mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 181
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 071

Coulter Catherine - Panna młoda 7 - Pendragon

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :890.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Coulter Catherine - Panna młoda 7 - Pendragon.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 121 stron)

ROZDZIAŁ 1 Wyścigi kotów Tor wyścigowy McCaulty Okolice Eastbourne, Anglia Jasne sobotnie popołudnie, kwiecień 1823 - Panie Raleigh, proszę zabrać Małego Toma z drogi.Panu Korkowi! Do diabła, zaraz go stratu¬je! Mały Tom został w ostatniej chwili gwałtownie usunięty z toru. Jeszcze chwila, a Pan Korek bru¬talnie powaliłby go na ziemię. Pan Raleigh żywił co do 'Małego Toma wielkie nadzieje, ale kot nie był jeszcze gotowy na taki poziom rywalizacji. Ma¬ły Tom, czarny jak sam diabeł, z małymi białymi łapkami, miał, ostatecznie, zaledwie rok i nie zdą¬żył jeszcze przejść dobrego przeszkolenia. Kjedy jednak zawodnicy śmignęli obok jak strza¬ły, pan Raleigh ustawił Małego Toma z powrotem na tor, poklepawszy go uprzednio po zadku i wy¬mruczawszy coś do małego kociego uszka. Ten po¬mruk najwyraźniej obiecywał posiekaną kurzą wą¬tróbkę. Mały Tom rzucił się do przodu, już czując ów smak w pyszczku. Meggie Sherbrooke spojrzała na tor, złożyła dłonie wokół ust i znów krzyknęła: - Do diabła, Panie Korku! Biegnij! Nie pozwól, żeby Blinker II cię dogonił! Dasz radę! Biegnij! Wielebny Tysen Sherbrooke starał się przymy¬kać oko na sporadycznie wymykające się z ust cór¬ki ulubione diabelskie przekleństwo Sherbrooków,' gdyż w istocie bardzo pasowało do wyścigów. Sam zaś zawołał: - Biegnij, Panie Korku! Kleopatra, dasz radę, dalej, mała! Pan Korek, który wreszcie przestał rosnąć pół roku temu, był dużym pręgowanym kocurem z ru¬dymi pasami na grzbiecie i łebku oraz z białym brzuchem i łapami, silnym jak Clancy, byk wysta¬wowy pana Harbora. Biegł tylko na zapach pstrą¬ga, trzykilogramowego i ha szczęście zawsze mar¬twego, pieczonego z odrobiną soku z cytryny. Max Sherbrooke stał na linii mety i wymachiwał rybą w tę i z powrotem jak metronomem, próbując sku¬pić na niej uwagę Pana Korka. Poza sezonem Pan Korek często spędzał poranki pod stołem w jadal¬ni, spod którego wystawał tylko jego rudy, cętko¬wany ogon falując leniwie, informując wszem wo¬bec, że jego właściciel jest gotowy na przyjęcie smacznego plasterka chrupkiego bekonu lub, ewentualnie, miseczki mleka, a może nawet obu tych rzeczy naraz, jeśli ofiarodawca odrobinę się postara. Duży i silny, z muskularnymi łapami - czysta si¬ła i poezja w ruchu - z podziwem mawiała lady Dauntry o Panu Korku. Była organizatorką cere¬monii od czternastu lat, nigdy nie odwoływała wy¬ścigów, bez względu na pogodę. Lady Dountry na¬rzekała na korupcję na torze wyścigowym i nawet teraz, w 1823 roku, chodziły pogłoski o pojedyn¬czych próbach ustawiania gonitw, dlatego w kocich stajniach prowadzono nad wszystkim surowy nad¬zór. Mary Rose, Szkotka, żona Tysena już od ośmiu lat, wydała z siebie bardzo głośny, acz uroczy okrzyk: - Dalej, Kleo, moja piękna, dalej! - Następnie nabrała głęboko powietrza w płuca i wrzasnęła: - Dogonisz ją, Alec! Biegnij, mały! Siedmioletni Alec Sherbrooke tak naprawdę próbował dogonić Leo, którego czcił niemal jak bożyszcze. W większych stajniach wyścigowych mówiono, że bardzo prawdopodobne, iż Alec Sherbrooke należy do rzadkiej grupy ludzi - zakli¬naczy kotów. Jeśli to faktycznie prawda, był zaiste nadzwyczajny. Mówiono, że Kleo zaczyna biec su¬sami za każdym razem, gdy Alec znajduje się w po¬bliżu i to właśnie dzięki niemu kotka tak szybko opanowała tę nową technikę. Wszystkim zapierało dech z zachwytu - zaklinacz kotów. Jeśli Alec Sherbrooke posiadał tak wyjątkowy dar, czekała go wielka sława w świecie wyścigów. Jako że Alec był jeszcze za mały, żeby móc dotrzymać kroku Kleo, jej trenerem na torze był Leo, jego starszy brat przyrodni. Meggie po cichu zastanawiała się, czy Kleopatra biegła, ponieważ Leo biegł obok, czy może motywowało ją to, co siedmioletni Alec szeptał jej do ucha przed każdym wyścigiem. Dla wszystkich zwolenników filigranowych biega¬czy ruch Kleopatry, ochrzczonej kilka miesięcy wcześniej Cleą Mią przez pewnego przyjezdnego włoskiego kuratora, stanowił istną ucztę dla oka. Była urodzoną skoczką. Mary Rose z zapartym tchem obserwowała, jak biegnie, robi sześć szybkich kroków, nabiera rozpędu i niczym tancerka unosi przednie łapy, wyciąga tylne i szybuje do przodu, rozciągając w powietrzu cętkowany grzbiet, by po chwili wylądować tuż przed Blinkerem II. Ze wszystkich stron rozległy się wiwaty. Lady Dountry oznajmiła, że Kleopatra to gracja w ruchu, i wszyscy wokół przyznali jej rację. . Na początku wyścigu Kleo z zadowoleniem biegła dobrych sześć długości za prowadzącym, sunęła obok Leo, a w ślad za nimi dreptał, próbujący do¬trzymać im kroku Alec. Leo w kółko powtarzał pod nosem jej imię, lecz na tyle głośno, żeby mo¬gła je usłyszeć. Biegł z nią krok w krok, co nie na¬leżało do zadań łatwych, gdy zaczynała poruszała się skokami. Jednak Leo był młody i silny, i uwiel¬biał patrzeć, jak Kleopatra wyciąga się, skacze i ląduje prawie metr przed pozostałymi uczestni¬kami wyścigu. Bracia Harker, ze stajni wyścigo¬wej Mountvale, uznali tę technikę za wyjątkową i olśniewającą. Mówili o Alecu, kiwali

