przynaj­ mniej przez chwilę" - pomyślała i uśmiechnęła się na myśl o wepchnięciu sobie dłoni do ust. Lyonel nie chciał widzieć się z Łucją, przynajmniej jeszcze nie teraz, ale właśnie wrócił ze swojej posiadło­ ści w okolicach Yorku. Większość czasu spędził w to­ warzystwie Frances i Hawka w ich stadninie koni wy­ ścigowych Desborough. Ale nigdy w życiu nie zignoro­ wałby wezwania od Łucji, a poza tym - jak sobie tłu­ maczy! - kochał tę cioteczkę. Bądź co bądź, ocaliła go przed małżeństwem, któremu nigdy nie przyświecała­ by łaska niebios. Przelotnie pomyślał o Dancym Mo- resseyu, teraz nieszczęsnym mężu Charlotte. Lyonel postrzelił go w ramię i jakoś nikt się o tym nie dowie­ dział. Bóg jeden wie, że ktoś powinien o tym usłyszeć, bo Charlotte wrzeszczała jak potępiona dusza. Zamaszystym krokiem wszedł do salonu i zamarł. Pośrodku pokoju stała dziewczyna, skulona w sobie 11

i drżąca. Najwyraźniej nie byta służącą, bo popatrzy­ ła na niego z dosyć arogancką ciekawością, ale jej szara suknia była niemodna i do tego za ciasna. Pier­ si miała tak ściśnięte, że Lyon dziwił się, iż szew jesz­ cze nie puścił. Dziewczyna była niczego sobie - stwierdził to bez specjalnego zainteresowania; wyso­ ka i szczupła, pomijając biust. Miała gęste włosy, których blond mieszał się z różnymi odcieniami brą­ zu i złota, a jej oczy z tej odległości wydawały się in­ teresująco zielonkawoszare. Lyonel zerknął w kie­ runku Łucji, pytająco unosząc brew. - Wejdź, wejdź, mój chłopcze - zawołała Łucja. - Chcę, żebyś poznał swoją kuzynkę, Dianę Savarol. Diano, moja droga, to jest twój kuzyn Lyonel Ash- ton, hrabia Saint Leven. - Kuzynka? - zawołał. - Ma pani febrę? - Nie - odparła ostro dziewczyna. - Jest mi pie­ kielnie zimno. - Cóż, to przynajmniej nie powinno być zaraźliwe. Kuzynka, powiadasz? Nie wiedziałem, że mam jakąś kuzynkę Dianę Savarol. - Nieco dalszą kuzynkę - powiedziała Łucja. - Ja też nie wiedziałam, że mam jakiegoś kuzy­ na Lyona - odezwała się Diana. - No dobrze - powiedziała Łucja. - Bardzo dale­ ką. Wasze babki były kuzynkami, jak sądzę. Ukłoń się, Diano. Diana zrobiła ruch, blado przypominający dygnię­ cie. W odpowiedzi Lyonel poruszył się w parodii ukłonu. - Usiądź, mój chłopcze. Didier, podaj herbatę. - O ile pamiętam z drzewa genealogicznego mego ojca - odezwał się Lyonel, spoglądając na Łucję - moja babka poślubiła człowieka z jakiegoś zapo­ mnianego przez Boga miejsca i opuściła Anglię. 12 - Indie Zachodnie trudno nazwać miejscem zapo­ mnianym przez Boga - odpowiedziała Diana. - Te­ raz już nie. Piraci dawno zniknęli, ale z kolei mamy kwakrów. - Twój cioteczny dziadek, Lyonelu, OHver Men- denhall, towarzyszył jej, twojej babce, znaczy się. Dobrze mu tam poszto. Dziedziczysz po nim, jeżeli jeszcze o tym nie wiedziałeś. - Obawiam się, że z wrażenia padnę na miejscu. - A więc to ty jesteś tym młokosem Ashtonów - powiedziała Diana. - Słucham? - Pan Mendenhall nazywa cię młokosem Ashto­ nów. - Diana zadarła nosek, a Lyonel przyłożył do oka monokl. Łucja nie wiedziała wcześniej, czego się spodzie­ wać, ale jej ukochany Lyonel, ten młokos Ashtonów, zachowywał się nadzwyczaj dziwacznie, a wszystko to z powodu tej okropnej Charlotte Haversham. Byl - a raczej bywał kiedyś - dobrze wychowany, nienagan­ nie uprzejmy, zwłaszcza dla kobiet, i posiadał dar cię­ tego humoru, w którym nie było ani grama złośliwo­ ści. Ten nowy Lyonel przyglądał się Dianie, jak gdyby była dumną posiadaczką trojga oczu i plam na twarzy. - To mógłby być interesujący widok - Diana ode­ zwała się pod nosem, ale nie dość cicho. A zatem to ten mężczyzna, któremu stary Oliver zmuszony byl zostawić wszystkie swoje ziemskie do­ bra... - Co mogłoby być interesującym widokiem? - To, jak z wrażenia pada pan na miejscu. - Ach - powiedziała Łucja - nasza herbata. Diano, moja droga, czy zechciałabyś nalać? Niech licho porwie tych dwoje. Łucja po trzech dniach uznała, że Diana to dziewczyna dla Lyone- 13

la. Wcześniej nie zamierzała zgadzać się z Olive- rem, który w swoim ostatnim liście zasugerował, że Diana i jego dziedzic mogliby być parą. Łucja za­ pamiętała OlWera jako nieodpowiedzialnego mło­ dzieńca z wielkim nosem, pryszczatą cerą i cofnię­ tym podbródkiem. Ołiver napisał nie tylko do niej, ale także do ojca Diany. A teraz tych dwoje walczy­ ło ze sobą jak jakaś dwójka źle wychowanych bok­ serów na ringu. Oboje musieli mieć domieszkę chłopskiej krwi. Nie ze strony rodziny Łucji, rzecz oczywista. Diana, bez specjalnego wdzięku, nalała herbatę. - Jak sądzę, smak herbaty ma zostać zabity mle­ kiem? Ponieważ nie podniosła głowy, zadając pytanie, Lyonel odezwał się: - Kto jest adresatem tej wypowiedzi? - Ciotka Łucja nie zabija niczym smaku herbaty. A wasza lordowska mość? - Ależ bardzo proszę, niech pani zabije moją her­ batę - odparł Lyonel, który w ciągu dwudziestu sied­ miu lat życia ani razu nie miał mleka w swojej herba­ cie. Popatrzył, jak Diana się zatrzęsła, tym razem ze wstrętu, i uśmiechnął się. Wstał i podszedł do kre­ densu. Nalał sobie brandy. - Zmieniłem zdanie - powiedział, przelotnie kła­ niając się Dianie. - Co pani tu robi? - Chwilowo mieszkam. Najświętszą misją ciotki Łucji jest zapewnienie mi ogłady i wprowadzenie do towarzystwa. - Nie wydaje się pani materiałem na debiutantkę - odparł i pociągnął łyk brandy. Była dobra. Łucja miała najlepsze piwnice w Londynie. Spodeczek Diany zadygotał. „Co dolega temu okropnemu człowiekowi?" - zastanawiała się. Ledwie raz tylko rzucił na nią okiem i zrobi! się wstrętny. Cóż, Diana nie była kimś, kto potulnie położyłby uszy po sobie i dał się podeptać. Odpowiedziała tylko: - No i dobrze. Nie byłoby mi do twarzy w bieli. - Nie, nie byłoby - Lyonel odparł, przytakując beznamiętnie. - Pani cera wyglądałaby zbyt ziemi- ście. - Wydaje mi się - odezwała się Łucja, świdrując wzrokiem najpierw jedno, potem drugie - że poślę was oboje z powrotem do pokoju dziecinnego, żeby­ ście nabyli nieco manier. Mój chłopcze, już dwa mie­ siące upłynęły od tego koszmarnego wydarzenia. Lyonel zesztywniał. Boże, powinien przecież wie­ dzieć, że Łucja nie utrzyma swojego przeklętego ję­ zyka za zębami. - Jakiego wydarzenia? - zapytała Diana, jakby na złość jego życzeniu. Czyżby stoczył pojedynek i zabił kogoś? Stracił wszystkie pieniądze zatracając się w hazardzie? Może był chory, a może... - To nie pani sprawa - odparł Lyonel. - A teraz, ciociu, dlaczego mnie do siebie wezwałaś w ten pięk­ ny dzień? Jak wiesz, jestem zajęty. - Przynajmniej wyszedłeś z ukrycia - powiedziała Łucja. - Jak mają się Frances i Hawk? Jak mnie­ mam, lizałeś swoje rany w Desborough Hall? - Ciociu - Lyonel odezwał się bardzo spokojnie. - Powiedz mi, czego sobie życzysz, albo wychodzę. Na­ tychmiast. Łucja wiedziała, kiedy się wycofać, a kiedy atako­ wać. Teraz nadszedł czas na kompromisowe załago­ dzenie sytuacji. - Mój chłopcze, mam problem. Abercrombie mnie zawiódł. Jesteś mi potrzebny, żeby towarzyszyć Dianie i mnie na balu u Bellermainów dziś wieczo­ rem. 15

