mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Coulter Catherine - Panna młoda 1 - Mloda pani Sherbrook

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Coulter Catherine - Panna młoda 1 - Mloda pani Sherbrook.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 32 osób, 26 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 143 stron)

R O Z D Z I A Ł 1 Northcliffe Hall, niedaleko New Romney w Anglii Maj 1803r. - Widziałam ją dziś w nocy! Ducha Dziewicy! - Sinjun, naprawdę? Przysięgniesz, że widziałaś ducha? Po dwóch pełnych grozy westchnięciach nastąpiły ner­ wowe okrzyki przestrachu i zarazem podniecenia. - Tak, to na pewno była ona. - Powiedziała ci, że jest dziewicą? Mówiła coś? Nie bałaś się? Była cała biała? Jęczała? Wyglądała bardziej jak żywa czy jak umarła? Głosy coraz bardziej cichły, oddalając się od drzwi, ale wciąż jeszcze słyszał westchnienia i chichoty. Douglas Sherbrooke, hrabia Northcliffe, dokładnie za­ mknął drzwi i podszedł do biurka. Przeklęty duch! Czy Sherbrooke'owie mają po wieczne czasy znosić te niepraw­ dopodobne bajdy o nieszczęsnej młodej lady? Rzucił okiem na starannie ułożone papiery, westchnął, usiadł i popatrzył przed siebie. Zmarszczył brwi. Ostatnimi czasy często marszczył brwi. Nie dawali mu spokoju, ani na dzień, ani na godzinę. Każ­ dego dnia znosił istne gradobicie grzecznych, ale upartych wariacji na wciąż ten sam, nudny temat. Musi wziąć sobie żonę i spłodzić hrabiowskiego dziedzica. Jest coraz starszy, jego męskość słabnie z minuty na minutę, a on tymczasem trwoni bezcenne nasienie, z którego mają się przecież zro- 5

dzić przyszli Sherbrooke'owie. Winien w prawowitym związku obdarzać nim swą żonę, a nie rozrzucać po śmiet­ nikach świata, przed czym przestrzega Biblia. Na świętego Michała skończy trzydzieści lat, przypo­ minali wujowie i ciotki, kuzyni i podstarzali domownicy, którzy znali go od chwili, gdy drąc się wniebogłosy wyszedł z łona matki. Przyjaciele-prześmiewcy, kiedy już raz uczepili się tego tematu, nie przestawali wygła­ szać swoich impertynencji. Marszczył wtedy brwi, tak jak teraz, i mówił, że skończy trzydzieści lat na przy­ szłego, nie na tego świętego Michała. W tym roku bę­ dzie miałdopiero dwudzieste dziewiąt urodziny, a teraz ma dwadzieścia osiem lat. Na litość boską, przecież do­ piero maj, do września daleko. Właściwie to niedawno zaczął dwudziesty ósmy rok, przyzwyczaja się do tego, że już nie ma lat dwudziestu siedmiu. Cóż to znowu za „poważny wiek"! Hrabia spojrzał na stojący na kominku pozłacany zegar z brązu. Gdzie się podziewa Ryder? Niech go szlag, prze­ cież braciszek wie, że spotykają się w pierwszy wtorek każdego kwartału w tym właśnie pokoju w Northcliffe Hall, dokładnie o trzeciej. Fakt, że hrabia zapoczątkował te kwar­ talne spotkania dopiero po wystąpieniu z armii przed dzie­ więcioma miesiącami, wkrótce po podpisaniu pokoju w Amiens, nie usprawiedliwiał spóźnienia Rydera na trze­ cie z kolei spotkanie. Należała mu się nagana, niezależnie od tego, że Leslie Danvers, służący Douglasa, młodzian pilny, acz o irytującej pamięci, przypominał swemu panu o spotkaniu zaledwie godzinę wcześniej. Hrabia zapomniał o gniewie na widok wpadającego do pokoju Rydera, przewianego wiatrem, pachnącego skórą, koniem i morzem, pełnego życia młodzieńca szczerzącego białe zęby. Prawie się nie spóźnił, było dopiero pięć po trzeciej. Ryder również zbliżał się do „poważnego wieku" - miał już prawie dwadzieścia sześć lat. Powinni się trzymać razem. - Boże, Douglas, co za piękny dzień! Jeździłem z Dorot­ hy po klifach, co za uczucie! Mówię ci! - Ryder usiadł, 6 skrzyżował obleczone w skórę nogi i błysnął białymi zęba­ mi w uśmiechu. Douglas huśtał nogą. - Udało ci się utrzymać na koniu? Ryder uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale w jego oczach czaiło się coś niewyraźnego. Miał wygląd człowieka nasy­ conego, wygląd, do jakiego hrabia zaczynał się powoli przyzwyczajać i dlatego westchnął. - No cóż - po chwili ciszy odezwał się Ryder - jeżeli upierasz się na te kwartalne spotkania, muszę się do nich przygotowywać. - Ale Dorothy Blalock? - To cieplutka, słodko pachnąca wdówka, braciszku. W dodatku wie, jak zadowolić mężczyznę, dobrze wie. I nie wpadnie. Moja Dorotka jest na to za sprytna. - Przyznaję, dobrze siedzi na koniu - stwierdził Douglas. - Och, jest jeszcze kilka rzeczy, na których dobrze sie­ dzi. Douglas z całej siły powstrzymywał się od uśmiechu. Był przecież hrabią, głową potężnego rodu Sherbrooke'ow. Nawet teraz, pomimo całego sprytu Dorothy, mógł gdzieś rosnąć kolejny Sherbrooke. - Przejdźmy do następnych punktów - powiedział, ale Ryder nie dał się zwieść. Zauważył grymas brata i roze­ śmiał się. - Przejdźmy. - Wstał i nalał sobie brandy. Podniósł ka­ rafkę w stronę brata. - Nie, dziękuję.- Douglas wpatrywał w leżącą przed nim kartkę. - Jeśli chodzi o stan na ten kwartał, masz czterech zdrowych synów i cztery zdrowe córki. W zimie zmarł biedny Danielek. Noga Amy chyba nie ucierpiała po upad­ ku. Czy to wszystko? - W sierpniu urodzi mi się kolejne dziecko. Matka jest zdrowa i silna. Douglas westchnął. - Doskonale, jak się nazywa? - Zapi­ sał i podniósł głowę. - Teraz już wszystko? Ryder spochmurniał i dopił resztę brandy. - Nie, w ze­ szłym tygodniu Benny zmarł na zimnicę. 7

- Nic nie mówiłeś. Ryder wzruszył ramionami. - Nie miał jeszcze roku, ale był taki mądry. Wiedziałem, że jesteś zajęty. Wybrałeś się w podróż do Londynu, do Ministerstwa Wojny. Pogrzeb był cichy, tak życzyła sobie jego matka. - To przykre - powtórzył Douglas i zmarszczył brwi. Ryder nie lubił, kiedy brat marszczył brwi. - Ale jeżeli dziecko ma się urodzić w sierpniu, dlaczego mi nie powie­ działeś ostatnim razem? Odpowiedź była prosta. - Jego matka mi nie powiedzia­ ła. Bała się, że nie zechcę już z nią spać. - Przerwał i przez wykuszowe okno patrzył na wschodni trawnik. - Głupia dziewka. Nie domyśliłbym się, chociaż powinienem był się domyślać. Jest już bardzo gruba, może nawet będzie miała bliźniaki. - Odwrócił się od okna i pociągnął z butelki. - Zapomniałem o Nancy. Douglas odłożył kartkę. - Jakiej Nancy? - Nancy Arbuckle, córce sukiennika z Rye. Spodzie­ wa się chyba w listopadzie. Bardzo płakała, ale po­ wiedziałem jej, że nie musi się martwić. Sherbroo- ke'owie zawsze dbają o swoje potomstwo. Może nawet wyjdzie za kapitana statku. Nie przeszkadza mu, że jest w ciąży z innym. - No proszę - Douglas wziął nową kartkę i uniósł głowę - utrzymujesz siedmioro dzieci i ich matki i za­ płodniłeś kolejne dwie kobiety, które mają urodzić jeszcze w tym roku. - Chyba to tak będzie. Z tym że mogą być bliźniaki, a Nancy może wyjdzie za kapitana. - Nie potrafisz utrzymać ptaszka w spodniach? - Nie bardziej niż ty. - Doskonale, ale wychodź z kobiety, zanim wstrzyk­ niesz jej nasienie. O dziwo Ryder się spłonił. - Nie panuję nad sobą. To żadne usprawiedliwienie, ale jak raz już tam wejdę, to nie mogę wyjść. - Patrzył na brata spode łba. - Nie jestem taką cholerną oziębłą rybą jak ty. Ty wyszedłbyś nawet z anioła. Zawsze tak trzeźwo myślisz, nic cię nie wytrąca z równo­ wagi? Nie chcesz czasami po prostu walić i nie myśleć o konsekwencjach? - Nie. Ryder westchnął. - No cóż, ja nie jestem aż tak zdyscyp­ linowany. Nadal masz tylko dwójkę? - Nie. Mały zmarł, kiedy byłem w Londynie. Została tylko Cynthia, słodka mała, ma już cztery latka. - Przykro mi. - To była tylko kwestia czasu. Lekarze wciąż to powta­ rzali. Pojechałem do Londynu nie tylko po to, żeby spotkać się z lordem Averym w Ministerstwie Wojny, ale żeby zobaczyć się z Elizabeth. Pisała o dziecku. Miał zbyt małe płuca. - Douglas wydarł czystą kartkę papieru i po­ prawiał liczby. - Drogo nas kosztuje twoja żądza - powie­ dział - bardzo drogo. - Dajże spokój. Jesteś pioruńsko bogaty, ja też. Nasz stryjeczny dziad Brandon byłby zadowolony, że to, co po nim dostałem, spożytkowuję w tak zacny sposób. Miał osiemdziesiątkę i jeszcze mu się chciało, przynajmniej tak mi mówił. Wychwalał się pod niebiosa. - Ciągle powtarzasz, że odpowiadamy za swoje bękarty, i zgadzam się z tobą. Zgadzam się także, żeby wszystkie spisywać, dzięki czemu o żadnym nie zapomnimy. Byłby z ciebie świetny generał! Szkoda, że musiałeś sprzedać pa­ tent w randze majora. Ryder śmiał się po cichu, kiedy drzwi pokoju otworzyły się. Podniósł głowę i zobaczył nieśmiało wchodzącego naj­ młodszego z braci. - A niech mnie, jeśli to nie Tysen! Wejdź braciszku, prawie kończymy spotkanie. Douglas już powiedział, że ptaszek wierci mi dziury w kieszeni. Właśnie kończy ob­ liczenia, ale niewielkie to liczby, zwłaszcza jak człowiek weźmie sobie do serca, że ma iść i rozmnażać się. - Jakie spotkanie? - zapytał Tysen Sherbrooke, wchodząc do pokoju. - Jakie obliczenia? Co znowu za ptaszek? Ryder rzucił okiem na Douglasa, a ten wzruszył tylko ramionami i usiadł z rękami skrzyżowanymi na piersiach.

Ktoś, kto nie znał go tak dobrze jak brat, mógłby pomyśleć, że jest zdenerwowany, a nie rozbawiony. - Bracie - zwrócił się do niego - Tysen chce zostać pastorem. Musi rozumieć męskie słabości, czyli nie owija­ jąc w bawełnę, żądzę. Tysenie, to nasze kwartalne spot­ kanie mające na celu ustalenie dokładnej liczby bękartów Sherbrooke'ow. Tysen gapił się na nich przez chwilę, po czym zwrócił błędny wzrok na Douglasa. - Waszych czego? - Słyszałeś - powiedział Ryder. - Masz już prawie dwadzieścia jeden lat. Czas, żebyś zaczął przychodzić na nasze spotkania. Co o tym sądzisz, Douglasie? Nie chcemy przecież mieć gdzieś nieznanych bękartów, czyż nie? Po­ myśl o naszej reputacji. I jak chłopcze, zapłodniłeś którąś z miejscowych? Tysen wyglądał jak tknięty apopleksją. - Oczywiście że nie! Nie mógłbym zrobić czegoś tak niecnego! Będę pas­ torem, Bożym człowiekiem, pasterzem wiodącym bogoboj­ ną trzódkę i... Ryder wywrócił oczami. - Przestań, proszę! Aż się wierzyć nie chce, że Sherbrooke może coś takie­ go mówić i jeszcze w to wierzyć. Rzygać się chce. Co za szkoda, że jesteś taki, na jakiego wyglądasz, ale nie wolno tracić nadziei, zwłaszcza jak się jest optymistą. - Czy wszyscy optymiści są tacy pożądliwi? - krzyknął na cały pokój Douglas. Ryder roześmiał się, a Tysen stał oniemiały. Wiedział, że jego bracia to ludzie światowi, że robią rzeczy, o jakich on boi się nawet myśleć, ale cóż to za żarty? Spotkanie w celu policzenia bękartów? Z kroplami potu na czole zaczął się wycofywać w stronę drzwi. - Uśmiechnij się chociaż - powiedział Douglas. - Pastor też może mieć poczucie humoru. - Och tak - wykrztusił Tysen - mogę się uśmiechnąć... oczywiście... ale... - Dokończże - ton Rydera zdradzał lekceważenie. - Nie dokończyłeś żadnego zdania. Powtarzasz się. - No cóż, człowiek Boży może kochać na różne spo­ soby. Ja też mogę kochać damę, i w rzeczy samej ko­ cham. - Jezu! - Ryder odwrócił się rozbawiony. - Napijesz się brandy Douglas? - Niedobrze mi się robi - odpowiedział Douglas - i pe­ wnie nie utrzymałbym tej brandy, więc nie. - Zrobiło mu się trochę żal Tysena, stojącego tak z płonącymi cze­ rwienią policzkami. - Co to za dzierlatka? Wybranka przy­ szłego pastora to na pewno nie żadna aktoreczka ani panna sklepowa? - Nie - mówił Tysen w zachwycie zgoła nie pastorskim. - Nazywa się Melinda Beatrice Hardesty i jest córką Sir Thomasa Hardesty. Ryder zaklął. - Znam tę dziewuchę. Jest głupia, wdzię­ czy się, zachowuje jakby była Bóg wie kim i nie ma piersi. Ma za to wodniste oczy, kościste łokcie i dwa imiona. To już przekracza ludzkie pojęcie, dwa imiona! I jej rodzice używają obydwu! - Będzie doskonałą żoną człowieka Bożego! - Tysen byłby dalej bronił swej bogini, ale przerwał widząc, że Douglas podnosi się z fotela. Impertynencje Rydera poszły w niepamięć wobec wyrazu twarzy najstarszego z braci, niepokojąco podobnego do wyrazu twarzy ich nieżyjącego ojca. Tysen zaczął się wycofywać, powolutku, powolutku, aż poczuł za plecami zamknięte drzwi. Douglas starał się mówić bardzo łagodnie. - Powiadasz, że w wieku dwudziestu lat zdecydowałeś, że kochasz dzie­ wczynę równą ci urodzeniem i majątkiem? Mówimy o ro­ dzinie Hardesty z Blaston, tak? - Tak - odpowiedział Tysen - Mam prawie dwadzieścia jeden. - Młody głupek. - Ryder beznamiętnie strzepnął kurz z rękawa. - Za miesiąc mu przejdzie. Pamiętasz, Douglas, jak wydawało ci się, że chcesz córkę tego diuka? Kiedy to mogło być? Jakieś trzy lata temu kochałeś się w niej po uszy. Byłeś w domu, bo ranili cię w ramię. Jak miała na imię? Melisanda? Tak...

Douglas machnął ręką, żeby go uciszyć. - Rozmawiałeś z Sir Thomasem? - zwrócił się do najmłodszego brata. - Oczywiście że nie - odpowiedział Tysen. - Ty jesteś głową rodziny. _ . " - Pamiętaj o tym. Obiecaj mi, że nie będziesz się oświa­ dczał tylko dlatego, że się do ciebie uśmiecha czy pokazuje kawałek nogi. Dziewczęta rodzą się i od razu wiedzą, jak usidlić niczego nieświadomych mężczyzn, dlatego musisz uważać. Zgoda? Tysen pokiwał głową. - Ale nie Melinda Beatrice - do­ dał szybko. - Ona jest miła i szczera, ma w sobie słodycz i dobroć, będzie pasterką mojej trzódki, towarzyszką życia. Ona nigdy... - Przerwał widząc, że bracia za chwilę wy­ buchną niepohamowanym śmiechem. Zacisnął usta, zmar­ szczył brwi i stał sztywno jak kołek - Właściwie nie po to tu przyszedłem. Są tu ciocia Mildred i wuj Albert i pragną z tobą mówić. - A! Kazanie. Pewnie przekupiłeś służącą, żeby pójść mnie szukać i uciec przed ich sokolim wzrokiem? - Tak - Tysen czekał, aż Douglas przestanie się zżymać. - Tak, masz rację co do ich wizyty - zaczął z namasz­ czeniem. - Słyszałem, jak mówili o najstarszej córce mar­ kizy Dacre, Juliette, diamencie pierwszej próby, jak się wy­ raziła ciocia Mildred, akurat dla ciebie. Douglas milczał jak grób. - Daj ci Boże sto lat życia! - krzyknął Ryder. - Szanuję cię i niebu jestem wdzięczny, że to ty jesteś czwartym hrabią Northcliffe, szóstym wicehrabią Hammersmith, dziewiątym baronem Sanderleigh i celem ich wszystkich ataków! - Ja także cię szanuję, Douglasie - dodał Tysen. - Jesteś doskonałym hrabią, wicehrabią i baronem. Wuj Albert i ciocia Mildred z pewnością mają takie samo zdanie. Cała rodzina czeka, aż się ożenisz i... - Boże, ty też! Nie ma dla mnie nadziei. - Douglas podniósł się z krzesła. - Tysenie, twa wdzięczność mnie ocali. Módl się za mnie, braciszku. Ryder, spotkanie zostało odroczone. Będę chyba musiał zamienić słówko z Tinke- rem, żeby dobrze zaszył ci rozporek. 12 - Biedny Tinker będzie przerażony. - Cóż, wolę nie prosić o to żadnej ze służących, mijało­ by się to z celem. Założę się, że gdyby to była któraś z mło­ dszych, złamałbyś naszą umowę. - Biedny Douglas - powiedział za nim Ryder. - O jakiej umowie on mówił? - zainteresował się Tysen. - Przyrzekliśmy sobie kiedyś, że nie dotkniemy żadnej z naszych służących. Jak się już odkochasz i zaczniesz zno­ wu myśleć, przyrzekniesz to samo. Tysen postanowił nie sprzeczać się z bratem. Był ponad to - on, przyszły pastor, którego myśli i czyny z ducha są, a nie z ciała. Zresztą, o ile pamiętał, nigdy nie udało mu się wygrać z braćmi, dlatego powiedział tylko: - Ta dziew­ czyna jest pewnie niebrzydka. - Wszystkie są śliczne ze spódnicą na głowie - powie­ dział na odchodnym Ryder. Na hiszpańskim stole z ciemnego mahoniu leżała Sinjun. Skrzyżowała ramiona i obojętnie pogwizdywała z cicha. Przestała, kiedy zobaczyła, że Ryder ją widzi, i spytała głosem pozbawionym emocji: - I jak się udało spotkanie? - Trzymaj język za zębami, mała. - To prawda, jestem młoda, ale nie głupia. - Dosyć. - Jak się mają twoje ukochane maleństwa? - Bardzo dobrze, dziękuję. - Milczę jak grób. - Uśmiechnęła się, pocałowała go i pobiegła w stronę kuchni, gwiżdżąc jak chłopak. R O Z D Z I A Ł Hrabia tym razem nie bez powodu marszczył brwi. De­ nerwował się, bo wewnętrzne przeczucie mówiło mu, że coś się wydarzy, coś, co mu się spodoba. Nienawidził ta­ kich odczuć, sprawiały, że czuł się bezbronny. Nie mógł ich 2 13

jednak ignorować. Rząd był w rozsypce, a przeklęty głu­ piec Addington ze strachu trząsł się jak galareta - pewnie stąd to drapanie w trzewiach, nic innego jak obawa przed Napoleonem. Bał się inwazji jak wszyscy Anglicy z południowego wy­ brzeża, chociaż wiedział, że jest mało prawdopodobna - Anglia panowała nad Kanałem. Jednak tylko głupiec nie doceniałby geniuszu militarnego Napoleona i jego żelaznej woli zniszczenia wszystkiego, co angielskie. Zeskoczył z grzbietu Gartha, swego ogiera, i poszedł w stronę klifu. Spienione, białe fale z łoskotem rozbijały się o skały. Wciągnął do płuc słone powietrze, poczuł na twarzy wilgotne, siekące kropelki. Ostre podmuchy wiatru targały mu włosy, sprawiały, że do oczu na­ pływały łzy. Dzień był szary i pochmurny. Nawet wytę­ żając wzrok nie mógł dostrzec Francji. Przy dobrej pogodzie widział stąd Boulogne i niewyraźną linię wybrzeża w okolicach Calais. Zmrużył oczy i wpatrywał się w szarość. Chmury przepływały jedna za drugą, ale nie przerzedzały się, było ich coraz więcej. Nie odwrócił się, kiedy usłyszał, że ktoś nadjeżdża i zatrzymuje konia tuż przy nim. - Wiedziałam, że tu jesteś. To twoja świątynia dumania. Odwrócił się i uśmiechnął do młodszej siostry siedzącej okrakiem na Fanny, swojej klaczce. - Chyba będę musiał porzucić utarte ścieżki. Nie widziałem cię na śniadaniu ani na obiedzie. Kara za jakieś przewinienie? - Och nie, straciłam poczucie czasu. Czytałam. - Urwa­ ła, lekko ześliznęła się z siodła i podeszła do niego - wyso­ ka, szczupła dziewczyna o długich nogach i nieokiełzna­ nych blond włosach, otaczających jej głowę gęstwiną lo­ ków. Rano włosy te z pewnością przytrzymywała wstążka, ale teraz dawno nie było już po niej śladu. Miała mocno niebieskie oczy, tak przejrzyste jak dzień był szary, oczy, z których wyzierało poczucie humoru i żywa inteligencja. Wszyscy Skerbrooke'owie mieli takie oczy i gęste, jasne włosy, chociaż włosy Sinjun były jeszcze jaśniejsze i roz­ świetlone słońcem. Wszyscy poza nim. 14 Kiedy był dzieckiem, niania staruszka oświadczyła mu radośnie, że ma oczy ciemne jak grzech. Smagły, ogorzały - przypominał pogańskiego Celta, z włosami czarnymi ni­ czym wódz zastępów piekieł. Był jeszcze mały, kiedy podsłuchał, jak ojciec oskarżał matkę o to, że przyprawiła mu rogi. Syn nie przypominał żadnego znanego Sherbrooke'a. Przypominał sobie, że mat­ ka gęsto się tłumaczyła ze swojej - jak się wyraziła - po­ myłki przy wydawaniu na świat dziedzica. Ryder lubił po­ wtarzać, że to przez ten całkiem nie-Sherbrooke'owy wy­ gląd wszyscy okazywali mu posłuszeństwo, taki był groźny i wymagający. Ale kiedy patrzył na siostrę, wcale nie był groźny i wy­ magający. Tak jak on, miała na sobie spodnie z koźlęcej skóry, luźną białą koszulę i jasnobrązową kamizelkę. Wie­ dział, że gdyby matka zobaczyła ją w takim stroju, roz- wrzeszczałaby się jak na widok zjawy. Matka zawsze z ja­ kiegoś powodu krzyczała. - Co czytałaś? - Nieważne. Znowu się martwisz, prawda? - Ktoś musi bo nasz rząd nie bardzo się przejmuje obroną. Napoleon ma najlepiej wyszkolonych i zaprawio­ nych w boju żołnierzy w całej Europie, a oni bardzo chcą nas pobić. - To prawda, że Fox wróci i przegoni Addingtona? - Podobno jest chory, a nie przyszedł jeszcze od­ powiedni moment na wyrugowanie Addingtona. To liberał i człowiek nierozważny, tak samo jak Addington, ale przynajmniej jest przywódcą i nie jest taki nie­ zdecydowany. Wiesz na ten temat chyba tyle co ja. - Przyzwyczaił się już do nad wiek rozwiniętej siostry - może to niezbyt fortunne określenie - raczej do jej erudycji, obeznania ze sprawami i tematami, które powinny ją interesować dopiero za wiele, wiele lat, zagadnieniami, które u większości dam i dżentelmenów wywoływały tylko znudzone ziewnięcia. Rozumiała go lepiej niż bracia i matka, lepiej niż całe konstelacje kuzynów Sherbrooke'ow. Bardzo ją kochał. 15

- Mylisz się - powiedziała. - Z pewnością wiele wi­ działeś podczas podróży do Londynu w zeszłym tygodniu i rozmawiałeś z nimi wszystkimi. Nie powiedziałeś mi je­ szcze, jakie nastroje panują w Ministerstwie Wojny. Wiem, że kazałeś rozdać broń wszystkim mężczyznom na naszych farmach i niektórym z wiosek i nie przestajesz z nimi ćwiczyć. - Zachichotała jak mała dziewczynka, którą w gruncie rzeczy była. - To było takie śmieszne, jak pan Dalton udawał, że bije żabojadów tym powykrzywianym patykiem! - Najlepiej mu idzie krycie się i wycofywanie. Powinie­ nem raczej przeszkolić jego żonę. Takiego żołnierza Fran­ cuzi baliby się jak ognia. Oczy Sinjun pociemniały, kiedy wypaliła niespodziwa- nie: - Wczoraj wieczorem widziałam Dziewicę. - Podsłuchałem, jak opowiadałaś o tym swoim przyja­ ciółkom. Publika bardzo przejęta, ale naiwna do bólu. Moja droga, to nonsens i dobrze o tym wiesz. Pewnie najadłaś się rzepy na kolację i miałaś przywidzenia. - Czytałam w bibliotece. - Tak? Proszę cię żebyś nie mówiła matce, jeżeli przy­ padkiem były to moje greckie sztuki. Jej reakcja mogłaby być gwałtowna. Uśmiechnęła się. - Twoje greckie sztuki przeczytałam dwa lata temu. Uderzył się dłonią w czoło. - Powinienem był wiedzieć. - Najbardziej interesująca wydała mi się Lizystrata, cho­ ciaż nie rozumiem, dlaczego żony spodziewały się, że ich mężowie przestaną walczyć tylko dlatego, że im za­ groziły, że... - Wiem, co zrobiły - przerwał jej, ubawiony i przerażo­ ny zarazem. Zmierzył ją wzrokiem, zastanawiając się, czy nie powinien udzielić jej braterskiego napomnienia lub choćby zaprotestować przeciwko niestosownym lekturom. Zanim jednak zdołał cokolwiek wymyślić, Sinjun zaczęła z namysłem: - Kiedy szłam na górę około północy, zoba­ czyłam światło pod drzwiami komnaty hrabiny, obok two­ jej. Otworzyłam drzwi najciszej jak umiałam i zobaczyłam 16 ją. Stała obok łoża, cała w bieli, tak jak ją opisują. Była bardzo piękna, z prostymi włosami do pasa, tak jasnymi, że prawie białymi. Odwróciła się, spojrzała na mnie i znikła. Przysięgłabym, że chciała coś przedtem powiedzieć. - Wszystko przez rzepę - stwierdził Douglas. - Zapom­ niałaś, że ją jadłaś. Nie wierzę w ducha, żaden inteligentny człowiek nie wierzy. - Nie widziałeś jej, dlatego tak mówisz. I nie ufasz ko­ biecie, która mówi ci szczerą prawdę. Wolisz wszystko zło­ żyć na rzepę. - Rzepa, Sinjun, rzepa. - Doskonale, ale ja ją widziałam. - Dlaczego widują ją tylko kobiety? Sinjun wzruszyła ramionami. - Nie wiem, czy pokazy­ wała się tylko kobietom. Wszyscy hrabiowie, którzy o niej w przeszłości pisali, tak twierdzili, ale kto wie? Z doświad­ czenia wiem, że panowie nie są skłonni do przyznania, że istnieją rzeczy niewytłumaczalne. Nie chcą ryzykować, że zostaną uznani za głupców. - Wiesz z doświadczenia, tak? - podjął Douglas sardo­ nicznym tonem. - Więc utrzymujesz, że Dziewica stała przy łożu, opłakując swoją nietkniętą dziewiczość i wie­ dząc, że jej małżonek nigdy nie przyjdzie? A ona nigdy nie stanie się żoną i matką? - Może. - Bardziej prawdopodobne jest to, że w ciągu roku po­ nownie wyszła za mąż, urodziła szesnaścioro dzieci jak każda dobra szesnastowieczna kobieta, a potem zmarła jako siwa i bezzębna staruszka. - Nie jesteś romantyczny. - Sinjun odwróciła się, pa­ trząc za jastrzębiem bujającym w obłokach na szerokich skrzydłach. Uśmiechnęła się do brata oszałamiającym uśmiechem, który go zadziwiał. Była małą dziewczynką, zaledwie piętnastolatką, ale ten cudowny, naturalny uśmiech zapowiadał kobietę, jaką miała się stać. Zdał sobie sprawę, że go przeraża. - Widziałam ją i inni też ją widzieli. Wiesz, że istniała kiedyś młoda dama. której mąż trzy godzinyjjo ślubie . \ l 7