Lyonel głośno jęknął. - Nie wydaje mi się, ciociu. - Jeżeli się obawiasz, że Charlotte i Dancy tam bę­ dą... - Łucja urwała w pół zdania. - Do diabła z tym, gdzie Charlotte jest albo gdzie jej nie ma! - Wyrażasz się niestosownie - odezwała się Diana, wtrącając swoje trzy grosze. Kim była ta Charlotte? Czy to ona była tym „kosz­ marnym wydarzeniem"? - Co do pani - odparł Lyonel, nie będąc w stanie odeprzeć jej zarzutu - dlaczego nie wróci pani tam, skąd przyjechała? Mam nadzieję, że jest tam więcej kobiet o ziemistej cerze i nie będzie się pani tak wy­ różniać. - Nie mam ziemistej cery! Jestem opalona. W przeciwieństwie do was... elegantów... mnie słoń­ ce sprawia przyjemność. Oczywiście tutaj, w tym za­ pomnianym przez Boga kraju, nie dane jest wam cie­ szyć się słońcem, czyż nie? Pan na przykład wygląda blado i niezdrowo. - Ciociu, do widzenia. Panno Savarol, za pani po­ zwoleniem. - Lyon! Potnę cię na kawałeczki, jeżeli zrobisz chociaż krok! Lyonel chętnie by kogoś ugryzł, tak był zły. Po chwili, ku jego najwyższemu rozczarowaniu, ciot­ ka Łucja głośno i teatralnie zalała się Izami, którym towarzyszyło głębokie, gardłowe łkanie. Lyonel za­ klął pod nosem. Zobaczył, jak Diana pędzi ku Łucji i robi zamie­ szanie wokół starszej damy. - Och, na miłość boską - powiedział, zawracając - niech pani pozwoli mi podać jej brandy. I przestanie zachowywać się jak kwoka. Słysząc tę uwagę, Łucja zerknęła przez palce. Dia­ na była niepokojąco sztywna i wpatrywała się w Lyonela, który spokojnie niósł brandy. - Proszę - powiedział, podsuwając jej kieliszek. Łucja upiła ledwie łyczek, wydala z siebie kolejny potężny szloch i starała się wymusić jakieś łzy, które mogłaby otrzeć. Roztropnie potarła oczy chusteczką. - Diano, moja droga - odezwała się w miarę drżą­ cym głosem. - Czy nie zechciałabyś pójść do Grum- ber i poprosić jej o moje sole trzeźwiące? Diana nie była w ciemię bita. Cioteczka coś knuła, jeżeli intuicja jej nie myliła. I w tym celu ciocia mu­ siała się jej stąd pozbyć. Niech więc tak będzie. Dia­ na skwapliwie umknęła z salonu. Być może, pomy­ ślała Diana, Łucja użyje swojego kolącego języka, by zrugać tego jej bardzo dalekiego kuzyna. W każdym razie miała taką nadzieję. - Wyśmienite posunięcie, Łucjo - powiedział Lyonel, przypatrując się jej z rękoma skrzyżowanymi na piersi i z ironicznym spojrzeniem. - Dziękuję, mój chłopcze. A teraz mi powiedz, dlaczego nie lubisz swojej kuzynki. - Nawet nie znam mojej kuzynki, czy kim tam ona jest. A tak w ogóle, to co ona tutaj robi? - Powiem ci, jeżeli usiądziesz. Lyonel usiadł. - Jej ojciec, Lucien Savarol, blaga! mnie, żebym wzięła ją pod swoje skrzydła na jeden sezon. Początko­ wo nie zastanawiałam się, skąd to zastrzeżenie, że tyl­ ko na jeden sezon, ale dość szybko odkryłam powód. Diana odmawia pozostania tu dłużej. Obawiam się, że nie znajdę dla niej męża. Jak widzisz, jest bardzo draż­ liwa, bardzo dumna, i w tej chwili nienawidzi tego miejsca <- Łucja postała mu jedno ze swoich wypróbo­ wanych spojuzeń. - A teraz ty wkroczyłeś i zachowałeś

się jak głupiec. To wielki błąd, Lyonelu. Miałam na­ dzieję, że weźmiesz tę dziewczynę pod swoje skrzydła i przydasz jej nieco własnego splendoru. - Ma fatalne maniery - odparł. - Nie, dopóki ty jej nie sprowokowałeś. - Okropnie wygląda. - Głupcze! Te jej blond włosy są niesamowite! A te wysokie kości policzkowe? Jest żywym obrazem swo­ jej mamy, która, jak mi mówiono, była znaną piękno­ ścią. Co do jej ubioru, byłyśmy na zakupach i jej suk­ nia na dzisiejszy wieczór jest najmodniejsza i na­ prawdę śliczna. - Łucjo, czy w Indiach Zachodnich nie ma odpo­ wiednich dżentelmenów? Tutaj z całą pewnością ona nie jest na swoim miejscu. Oczywiście nie spodzie­ wasz się tak naprawdę znaleźć dla niej męża tu, w Londynie? - Ona także jest dziedziczką - powiedziała Łucja. - Doskonale - zabrzmiała cierpka odpowiedź. - Pozwól, by to się rozeszło, a będą cię oblegać łowcy fortun i obwiesie. - Zaklął cicho pod nosem, świa­ dom, że sieć wokół niego została rozciągnięta. Pod­ niósł obie ręce. - Dobrze. Będę towarzyszy! wam obu do Bellermainów dziś wieczorem. Przedstawię małą Dianę moim nieszczęsnym znajomym. Ale Łu­ cjo, jeżeli ona naskoczy jak sekutnica na któregokol­ wiek z dżentelmenów, możesz zapomnieć... - Jak sekutnica! Ty nieznośny fircyku! Lyonel zgrzytną! zębami. - Przyniosła pani sole? - zapyta!. - Oczywiście. Proszę, ciociu. - Musiała pani chyba zadrzeć spódnice i pognać po schodach. - Dziękuję, moja droga - powiedziała Łucja i schowała je do chusteczki. - Lyonel tak naprawdę 18 nie miał na myśli sekutnicy, Diano. On tylko porów­ nywał... -Ha! - Nie wyraża się pani miło i nie grzeszy dziewczę­ cą skromnością - odparł Lyonel. - Jeżeli zamierza pani w ogóle poruszać się po Londynie, radzę po­ skromić język i zatrzymywać swoje co bardziej nie­ stosowne opinie dla siebie. Łucja wzniosła oczy do nieba. Chociaż miała ochotę kopnąć jedno i drugie, stwierdzita, że przy­ najmniej w tej chwili byli bardziej zabawni niż boha­ terka jej powieści. Te jej omdlenia zaczynały już działać jej na nerwy. - Nie zachowuję się niestosownie! Jestem Dia­ na Savarol z wyspy Savarol i mogę mówić i robić do­ kładnie to, co mi się podoba! I każdy powie, że robię to stosownie. - Ośmielam się zauważyć, że ta wyspa Savarol jest równie ważna i cywilizowana co koszary w jakimś prowincjonalnym zaścianku - wtrąci! Lyonel. Jego daleka kuzynka wpatrywała się w niego z fu­ rią w oczach i rumieńcem na twarzy. Co się właściwie stało? Prowokował tę dziewczynę, tak jak powiedzia­ ła Łucja. Nie zachowywał się tak, jak powinien. Nie postępował jak dżentelmen, którym był. Dwa mie­ siące temu najprawdopodobniej jej drażliwość i du­ ma wywołałyby u niego zaledwie pełne tolerancji rozbawienie. Teraz jednak chętnie przełożyłby ją przez kolano i spuścił lanie. Odchrząknął i z dużą dozą wysiłku zdołał uspo­ koić głos. - Panno Savarol, przepraszam. Jestem pewien, że posiada pani wiele wspaniałych zalet. Ciociu, jeżeli nie jestem ci już potrzebny, spotkam się z wami obie­ ma wieczorem. 19

- Nie poszłabym z panem do muzeum! - Do jakiego muzeum, moja droga? Lyonel spojrzał na nią z beznamiętnym wyrazem twarzy. - Nie zapraszałem pani, panno Savarol, chociaż londyńska Tower to interesujący pomysł. Do zoba­ czenia wieczorem, moje panie. Ukłonił się, odczuwając ulgę, że to nie on musi tu zostać i znosić nieuniknioną tyradę ciotki Łucji. Co za okropny głuptas z tej dziewczyny. Do tego jest przemądrzała i ma ziemistą cerę. - Wasza lordowska mość - odezwał się nieskazitel­ ny i śmiertelnie poważny Didier, wręczając Lyonelo- wi jego laskę i rękawiczki. Lyonel uniósł brew. - Niestety, Didier, wrócę tu. Zdawało mu się, kiedy szybko wychodzi! z domu, że słyszy wrzask dobiegający z salonu. „Nie wyglą­ dam blado i niezdrowo", pomyślał, idąc ulicą w kie­ runku Piccadilly. A jednak wkrótce znalazł się w Klubie Bokserskim Jacksona dla Dżentelmenów. „Nie jestem niezdrów" - pomyślał raz jeszcze, patrząc na Jamesa Crockre- na, leżącego u jego stóp z krwawiącym nosem. Rozdział 2 Każdy musi wiosłować takimi wiosłami, jakie posiada. PRZYSŁOWIE ANGIELSKIE Diana przyglądała się w lustrze swojemu obfitemu biustowi. Uśmiechnęła się, a potem zaczęła chicho­ tać tylko po to, by zobaczyć, czyjej biust pozostanie tam, gdzie powinien. Ku jej zdumieniu pozostał. Przynajmniej na chwilę, powiedziała sama do siebie. Żadnych dzikich i gwałtownych ruchów dzisiejszego wieczoru. Diana próbowała nieco przygarbić ramio­ na, ale to wyglądało zupełnie dziwacznie. Ach, no cóż, nic nie da się z tym zrobić; jej ciało było właśnie takie i koniec. Grumber weszła w tej chwili do sypialni i jej wiecz­ nie niewzruszona obojętność nieco się zachwiała. - Bardzo ładnie, panienko. - Dziękuję, Grumber. Co tam masz? - To tylko puder ryżowy. Lady Cranston chce, że­ by była panienka w jednolitym kolorze. Diana już miała odmówić, dając pokaz słusznego gniewu, gdy zauważyła, że jej opalona twarz wygląda­ ła nieco dziwnie przy białych ramionach i dekolcie. Ziemista, też coś! - Dobrze, Grumber. Nałóż mi to. 21