został zamordowany, a ona zabiła się. kiedy się o tym dowiedziała. Miała zaledwie osiemnaście lat i nie po­ trafiła wyobrazić sobie życia bez niego, tak bardzo go kochała. Tę tragedię spisał ze szczegółami Audley Sher- brooke, pierwszy hrabia Northcliffe. Nawet ojciec raz o tym napisał. - Wiem, ale możesz być pewna, że ja o tym nie napiszę. To wszystko sprawa histeryzujących kobiet. Wieczne męki Dziewicy skończą się wraz ze mną. Nasi przodkowie z całą pewnością spisywali swoje historie podczas długich zim, żeby rozerwać czymś siebie i do­ mowników. Sinjun tylko potrząsnęła głową i dotknęła rękawa jego płaszcza: - Nie ma sensu się z tobą sprzeczać. Mówiłam ci już? Dwie moje przyjaciółki, Eleonora i Lucy Wiggins, kochają się w tobie. Szepczą, chichoczą i mówią, że jakbyś tylko się do nich uśmiechnął, zemdlałyby.- Po tym dziew­ częcym wyznaniu dorzuciła: - Jesteś urodzonym przywód­ cą, zarówno tu, jak i w wojsku. A ja naprawdę widziałam Dziewicę. - Mam nadzieję, że co do mnie masz rację. A jeśli chodzi o ciebie, za dużo rzepy i sprośnych greckich sztuk. A Eleonora i Lucy za kilka lat będą wzdychały i mdlały za Ryderem. - Musisz - uniosła brwi - zmusić Rydera, żeby ich nie próbował uwieść. Są takie głupie. Umilkła, bo widziała, że myśli Douglasa są zajęte czymś innym. Myślał o tym, że będzie bronił swego dziedzictwa jak jego przodek, baron Sanderleigh, który ocalił Northcliffe (przed purytańskimi armiami Cromwella i zdołał go prze­ konać o poparciu rodu, a potem przekonał o tym samym króla Karola II. Kolejne pokolenia Sherbrooke'ow dopro­ wadziły do perfekcji misterną sztukę przebiegłości, dzięki której oni sami i ich ziemie wychodziły nietknięte z dzie­ jowych nawałnic. Dawali królom i ministrom kochanki suto obdarzone urodą i mądrością, przodowali w dyploma­ cji i służyli w armii. Powiadano, że królowa Anna kochała 18 się w generale z rodu Sherbrooke'ow. Jakkolwiek było, obrastali w bogactwa, a Northcliffe pozostawało bezpieczne. Potrząsnął głową i odsunął się od krawędzi klifu. Po deszczach ziemia mogła się osunąć. Ostrzegł Sinjun i zno­ wu pogrążył się w rozmyślaniach. - Nie dadzą ci spokoju. - Wiem - powiedział, nie próbując udawać ignoran­ cji. - Mają rację, do diabła, a ja byłem upartym głupcem Muszę się ożenić i zapłodnić żonę. W wojsku widziałem, jak kruche jest ludzkie życie. Bardziej niż skrzydła motyla. - Tak, i to właśnie twoje dziecko musi być przyszłym hrabią Northcliffe. Bardzo kocham Rydera, tak jak i ty, ale on nie chce tytułu. On chce się śmiać i bawić, a nie ślęczeć nad księgami rachunkowymi z komornikiem na karku albo wysłuchiwać narzekań dzierżawców na przeciekające da­ chy. Nie dba o pompę, zaszczyty i ukłony. Ma niepoważny charakter. - Skrzywiła się i potrząsnęła głową, kopiąc czub­ kiem buta w skałę. - To znaczy niepoważny, jeśli idzie o te wszystkie hrabiowskie sprawy. W innych sprawach ma bar­ dzo poważny. - Cóż to znaczy? Sinjun uśmiechnęła się tylko i wzruszyła ramionami. Nagle Douglas zrozumiał, że podjął decyzję. Co wię­ cej, wiedział już, kogo poślubi. To Ryder podsunął mu ten pomysł podczas spotkania. Dziewczyna, która wpa­ dła mu w oko trzy lata temu, piękna i pełna wdzięku lady Melisanda, córka księcia Beresfordu. Pragnęła go, płakała, kiedy odjeżdżał i obrzucała go wyzwiskami za to, co uważała za zdradę. Trzy lata temu nie był wolny, był w armii i chciał ocalić Europę i Anglię przed Na­ poleonem. Teraz chciał ocalić już tylko Northcliffe i ród Sher­ brooke'ow. - Ma na imię Melisanda i dwadzieścia jeden lat - powie­ dział głośno - Jest córką Edouarda Chambersa, diuka Bere­ sfordu. Spotkałem ją, kiedy miała osiemnaście lat, ale wte- 19

dy nie miałem zamiaru się żenić. Byłem w domu tylko z powodu tego zranionego ramienia. Może już dawno wy­ szła za mąż i ma dzieci. Była taka piękna, dziarska i bez­ troska. Ma stare, dobre nazwisko, które podupadło dopiero za czasów jej dziada. Trzy lata temu nie miała wielkiego posagu, ale nie dbam o to, wezmę ją w jednej koszuli. Jej brat to kanalia, nawet teraz słynie w Londynie z rozrzutno­ ści. To drań i utracjusz, przegrywa każdą gwineę, jaka mu wpadnie do ręki. Zanosi się na to, że będzie ostatnim z rodu Chambersów. - To szlachetnie z twojej strony, że nie dbasz o posag. Matka ciągle powtarza, że to jedyna podstawa małżeństwa. Może twoja Melisanda czekała na ciebie. Ja bym czekała. Może nikt się z nią nie ożenił, bo nie miała posagu, choć jest córką diuka i w dodatku tak piękną. A może jest już wdową? Może jej mąż był słaby i zmarł? To rozwiązałoby wszystkie problemy. Douglas uśmiechnął się pod nosem, ale był zadowolony, że może zwierzyć się ze swoich myśli i planów siostrze. Tak, podobała mu się kiedyś Melisanda. Fascynowała go jej beztroska, intrygowały sprytne gierki. Bardzo chciał wziąć ją do łoża, słyszeć jak szepcze mu do ucha, zobaczyć po­ dziw w jej oczach. - Jeżeli Melisanda jest wolna, nie będziesz musiał tracić czasu i szukać w Londynie narzeczonej - dodała cichutko Sinjun. - Masz rację. - Wstał i otrzepał bryczesy. - Zaraz napi­ szę do jej ojca. Jeżeli Melisanda jest wolna - Boże, to brzmi jakby była klaczą na sprzedaż! - będę mógł natychmiast wyruszyć do Harrogate i wziąć ślub. Myślę, że ją polubisz. - Polubię, jeżeli ty ją lubisz. Co innego matka, ale to nie ma znaczenia. Douglas pokiwał tylko głową. - Masz rację. Wiesz, że tylko ona nigdy mnie nie naciskała, żebym się ożenił i za­ pewnił dziedzica? - To dlatego, ze nie chce rozstać się z pozycją pani Northclifee. Wdowi domek Sherbrooke'ow jest uroczy, ale ona nie ma ochoty w nim zamieszkać. 20 - Czasami mnie przerażasz, młoda damo. - Musnął jej poplątane przez wiatr włosy i ujął pod brodę. - Porządna z ciebie dziewczyna. Spokojnie przyjęła te ciepłe gesty, a potem powiedziała: - Zastanawiałam się, dlaczego Dziewica pojawiła się akurat teraz. Pewnie wiedziała, że planujesz małżeństwo. Może jej przybycie to znak, może chce ostrzec ciebie albo Melisandę przed jakimś niebezpieczeństwem? - Bzdura - stwierdził hrabia. - Ale i tak dobra z ciebie dziewczyna, choć czasem masz za dużo wyobraźni. - Więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie - Horacy - niż się śniło waszym filozofom. - Pozwól, że ci odpowiem: „Spoczywaj w pokoju, du­ chu udręczony." - Czasami trudno z tobą wytrzymać. - Jesteś zła, bo cię przeszekspirowałem? W przypływie dobrego humoru kuksnęła go w ramię. - Jesteś bardzo przyziemny. Ale może to się zmieni po ślubie. Douglas pomyślał o wszechogarniającej namiętności, ja­ kiej miał zamiar się oddawać sypiając z Melisanda. - Niekiedy, moja droga - wykrzywił się do niej - masz także zadziwiająco dużo intuicji. Hrabia nie marszczył brwi, wracając do Northcliffe Hall. Wszystko się uda, gwiazdy mu sprzyjają jak wielu pokole­ niom pierworodnych Sherbrooke'ow. Zawsze tak będzie, szczęście Sherbrooke'ow nigdy go nie zawiodło... Przerwał, stojąc w wielkim holu obok siostry i kamer­ dynera, Hollisa. Lady Lydia, ich matka, rozkazywała, żeby Joan natychmiast zjawiła się na górze, przebrała się i przy­ najmniej próbowała wyglądać jak młoda dama, pomimo tego, co kładą jej w głowę starsi bracia, zachęcający głupią dziewczynę nie wiadomo do czego. - Spodziewamy się gości, jak sądzę? - Douglas posłał siostrze porozumiewawcze spojrzenie. - Tak, i jeżeli Algernonowie - wiesz, jaka jest Almeria - jeżeli zobaczy to dziecko w bryczesach i z włosami jak, jak... 21

Urwała, a Sinjun spytała niewinnie: - Jak Meduza, mamo? - Jak zbuntowana wiedźma z jednego z tych twoich za­ kurzonych tomisk. Idziemy. Douglas, proszę cię, żebyś nie nazywał siostry tym głupim przezwiskiem w obecności Al- gernonów. - Wiesz, że Algernonowie znaczy „wąsacze"? Tak na­ zywano Williama de Percy, który nosił brodę, kiedy inni panowie gładziutko się golili i... - Dość - przerwała hrabina Northcliffe, wyraźnie wzbu­ rzona - przestań się mądrzyć, młoda damo. Tyle razy ci powtarzam, że panowie nie lubią mądrych kobiet. To ich irytuje i sięgają po butelkę. I nie chcę już więcej słyszeć twego bezsensownego przezwiska. Nazywasz się Joan Elaine Winthrop Sherbrooke. - Ale mnie się podoba Sinjun, mamo. - Sinjun czuła, jak palce matki zaciskają się na jej ramieniu. - Ryder mnie tak nazwał, kiedy miałam dziesięć lat. - Cicho - ucięła matka, nie przeczuwając, że już wkrót­ ce to nie ona będzie gospodynią Nortel iffe Hall - Nie jesteś świętym Janem ani świętą Joanną. Sinjun to przy­ domek dla mężczyzny. To Tysen postanowił, ze jesteś Joanną d'Arc... - A potem postanowił zrobić z niej męczennicę i stąd święty Jan, czyli Sinjun. - Tak czy siak, dość tego, Douglas nic nie powiedział. Prawdziwe imię siostry led­ wo pamiętał i nie miał wątpliwości, że matka będzie musia­ ła pogodzić się z przydomkiem córki. Poszedł do biblioteki napisać list do diuka Beresfordu. Nie miał zamiaru rozgłaszać swoich planów aż do czasu, kiedy diuk je zaaprobuje. Melisanda oczywiście też. Wiedział, że Sinjun go nie wyda, ufał tej małej bardziej niż braciom. Jakby nie było, ona nigdy się nie upijała. Lubił imię Sinjun, ale nie chciał przeciwstawiać się ży­ czeniu matki. Nabożnie wyznawała zasady, które przy­ prawiały go o mdłości, czasami była skąpa i złośliwa w stosunku do służących, własnych dzieci i sąsiadów. 22 Bóg obdarzył ją intelektem zmokłej kury, pulchnymi kształtami i różowymi policzkami. Jej twarz okalały mi­ sterne pukle przypominające kiełbaski, i miała co naj­ mniej dwa nadliczbowe podbródki. Bez ustanku rozpra­ wiała o obowiązku i trudach zrodzenia czworga dzieci. Niekiedy tak go denerwowała, że nie był pewien, czy ją kocha. Ojciec przed śmiercią wyznał mu, że ledwo ją znosił. Czy Sinjun miała rację? Czy matka nie angażowała się w matrymonialną nawałnicę, bo nie chciała jego przyszłej żonie oddać panowania nad domem? Bezskutecznie usiło­ wał wyobrazić sobie Melisandę, jak dogląda gospodarstwa w Northcliffe, jak domaga się, żeby matka oddała jej klu­ cze. Wzruszył ramionami. To bez znaczenia. I cóż jest takiego złego w zwykłym przydomku? R O Z D Z I A Ł Clayhourn Hall, Wetherby New Harrogate, Anglia - Trudno w to uwierzyć, papo - odezwała się wreszcie Alexandra cichym, nienaturalnym głosem. Nie mogła ode­ rwać oczu od kartki papieru, którą ojciec położył na biurku. - Na pewno chodzi o hrabiego Northcliffe? To on pragnie poślubić Melisandę? Douglas Sherbrooke? - Bez wątpienia - powiedział Lord Edouard, diuk Beres­ fordu. - Biedny głupiec. - Wziął list w swoje smukłe palce i przeczytał go najmłodszej córce na głos. Kiedy skończył i spojrzał na nią, wydało mu się, że jest nieco rozstrojona. Wyglądała blado, ale może to tylko ostre światło wpadające przez okna biblioteki. - Twoja siostra pewnie będzie bardzo uradowana, zwła­ szcza po tym, jak cztery miesiące temu Oglethorpe się rozmyślił. To jak balsam na jej urażoną dumę. A jeśli o mnie chodzi, cóż, powinienem chyba płakać ze szczęścia. 3 23

Jego pieniądze są jak zbawienie, że nie wspomnę o przy­ zwoitym zapisie. Alexandra oglądała stwardniały paznokieć na swoim kciuku. - Melisanda powiedziała mi, że trzy lata temu odmówiła Sherbrooke'owi. Błagał ją o rękę, ale ona uwa­ żała, że to zbyt niepewna partia. Powiedziała, że wprawdzie jest hrabią, ale to za mało, zwłaszcza że jego ojciec jeszcze wtedy żył, a on sam upierał się, że będzie nadal służył w wojsku. Gdyby zginął, jej nie zostałoby nic, bo po śmierci ojca hrabią zostałby młodszy brat. Stwierdziła, że być ubogą żoną to zupełnie co innego niż być ubogą i piękną córką. Diuk uniósł brwi do góry. - Melisanda tak powiedziała? Alexandra pokiwała głową i odwróciła się od ojca. Pode­ szła do wielkiego okna, którego zasłon nigdy nie zaciągano, niezależnie od pogody. Diuk lubił rozkoszować się pięk­ nym widokiem, pomimo niekończących się narzekań żony. Promienie słońca niszczyły dywan, a pieniędzy na nowy nigdy nie było. Diuk nie zwracał uwagi na to gadanie. Ale­ xandra powiedziała wolno: - A teraz jest hrabią i chce się z nią ożenić. - Tak, a ja udzielam swojego pozwolenia i szybko doj­ dziemy do porozumienia co do zapisu. Dzięki Bogu, jest bogatym człowiekiem. Sherbrooke'owie zawsze mądrze gospodarowali swoimi pieniędzmi, nigdy nie wydawali po­ nad miarę i nie wchodzili w alianse, które nie byłyby dla nich korzystne. Oczywiście, małżeństwo z Melisanda nie przyniesie mu złamanego grosza, to jasne. Wręcz przeciw­ nie, będzie musiał słono za nią zapłacić, już moja w tym głowa. Musi mu na niej zależeć, skoro pisze. Po takim czasie mogłaby być już dwakroć za mężem. Na obronę twojej siostry muszę powiedzieć, że jej konsekwencja równa się dumie. - Tak sądzę. O ile pamiętam, to był bardzo miły czło­ wiek. Uprzejmy i miły. - Wartogłowy młody głupiec, i to wszystko - powie­ dział diuk - Dziedzic Northcliff, który nie chciał się wy­ przedać. Ale teraz to bez znaczenia, jest hrabią i to 24 wszystko zmienia. Wszyscy Sherbrooke'owie od czasów Noego byli torysami, a ten pewnie nie jest inny. Statecz­ ny i zrównoważony jak Justin Sherbrooke, jego ojciec. Ale teraz nie ma co o tym mówić. Muszę widzieć się z twoją siostrą. Przerwał i patrzył na profil córki. Czysta i niewinna, pomyślał, ale w pochylonej głowie, w szarych, jasnych oczach kryła się siła. Miała prosty, cienki nos, wysokie kości policzkowe, a zaokrąglony podbródek sprawiał wra­ żenie uległości. Dobrze wiedział, że to tylko wrażenie, ale ona nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest w niej stal, nawet kiedy się z nim kłóciła. Bujne, tycjanowskie włosy nosiła zebrane do tyłu, pokazując maleńkie uszy. Uważał, że są urocze, tak jak i ona cała. Nie miała olśniewającej urody Melisandy, swojej starszej siostry, ale i tak dla niego była śliczna. Pozbawiona próżności, nie okazująca złych humorów, dobra i w dodatku niegłupia. Odpowiedzialne dziecko, które nigdy nie zawiodłoby tatusia i wiedziało, co to jest obowiązek wobec rodziny. Widział, że coś ją zmart­ wiło, ale nie wiedział co. - Tobie pierwszej o tym powiedziałem, bo chciałem, żebyś wyraziła swoją opinię. Twoja matka uważa, że jesteś cicha i w cieniu siostry, ale ja wiem, że tak nie jest. Dlatego chcę usłyszeć twoje zdanie o tym małżeństwie. Patrzył na nią uważnie. Czyżby lekko zadrżała, słysząc jego słowa? Zmarszczył brwi, myśląc, że pewnie matka znowu porównywała ją do siostry. - Czy coś cię dręczy, kochanie? - Och nie, tylko... - O co chodzi? Wzruszyła ramionami. - Zastanawiam się, czy Melisan­ da będzie go teraz chciała. Ma ochotę na kolejny sezon w Londynie. Wiesz, że w przyszłym tygodniu mamy je­ chać. Może wolałaby rozejrzeć się trochę za innymi pana­ mi. Mówiła mi, że bardzo lubi zaloty. Nazwała Ogelthorpa ropuchą bez kręgosłupa i stwierdziła, że bardzo jej ulżyło, kiedy mamusia namówiła go, żeby się wycofał, zanim się zadeklarował, że tak powiem. 25

Diuk westchnął. - Tak, co do niego miała rację, ale nie 0 tym mowa. Alex, wiesz, że na moją decyzję w dużym stopniu rzutują pieniądze. Nasza rodzina już od lat nie pławi się w zbytku, a wydatki na sezon w Londynie - dom, nowe suknie dla twojej siostry i matki - to ba­ jońskie sumy. Miałem zamiar wydać te pieniądze, bo nie widziałem innego wyjścia. Ale teraz mogę otrzymać za­ pis bez Londynu i bez wydatków. - Diuk zdawał sobie sprawę, że jeżeli Melisanda nie pojedzie, nie pojedzie także Alexandra, a miał to być jej pierwszy londyński sezon. No cóż, koszt... Przeciągnął dłonią po swoich kasztanowatych włosach. Co robić? Mówił dalej, bardziej do siebie niż do córki. - I jeszcze Reginald, mój dzie­ dzic, który ma dwadzieścia pięć lat i zna każdą lon­ dyńską spelunkę. Gra, jest po uszy zadłużony u swojego krawca i szewca, i traci ostatnie pieniądze na „świecideł­ ka", jak nazywa prezenty dla swoich kochanek. Mój Boże, gdybyś zobaczyła bransoletę z rubinami, którą kupił dla jakiejś tancereczki! - potrząsnął głową. - Alex, jestem w pułapce, i to już od dawna. Dobrze wiesz, że próbowałem wprowadzić oszczędności, ale spróbuj to wytłumaczyć matce! Oświadczyła, że obiad musi się składać z co najmniej trzech dań. To samo Melisanda. Ty rozumiesz w jakiej jesteśmy sytuacji, ale co z tego. 1 Reginald, ten darmozjad. Alex, prawdę mówiąc nie wierzę, że jego charakter się zmieni. Ucichł. Teraz przyszło ocalenie, nadzieja. Nie pozwoli Melisandzie tego zmarnować. Nie przechyli swojej ślicznej główki mówiąc, że nie jest zainteresowana. Jeżeli spróbuje mu się przeciwstawić, przekona ją kilka dni odosobnienia o chlebie i wodzie. - Co o tym myślisz? Nie zależy ci na sezonie, praw­ da? Jesteś taka rozsądna, rozumiesz, że nie mamy pie­ niędzy... Alex uśmiechnęła się tylko. - Dobrze, papo. Melisanda jest taka piękna, olśniewająca, wesoła, taka naturalna. Gdy­ byśmy pojechały do Londynu, i tak nikt by na mnie nawet nie spojrzał. Nie szkodzi, że nie pojedziemy. Mówię praw- 26 dę. Bałam się wyjazdu, tych wszystkich strasznych dam... Jeżeli zmarszczą brwi, to po tobie - tak powiada mama. Są inne rzeczy poza późnymi śniadaniami, rautami i tań­ cami do siódmych potów. Lista „innych rzeczy" nie była długa. - Jak Melisanda będzie już żoną hrabiego, spełni swój obowiązek względem ciebie. Jako hrabina Northcliffe za­ bierze cię do siebie, żebyś mogła spotkać odpowiedniego młodego człowieka. Tak się należy i tak się stanie. Tak właśnie znajduje się mężów. - Papo, młodzi panowie nie bardzo się do mnie garną. - Nonsens. W sąsiedztwie nie ma ich zbyt wielu, a ci, którzy są, tracą resztkę rozumu widząc Melisandę. To bez znaczenia. Jesteś kochaną, bystrą dziewczyną, która ma głowę do czegoś więcej niż wstążki i ozdoby... - Jak się nie jest diamentem, trzeba kultywować inne ogrody, papo. - Parafrazujesz monsieur Woltera? Alexandra uśmiechnęła się. - Tak, ale to prawda. Po co owijać w bawełnę? - Ty też jesteś bardzo ładna. Chyba nie chcesz obrazić swoich wspaniałych włosów? Mają taki sam kolor jak moje. Uśmiechnęła się znowu, a diuk pomyślał, że wszystko się uda. Hrabia Northcliffe właśnie zaproponował, że za jednym zamachem ocali go od nieuniknionej ka­ tastrofy finansowej i uwolni od starszej córki. Serce i sakiewkę każdego ojca taka perspektywa napawałaby radością. - Wierzę, że Melisanda zdecyduje się tym razem na Douglasa Sherbrooke'a - powiedziała Alexandra. - Jak mówiłam, to miły człowiek i zasługuje na to, co chce. - W palcach mięła rąbek bladożółtej sukni z muślinu i pa­ trzyła w dół. - Zasługuje na szczęście. Może Melisanda będzie o niego dbała i uczyni go szczęśliwym. Diuk skrzywił się i pomyślał, że z tym może być różnie. Pożycie Melisandy z mężczyzną wyobrażał sobie jako serię szczęśliwych wspólnych chwil, aż do chwili, kiedy ów mę- 27

żczyzna ośmieli się czegoś jej odmówić, a wtedy... Tego wolał sobie nie wyobrażać. To w końcu nie będzie już jego sprawa. Ale za hrabiego Northcliffe na pewno będzie się modlił po zadzierzgnięciu małżeńskiego węzła. - Przyprowadzę Melisandę, papo. Diuk patrzył za nią, kiedy wychodziła z biblioteki. Działo się coś dziwnego. Dobrze ją znał, była jego ulu­ bienicą, oczkiem w głowie i sercem jego serca. Przy­ pomniał sobie jak nagle spoważniała, jak drżały jej ręce. Przyszło mu do głowy, że może... może ona pragnie hrabiego za męża? Odrzucił zaraz tę myśl, potrząsnął głową. Nie, trzy lata temu Alexandra miała zaledwie piętnaście lat i była dziewczynką nieśmiałą aż do bólu, z ciasno splecionymi włosami w kolorze kasztanu, jesz­ cze po dziecinnemu pulchną. Była o wiele za młoda, żeby czuć cokolwiek do hrabiego Northcliffe. A jeżeli nawet, to było tylko i wyłącznie dziewczęce zauroczenie, nic więcej. Zastanawiał się, czy mądrze postępuje, ale wiedział, że nie ma wyboru. Bogowie podsunęli mu w darze ru­ maka, więc nie miał zamiaru pozwolić mu uciec do innej stajni, z pewnością mniej na to zasługującej i nie tak potrzebującej. Jeżeli nawet Alexandra czuła coś do księcia, to szkoda, ale nie zmieni, nie ma zamiaru zmie­ niać z tego powodu planu. Hrabia chciał Melisandę i bę­ dzie ją miał. Diuk usiadł, oczekując na przybycie star­ szej córki. Rozmowa pomiędzy nimi przebiegała dokładnie tak, jak się tego spodziewał. Słysząc co ojciec ma jej do powiedzenia, Melisanda wpa­ dła w furię. Wyglądała niewiarygodnie pięknie, zresztą jak zwykle. Policzki pokrył jej rumieniec, a oczy - ciemno- błękitne jak wody jeziora w Patley Bridge u schyłku lata - rzucały iskry. Gęste, ciemniejsze niż bezgwiezdne niebo włosy lśniły nawet w przyćmionym świetle biblioteki, a lo­ ki fruwały wokół twarzy. Wzięła głęboki wdech i prawie wykrzyczała: - To śmieszne! Wyobraża sobie, że po trzech latach wystarczy skinąć palcem, po trzech latach, a ja bez 28 słowa pobiegnę do niego i pozwolę mu robić ze mną, co mu się żywnie podoba! Diuk rozumiał jej furię. Urażono jej dumę, a Chamber- sowie słynęli z dumy: głębokiej, szerokiej i trwałej. Wiedział jak postępować z córką, dlatego mówił bardzo powoli, a jego głos przepełniało współczucie i zrozumie­ nie. - Przykro mi, że zranił cię przed trzema laty. Nie próbuj zmieniać przeszłości, znam prawdę. Wiem, że jest inna niż te bajki, którymi karmisz swoją łatwowierną siostrę. Ale teraz tamto się nie liczy, choć na pewno pamiętasz, co miało miejsce. Hrabia rozmawiał wtedy ze mną przed wyjazdem i wytłumaczył się, jak wtedy uznałem, należycie. Jak sama widzisz, do ciebie należy ostatnie słowo, ty jedyna mu się podobasz i tylko twojej ręki pragnie. Melisanda była bez wątpienia najpiękniejszym stworze­ niem, jakie kiedykolwiek widział. Nawet teraz zastana­ wiał się, jak udało mu się spłodzić takie cudo. Była wyjątkowa i dlatego od urodzenia psuto ją i rozpiesz­ czano. A dlaczego by nie? - pytała żona. Czyż nie za­ sługuje na karesy i wszystko, czego tylko zapragnie? Była taka piękna, tak absolutnie doskonała, zasługiwała na to. Judith na pewno powie, że Melisanda powinna dostać księcia, co najmniej księcia, a nie jakiegoś tam byle hrabiego, chociaż akurat ten należał do najbogat­ szych ludzi w całej Anglii. Ale księcia na ulicy nie znajdziesz, i nawet wliczając stojących nad grobem i młodzieniaszków ledwie pod wąsem, niezbyt ich wielu. Ojciec patrzył na córkę i ważył słowa, które zadowoliły­ by jej próżność. - Ale i tak - powiedziała po chwili milczenia - i tak za wiele oczekuje. Ojcze, ja go nie chcę. Odpisz jego Lordow- skiej Aroganckiej Mości, że jest mi wstrętny, tak, właśnie wstrętny i tyle. Jest tak samo odrażający jak ta ropucha Oglethorpe. Nie chcę go, wyjdę za innego. - Przerwała i przycisnęła białe dłonie do policzków. - Mój Boże, a jeże­ li on uzna, że trzy lata temu złamał mi serce? Jeżeli przyj­ dzie mu do głowy, że to dlatego nie chcę go poślubić? 29