Upudrowana, Diana raz jeszcze podziękowała Grumber i wysiała ją na dół. Łucja czekała na nią w salonie, odziana w królewską purpurę. - Ślicznie, Diano, po prostu ślicznie. Wielkie nie­ ba! - Łucja podeszła bliżej. - A cóż to takiego... Wy­ glądasz jak trup! Diana bardzo delikatnie dotknęła policzka ko­ niuszkami palców. Zrobiły się białe jak śnieg - przy­ najmniej tak pomyślała, ponieważ nigdy nie widziała śniegu. Łucja otarła jej twarz chusteczką, mówiąc jej przy tym, by zamknęła oczy przed chmurą białego pyłu. - Teraz znacznie lepiej. Podobają mi się twoje wło­ sy, tak podgarnięte do góry, z grubymi lokami na ra­ mionach. Bardzo ładnie. Te krótkie fryzurki młodych dam przywodzą mi na myśl pudle, które przystrzyżo­ no zbyt krótko. - Już miała dodać, że grube pasma blond wtosów przypominają jej o jej własnych, kiedy była młoda, ale Łucja nie chciała, żeby Diana zrobi­ ła się zarozumiała. - A teraz, moja droga, mam coś dla ciebie. Łucja wyciągnęła z czarnego atłasowego puzderka piękny sznur pereł. Zapięła go na szyi Diany, po czym wręczyła jej parę perłowych kolczyków. Diana popatrzyła na nie bezradnie. - Są śliczne, ciociu, ale ja nie mam przekłutych uszu. Łucja na moment zmarszczyła czoło, po czym po­ wiedziała z werwą: - Zajmiemy się tym jutro. Ten naszyjnik wygląda na tobie bardzo dobrze. A teraz, gdzie jest Lyonel? - Naszyjnik jest piękny, ciociu. Dziękuję. Jednak co do przekłuwania, to sama nie wiem... - Nonsens. Odrobina bólu i już po wszystkim. Nie bądź tchórzem. Nie pozwolę tego zrobić Grumber, 22 ona trochę ciężko radzi sobie z igłą przy cerowaniu. Nie, tym zajmę się sama. Diana nie była przekonana, czy dzięki temu to do­ świadczenie będzie lżejsze, ale nic nie odpowiedzia­ ła. Podeszła do lustra nad kominkiem i przyjrzała się naszyjnikowi. Wyglądała naprawdę bardzo eleganc­ ko. Potem jej wzrok przesunął się na biust i zadrża­ ła, zakłopotana. Przez ostatnie cztery lata bardzo rygorystycznie zasłaniała piersi, nie dbała bowiem o to, jak patrzyli na nią mężczyźni. Bezwiednie spróbowała podcią­ gnąć błękitny jedwab wyżej. - Nie marudź, Diano! Wkrótce się przekonasz, że jesteś bardzo modna, i mogę dodać, że nawet dosyć skromnie ubrana. - Ale wypadnę z tego, ciociu, wiem to. Nie mogę uwierzyć, że to jest skromne. Przecież ta suknia nie mogłaby być już wycięta ani odrobinę bardziej. - Nonsens. Ach, Lyonelu, jesteś nareszcie. Lyonel, który usłyszał ostatnią wymianę zdań, przyjrzał się bujnemu biustowi Diany. - Nie wypadnie pani, panno Savarol. A nawet je­ żeli, to dopilnuję, żeby natychmiast panią zakryć. - Och? A czym? - Czymkolwiek, co będę miał w takiej chwili pod ręką. - Podniósł ręce, rozpościerając palce. - Lyonelu! - Wybacz, Łucjo. Obie wyglądacie kwitnąco. Mój Boże, a cóż to za diabelstwo ma pani na twarzy? - Puder ryżowy - odparła Diana. - Żeby nadać skórze jednolity odcień. - Starłam go już sporo, Lyonelu. Uważasz, że na­ dal jest za dużo? - A kogo obchodzi, co on myśli? - ucięła Diana, spuszczając wzrok. 23

- Doskonale - powiedział Lyon. - Wiem, oczywi­ ście, że to afektowana panieńska poza, ale niemniej ktoś obcy mógłby ją wziąć za prawdziwą. - To nie tak - odparła, piorunując go wzrokiem. - Ja nie... cóż, ja nie umiem tańczyć! Lyonel jęknął. - A zdawało mi się, że powiedziała pani, iż nie po­ chodzi z zaścianka? - Ta pańska złośliwość! Ja po prostu nigdy nie in­ teresowałam się takimi rzeczami, a poza tym - doda­ ła, siląc się na odrobinę szczerości - nie było nikogo, kto by mnie nauczył. - Spokojnie - powiedziała Łucja. - Która godzina, Lyonelu? - Właśnie minęła ósma. - A zatem mamy czas. Didier! - Tak, proszę pani - odezwał się chwilę później Di­ dier. - Do pokoju muzycznego. Lord Saint Leven poin­ struuje pannę Savarol co do niuansów walca. - Dlaczego walca, Łucjo? Potrzebna jest zgoda pa­ ni domu, żeby go zatańczyć. - Sally udzieli jej pozwolenia, zobaczysz - odparła Łucja. - Poza tym kadryl i kotylion są zbyt skompli­ kowane, żeby nauczyła się ich w pól godziny. Dzię­ kować Bogu, że ostatecznie zaakceptowano walca. Kiedy przeszli do małego pokoju muzycznego, Didier siedział już przy fortepianie, grając gamy; wyglądał przy tym zupełnie jak Beethoven z lwią grzywą. Łucja usadowiła się w wygodnym fotelu z wysokim oparciem i skinęła dłonią na młodych. - Cóż, panno Savarol, czy można? - powiedział Lyonel, kłaniając się. - Czy można co? Nie wiem, co robić. 24 - Najpierw musi pani podejść bliżej i udawać, że podoba się jej, gdy ją trzymam. A teraz, jak pani sły­ szy, Didier zaczął grać melodię z wyraźnym rytmem na trzy. Proszę więc liczyć, raz dwa trzy, raz dwa trzy, akcent na raz, i dać się prowadzić. Lyonel utrzymywał między nimi przyzwoitą odle­ głość pół kroku. Diana była wyższa niż początkowo mu się zdawało, i przyszło mu do głowy, że dotąd nie zwracał uwagi na wysokie kobiety z dużym biustem. Charlotte była drobniutka, sięgała mu ledwie do ra­ mienia, miała smukłą figurę i oczy o barwie ciemnej czekolady, a nie szarozielone. Zabawny kolor, jak gdyby natura nie mogła się zdecydować. Lyonel wziął się w garść. Szczerze mówiąc, w tej chwili nie podobała mu się żadna kobieta. Liczył głośno, delikatnie prowadząc Dianę. Była urodzoną tancerką, jak niechętnie pomyślał po chwili. - O to chodzi, niech pani się nie ociąga i nie na- deptuje mi na stopę. Uch! - Przepraszam - powiedziała Diana, wpatrując się w swoje buciki. W tej chwili okręcił ją dokoła, aż prawie na niego upadła. Poczuł mrowienie zrodzone z czystego pożą­ dania i pospiesznie odsunął ją od siebie. Zaś Dia­ na była zbyt zakłopotana własną niezgrabnością, by cokolwiek zauważyć. - Uwaga - powiedział ostro. Ten jej przeklęty biust doprowadzi dżentelmenów do obłędu. Jej oczy przybrały bardziej szarą barwę i Lyon zdał sobie sprawę, że ją zranił. - Idzie pani świetnie. Po prostu proszę liczyć, ale po cichu. Kiedy będzie pani wolno zatańczyć walca, ja zarezerwuję pierwsze dwa, a potem będzie pani radzić sobie sama. 25

- Jakież to wielkoduszne, wasza lordowska mość! - Tak, też tak myślę. Didier zagra! jeszcze trzy walce, i pod koniec trzeciego Diana zdołała po raz pierwszy patrzeć na Lyonela przynajmniej chwilami. - Kiedy już pani do tego przywyknie, będzie pani mogła prowadzić rozmowę ze swoim partnerem. Te­ go się oczekuje, jak pani wie. - To dziwne uczucie znajdować się tak blisko męż­ czyzny - powiedziała bardziej do samej siebie niż do niego. - Blisko? Jest pani o dobre pól kroku ode mnie. - Biorąc pod uwagę, że pańskie imię znaczy „lew", pól kroku to wcale nie wydaje się tak wiele. Uśmiechnął się szeroko ponad jej głową. - Czy powinienem to uznać za komplement? - Ja tylko stwierdziłam fakt. Myślę, że cale to ćwi­ czenie jest nieco niestosowne. Cóż, nawet mój ojciec nigdy nie trzymał mnie w taki sposób! - Mężczyźni są tylko mężczyznami, panno Sava- rol. Szybko pani do tego przywyknie. Wystarczy tyl­ ko pozwolić partnerowi prowadzić... niechże pani tak na mnie nie napiera!... i zaakceptować fakt, że mężczyźni są silniejsi, więksi i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa bardziej inteligentni. Diana z całej siły nadepnęła mu na nogę. Krzyknął z bólu, a ona posłała mu złośliwy uśmiech. - Sądzę, że teraz może pan uczciwie stwierdzić, że mężczyźni są także wolniejsi, mają gorszą koordyna­ cję i przy najdrobniejszym zranieniu zachowują się jak wielkie dzieci. - Przynajmniej mężczyźni trzymają swoje walory starannie osłonięte, a nie wywieszone na widoku i podsuwane pod nos z zamiarem przyciągnięcia 26 uwagi. I proszę nie nadeptywać mi więcej na nogę al­ bo postaram się wziąć natychmiastowy odwet. - Nie sądziłam, że po dżentelmenach można się spodziewać tak oburzających wypowiedzi. - Znakomicie. Mówi pani do mnie już od jakiegoś czasu, nie gubiąc rytmu. Jestem wspaniałym nauczy­ cielem, czyż nie? - Jest pan, proszę pana, łotrem bez żadnych zasad. - A są jacyś inni łotrzy? Nie? To z pewnością za­ myka mi usta, prawda? Ach, Didier skończył grać. Poradzi sobie pani, panno Savarol. - Puścił ją, skło­ ni się przed nią szyderczo i odwróci! do Łucji. - Czy tak dobrze? - Dobrze, w rzeczy samej - odparła Łucja. - Two­ rzycie cudowną parę, moi drodzy. Oboje jak jeden mąż posiali jej mordercze spoj­ rzenia, na które Łucja wcale nie zareagowała. Wsta­ ła i poprawiła dół swojej fioletowej jedwabnej sukni. - Czy możemy iść? - spytała. - Ależ bardzo proszę. Czy ta pannica nie ma cze­ goś, żeby się okryć? - Oczywiście, ma szal pasujący do sukni. Gdzie on jest, Diano? - Nie wiem. Łucja westchnęła. - Didier, proszę powiedz Grumber, żeby przynio­ sła szal. - Tak jest, proszę pani. - Jesteś wyśmienitym muzykiem, Didier - powie­ dział Lyonel. - Dziękuję. Staram się. Didier opuścił pokój. - Pani perfumy - odezwa! się Lyonel - są za moc­ ne. Pachnie pani niemal jak artystka z opery. 27

- Och, a jak pachną artystki z opery? I co to jest artystka z opery? - Lyonelu, mój chłopcze, czy zechciałbyś trzymać język za zębami? Lyon starał się wzruszyć obojętnie ramionami. - Dla mnie może być, Łucjo, ale czy tyją powącha­ łaś? Zapach jest raczej przytłaczający. - Podejdź tutaj, Diano. - Pachnie, jakby się w nich wykąpała. Diana posłusznie pozwoliła się powąchać. - Jest tego odrobinę za dużo - przyznała Łucja. - Ale wieczorne powietrze i czas, który zajmie nam dotarcie do Bellermainów, osłabią zapach. - Czy wasza lordowska mość zechciałby skrytyko­ wać coś jeszcze? Jego wzrok znów powędrował ku jej piersiom i na twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Ja tylko skomentowałem oczywiste problemy z pani twarzą i perfumami, panno Savarol. Reszta pani osoby, którą można zobaczyć, stanowi nader przyjemny widok dla oka. Dla męskiego oka, znaczy się. - Lyonelu! - Wybacz mi, Łucjo. Ach, pani okrycie, panno Sa- varol. Czy możemy ruszać, moje drogie? Okazały, stary powóz Łucji miał przynajmniej tę zaletę, że oferował przestronne wnętrze i dach nad głową. Jednak Diana przekonała się, że lord Sa­ int Leven oczywiście musiał wyciągnąć nogi, była więc zmuszona przesunąć się na bok. Siedziała ci­ cho, słuchając, jak lord rozmawia z ciotką Łucją, spokojnie i z humorem, ani słowem nie zwracając się do niej. Dlaczego tak ją znielubił? Rzeczywiście, sta­ ła się obiektem jego wyraźnej niechęci w chwili, gdy tylko wszedł tego popołudnia do salonu. Był nie- 28 uprzejmy. Być może angielscy arystokraci wszyscy byli tacy. Wyglądał doskonale, Diana musiała to przyznać. Miał na sobie czarny strój wieczorowy, a jego koszula była tak biała, że przypominała puder ryżowy. Lyonel zaśmiał się z czegoś, co powiedziała Łucja. Miał białe zęby. Sporo gestykulował, rozma­ wiając. Zauważyła błysk sygnetu ze szmaragdem. - Diano. - Tak? Przepraszam, ciociu. Rozmyślałam. - O czymś doniosłym, panno Savarol? - Nie, właściwie moje myśli i wnioski były dość nu­ żące. - Powiedziałam, moja droga, że Lyonel zgodził się nazywać cię Dianą. A ty, moja kochana, będziesz go nazywać Lyonelem. - To dosyć niemądre imię. - Nie powiedziałabym tego, Diano. Twoja imien­ niczka była, bądź co bądź, boginią łowów, i dodam, że także boginią dziewictwa. - Nie to miałam na myśli! - Czy może pani zgłaszać pretensje do waleczno­ ści lub, hm, do posiadania tej drugiej cechy? - Lyonelu! - Wybacz, Łucjo. - Ja z pewnością nie nazwałabym ciebie królem dżungli. - To by zależało od dżungli, nieprawdaż? Cóż, je­ żeli na przykład miałabyś zbadać dżunglę towarzy­ ską, mogłabyś odkryć, że radzę sobie całkiem nie­ zgorzej... - Wydaje się, że Charlotte popsuła ci szyki. - Diano! - wykrzyknęła Łucja. Tym razem białe zęby nie błysnęły w uśmiechu. Diana usłyszała, jak Lyon ze świstem wciągnął po­ wietrze. 29

- Łucjo, czy mogę ci za to podziękować? - Nie, no cóż, być może, mój chłopcze. Diano, twoja pamięć do imion jest nader niefortunna. To jedno szczególnie postarasz się zapomnieć. - Ale kim ona jest? Czy to ona była tym koszmarem sprzed dwóch miesięcy? Czy to ona cię odrzuciła? - To, u licha, nie twoja sprawa, ty wścibska panni­ co. Dzięki Bogu, zajechaliśmy. Ponieważ byli nieco spóźnieni, sznur powozów nie stanowił już większego problemu i w ciągu dziesięciu minut pięli się po schodach do kolejki gości. Łucja poczuła, jak dłoń Dianyzaciskasięnajej rę­ kawie. - Wszystko będzie dobrze, moja droga. Po prostu bądź sobą. Jesteś śliczna i... - Bądź sobą, ale trzymaj buzię na kłódkę. Lady Bellermain, z radością, olśniewająca jak fla­ gowy okręt floty Macklina, powitała Łucję i Lyonela. - Tak się cieszę, widząc pana znowu, lordzie. A któż to? - Moja krewna, panna Diana Savarol, Belindo. Ukłoń się, moja droga. - Urocza. Zamieszkuje u ciebie podczas sezonu, Łucjo? - Tak, w rzeczy samej. Lyonel powiedział, kiedy przeszli dalej: - Domyślam się, że lord Bellermain jest już w po­ koju karcianym? - Zapewne, stary głupiec - odparła Łucja, prycha­ jąc. - Ma szczęście, że karta mu sprzyja, inaczej stra­ ciłby swą fortunę przed ukończeniem dwudziestego roku życia. Weszli do sali balowej i Diana przeżyła chwilę pa­ niki. Nigdy wcześniej w całym swoim życiu nie wi­ działa tylu wspaniale wyglądających ludzi. Samych 30 obcych. Dostrzegła śmiech i mnóstwo zabawy, i fon­ tannę szampana. Prawdziwą fontannę! I te klejnoty. I bardzo mocno wydekoltowane suknie pań. - Niektóre nawet moczą halki - szepnął jej do ucha Lyonel. - Kolejny przykład, jakie damy afi­ szują się ze swymi walorami przed męskim wzro­ kiem. A to jest lady Caroline Lamb*. Wygląda zupeł­ nie jak naga, czyż nie? -Lyonelu! - Wybacz, Łucjo. Czy chciałybyście, panie, napić się szampana? - Tak, ruszaj. Ja muszę znaleźć Sally. Lady Jersey została znaleziona i wyraziła swoje za­ dowolenie z poznania panny Savarol. Oczywiście, młoda dama zatańczy walca. Wstęp do Almacka? Ależ oczywiście. Lady Jersey będzie niezmiernie szczęśliwa, pomagając swojej drogiej przyjaciółce. Łucja wydała z siebie westchnienie ulgi, kiedy za­ kończyły tę niemal królewską audiencję. - A skoro była mowa o perfumach... - Ona cuchnęła - powiedziała Diana. - Moje panie, wasz szampan. Diana raz już kiedyś piła szampana. Wzięła kieli­ szek i jej palce musnęły dłoń Lyonela. Wzdrygnęła się i spojrzała na niego. Jej wyraz zaskoczenia i nie­ pokoju nie uszedł jego uwagi. Nie chciał mieć do czynienia z żadną damą, a tym bardziej z tą nie­ mądrą pannicą z Indii Zachodnich. Odezwał się: - Proszę pić łyczkami, panno... Diano. - Wiem, jak pić! * Lady Caroline Lamb, autorka kilku powieści, zasłynęła m.in. z powodu skandalu wywołanego romansem z poetą Geo- rge'em Byronem. Jawnie podważała konwenanse swej epoki i środowiska [przyp. tłum.]. 31