Może pomyśli, że za nim tęskniłam'? Ojcze, to nie do znie­ sienia! Nie mogę tego znieść, co robić? Diuk westchnął po kilkakroć. Ta nieszczęsna duma, pomyślał. Cóż, odziedziczyła po nim dumę wielu pokoleń. Nagle o czymś pomyślał, aż uśmiechnął się do swoich myśli. - Biedaczysko - powiedział z żałością i potrząsnął głową. Melisanda spojrzała na ojca nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi. - Co za biedaczysko? - Hrabia Northcliffe, ma się rozumieć. Ten mężczyzna pragnie cię od trzech lat, bez wątpienia wycierpiał więcej niż możemy sobie wyobrazić. Pragnął cię, ale czuł, że musi poświęcić się dla Anglii. Honor nakazywał mu spełnić to, co uważał za swój święty obowiązek. Nie splamił honoru, pomimo uczucia do ciebie. Nie możesz go za to winić. Teraz próbuje odbudować swoje szczęście, tęskni za tobą. Kłania się przed tobą nisko i błaga, żebyś zapomniała o przeszłości i łaskawym okiem raczyła wej­ rzeć na jego niedolę. - Diuk nie zamierzał informować córki, że hrabia odszedł z armii jakieś osiem czy dziewięć miesięcy wcześniej. Nawet Melisanda zwątpiłaby o jego uczuciu, gdyby się dowiedziała, że niemal rok zwlekał z oświadczynami. - Był bardzo rozstrojony - powoli powiedziała Melisan­ da. - Był naprawdę rozstrojony, kiedy mówił o swoim ab­ surdalnym obowiązku. - Jest hrabią Northcliffe, a jego dom to jedna z najpięk­ niejszych rezydencji w Anglii - Tak, to prawda. - Ma bogactwa i stanowisko. Szanuje go rząd, podobno konferuje z Ministerstwem Wojny, nawet z Addingtonem. - Diuk przerwał, a potem dodał: - Męż­ czyzna na takim stanowisku pragnie mieć żonę piękną i nie­ nagannie wychowaną, zdolną sprostać rozlicznym obowią­ zkom towarzyskim. O ile pamiętam, jest to mężczyzna bar­ dzo przystojny i bardzo mile widziany na salonach. - Jest bardzo czarny, za czarny. Musi być bardzo owło­ siony. Nie lubię takich mężczyzn, ale to hrabia. 30 - Trzy lata temu dość ci się podobał. - Być może, ale byłam wtedy młoda. Wtedy był bardzo surowy, teraz pewnie jeszcze bardziej. Rzadko się śmiał, był o wiele za poważny. Nawet uśmiechał się rzadko. - Był poważnie ranny. - Tak, ale nie potrafił docenić moich dowcipów. Wtedy nie zwracałam na to uwagi. - Moja droga, jakże mógł być aż tak surowy, skoro cię admirował? To dawało się zauważyć. - Diuk mówił praw­ dę, ale wiedział też, że jeżeli hrabia pozostałby dłużej w to­ warzystwie jego córki, zasłona spadłaby z jego oczu. Miał szczery zamiar jak najszybciej ich pobłogosławić. - Nie aż tak jak uczucie do ojczyzny! - Teraz będzie kochał ciebie, swą żonę, a nie kraj. Meli- sando, inteligentna z ciebie dziewczyna, przy tak zakocha­ nym mężu na pewno wszystko ułoży się po twojej myśli. Jakże błyszczałabyś w londyńskim towarzystwie w należ­ nej ci roli hrabiny Northcliffe! Diuk wiedział, że ziarno zostało posiane, podlane i na­ wiezione. Może nawet odrobinę za bardzo nawiezione. Teraz musiał czekać, aż jego trud przyniesie owoce. Za­ stanawiał się, czy by jej nie postraszyć, ale wiedział, że wtedy na złość odmówi. Melisanda siedziała zamyślona, co w innej sytuacji bardzo by go zdziwiło. Marszczyła doskonałą brew - zazwyczaj nie pozwalała sobie na to, to ujmowało jej urody. Wyglądała zadziwiająco ludzko. Dzięki Bogu już wkrótce inny mężczyzna będzie się martwił jej nastroja­ mi, humorami i scenami, które przyprawiały go o nie­ strawność. Ale ten mężczyzna wraz z całym dobro­ dziejstwem inwentarza pojmie za żonę jedną z najpięk­ niejszych kobiet w całej Anglii. Diuk zastanawiał się, czy to wystarczy. Lubił hra­ biego, uważał, że to porządny młody człowiek. Pewnie teraz, kiedy był zdrowy, uśmiechał się od czasu do czasu. Dostanie nagrodę, która ucieszyłaby serce każ­ dego mężczyzny. A on utrzyma swój statek na powierzchni wody. 31

R O Z D Z I A Ł T - Jak myślisz, Alex? Powinnam wyjść za Douglasa Sher- brooke'a? Dlaczego ludzie upierają się, żeby pytać innych o zdanie, zastanawiała się Alexandra, patrząc na siostrę. Dlaczego akurat jej zwierzają swoje najskrytsze zamiary, żądając rad, których i tak nie biorą pod uwagę? Uniosła do góry brodę i powiedziała: - Sądzę, że Douglas Sherbroke zasługuję na najpiękniejszą kobietę świata. To zatrzymało na chwilę Melisandę, która chodziła w kó­ łko po pokoju niczym młody źrebak, zatopiona w myślach: - Co powiedziałaś? - Sądzę, że Douglas Sherbrooke... - Słyszałam! Jeżeli zdecyduję się na to małżeństwo, spe­ łnię twoje życzenie, tak? Alexandra z namysłem popatrzyła na siostrę, po czym powiedziała: - Mam nadzieję, że Douglas Sherbrooke bę­ dzie tak uważał. Melisanda była już prawie przekonana do swojej przy­ szłej pozycji hrabiny Northcliffe, kiedy do pokoju wpadła matka, jej wysokość lady Judith, z wypiekami na chudej twarzy i wymachiwała gniewnie rękami. - Ojciec powiada, że wkrótce masz wyjść za hrabiego, może nawet w przyszłym tygodniu! Powiada, że nie poje­ dziemy do Londynu, że nie będzie po co! Jest niemożliwy! Co zrobimy? - Mamo, wiesz, że nie mamy za dużo pieniędzy. Londyn kosztowałby papę majątek - zauważyła łagodnie Alexandra. - Nonsens! Zawsze tak się wykręca. Chcę jechać do Londynu. A jeżeli o ciebie chodzi, moja droga, musisz zna­ leźć sobie męża, a oni nie rosną w tym twoim piekielnym ogródku! Kiedy twoja siostra wybierze już sobie jakiegoś dżentelmena, inni zrozumieją, że po niej jesteś ty. Przenio­ są uczucia z twojej siostry na ciebie. Mówiłam już, że oj- 32 ciec nigdy nie ma na nic pieniędzy, ale zawsze jakieś się znajdują, poza pieniędzmi dla waszego nieszczęsnego bra­ ta, któremu nie starcza funduszy, żeby żyć w Londynie jak na młodego dżentelmena przystało. To wstyd i mówiłam już o tym jego wysokości! Lady Judith nabrała oddechu. - Co powiedział papa? - Alexandra skorzystała z krót­ kiej chwili przerwy. - Kazał mi pilnować swoich spraw, jeśli cię to intere­ suje, moja droga. Alexandra zastanawiała się, dlaczego ojciec powie­ dział o małżeńskich planach matce. Pewnie z jakiegoś powodu musiał. Usiadła i obserwowała, jak Melisandę i matkę ogarnia furia. Zawsze tak było, jeżeli którejś z nich nie udawało się dostać tego, czego chciała. Wstała i niezauważona wyszła z brzoskwiniowej sy­ pialni siostry. Wiedziała, że Melisanda zgodzi się wyjść za hrabiego. Wiedziała też, że w dniu ślubu będzie się chciała znaleźć na innym kontynencie, nie widzieć i nie czuć. Będzie musiała się z tym zmierzyć w milczeniu, które było jej jedyną bro­ nią. Trzeba będzie się uśmiechać, złożyć młodej parze ży­ czenia, a przedtem patrzeć, jak wypowiadają słowa małżeń­ skiej przysięgi. W osiemnastym roku życia Alexandra pojęła, że życie może na jednym talerzu naszykować dania nie do prze­ łknięcia. Northcliffe Hall Douglas nie wierzył własnym oczom. Patrzył na list diu­ ka Beresfordu i na niewielką, naprędce nagryzmoloną kar­ teczkę od lorda Avery'ego. Posłaniec czekał na odpowiedź w kuchni, racząc się piwem. Jeszcze raz wziął do ręki list od diuka -jowialny w tonie, pełen szczęścia i gratulacji. Ślub miał się odbyć w przy­ szłym tygodniu w Claybourn Hall, w starym normańskim kościółku w Wetherby. Za siedem dni diuk stanie się jego 33

dumnym teściem i zgarnie parę ładnych groszy do swojej kieszeni. Wziął list od lorda Avery'ego. Miał jak najszybciej je­ chać do Etaples we Francji, przebrany za napoleońskiego żołnierza, i tam czekać na instrukcje niejakiego Georgesa Cadoudala. Miał uratować jakąś Francuzkę przetrzymywa­ ną wbrew jej woli przez napoleońskiego generała. I to wszystko, żadnych nazwisk, żadnych szczegółów. Jeżeli te­ go nie zrobi, Anglia straci szansę wyeliminowania Napole­ ona. Lord Avery liczy na niego, Anglia liczy na niego. W zakończeniu lord napisał jeszcze: „Jeżeli nie uratujesz tej przeklętej dziewuchy, Cadoudal powiada, że nie będzie dalej ciągnął swego planu. Upiera się przy Tobie, nie chce powiedzieć dlaczego. Może Ty wiesz, spotkaliście się kiedyś. Musisz jechać i to zrobić. Los Anglii jest w Twoich rękach". Douglas usiadł na krześle i roześmiał się. - Muszę wziąć ślub i muszę jechać do Francji - roześmiał się jeszcze głośniej. Ma jechać do Francji i ratować kochankę Cadoudala czy być panem młodym w Claybourn Hall? Przestał się śmiać. Zmarszczył czoło. Czy choć raz życie nie mogłoby być prostsze? Czy musi odpowiadać za losy Anglii? Do diabła z tym. Pomyślał o przywódcy roj al i stycznych szuanów, Geor­ ges'ie Cadoudalu. Ostatni raz próbował zniszczyć Napole­ ona w grudniu 1800 roku. W wyniku wybuchu w Paryżu zginęły dwadzieścia dwie osoby, a dobrze ponad pięć­ dziesiąt zostało rannych, ale ze świty Napoleona nikt nie ucierpiał. Cadodual był niebezpiecznym człowiekiem, namiętnym i z całego serca nienawidzącym Napoleona. Pragnął powrotu Burbonów na tron francuski i poza tym nic się dla niego nie liczyło, ani ludzkie życie, ani pienią­ dze. Ale najwidoczniej życie tej dziewczyny cenił wyso­ ko, skoro, żeby ją uratować, rzucał na szalę plany związa­ ne z Anglią. Rzeczywiście, znali się. Kilka lat temu Douglas spotkał go w trakcie jednej z misji, zresztą udanej. Ale dlaczego to 34 on miał ratować jego kochankę, pozostanie zagadką do cza­ su wyjazdu do Francji, o ile w ogóle tam pojedzie. Rząd angielski popierał plany kolejnego zamachu, którego nie będzie, dopóki kochanka Georges'a pozostaje w niewoli. Kiedy Hollis, od trzydziestu lat kamerdyner Sherbro- oke'ow, mężczyzna o aparycji para Anglii, bezgłośnie wszedł do biblioteki, Douglas z początku go nie zauważył. Wiele lat temu, kiedy był młodym, zapalczywym kogutem, dumnym i przepełnionym poczuciem własnej wartości, któryś z przyjaciół zażartował, że jest bardziej podobny do Hollisa niż do własnego ojca. Douglas rozgniótł go jak robaka. Hollis dyskretnie chrząknął. Douglas podniósł na niego wzrok w niemym pytaniu. - Właśnie przybył pański kuzyn, lord Rathmore. Zabro­ nił mi panu przeszkadzać, ale nie ignoruje się przecież obe­ cności lorda. - Oczywiście. Tony'ego nie da się nie zauważyć. Za­ stanawiam się, czego też jego lordowska mość może chcieć? Z pewnością nie przyjechał naciskać na mnie w sprawie małżeństwa. - Prawdopodobnie nie, milordzie. Jeżeli można, jego wysokość wygląda na nieco przygnębionego. Być może jest chory, choć nie jest to choroba ciała, raczej duszy. Gdybym miał zgadywać, znając skłonności jego lordowskiej mości, chodzi o płeć piękną... - Popatrzył w jakiś odległy punkt i dodał: - Zazwyczaj chodzi o płeć piękną, niezależnie od skłonności. - A niech to! - Douglas wstał zza biurka. - Pójdę do niego. - Spojrzał jeszcze raz na dwa listy. Posłaniec chwilę zaczeka. Musiał się zastanowić, rozważyć wszystkie moż­ liwości. Potrzebował czasu. Zresztą, Anthony Colin St.John Parish, wicehrabia Rathomore, był synem ciotecznej siostry jego matki i nie widzieli się już pół roku. Widok kuzyna nie nastrajał zbyt radośnie. Wyglądał pod­ le, dokładnie tak jak mówił Hollis. Douglas zamknął za sobą drzwi niewielkiego pokoju na klucz. Bez ceregieli przystąpił do rzeczy. 35

- No dobrze, Tony. Co się stało? Tony Parish z trudem oderwał wzrok od niewątpliwie pasjonujących widoków za oknem i spojrzał na kuzyna. Wyprostował się i próbował wydusić choć cień uśmiechu. Nie bardzo mu się to udawało, ale Douglas docenił wysiłek. - Co się stało? - powtórzył. - Hollis ci powiedział? - Tak. - Ten człowiek powinien zostać przeklętym księdzem. - Po prostu nie jest ślepy. I bardzo cię lubi. Dalej, mów. - A niech cię, dobrze, skoro tak się upierasz. Już nie jestem zaręczony. Nie mam narzeczonej. Zostałem zdra­ dzony i jestem sam. Dlatego przyjechałem. Czyżby Hollis nigdy się nie mylił? Douglas pytał dalej: - Teresa Carleton zerwała z tobą? - Oczywiście że nie. Nie bądź kpem. Ja zerwałem. Odkryłem, ze sypia z moim przyjacielem. Ha, przyjacie­ lem! Przeklęty skurwysyn! Ta kobieta miała mnie po­ ślubić, mnie, miała zostać moją żoną! Starannie ją wy­ brałem, dbałem jak o najpiękniejszy kwiat, traktowałem z szacunkiem, co najwyżej całowałem i to z zamknięty­ mi ustami, wierz mi, a ona przez cały ten czas była kochanką mojego przyjaciela. Tego się nie da opisać, to niewiarygodne. - Trzeba zacząć od tego, że i tak nie była już dziewicą - zauważył Douglas. - To wdowa. Jak sądzę, ty nie ze­ rwałeś z jej powodu ze swoimi dawnymi kochankami, a niektóre z nich z pewnością są przyjaciółkami Teresy. - Nie o to chodzi i dobrze o tym wiesz. - Być może nie dla ciebie, ale... - Douglas przerwał. - To znaczy, że wszystko skończone? Jesteś wolny? Ze­ rwałeś na dobre czy chcesz opatrzyć rany? - Zerwałem i mógłbym zabić tę kobietę za jej perfidne postępowanie! Robić ze mnie rogacza! Ze mnie! - Jeszcze nie była twoją żoną. - Fakt pozostaje faktem. Nie zniosę tego, nie mogę nawet o tym myśleć. Jak kobieta mogła mi zrobić coś takiego? 36 Kuzynek, pomyślał Douglas, ma o sobie bardzo wysokie mniemanie, jak zresztą większość ludzi. O ile wiedział, nigdy przedtem nie zwiodła go żadna kobieta. To Tony zawsze był tym, który się wycofywał, roześmiany i bez­ troski jak Ryder. Aż spotkał Teresę Carleton, młodą wdo­ wę, która z bliżej nie znanych powodów oczarowała go tak, że oświadczył się zanim minął tydzień, a potem zagrała z nim w jego własną grę. Musiał czuć się okropnie, nad­ szarpnięto jego poczucie własnej godności. - Nie mogę teraz wrócić do Londynu, Mógłbym ją spot­ kać, a wtedy nie ręczę za siebie. Muszę odpocząć na wsi, aż odzyskam równowagę i kontrolę nad własnym umysłem, aż będę mógł się powstrzymać przed spoliczkowaniem tej szmaty. Mogę tu jakiś czas pomieszkać? Douglasowi zaświtała w głowie pewna myśl, rozwiąza­ nie jego problemów. - Tony, możesz tu mieszkać o końca świata, spijać moją francuską brandy, a nawet spać w moim hrabiowskim łożu. Możesz robić, na co tylko przyjdzie ci ochota. - Douglas podszedł do kuzyna i wykrzywiony niczym idiota potrząsał jego dłonią. - Tony, możesz uratować mi życie. Niebo sta­ nie przed tobą otworem, jeżeli się zgodzisz. Tony Parish patrzył na kuzyna i uśmiechał się szczerze. - Powiesz mi, czego ode mnie oczekujesz, jak sądzę?- po­ wiedział. - Oczywiście, wybierzmy się na przejażdżkę i wszystko ci opowiem. Tony nadal się uśmiechał. Słuchał Douglasa z coraz wię­ kszym zainteresowaniem. Jego twarz wyrażała kolejno za­ ciekawienie, zaskoczenie, a kiedy Douglas skończył swój wywód uśmiechnął się, wzruszył ramionami i stwierdził tylko: - Dlaczego nie? Claybourn Hall No właśnie, dlaczego nie, myślał Tony Parish pięć dni później, wpatrując się rozszerzonymi źrenicami w stojące przed nim zjawisko. W życiu nie widział piękniejszej ko- 37

biety. Każdy rys jej twarzy podkreślał inny, a wszystkie razem były doskonałe. Żadna z jego byłych czy obecnych kochanek, nawet eks-narzeczona Teresa Carlton, do pięt nie dorastała tej nieskazitelnej piękności. Zawsze sądził, że najpiękniejsze są kobiety jasnowłose, subtelne i pocią­ gające. Ale na Boga, nie miał racji. Miała czarne, gęste włosy i niewiarygodnie błękitne, lekko uniesione w kąci­ kach oczy, ocienione rzęsami długimi jak wieczna pokuta. Jej skóra była biała, delikatna i gładka, nos cienki, a usta pełne i kuszące. Pocił się, patrząc na doskonale wyrzeź­ bione ciało. Czuł, że łapie go skurcz w brzuchu. Wiedział, że pobladł. Patrzył na nią, nie mogąc oczu oderwać i wi­ dział, że leciutko się uśmiecha. Wreszcie odezwała się do niego. - Wicehrabia Rathmore? To pan jest kuzynem hrabiego Northcliffe, nieprawdaż? Skinął głową jak oszołomiony matołek i ucałował po­ daną mu dłoń. Pomyślał że wie, jak na niego podziałała. Wie, że jest pod wrażeniem i będzie próbowała nim manipulować. Nie szkodzi. Nagle poczuł, że jej palce zginają się lekko w jego dłoni. Czyżby też trochę się spodobał? Okaże się. Wiedział, że musi odzyskać pewność siebie, którą zabrała mu Teresa Carleton. Musi odzyskać mistrzostwo. Jeżeli tylko zechce, to piękne stworzenie będzie jego... Naraz otrzeźwiał. Miała na imię Melisanda, a on przyje­ chał tu poślubić ją w imieniu swego kuzyna, Douglasa She- rbrooke'a. Etapłes, Francja Douglas znalazł się w samym centrum przygotowań do napoleońskiej inwazji na Anglię, choć właściwie ca­ le wybrzeże, od Boulonge poprzez Dunkierkę aż do Os­ tendy, wrzało. Jakby się dobrze zastanowić, to było to najbezpieczniejsze miejsce w całej Francji, zwłaszcza dla angielskiego szpiega. Nie było straży, ludzie prze- 38 chodzili, patrzyli, rozmawiali, słuchali, a nawet szki­ cowali przebieg prac. Douglas' z podziwem patrzył na tysiące mężczyzn bez. wytchnienia pracujących w do­ kach, na plażach i w portach, budujących statki, które miały zawojować Anglię. Obok robotników widać było żołnierzy, ale o ile mógł stwierdzić, nie mieli zbyt wiele do roboty. Douglas ubrany był w mundur szeregowca, trzy dni temu lśniący nowością, a teraz już odpowiednio uwalany i wygnieciony. Czekając na przybycie Cadoudala, roz­ glądał się tu i tam, i przysłuchiwał w miejscowych tawer­ nach żołnierzom ze świeżego poboru i wąsatym oficerom. Mógł tylko czekać. Jego francuski był nieskazitelny, a maniery odpowiednie do noszonego munduru - bratał się z poborowymi, wspólnie narzekali i z pewnej odległości, z szacunkiem przysłuchiwali się rozmowom oficerów. Wszyscy rozprawiali o mającej nastąpić inwazji na Anglię - zaledwie dwa tygodnie wcześniej Napoleon wizytował jednostki wzdłuż wybrzeża, zapewniając ludzi, że już wkrótce przekroczą ten śmierdzący rów i nauczą angiels­ kich kupców i bankierów, kto panuje na lądzie i morzu. Piękne słowa, myślał Douglas. Czy ten Napoleon naprawdę sądzi, że angielskie chłopstwo powita go jak wybawcę, o ile w ogóle uda mu się przepłynąć kanał i znaleźć się w Dover? Po dwóch dniach zaczęło mu się nudzić. Instrukcje od Cadoudala przekazał mu jednonogi żebrak cuchnący ni­ czym zgniła kapusta. Przysunął się do niego i wcisnął w kieszeń grubą kopertę, a następnie uciekł, zanim Dou­ glas zdążył o cokolwiek go zapytać. List przeczytał dwa razy, starając się zapamiętać bardzo zawiłe polecenia. Przestudiował wszystkie dołączone papiery i dokumenty i aż potrząsnął głową na samą myśl o tym, jakich to skomplikowanych wyczynów żąda od niego Cadoudal. Cóż za arogancja! Georges Cadoudal nie odznaczał się roz­ wagą, a często bywał bezczelny, jednocześnie bystry i nieudolny. Ostatnio nie wiodło mu się najlepiej, a porażka goniła porażkę. 39

Z pewnością całe godziny strawił obmyślając plan rato­ wania tej przeklętej dziewczyny, Janinę Daudet. Niestety, to właśnie Georges był mózgiem spisku mającego na celu uprowadzenie Napoleona i osadzenie na tronie hrabiego d'Artois, młodszego brata Ludwika XIV. On też miał w swoim posiadaniu ponad milion franków od angielskiego rządu i właśnie z tych powodów lord Avery tak bardzo chciał spełnić jego żądania. Oczywiście, Cadoudal nie mógł ryzykować i osobiście ratować dziewczyny. Wiedział, że Douglas jest ekspertem od generała Honoriusza Belesaina - to dlatego prosił właśnie o niego i wierzył, że plan się powiedzie. Douglas zastanawiał się, czy Georges wie, że generał cieszy się, oględnie mówiąc, bardzo złą sławą jeśli chodzi o kobiety. A niech to. Następnego ranka założył bryczesy i czarny płaszcz. W Bolonii stanie się oficjalnym funkcjonariuszem z Paryża, wysłanym osobiście przez Bonapartego dla doglądania przygotowań do inwazji. Modlił się gorąco, żeby papiery dostarczone przez Cadoudala były w porządku. Za te bajoń­ skie sumy, jakie dostawał z Anglii, mógł sobie pozwolić na najlepszych fałszerzy. Douglas wolał uniknąć przyłapania i egzekucji. Dokładnie w samo południe dostojny oficjalny funkcjo­ nariusz skierował swe kroki w stronę rezydencji generała Honoriusza Belesaina w Bolonii. Trafił bez trudu, był to bowiem największy dom w mieście, należący do mera. Generał bawił u gościnnego gospodarza od dobrych trzech miesięcy. Dziwnym trafem, od tego też czasu nikt nie wi­ dywał mera. Douglas wiedział o Belesainie prawie wszystko. Nic nie mogło go zaskoczyć. Doskonały taktyk, kompetentny admi­ nistrator - choć szczegółami zajmowali się adiutanci - od­ znaczał się równą podłością w stosunku do jeńców, jak i swoich żołnierzy. Lubił młodziutkie dziewczyny i uważał się za świetnego żołnierza i kochanka. Douglas wiedział też, że jego udręczona żona skryła się wraz z czwórką dzie­ ci w odległym Lyonie. General należał do mężczyzn raczej korpulentnych, ale uważał, że wygląda niczym młody bóg. 40 Nie panował nad sobą, bardzo szybko i często ze śmiertel­ nym skutkiem tracił hamulce, co z przerażeniem odkrywali żołnierze i młode kochanki. Jeśli chodzi o sprawy alkowy, nie odznaczał się galanterią, nawet kiedy był szczególnie dobrze usposobiony. Po miłosnych igraszkach często upijał się do nieprzytomności. Trzypiętrowy, pomalowany na żółto dom mera był to gmach duży i prostokątny, porośnięty gęstym bluszczem. Stał nieco na uboczu, a po obu stronach długiego podjazdu rosły wielkie dęby, wczesnym latem pokryte bujnym lis­ towiem. Mer był zamożnym człowiekiem. A może już nie był. Co najmniej dwunastu ludzi patrolowało teren przed wejściem. Spojrzał w górę, zastanawiając się, w którym z pokoi na trzecim piętrze jest przetrzymywana Janinę Daudet. Ciekawe, czy generał już ją zgwałcił? Na pewno tak. Niby kto miałby go powstrzymać? Modlił się, żeby nie odgrywał z nią swoich perwersyjnych sztuczek. Czy wie­ dział, kim jest Janinę? Cóż, Belesain był najbardziej aroganckim i perwersyjnym przywódcą, o jakim Douglas słyszał. W dużym holu przywitał go adiutant o nazwisku Grillon. Elegancki w swoim szkarłatnym mundurze, pławił się w poczuciu własnej ważności. Jednak widać było, że cze­ goś się obawia. Twarzą w twarz z nieznajomym nie czuł się pewnie, ale kiedy znał zawodników i reguły gry, potrafił rozdawać kuksańce. Douglasowi niepewność Grillona spra­ wiała przyjemność. W holu wejściowym naliczył jeszcze czterech żołnierzy. - Monsieur Lapalisse. Oczywiście wiecie, kim jestem. Pragnę widzieć się z generałem. - Douglas rozglądał się wokoło, wiedząc, że porucznik bacznie mu się przygląda. Próbował przybrać wyniosły wyraz twarzy, ale w tym nie był zbyt dobry. W kącie dostrzegł pajęczynę. - Monsieur - powiedział wreszcie Grillon. - Gdyby zechciał pan chwilkę zaczekać. Poinformuję generała o pańskim przyjeździe i... 41