- Ach, walc. Chodź, Diano. Im wcześniej zacznie­ my, tym prędzej skończymy. Potem król tej dżungli napuści wilki na twoją cnotę. - Lyonelu! - Wybacz, Łucjo. Diano? Jasnowłosy dżentelmen stojący w pobliżu donicy z palmą powiedział do swojej przyjaciółki: - Kto to jest, ta z Lyonelem? Śliczna dziewczyna. Tak szybko przeszedł mu żal po Charlotte Haver- sham? Jego przyjaciółka, lady Markham, zaśmiała się swobodnie. - Tak mi się zdaje, zwłaszcza że to teraz lady Danvers. - Jeżeli o mnie chodzi, myślę, że Lyonel miał szczęście. Ta młoda dama wygląda jak niewinny kwiatuszek, gotów do... - Doprawdy, Edgarze! Obiecałeś, że powścią­ gniesz swój poetycki język do ósmej wieczorem. A jest już znacznie później. - Jest śliczna - upierał się Edgar. Kątem oka do­ strzegł Charlotte Moressey, lady Danvers, i podniósł głos: - Słychać pogłoski, że Lyonel jest pod silnym wrażeniem tej dziewczyny. Powiem, że się nie dziwię. Cóż, tylko popatrz na te piękne włosy i twarz, żeby nie wspomnieć o jej, hm, innych znaczących walo­ rach. Corinne, lady Markham, nie była głupia. Nie była też przyjaciółką Charlotte. - Zgadzam się. Być może będzie z nich para. Charlotte odwróciła się do swego nowego męża i powiedziała przesadnie pogodnym tonem: - Chodź, Dancy, zatańczmy walca. „Corinne to złośliwa suka", pomyślała Charlotte, podążając za dosyć chaotycznymi podrygami Dan- cy'ego na parkiecie. „Kim jest ta okropna dziewczy- 32 na?". Charlotte zobaczyła, jak Lyonel uśmiecha się do niej. Wiedziała, że będzie musiał się ożenić, cho­ ciażby po to, by mieć dziedzica hrabiowskiego tytu­ łu. Ale tak prędko? Gdyby tylko, pomyślała po raz setny, nie pojechała do Haversham House tego pe­ chowego dnia. Gdyby tylko nie znalazła się w sio­ dłami z Dancym. Gdyby tylko dyskutowali o lecze­ niu opuchniętej pęciny Paulsona, gdyby tylko... Charlotte potrząsnęła głową. Miała na tyle uczci­ wości, żeby przyznać, iż pogrążyła się sama. Była chciwa. Chciaia zarówno Lyonela na męża, jak i Dancy'ego na kochanka. Słyszała, że Lyonel wyje­ chał na północ i w pewnym sensie była zadowolona, iż tak mocno położyła go na łopatki. Ale teraz, zale­ dwie dwa miesiące później, był tu, tańczył z oszała­ miającą dziewczyną i bawił się tak, jak gdyby ona, Charlotte, nigdy nie istniała. - Jesteś urodzoną tancerką - Lyonel powiedział, zanim zdążył ocenzurować swój komplement. Diana wyglądała na zbitą z tropu. - Jak pan zauważył wiele razy, jest pan wyśmieni­ tym nauczycielem. - Powinnaś powiedzieć „dziękuję, Lyonelu". - I przybrać moją dziewczęcą pozę, dopełnioną spuszczeniem oczu i małym rumieńcem? - Szybko się uczysz. Teraz chodź, niech cię przed­ stawię kilku odpowiednim dżentelmenom. Zatań­ czysz tylko z tymi, których ja zaaprobuję. I nie więcej niż dwa tańce z jednym, inaczej mogłoby to wywołać niechciane plotki. Wśród nich nie będzie obwiesiów, łowców fortun ani bałamutów. - Nie jestem głupia! - Być może nie, ale jesteś bardzo nieświadoma. Rób tak, jak ci mówię, inaczej zapewne wyjdziesz na zupełną idiotkę. 33

- Nie lubię cię. - Jeżeli dżentelmen popatrzy przesadnie długo na twój biust, nie zatańczysz z nim więcej. - Zatem mam nie tańczyć z tobą walca drugi raz? Lyon uśmiechnął się. - Ponieważ jestem krewnym, twoim jedynym mę­ skim krewnym w Londynie, możesz założyć, że moje zainteresowanie twoim... Cóż, możesz założyć, że moja uwaga ma ojcowskie pobudki. Lyonel przekazał ją lordowi Donnovanowi, mło­ demu człowiekowi o zachwycającym uśmiechu, któ­ ry wydawał się pełen uwielbienia dla nowej twarzy. Diana poczuła, jak budzi się jej pewność siebie, a jej zranione uczucia nieco się podleczyły. - Poradzi sobie świetnie, Łucjo, zobaczysz - po­ wiedział Lyon do swej ciotki. - Donnovan z pewno­ ścią nakarmi ją tyloma komplementami, że dostanie po nich niestrawności. I możesz zapomnieć o wszel­ kich pomysłach wyswatania nas ze sobą. - Tak się z nią drażnisz, że się dziwię, iż jeszcze się do ciebie odzywa. - Diana Savarol, kimkolwiek jest, nie jest uległą gąską. Założę się, że moje drażnienie się ją bawi. Na pewno ze dwa razy odpłaciła mi pięknym za na­ dobne. - Tylko dwa razy? - Doprawdy, Łucjo, zanim ona dorośnie, ja będę zramolałym staruszkiem. Stanął jak wryty, ze wzrokiem utkwionym w Char­ lotte, która śmiała się nieco zbyt przesadnie z czegoś, co powiedział Dancy. Wyglądała aż do bólu pięknie, tak pięknie, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy ujrzał ją w Newmarket, ale tym razem jego serce tylko się ści­ snęło. Dziwne, tylko całował ją powściągliwie, kiedy już byli po zaręczynach. Potem zobaczył ją leżącą 34 na plecach, z zadartą suknią, z odchyloną do tyłu głową, udami owiniętymi wokół... głęboko zaczerp­ nął powietrza. Kobiety, pomyślał. Catą ich zgraję po­ winno się załadować na statek do Konstantynopola. Niechby sobie pałały żądzą w haremie. - Nigdy nie była ciebie warta, mój chłopcze - Łu­ cja odezwała się łagodnie. - Zamykałeś oczy na prawdę, sam wiesz. Skutecznie zastawiła na ciebie sidła, to jej muszę przyznać. Ale to już minęło, i czas, abyś na nowo zaczął żyć. A Diana, Lyonelu, nie jest ani trochę taka jak Charlotte. Jest prostolinijna, jak wiesz. Być może aż nadto. Lyon zaklął pod nosem. - Tam są Brandy i łan. Chyba pójdę z nimi poroz­ mawiać. Łucja westchnęła, patrząc, jak Lyonel kroczy w stronę księcia i księżnej Portmaine. Uśmiechnęła się, stawiając w duchu na to, że Lyonel nawet za mi­ lion lat nie zwróciłby uwagi na obfity biust księżnej. Lyonel, nie mając wyboru w tej kwestii, zaprowa­ dził Łucję i Dianę na kolację. Nie był specjalnie zdzi­ wiony, kiedy dwóch jego przyjaciół, kawalerów, po­ prosiło o zgodę na dołączenie do ich stolika. Do­ strzegł, że Diana bawi się znakomicie, ale prędko przestał słuchać i uczestniczyć w rozmowie. Chciał wyjść; chciał wrócić do Yorkshire. Spędził jakiś czas z Frances i Hawkiem, hrabiną i hrabią Rothermere, dopóki ich wyraźne uwielbienie dla siebie nawzajem nie sprawiło, że poczuł się tak skrępowany i nie­ szczęśliwy, iż nie mógł tego dłużej znieść. Dla Fran­ ces zbliżało się rozwiązanie - to miało być jej drugie dziecko - i myśl o dziecku, które miała urodzić, spra­ wiała mu ból większy niż mógłby sobie wyobrazić po stracie tego, czego tak właściwie nawet nigdy nie miał. Było mu już wystarczająco trudno, kiedy mały 35

Charles, wicehrabia Lindsey, poznał wujka Lyona i stal się jego zagorzałym wielbicielem. Przez krótką chwilę Lyon ujrzał wielką, ciemną dłoń Hawka, deli­ katnie głaszczącą zaokrąglony brzuch Frances. Za­ mrugał, odganiając od siebie ten obraz. Lyonel byl gotów się ożenić, założyć rodzinę, chro­ nić ją i kochać aż po kres swych dni. A potem spotkał Charlotte, tak niewinną, tak nieśmiałą i czarującą. Boże, jakim byl głupcem! Rozsiadł się na krześle, wpatrując posępnie w kieliszek clareta. Podniósł wzrok, usłyszawszy pogodny śmiech Diany, i jego oczy powędrowały ku jej piersiom. Wciągnął powie­ trze. Najszybciej, jak to możliwe, sprawi sobie ko­ chankę. Za długo nie zaznał seksu, to wszystko. Diana zatańczyła swojego drugiego walca z Lyonelem o północy. Była leciutko wstawio­ na szampanem i widziała go jak przez bardzo przy­ jemną mgiełkę. - Dlaczego jesteś taki cichy? - Nie mam nic do powiedzenia. W przeciwień­ stwie do słabszej płci, nie paplam bzdur i nie zanu­ dzam partnerów na śmierć. - Nie jestem słaba. Założę się, że pokazałabym ci, gdzie raki zimują, gdybyśmy mieli się zmierzyć w walce. - Bez wątpienia nieoceniony talent dla damy. Wi­ działem cię, jak tańczyłaś z tym francuskim głup­ kiem, DuPresem. Trzymaj się od niego z daleka, Dia­ no. Leżałabyś z zadartą halką w ciągu pięciu minut. - A ty, jak przypuszczam, jesteś święty? - Nie, mnie po prostu nie interesują niemądre, zbyt hojnie obdarzone przez naturę dziewczęta. A teraz cicho bądź, zgubiłaś rytm. - Przykro mi, że tak bardzo cię zraniła, Lyonelu. - Dosyć tego, Diano. 36 Westchnęła, wiedząc, że gdyby nie była lekko wstawiona, dałaby mu popalić za jego nieuprzej- mość. A przecież tylko starała się być miła. Kiedy ta­ niec dobiegł końca, powiedziała: - Muszę pójść upudrować nos. - Zbyt dużo szampana, hę? - Nie bądź prostacki. To dziwne, pomyślała, pnąc się po schodach, kro­ kiem tylko odrobinę chwiejnym, ale szczęka opadła­ by jej z przerażenia, gdyby którykolwiek z dżentel­ menów, z jakimi rozmawiała lub tańczyła, odezwał się do niej tak jak Lyonel.

Rozdział 3 Kto podgląda przez dziurkę od klucza, temu wy dłubią oko. PRZYSŁOWIE WŁOSKIE - Słyszałam, że ona pochodzi z Indii Zachodnich. - To oczywiste, że pochodzi z jakiegoś okropnego miejsca. Widziałaś jej opaleniznę? - Zastanawiam się, czy to prawda, co mówią... o okropnym prowadzeniu się tak zwanych dam w ta­ kim niecywilizowanym miejscu? - Nie można zapominać, że jest gościem lady Cranston. - Ale jak ona może tak wychodzić na słońce? Mó­ wię ci, jest opalona na brąz! „Och", pomyślała Diana, zatrzymując się przed uchylonymi drzwiami. „Co ja je obchodzę?". Odruchowo dotknęła policzka koniuszkami palców. Nie ma już pudru. Rzeczywiście, jej skóra leciutko lśniła od potu. No tak, Diana zapewne była ciem­ na jak jagoda. Podchodząc bliżej, usłyszała szelest jedwabiu, szmer rozmów, i szybko przeszła przez korytarz. Pięć pań wyłoniło się z gotowalni i udało się w przeciwną stronę, ku schodom. Uspokojona Diana wyprosto­ wała plecy i weszła do środka. 38 Była tam tylko jedna dama; siedziała przed lu­ strem. Miała otwarte usta i opuszką palca pocierała sobie przednie zęby. Diana ukłoniła się jej i poszła dalej, jakby nigdy nic. Wracając, zaskoczona zobaczyła, że dama wciąż tam jest; teraz stalą, tupiąc nogą, i już nie trzymała palca w ustach. - Diana Savarol, jak mniemam. - Cóż, owszem. A pani? - Charlotte Moressey, lady Danvers. Rozumiem, że pani i Lyonel jesteście tak jakby kuzynami. Charlotte! A więc to była młoda dama, która tak boleśnie zraniła serce Lyonela! Diana poczuła falę zazdrości i zdziwiła się. Bez wątpienia musiał to być wpływ szampana. - Tak - powiedziała. - Tak jakby. - Rozumiem też, że lady Cranston ma wprowadzić panią do towarzystwa? Diana dosłyszała nutę niepokoju w głosie Charlot­ te i znów się zdziwiła. - Tak, to prawda. - Nie jest pani nieco za dojrzała jak na swój pierw­ szy sezon? - Zapewne. Mam dziewiętnaście lat, niedługo skończę dwadzieścia. - Och, mój Boże, ja mam dopiero dwadzieścia, ale oczywiście jestem mężatką. - Moje gratulacje. Charlotte zachmurzyła się odrobinę. Czy ta idiot­ ka mówiła z sarkazmem? - Oczywiście wie pani, że lord Saint Leven nie jest w tej chwili zainteresowany damami. - Szczerze w to wątpię. Charlotte zaśmiała się. 39

- Damami, moja droga, damami. Dżentelmeni, jak pani wie, zawsze mają poukrywane drobne mi­ łostki. Poukrywane drobne miłostki? Wielkie nieba, to zabrzmiało tak, jak gdyby Lyonel ukrywał gdzieś ja­ kiś gatunek szkodników. - Proszę skorzystać z mojej rady i unikać tego swo­ jego tak jakby kuzyna. To nie jest miły człowiek. W rzeczy samej, to dlatego zerwałam z nim zaręczy­ ny. Jest bardzo gwałtowny z natury. Naprawdę dość nikczemny, prawdę mówiąc. Nie ufałabym mu na pa­ ni miejscu. - Wydaje się nadzwyczaj dobroduszny - odparła Diana, kłamiąc w żywe oczy. - Dżentelmen w każ­ dym calu. - Uwierz mi, moja droga. - Charlotte poklepała ją po ramieniu i nagle dodała: - Ależ pani jest wielka! Cóż za pech, że dżentelmeni wolą drobniejsze, bar­ dziej subtelnie wyposażone przez naturę damy. Ale oczywiście, jeżeli posiada pani przyzwoity posag, znajdzie się ktoś, kto chętnie przymknie oko na... - Mój nadmiar cali? - Cóż, być może. - A może na dłonie, wielkie jak końskie kopyta? - Pani poczucie humoru jest osobliwe, panno Sa- varol. Zostanie pani uznana za szybką, jeżeli nie po­ hamuje pani swoich opinii. - To nie była opinia, to tylko inna wersja, żeby mo­ gła pani być dokładna w swoich komentarzach. Czy miała pani na myśli „szybka jak koń wyścigowy"? - Nie! Szybka, moja droga, znaczy „zbyt swobod­ na". - Wielkie nieba! Zbyt swobodna, jak za luźny po­ pręg? 40 - Wystarczy tego, panno Savarol! Nie bawi mnie to, zapewniam panią. Pani osobę uważam za nie do zaakceptowania. - Jestem zdruzgotana - odparła Diana, przygląda­ jąc się olśniewającej damie z rosnącą niechęcią. - Oczywiście nie tak, jak gdyby ktoś rzuci! we mnie podkową. - Albo tak jak dżentelmen uczyniłby ze zbyt swo­ bodną dziewczyną. Diana zachichotała. - Tak, Lyonel opowiadał mi o monsieur DuPresie. Był bardzo dosadny wyjaśniając, co ów właśnie dżen­ telmen robił nierozważnym przedstawicielkom na­ szej płci. - Ale pani jest, oczywiście, całkiem dobrze zazna­ jomiona z ludźmi jego pokroju, nieprawdaż? Tam skąd pani pochodzi, nie ma towarzystwa, nie ma cy­ wilizacji, nie ma wyrafinowania, nie ma... - Nie ma niczego. Całkiem trafne. Nie mogę się doczekać, żeby wrócić do ludzi mojego pokroju. A teraz proszę mi wybaczyć. Diana odwróciła się i wyszła z pokoju, wiedząc, że zyskała sobie wroga, i nie przejmując się tym. Odpy­ chająca kobieta! Jeżeli to rzeczywiście ona zerwała z Lyonelem, dlaczego tak się zaniepokoiła, że Dia­ na zaczynała mieć z nim coś wspólnego? Nie miała powodów do zazdrości. W polowie drogi na dół Dia­ na uznała, że Lyonel, pomimo swoich wad - a wyda­ wały się liczne - nie zasłużył sobie na taką kobietę, nawet kiedy był najbardziej nieznośny. Łucja poinformowała niemal nieprzytomną Dia­ nę, że wyjdą o trzeciej nad ranem. Diana czuła się tak, jak gdyby jej stopy miały się rozpaść na kawałki, i powiedziała to. 41

- Radziłaś sobie znakomicie, moje dziecko - od­ parła Łucja. - Być może masz nieco za małe panto­ fle. Zajmiemy się tym rano. - Rano, ciociu? Wątpię, żebym dożyła do rana. Zapewniam cię, że moje stopy nie mają ochoty oglą­ dać dziennego światła. - Czyżbyś nie zamówiła dla niej największych pan­ tofli, Łucjo? - Lyonelu! Licz się ze słowami. - Wybacz, Łucjo. Moje panie, możemy jechać? Teraz to Lyonel milczał podczas drogi powrotnej. Wreszcie Łucja się odezwała: - Mój drogi chłopcze, co się stało? Mam nadzieję, że się nie przemęczyłeś? - Nie - odpowiedział; tym jednym, ostrym słowem nagle obudził Dianę. - Zatem co się z tobą dzieje? Zabrakło ci nieprzy­ jemnych obelg? Twoje buty nie są za małe, prawda? - Nie. Nic mi nie jest. Śpij dalej, Diano. Jestem pewien, że dla nas obojga tak będzie lepiej. - Czy twoja wrażliwość dżentelmena zostanie ura­ żona, jeżeli zdejmę pantofle? - Nie ma potrzeby tego ogłaszać. Po prostu to zrób, a my tylko będziemy mieć nadzieję, że nie masz spoconych stóp. - Lyonelu! - Wybacz, Łucjo. - Westchnął, wsparł głowę na miękkim oparciu i zamknął oczy. - Ponoszą go nerwy - powiedziała Diana na tyle głośno, że jej głos dotarł nie tylko do uszu Lyonela, ale i koni. - Panno... Diano, cicho bądź. - Chcę tylko powiedzieć, że nie czuję się dobrze, kiedy nie jesteś rozmowny, albo raczej, mówiąc ści­ śle, nieznośny. 42 Lyon otworzył jedno oko. - Bardzo proszę. Charlotte, lady Danvers, miała pracowity wieczór obsmarowując twój charakter, two­ ją moralność, czy raczej jej brak, twoje bezczelne wy­ powiedzi i twój brak szacunku dla lepszych od siebie. - Ta wstrętna suk... kobieta! - Jestem tego samego zdania. - Och, mój Boże! Dlaczego ona robi coś takiego, Lyonelu? - Najpierw zadam pytanie Dianie, Łucjo. Czy roz­ mawiałaś z tą damą? Diana poruszyła się nieco zaniepokojona. - Cóż, tak. Czy pamiętasz, jak poszłam upudrować nos? - Pamiętam bardzo dobrze. Wchłonęłaś za dużo szampana i musiałaś... - Lyonelu! - Wybacz mi, Łucjo. - Ona tam była, czekała na mnie. Była imperty- nencka! I muszę dodać, że broniłam waszą lordow- ską mość. Ostrzegła mnie przed twoim nikczemnym charakterem i twoim paskudnym usposobieniem. Lyonel poderwał się, słysząc to. - Co zrobiła? - Ostrzegła mnie przed tobą... - Usłyszałem dobrze za pierwszym razem. No do­ brze, widzisz teraz, Łucjo? Moje towarzyszenie Dia­ nie może tylko popsuć jej szanse, teraz gdy Charlot­ te postanowiła być złośliwa. - Odpłaciłam jej za to jej własną monetą - powie­ działa Diana z wielkim zadowoleniem. - Ona była bardziej bezwzględna. Odpłaciła ci i to z nawiązką. - Cicho, oboje - odezwała się Łucja. - Muszę pomy­ śleć. W pewnym sensie cieszę się, że Charlotte od razu 43