- Nie zwykłem czekać - Douglas lustrował młodzieńca od stóp do głów. - Proszę mnie natychmiast zaanonsować. A najlepiej idźmy od razu. Grillon zawahał się, po czym zrobił zwrot. Generała bo­ lała głowa. Głupiec, poprzedniej nocy znowu przeholował i płacił teraz za to. Nie wiedział, kiedy dokładnie miał przy­ jechać ten przeklęty biurokrata, ale powinien zdawać sobie sprawę, że z pewnością wtedy, kiedy miał na to najmniejszą ochotę. Generał denerwował się, bo nikt z rządu go o tym nie poinformował. Do diaska z nim. Stał przy zabałaganionym biurku z oczyma zimnymi jak lód, wyprostowany i ze zmarszczonym czołem. Kiedy Grillon i Douglas weszli, wyprostował się jeszcze ba­ rdziej, ale Douglas nie dał się nabrać. Generał się bał. Doskonale, pomyślał Douglas, wchodząc do ob­ szernego salonu z miną władcy świata. Lekko skłonił głowę i płynną francuszczyzną zauważył grzecznie: - Przyjemny dziś dzień. - W rzeczy samej - odpowiedział generał, nieco wytrą­ cony z równowagi. - Poinformowano mnie, że jest pan z komitetu wojennego Napoleona, ale nie bardzo rozu­ miem. Napoleon był tu niedawno i wyraził zadowolenie z postępu prac. - Komitet to ciało tak amorficzne. - Douglas znowu starał się przybrać lekceważący wyraz twarzy. - Nie jestem przedstawicielem komitetu. Jestem osobistym hm... wywia­ dowcą Napoleona. Generał zesztywniał: - Wywiadowcą? Czyżby do Napoleona jakimś cudem doszły wieści o śmierci dwóch żołnierzy, których kazał w zeszłym tygo­ dniu wychłostać? A może usłyszał o pobiciu tej dziewczy­ ny? Miała jakichś wyżej postawionych krewnych. Cholera z nią. Wyrywała się, ale przecież wiedział, że go chce, mała suka. Wziął ją może trochę nieoględnie, ale dojdzie do sie­ bie i jeszcze będzie go prosiła o więcej. Nie mogła się oprzeć sile jego umysłu i wdzięku, tak samo jak tamta na górze, którą trzymał w maleńkim pokoiku tuż przy swojej sypialni. 42 Belesain podziwiał Napoleona na polu walki, ale niena­ widził jego hipokryzji i burżuazyjnego zadęcia. Musi być ostrożny. Stojący przed nim człowiek był nikim więcej jak tylko biurokratą, zerem z kupką siana w miejscu mózgu. Ale niech go szlag, ma władzę, i dlatego on, Belesain, musi z nim wejść w układ. Jeżeli to się nie uda, trzeba go będzie zabić. Na drogach pełno przecież złodziei i skurwysynów wszelkiej maści. - Tak - powiedział Douglas. - Jak pan bez wątpienia wie, Napoleon zawsze uważał, że należy kontrolować plany i ludzi, którzy je realizują. Syzyfowa praca. - Oczywiście ma pan papiery? - Jak najbardziej. O trzeciej po południu Douglas przechadzał się u boku generała po obozowisku na plaży. Belesain nie znosił tej wymuszonej grzeczności wobec biurokratów, udawanej współpracy z człowiekiem, którego w równym stopniu bał się, co nienawidził. Próbował onieśmielić Douglasa, zigno­ rować go zachowując się, jakby wszystko wiedział i pocią­ gał za wszystkie sznurki. Douglas tylko się uśmiechał. Kola­ cję tego wieczoru jedli razem z najwyższymi rangą oficera­ mi Belesaina, w jadalni mera. Zanim skończyli, większość z nich była już pijana. Przed północą trzech odniesiono na kwatery, a zanim minęła pierwsza Douglas czekał na okazję. Modlił się, żeby nikt nie odkrył w nim angielskiego szpiega. Nie chciał umierać. W Anglii czekała na niego młoda żona, słodka Melisanda. Nie wypuści jej z łoża, aż poczną przyszłego dziedzica Sherbrooke'ow. Kiedy generał zaprosił go do gry w pikietę, Douglasowi serce mocniej zabiło. - A o co gramy? - wypytywał, strze­ pując drobinki kurzu z czarnego płaszcza. Generał zaproponował franki. Douglas okazał lekkie zniecierpliwienie tak banalną sta­ wką. Tak wykwintny i inteligentny człowiek, za jakiego uważa generała, z pewnością wymyśli coś bardziej intere­ sującego... bardziej hm... podniecającego? General pomyślał chwilę i uśmiechnął się. Był już kom­ pletnie pijany. Zatarł ręce, a oczy mu błyszczały, kiedy 43

powiedział: - Tak, zwycięzca naszej małej gry zabawi się z małą łajdaczką, która tu ze mną mieszka. Na imię jej Janinę i potrafi zadowolić mężczyznę. Douglas przystał na to z wystudiowaną obojętnością. R O Z D Z I A Ł Clayboum Hall Alexandra nie wierzyła własnym oczom. Stała nierucho­ mo jak głaz przy włoskim biurku Melisandy, na którym choć raz było coś poza konstelacjami buteleczek z pach- nidłami. Miała na sobie szlafrok, a włosy splecione w wa­ rkocz przerzuciła przez ramię. Wpatrywała się w niewielką karteczkę i zamykała oczy, próbując znaleźć jakieś wy­ jaśnienie... - Miałaś nadzieję, że to się stanie. Może tak, może nie. Milczała, patrzyła. I stało się. Me- lisanda i Anthony Parish, wicehrabia Rathmore, uciekli po­ przedniej nocy do Gretna Green*. Alexandra powoli uniosła świstek papieru, na którym jej siostra niedbale nagryzmo­ liła kilka zdań. Słowa mające zmienić ich życie, słowa, w których roiło się od błędów, bo Melisanda nigdy nie zaprzątała sobie głowy nauką. Alexandra była spokojna. Czuła, że to jeszcze nie wszystko, że wydarzy się coś jeszcze. Będzie musiała zanieść ten liścik ojcu. Będzie mu­ siała wyznać, iż przeczuwała, co się dzieje pomiędzy tymi dwojgiem. Czuła do siebie obrzydzenie. Wiedziała, że jest zazdros­ na i małostkowa, że nie zasługuje na nic. Diuk przeczytał list, starannie odłożył go na biurko i pod­ szedł do okna. Patrzył w dal, na trawnik i cztery przecha- Gretna Green - wieś w Szkocji, przy granicy z Anglią, do której uciekali narzeczeni, by się pobrać bez zgody rodziców. 5 44 dzające się przed domem pawie, trzy gęsi i kozę. Alexan­ d r e wydawało się, że minęły wieki, zanim się odwrócił i zamyślony spojrzał na młodszą córkę. Uśmiechnął się do niej, naprawdę się uśmiechnął i - ku jej zdziwieniu - powiedział łagodnie: - Stało się, nic już na to nie po­ radzimy. Ostatecznie, nie była to aż taka niespodzianka. Nie jestem zaskoczony. Tony zostawił mi bardziej obszerny list. Zobaczymy. - Papo, ja wiedziałam. Wiedziałam, ale chciałam... Ojciec odchrząknął i pogroził jej palcem. - Ty także zdawałaś sobie sprawę z planów lorda Rathmore, moja droga? - Nie że pojadą do Gretna Green, ale że odmówią ślu­ bu... Papo, nie mogę cię okłamywać. Ale nie wiedziałam, że ty też... Alexandra wyłamywała sobie palce, a jej rozpacz roz­ broiłaby serce każdego kochającego rodzica. Jej wina była coraz większa. Diuk patrzył na nią przez chwilę, a potem powiedział: - Tak, wiedziałem że Tony pragnie Melisandy, a ona jego. Nigdy przedtem nie widziałem, żeby dwoje ludzi tak szybko przypadło sobie do gustu. Tony to dzielny młodzieniec - inteligentny, dowcipny, obdarzony urodą - co szczególnie cenią sobie niewiasty. Cóż więcej, jest prawie tak bogaty jak hrabia Northcliffe i bez wątpienia zaoferuje mi odprawę większą niż proponowana przez jego rywala. W liście zapewnia mnie o tym. Wyobrażam sobie, jak bardzo czuje się winny, z pewnością bardziej niż ty czy ja. Czyż nie zdradził swego kuzyna zabierając jego wybran­ kę? Nienawidzi sam siebie za to, co zrobił, ale nie ma odwrotu. Świadomość budzi się po czynach. Ale pomimo tej nieszczęsnej ucieczki wicehrabia jest człowiekiem ho­ noru. Wkrótce przywiezie tu Melisandę. Ta mała flirciarka nie chce przyjechać. Wie, że zawiodła matkę i boi się, że oberwie solidną burę, ale mąż zmusi ją do przyjazdu. - Diuk uśmiechnął się do siebie. - Tony'ego Parisha żadna kobieta nie zdoła owinąć sobie wokół palca, choćby była tak piękna, że zęby bolą od samego patrzenia. Przywiezie ją tu, choćby nie wiem jak płakała, zarzekała się i błagała. 45

- Papo, ja się domyślałam, naprawdę... - Stała czekając na słowa ostrej krytyki. Diuk podniósł rękę córki do ust. - Żałuję jedynie, że ten nieodpowiedzialny czyn wiąże się z takim zamie­ szaniem. Żaden ojciec nie chce, żeby jego dziecko za­ chowało się tak niestosownie, zwłaszcza jeśli chodzi o córkę diuka. - Umilkł, a jego twarz wyrażała różne przeciwstawne uczucia. - Tak bardzo pragniesz hrabiego? - zapytał nagle. - To też odgadłeś? Boże, niczego nie potrafię ukryć! - Jesteś moją córką. Znam cię i kocham. - Kocham go od trzech lat, ale teraz... teraz nie będzie nawet moim szwagrem. Spojrzała na ojca z bólem i strapieniem w oczach. - Przed chwilą otrzymałem list od twojego brata. Alex, powiem ci prawdę. Nawet odprawa od Tony'ego nie uratuje tej rodziny. Twój brat opuścił Anglię w niesławie. Pisze, że jest w drodze do Ameryki. Zostawił ogromne długi, które doprowadzą mnie do bankructwa. Nawet hojność Tony'ego nie pomoże. Nie wiedziałem, co robić, biłem się z myślami, ale... może jest nadzieja. Odwrócił się i wyszedł z biblioteki, zostawiając Alexan­ dre, która nie mogła wykrztusić ani słowa. Za godzinę Tony Parish i młoda wicehrabina mieli przy­ być do Claybourn Hall. Melisanda dąsała się, choć podobał jej się iście królewski strój, w którym miała wystąpić. Jej mąż uśmiechał się pod nosem. Tonem nie cierpiącym sprzeciwu poinformował ją, że muszą wrócić do domu i na­ prawić swą winę. Prosiła, błagała, wiedziała, że w domu może oberwać po nosie. Posunęła się nawet do płaczu, wsparta na jego ramieniu. Zauważył głośno, że leje piękne krokodyle łzy, czym doprowadził ją do szewskiej pasji. Ro­ ześmiał się, a ona z wściekłością rzuciła w niego szczotką, która po prostu odrzucił w jej stronę. Zaszokowana zamilk­ ła, a on wyszedł z pokoju, nakazując jej za dziesięć minut zjawić się na dole. Kolejna szczotka uderzyła w drzwi. Zeszła na dół po jedenastu minutach, a on zmarszczył brwi 46 i spojrzał na zegarek. Nic nie powiedział. Posłuchała go. Z czasem przyzwyczai się do posłuszeństwa bez urządzania scen i awantur. I nie będzie się spóźniała. Pojechali powozem, który Tony wynajął ze stajni w po­ bliżu Harrogate i którym uciekali do Gretna Green. To był drugi dzień ich małżeństwa. Za chwilę miał spotkać się z teściem, który niewątpliwie ma ochotę udusić go gołymi rękami.. Ale musiał wrócić, Właśnie tak trzeba było po­ stąpić, nie było wyboru. Zresztą napisał diukowi, że wróci omówić sprawę odprawy. Uśmiechnął się do swojej pięknej żony i nawet nie pró­ bował ukryć, jak bardzo jej pragnie. Wystarczyło, że do­ tknął jej dłoni, a już chciał ją całą. Chciał jej, kiedy krzy­ czała na niego rozpłomieniona złością. Siedziała tak blisko, że nie mógł się powstrzymać. - Zdejmij pelisę. Melisanda miotały zmienne uczucia; poczucie winy, za­ żenowanie i wściekłość na męża, który nie traktował jej z należytym szacunkiem - przecież rzucił w nią szczotką! - Co powiedziałeś? - Powiedziałem, żebyś zdjęła pelisę. - Zimno mi. - Nie szkodzi. Zmarszczyła brwi i rozpięła guziki. Pomógł jej zdjąć i odrzucił pelisę na drugie siedzenie. Leciutko pieścił czubkami palców jej podbródek. Pocałował ją, nie roz­ chylając ust. - Tony! - Cii. Ściągnij czepek, bo nie mogę cię pocałować z tą bzdurą na głowie. Gniecie twoje piękne włosy. Twoje czar­ ne jak przepastna noc włosy. Chcę je czuć w dłoniach. Polecenie okraszono komplementem, więc Melisanda posłusznie zdjęła czepek i rzuciła na pelisę. - Dobrze - długie palce Tony'ego ruszyły na podbój rzędu guzików na staniku żony. Oburzona Melisanda uderzyła go w rękę. - Tony! W śro­ dku dnia! W powozie! Przestań, na miły Bóg, tak nie moż­ na, nie możesz... 47