pokazała, na co ją stać. Ja sama, jak wiesz, Lyonelu, także mam swoje wpływy. Nie pozwolę jej na kontynu­ owanie tych jadowitych i jakże nieprawdziwych plotek. To ona stoi na skraju towarzyskiej katastrofy. - Wydaje się, że ona polega na moim honorze dżentelmena, iż jej nie wydam - powiedział Lyonel, a jego głos był równie suchy jak Wyspa Morgana, mały skrawek lądu na Morzu Karaibskim, gdzie nie było w stanie wyrosnąć żadne drzewo ani krzew. - Wydać ją? Co ona zrobiła? Myślałam, że to ona ze­ rwała wasze zaręczyny? Dlaczego powiedziała mi, że... - Cicho bądź, Diano. - Nie, moja droga, to Lyonel je zerwał. Dam tej dzierlatce jasno do zrozumienia, że jeżeli nie powścią­ gnie języka, wszyscy się dowiedzą, dlaczego to zrobił. - Nie, Łucjo. Zabraniam ci. - Dlaczego? - zawołała Diana. - Nie rozumiem cię. Od chwili, kiedy się tylko poznaliśmy, nie robisz nic innego, tylko mnie obrażasz, zaś tę kobietę, któ­ ra wcale nie jest miła, pragniesz chronić. Czy ty na­ dal ją kochasz? Czy to dlatego? Lyonel westchnął. - Łucjo, spróbuj znaleźć jej niemowę na męża. Nie, lepiej niech będzie głuchy. - Tyją nadal kochasz! Jesteś tak słaby i... - No już, moja droga. Nie rozmawiajmy o tym wię­ cej. Ach, nareszcie w domu. - Nareszcie, dobrze powiedziane - odezwał się Lyon. Pomógł Łucji wysiąść z powozu, po czym wycią­ gnął rękę do Diany. - Ach, widzisz, tak się stało - powiedziała Diana, zwlekając - że nie mogę założyć znowu pantofli. Mo­ je stopy są zbyt opuchnięte. 44 Lyon zaklął pod nosem. - Och, chodźże tutaj! Ku jej zaskoczeniu pochwycił ją i w ramionach wy­ niósł z powozu. - Na pewno nadwyrężę sobie przez ciebie kręgo­ słup. Czuł jej ciepło, jej piersi przyciśnięte do swego torsu i dotyk jej ud. Mruknął pod nosem: - Jutro z samego rana to będzie pierwsza rzecz, ja­ ką się zajmę. - Zajmiesz się czym? - zapytała Diana, nieświado­ mie przybliżając do niego twarz. - To nie twoja sprawa. Bądź cicho, bo inaczej mo­ gę cię upuścić. Bóg wie, że na to zasługujesz. - Ech, przedtem nie byłeś przy mnie wcale taki małomówny. Nagle wyszedł z ciebie tchórz? Tak, wy­ daje mi się, że właśnie tak. Sprowokowany, odparł: - Jutro znajdę sobie miłe... towarzystwo. - Ach. Jakąś małą miłostkę? Żeby ją ukrywać? Lyon zatrzymał się gwałtownie na najwyższym stopniu schodów przed domem Łucji i spojrzał na Dianę; ich twarze dzielił tylko cal. - A cóż ty wiesz o takich sprawach? - Twoja bardzo miła Charlotte powiedziała mi, że ty i wszyscy dżentelmeni macie poukrywane takie miłostki. Dla mnie zabrzmiało to dziwacznie, jak gdybyście skrywali szkodniki w domu. Lyonel zaśmiał się; nie mógł się powstrzymać. - Tobie, Diano, powinno się spuścić lanie. - Myślę, że to tobie powinno się spuścić lanie. Charlotte poinformowała mnie, że nie lubisz dam, tyl­ ko te małe miłostki, odkąd ona złamała ci serce. 45

- Jak na kogoś, kto bywa w londyńskich salonach niecały dzień, wykopałaś więcej brudów, niż ja zdo­ łałbym w ciągu roku. - Bzdura. Ona mnie nie lubi i... - I co? Teraz to z ciebie wychodzi tchórz? - Nadal stoisz, Lyonelu, drzwi są otwarte, a tu jest dosyć zimno. No i nadwyrężysz sobie kręgosłup mo­ im ogromnym ciężarem. - Święta prawda. Lyon wreszcie wszedł do domu. Postawił ją na zie­ mi, pozwalając, by ześlizgnęła się wzdłuż jego ciała. Raz jeszcze dostrzegł w jej oczach zdumienie. Jego honor dżentelmena wydawał się chwiać w posadach. - Tak - powiedział twardo sam do siebie. - Jutro. - Westchnął. - Jesteś nudna, Diano. Idź do łóżka. Wymocz stopy. Wyskocz z sukni. Po prostu się oddal. - Pan, proszę pana, jest nudziarzem, gburem, ka­ leczy pan Shakespeare'a i jawny z pana hulaka... - Hulaka! Na pewno Charlotte nie posunęła się aż tak daleko? - Cóż, nie. Usłyszałam to śliczne słowo i chciałam go użyć. Dałeś mi okazję, więc nie mogłam pozwolić, by się zmarnowała, prawda? - Nie, oczywiście, że nie. Dobranoc. Poklepał ją po policzku, odwrócił się i wyszedł. Z cienia wyłonił się Didier. - Dobranoc, Didier. - Dobranoc panience. Diana poczuła ulgę, że nie skomentował widoku jej stóp w samych pończochach i pantofli, które trzy­ mała w prawej ręce, dyndających na wstążkach. Czy widział, jak Lyonel ją niósł? Kiedy jakieś pół godziny później Diana zagrzeby- wała się w pościeli, przyszło jej do głowy, że Lyonel mówił o towarzyszce w chwili, kiedy ją trzymał w ra- 46 mionach. Zapewne nie było w tym nic więcej jak tyl­ ko zainteresowanie wywołane bliskością biustu - po­ myślała z przygnębieniem Diana. Przytknęła palce do piersi, zastanawiając się, dlaczego dżentelmeni tak bardzo się nimi intereso­ wali. Tylko dlatego, że były nabrzmiałe tak jak jej stopy... pomijając fakt, że przez caty czas się wyróż­ niała. Bądź co bądź, jej niania, czarna jak noc Di- do, powiedziała jej całkiem dobitnie, kiedy Dia­ na miała czternaście lat, że „melony to nie dla by­ le kogo". Nagle ogarnęła Dianę tak silna tęsknota za do­ mem, że musiała stłumić łkanie. Chciała, żeby Di- do przyjechała z nią do Anglii, ale ojciec stanowczo się temu sprzeciwił. - Nie, kochanie, w tej chwili w Anglii panuje zbyt wielka niechęć do niewolnictwa. Ludzie po prostu by nie zrozumieli. W tej kwestii musisz mi zaufać. I tak pojechała do Anglii w towarzystwie obcych - angielskiego plantatora i jego rodziny z St. Thomas. Musiała opuścić swego ojca, nadzorcę Graingera, swoją klacz Tanis, i Dido... Jej myśli plątały się coraz bardziej, w miarę jak zmęczenie brało górę. Zanim zmorzył ją sen, ostatnia myśl powędrowała do Lyone- la, jej „tak jakby kuzyna", który niósł ją i trzymał tak blisko siebie, i sprawił, że poczuła się bardzo dziwnie. Lyonel znalazł sobie małą miłostkę już następne­ go wieczoru, kiedy odwiedził teatr. Miała na imię Lois i nie zdradzała francuskiego akcentu, za co Lyonel był niesłychanie wdzięczny. Pochodziła z Bir­ mingham, była świeża, całkiem ładna w swojej obfi­ tości kształtów, no i oczywiście nie posiadała środ- 47

ków, by samodzielnie się utrzymać. Lyonel zignoro­ wał trzy zaproszenia, z których każde było bardziej naglące niż to ostatnie od Łucji, i wziął Lois w obro­ ty, aż wreszcie powiedziała cicho, z trudem łapiąc oddech: - Wystarczy, mój panie, błagam. Poczuł się jak zwierzę w rui. Lois przesunęła palcami po jego pięknej twarzy. - Długo bez kobiety, mój panie? - Piekielnie długo - powiedział i odsunął się od niej. - Wybacz mi, Lois. Nie będę cię tak więcej wykorzystywać. - Zaczął się ubierać, po czym odwró­ cił się, by na nią popatrzeć. Uświadomił sobie, że jeszcze jednym powodem, dla którego ją wybrał, by­ ła wielkość jej piersi. Były ogromne i krągłe, o wiel­ kich i ciemnych sutkach. Lyonel przełknął ślinę; wie­ dział, że jest głupcem, ale nie przyznałby się do tego nawet przed samym sobą. Lois przypatrywała mu się, kiedy ubierał się przed kominkiem. Byl wspaniałym mężczyzną; wie­ działa z doświadczenia, że będzie ją dobrze trakto­ wał. Nie kryła się w nim żadna perwersja, a tylko ol­ brzymi głód. Tak, Lois była bardzo zadowolona. Opuścił ją wreszcie, by mogła się zająć polecenia­ mi dla pokojówki i kucharki. Jej małe mieszkanko mieściło się w pobliżu Curzon Street. Wychodząc, Lyonel dyskretnie zostawił jej na toaletce pięćdzie­ siąt funtów. Kiedy wróci! do londyńskiej rezydencji Saint Le- venów przy Portsmouth Square, do monstrum zbu­ dowanego przez jego dziadka, czekało już na niego kolejne wezwanie. Zbyt zmęczony na cokolwiek wię­ cej niż kiwnięcie głową, powiedział służącemu Ken- worthy'emu, by poinformował lady Łucję, że nęka go febra. 48 Kenworthy, drobny, łysy mężczyzna w średnim wie­ ku, wielce zdolny i lojalny służący, skinął tylko głową. * - Febra! - mruknęła Łucja, wpatrując się badaw­ czo w kamienną twarz lokaja. - To nonsens, i ty do­ brze o tym wiesz! A teraz powiedz mi, co zatrzymu­ je twojego pana, Kenworthy. - Febra - powtórzył niewzruszony lokaj. - Jego lordowska mość uda się do pani z wizytą, gdy tylko opuści łóżko. - Brednie! Kiedy Didier usunął Kenworthy'ego sprzed do­ stojnego oblicza lady Cranston, Diana prychnęla. - Absurd! On symuluje chorobę, a ja nie dbam o to. Nie potrzebujemy go, ciociu. Niech sam się troszczy o ohydne plotki Charlotty! Niech... - Cicho, moja droga. Potrzebujemy go, a przynaj­ mniej potrzebujemy jego asysty i jego zachwycającej arogancji. Sądzę jednak, że sam przyjdzie, kiedy bę­ dzie gotowy. Diana omal nie odkryła prawdy tego popołudnia, kiedy trzy stare serdeczne przyjaciółki Łucji bez koń­ ca popijały herbatkę w salonie, odsądzając młodsze pokolenie od czci i wiary. - No i oczywiście, kiedy usłyszałam, co robi twój drogi lord Saint Leven, Łucjo, wiedziałam, że na­ tychmiast muszę ci powiedzieć. Na pozór powściągliwa dama była onieśmielającą, kościstą smoczycą z grubymi siwymi lokami i umy­ słem równie lotnym, co kawał ołowiu. Diana, odesłana, zanim padły te interesujące wy­ znania, czekała tuż przy drzwiach salonu, zamienia­ jąc się w słuch. 49

Łucja, która nie słyszała na temat Lyonela nic in­ nego niż wieść o jego febrze, rozsiadła się, chętna by uzyskać informację choćby nawet od odpychającej Agathy Damson. - ... i tak moja pokojówka usłyszała od siostrzeni­ cy swojej kuzynki, którą lord Saint Leven wynajął, żeby usługiwała jego, ach... - Czy mogę panience czymś służyć? Diana mogłaby splunąć z irytacji, ale posłała Didiero- wi wymuszony uśmiech. Popatrzyła mu prosto w oczy. - Przyłapałeś mnie, Didier, ale widzisz, one roz­ mawiają o Lyonelu, a ja chcę wiedzieć, co się dzieje. - Panienka jest młodą damą - Didier stwierdził srogim tonem arcybiskupa. - Ty wiesz i nie powiesz mi. - Zgadza się, panienko. - Jesteś bardzo niesprawiedliwy, Didier. - Tak, panienko. Czy zechce się panienka napić herbaty? - Nie. Muszę odkryć to sama, czyż nie? Didier zbladł i Diana uśmiechnęła się. - Porozmawiam z moją panią - powiedział Didier. - Najlepiej by było, gdyby panienka udała się do swojego pokoju. Oczy Diany zalśniły. - Wręcz przeciwnie - powiedziała. - Myślę, że udam się na spacer. To zabrzmiało dość niegroźnie i Didier odprężył się, przynajmniej odrobinę. - Sprowadzę Jamisona, panienko. On będzie pa­ nience towarzyszył. Do parku, jak sądzę. Tak, tak bę­ dzie dobrze. Diana nie wyprowadziła go z błędu. Jamison, drugi lokaj o błyszczących niebieskich oczach i szerokim uśmiechu, byt zadowolony z towa- 50 rzyszenia młodej pannie Savarol. Diana zaś plano­ wała, jak by się go pozbyć. Okazało się to niewykonalnym zadaniem. Jamison otrzymał bardzo jasne rozkazy od Didiera. A rozka­ zów od starego mnicha trzymał się co do joty. - Myślę, że powinno mi się spodobać Portsmouth Sąuare, Jamison. - To niezłe miejsce, panienko. - Doskonale. Sprowadź dla nas dwukółkę. Jamison, niestety, nie wiedział nic o siedzibie lor­ da Saint Leven. Bardzo ochoczo podążył za panną Savarol do jaskini lwa. Kenworthy'ego akurat nie było w domu, kiedy Diana energicznie zakołatała mosiężną koiatką do drzwi rezydencji Saint Leven. Titwiller nie mógł się równać z Didierem. Wybału­ szył oczy, zająknął się i zmieszany ugiął wobec sta­ nowczego żądania Diany, by natychmiast zobaczyć się z kuzynem. - Powiedz mu - dodała Diana przemądrzale - że to sprawa najwyższej wagi i że jeżeli nie będzie go tu­ taj za dziesięć minut, sama go sprowadzę. Jamison wytrzeszczył oczy. Z łatwością mógł wy­ obrazić sobie reakcję Didiera, kiedy usłyszy o tej eskapadzie. Niemal jęknął na głos, doskonale wie­ dząc, że posłaniec przynoszący złe wieści zwykle ma pecha - obrywa za nie po głowie. Titwiller stracił resztki pewności siebie, jakie mu jeszcze zostały, i ruszył po dwa stopnie naraz. - Co, u diabła! - To panna Diana Savarol chce się z panem zoba­ czyć, wasza mość. Powiedziała mi, proszę pana, że to sprawa najwyższej wagi. Lyon był wyczerpany syceniem swoich zmysłów. Zaklął długo i soczyście. 51

- Sprowadź Kenworthy'ego. On się jej pozbędzie. - Kenworthy'ego nie ma w tej chwili, proszę pana. Ona mi powiedziała, proszę pana, że, hm, wejdzie tu na górę, żeby pana sprowadzić, jeżeli pan odmówi. Lyon wreszcie zareagował na żałosne błaganie w głosie Titwillera i na groźbę Diany, w którą nie wątpił ani przez dziesięć sekund. Zaklął raz jeszcze i odrzucił nakrycie. Diana szykowała się już, by postawić stopę na pierwszym stopniu, kiedy Lyon pojawił się na pół- piętrze. - Ani się waż! - Cóż, z pewnością się nie spieszyłeś! - Jedyny powód, dla którego schodzę na dół, to ten, żeby cię wytargać za ucho! - Ha! Cierpisz na febrę! Co z tobą? Nie obchodzi cię, że Charlotte... - Milcz! - Wziął ją za ramię i niezbyt delikatnie zaciągną! do biblioteki. - Bardzo ładnie - powiedziała Diana, rozglądając się. - Założę się, że nie przeczytałeś ani ćwierci tych wszystkich książek. - Cóż, to byś się pomyliła. Diano, co ty, u diabła, robisz? To mieszkanie dżentelmena, mieszkanie ka­ walera, jak dobrze wiesz, i jest to ogromnie niesto­ sowne... - Wyglądasz okropnie. Nie spałeś? Czy ty napraw­ dę jesteś chory? - Dziękuję, nie, i jeszcze raz nie. - A więc co... Lyonel odwrócił się do niej plecami i nalał sobie kieliszek brandy wziętej z barku. Wlał ją w siebie hau­ stem, wziął głęboki oddech i odwrócił się do Diany. - No siadaj. Masz dziesięć minut, a potem wycho­ dzisz. 52 - Jaki wspaniałomyślny gospodarz - odparła i usa­ dowiła się w skórzanym fotelu. Lyon ledwie rzuci! na nią okiem; na jego twarzy malowała się irytacja i długie cierpienie. - Musisz przyjść w odwiedziny do Łucji. Charlotte rozsiała więcej jadu i Łucja bardzo pragnie, żebyś jej pomógł. - Przyjdę dziś wieczorem. Wydaje mi się, że Łucja mówiła, iż zdobyła vouchery do Almacka. Będę wam towarzyszył. Coś jeszcze? - Chcę wiedzieć, co jest z tobą nie w porządku. Dlaczego nie przychodziłeś? - Byłem zajęty. - Czym, na miłość boską? Ach, bywaniem w jaski­ ni hazardu, prawda? Przegrałeś fortunę? Czy teraz strzelisz sobie w leb? Lyon westchnął i przeczesał ręką i tak już zmierz­ wione włosy. - Aż się boję spytać, gdzieżeś ty usłyszała takie wy­ rażenie? - Jaskinia hazardu? Usłyszałam, jak Jamison... to drugi lokaj, który tu ze mną przyszedł... rozmawiał ze stangretem ciotki Łucji. - Głupie pytanie. Nie, nie byłem w jaskini hazar­ du. - A zatem gdzie byłeś? - Do licha, to nie twoja sprawa, Diano. - Ach, wiem. Chowałeś się przed swoją najdroższą Charlotte! Jej ton byl tak obraźliwy, tak nieprzyjemny, że Lyon zapomniał, iż to młoda dama, i prawie wrza­ snął: - Byłem z moją nową kochanką, i do diabła z two­ ją impertynencją! - Kiedy tylko padły te słowa, za­ klął. 53