Znowu ją pocałował i posadził sobie na kolanach. Prawą ręką sięgnął śmiało pod spódnicę i sunął coraz wyżej, aż poczuł skrawek nagiego, delikatnego ciała po wewnętrznej stronie ud. Płonęła. Wiedział, że ze wstydu, nie z podniece­ nia. Nie szkodzi. Chciał ją wziąć. Właśnie tu i teraz, w po­ wozie, siedzącą na jego kolanach, patrzącą mu w twarz. Na samą myśl aż jęknął. Nie przestawała się szarpać, więc powiedział: - Uspokój się. Jesteś moją żoną. Musisz się nauczyć i zobaczysz jak szybko się nauczysz, posłuszeństwa. Pragnę cię i będę cię miał. Zeszłej nocy oszczędzałem cię, bo byłaś dziewicą, ale już wydobrzałaś. Chcę zobaczyć twoje piersi, poczuć je, dotknąć językiem. Podniesiesz tylko spódnicę i wejdę w ciebie. Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Nie była w sta­ nie wykrztusić z siebie słowa. Poprzedniej nocy czuła się, prawdę mówiąc, podle z powodu tego, co zrobili. Pokazała temu przeklętemu hrabiemu, że ani on, ani ojciec nie będą wydawać jej rozkazów. Tony był uro­ czym galantem, drażnił się z nią i sprawiał, że chciała coraz więcej. Fascynował ją. Był jak żywe srebro. Szyb­ ko dostrzegła w nim siłę, męski upór i arogancję, ale nie wątpiła, że da sobie z tym radę. W końcu dawała sobie radę z każdym innym dżentelmenem, który trafił na jej teren łowiecki. Bardzo delikatnie wprowadził ją w świat erotyki. Przyszło jej do głowy, że chyba jest bardzo doświad­ czony, ale nie potrafiła docenić jego kunsztu. Cała pro­ cedura wydała jej się wyjątkowo krępująca, a ciemność, o którą się modliła, nie zatrzymała go ani na chwilę. Nie zranił jej zbyt mocno, ale co do przyjemności - szczerze wątpiła, czy w ogóle coś takiego istnieje. Stwierdziła, że lubi wyłącznie komplementy, pocałunki i jego uśmiechy, no i może jeszcze kiedy leciutko pieścił językiem koniu­ szek jej ucha. A teraz chciał wsadzić w nią ten swój męski drąg, kiedy siedziała całkowicie ubrana na jego kolanach. W dodatku w powozie! 48 - Nie - powiedziała bardzo stanowczo. - Nie zrobię tego! Tony tylko się uśmiechnął i dalej pchał paluchy w gó­ rę, aż dotknął jej kobiecości. Zbladła. Prawą ręką praco­ wicie rozpinał guziki stanika sukni. Waliła w niego pięś­ ciami, aż powiedział surowo: - Jesteś moją żoną, ile razy mam ci to przypominać? Wiem, że zeszłej nocy niewiele miałaś przyjemności. Byłaś dziewicą i to dlate­ go. Krwawiłaś, to dobrze, ale teraz zamierzam ci to wy­ nagrodzić. Dam ci przyjemność, a ty masz ją przyjąć. A teraz uspokój się i przestań odgrywać przerażoną dzie­ wicę. Ale ona nadal walczyła, nawet kiedy jeden z jego długich palców wśliznął się w nią. Krzyknęła, a on zdusił ten krzyk pocałunkiem, mając nadzieję, ze powozowy nie usłyszał. - Piękność, cudna dziewica, a przy tym zepsuta - powiedział. - Taką poślubiłem. Nie zrozum mnie źle, nie narzekam. Dobrze poznałem twój charakter jeszcze zanim pierwszy raz dotknąłem tego słodkiego miejsca za twoim lewym uszkiem. Ale wiesz dobrze, że cię wezmę. - Nie! Nie pozwolę! Przestań, co robisz! - O tak, wezmę cię! - zaczął ją pieścić. - Ani myślę przestać. Przekonasz się, że zrobię z tobą, co zechcę. Była zjawiskowo piękna, nawet teraz, kiedy oczy płonęły jej gniewem. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziała, co ma robić. Próbowała się od niego odsunąć, ale po prostu zadarł jej suknię, halki i koszulę, i położył sobie na kolanach. Oprócz czarnych skórzanych pantofli, sięgających za kola­ no pończoch i podwiązek była do pasa naga. Popatrzył na nią i uśmiechnął się. - Śliczne - powiedział tylko i dotknął jej bielutkiego brzucha. - Bardzo ładne. Chyba cię zatrzymam, takiej rybki nie wyrzuciłby żaden rybak. - Tony, nie możesz tego zrobić! Ojciec cię wyzwie na pojedynek, uszy ci obetnie, zobaczysz! Nie jestem żadną rybą! 49

- Najdroższa żonko, twój ojciec nie śmiałby mówić mnie, twojemu legalnemu małżonkowi, panu i władcy, jak mam cię zadowalać. A to właśnie mam zamiar zrobić, jeżeli tylko zamkniesz śliczną buźkę i pozwolisz mi działać. Znowu na niego wrzasnęła, żeby w tym momencie zdać sobie sprawę, iż stangret na pewno ją słyszał. Umierała ze wstydu. Czuła się tak upokorzona, że całkiem się uciszy­ ła. Zaczął pieścić to intymne miejsce, którego dotykał poprzedniej nocy. Nie protestowała wtedy, bo wciąż wy­ dawała się samej sobie taka podła... Zresztą czuła swoją władzę - uciekła przecież do Gretna Green - i nie zdawa­ ła sobie sprawy... Nie wiedziała, co on chce zrobić, ale teraz, teraz to co innego. Nie było ciemno jak w kopalni.. Środek dnia, powóz. Patrzył na nią, mówił, dotykał nagie­ go ciała. To było nie do zniesienia. Nagle poczuła coś, jakby ukłucie, aż jej biodra odskoczyły w górę, dalej od jego palców. Patrzyła na niego nie rozumiejąc. Ten przeklęty skur- czysyn uśmiechał się do niej jak zadufany w sobie władca, tak zadowolony i odprężony, że nie mogła tego znieść. Odrzuciła głowę do tyłu i krzyknęła ile sił w piersiach. Powóz gwałtownie zahamował. Tony nie przestał się uśmiechać. Pomógł jej zejść z ko­ lan, przygładzić suknię i czekał aż w oknie pojawi się prze­ rażona twarz stangreta. Człeczyna najpierw spojrzał na Me- lisandę, która natychmiast pojęła, że z pewnością wie, co mąż próbował jej zrobić. - Idź sobie! - krzyknęła na nieboraka. - Idź! - Tak - Tony skrzyżował ręce na piersiach. - Wybacz­ cie żonie, że was przestraszyła. Czasami damy... zapomi­ nają się, rozumiecie. Stangret zaczerwienił się jakby zrozumiał i speszony wlazł z powrotem na kozioł. Powóz ruszył naprzód. Tony nic nie mówił. Melisanda próbowała doprowadzić się do porządku. Niezgrabnie jej to szło, wciąż czuła zażenowanie, była 50 wściekła i chciało jej się krzyczeć aż do ochrypnięcia. Ale on siedział jakby nigdy nic, nic nie mówił i znudzony wy­ glądał przez okno. Znudzony? Wsadziła czepek na głowę, nie dbają,c że ucierpi na tym jej misterna koafiura. Okryła się pelisą i zapięła guziki nie dbając o to, że mylą jej się dziurki. Popatrzył na nią z uśmiechem. - Mellie... - Mellie! Cóż za szkaradne zdrobnienie! Nie podoba mi się, jest ohydne i... - Zamknij się, złotko. - Ale ja... - W jego oczach zobaczyła coś, czego nie widziała przez całe swoje dwudziestojednoletnie życie. Za­ mknęła się. - Jak już mówiłem, dla ciebie zdradziłem kuzyna, choć nie jest to zdrada, która niszczy duszę. Naprawdę nie znasz Douglasa ani on nie zna ciebie. Boże, gdyby widział, co wyprawiałaś przez ostatnie dni, straciłby wszelkie złudze­ nia. Pewnie uciekłby gdzie pieprz rośnie, a na pewno nie zabrałby cię do Gretna Green. Wątpię, czy trzy lata temu widziałaś w nim coś więcej niż przystojnego mężczyznę, który adorował twoją urodę. Wyjechał ze względu na ho­ nor, czuł, że głos obowiązku musi zwyciężyć z głosem ser­ ca. Będę szczery, on cię nie kocha. Pamiętał, że cię pożą­ dał, podziwiał, że lubił twoją beztroskę i radość.. Pamiętał jak jesteś piękna, nic więcej. Ale nie kocha cię i nigdy nie kochał. Rodzina bez litości pcha go do ożenku. Jeszcze w tym roku chcą mieć dziedzica. Dzięki tobie odczepiliby się od niego, a on uniknąłby konieczności wyjazdu do Lon­ dynu i zyskał piękną żonę. Wiedziałem, że będę cię miał, ale brałem wszystkie za i przeciw pod uwagę. Jednego jes­ tem całkowicie pewien, Douglas zrozumie kiedyś, że od­ dałem mu wielką przysługę. Jeszcze mi podziękuje. Przy tobie oszalałby. - Tony odwrócił się do żony z bardzo po­ ważną miną. - Jest dżentelmenem, o wiele większym niż ja. Nigdy by cię nie wziął bez twojej woli, choćbyś go prowo­ kowała. Zawsze by się wycofał. - Nie wierzę ci - powiedziała. - Douglas Sherbrooke mnie kocha i kochał trzy lata temu. Będzie żałował do 51

końca życia. Będę jego ostatnią miłością. Złamałam mu serce, wychodząc za ciebie. Będzie cię za to nienawidził. Nigdy ci nie wybaczy. - Mam nadzieję, że nie - odpowiedział cichutko Tony. - Ucierpi tylko jego duma. Szybko mu przejdzie, kiedy zobaczy, co muszę robić, żeby utrzymać cię w ryzach. Z wdzięczności będzie mnie po rękach całował. Melisanda wpatrywała się w swoją dłoń odzianą w rękawiczkę. - Mówisz, jakbyś mnie nie szanował. Mówisz, jakbym nie była osobą, którą można kochać i adorować, jakbyś wziął mnie tylko dlatego, żeby oszczędzić kuzyna. Myślałam, że mnie chciałeś, że mnie adorowałeś. - To prawda. Zrozum, to że cię kocham i adoruję nie znaczy, że jestem ślepy. Ale nie o to chodzi. To, co zrobi­ łem, domaga się zadośćuczynienia. Powininem mu to jakoś wynagrodzić, żeby nie musiał zaczynać poszukiwania żony od początku. W liście do twojego ojca podpowiedziałem mu to i owo. - Co masz na myśli? - Nie powiem ci. Nie mogę, dopóki się nie przekonam, że moje spostrzeżenia były słuszne - uśmiechnął się do niej. - Za dużo myślałem o tobie, o twoim nagim ciele pode mną, żeby skrupulatnie księgować wszystko, czego się domyślałem. Ale jest nadzieja, że twój ojciec zrewi­ dował słuszność moich sądów. Kochanie, czepek masz przekrzywiony. Może byś się trochę ogarnęła, bo dojeż­ dżamy do Claybourn. Na chwilę powstrzymał jej ciekawość, odwołując się do próżności. Patrzył, jak wyciąga niewielkie zwierciadełko. Była tak piękna, że przyprawiała go o dreszcze. Miała piękne ciało, przynajmniej te części, które dzisiaj widział i dotykał. Poprzedniej nocy chciał patrzeć w jej twarz, kiedy kochali się po raz pierwszy, ale była tak zawstydzo­ na, że pozwolił zgasić lampę. Wrażenie, jakie na nim wywierała, zadziwiało go. Nigdy przedtem żadna tak na niego nie działała. Wiedział, że jest niemożliwa, zepsuta, próżna i tak arogancka jak on sam, ale to się nie liczyło. 52 Chciał jej. Pomimo Douglasa, pomimo wszystko, chciał jej i miał ją. A teraz będzie musiał z nią żyć. Będzie musiał dawać jej przyjemność. Myśl o oziębłej żonie była nie do zniesienia. A najgorsze było to, że będzie musiał zapłacić za to Douglasowi. Niedobrze, skonstatował, kiedy powóz wtaczał się już na długi, wąski podjazd w Claybourn Hall. Jednak trzeba przy­ znać, że odkąd poznał Melisandę ani razu nie pomyślał o Teresie, swojej przewrotnej kochance. Patrzył na swoją żonę. Była blada i ściskała dłonie. Miał nadzieję, ze ojciec na nią nakrzyczy. Wtedy wkro­ czy on, Tony, jej obrońca, pan i mąż. A potem dojdą z diu­ kiem do porozumienia w innej sprawie. Boulogne, Francja Douglas wygrał w pikietę. Nawet nie bardzo musiał oszukiwać. Belesain tak się upił, że pewnie i tak nie zdołał­ by odebrać swojej wygranej. Dał Douglasowi klucz i po­ wiedział, że ma wyjaśnić tej dziwce w małym pokoiku, by go zadowoliła. Powiedział, że dziewczyna lubi groźby i tro­ chę bólu. A potem cholerny zapity głupiec uznał, że będzie mu towarzyszył. - Ze względu na to - tłumaczył, wdrapując się na trzecie piętro - że mała nie została jeszcze do końca przeszkolona. Douglas przyglądał się, jak otwiera drzwi i wchodzi do środka. Nic nie mówiąc, wszedł za nim. Pokój był prawie pusty, poza łóżkiem, toaletką i małym dywanikiem na środku pod­ łogi. Na środku pokoju stała kobieta. Czy to właśnie była Janinę Daudet? Generał skrzywił się i machnął na nią ręką. - Roz­ bierz się. Kobieta zawahała się, a następnie zrobiła, co kazał. Douglas oczekiwał osoby młodszej, sam nie wiedział dla­ czego. Nie, nie jest już dziewczynką, pomyślał przygląda- 53