głowami¬i zastanawiali się, jak zmieni świat wyścigów ko¬tów dzięki swojemu darowi. Zaklinacz kotów, a to dopiero! Blinker II wysunął koci łeb do przodu i znów wy¬szedł na prowadzenie. Biegł z całych sił, pozosta¬jąc na środku toru, słuchał krzyków zachęty ze strony swojego pana, krzyków, które dla Blinkera oznaczały świeże, ciepłe mleko prosto od Trudy, krowy pana Grimsby. Nie zboczył z ustalonego to¬ru nawet o milimetr, gdy inny kot dosłownie sko¬czył mu na grzbiet. Pan Grimsby nie przetrenował go do tego wyścigu, za radą braci Harker, udzielo¬ną mu z pół roku temu, by nie przekraczał dziesię¬ciu okrążeń dziennie. Blinker II był cały szary, miał jasnozielone oczy i zawsze mruczał w biegu. Meggie dostała już chrypy, ale to nie miało zna¬czenia. Darła się co sił w płucach: - Dalej, Panie Korku! Ruszaj się! Możesz prze¬gonić Blinkera II! Spójrz na tego pysznego pstrąga, którym Leo do ciebie macha. Poczuj tylko tę smakowitą woń! Pan Korek rozpędził się już nie na żarty, jego ła¬py ledwie dotykały suchego, piaszczystego toru, przypominając tylko długą złocistą smugę. Jego zielone oczy utkwione były w rybie lekko kołyszą¬cej się w prawej dłoni Maksa, który stał, teraz już w pełni widoczny, tuż za linią mety. Kleopatra dała potężnego susa i wylądowała nieco ponad metr przed Leo. Dysząc ciężko, chło¬pak próbował dotrzymać jej kroku, gdyż kiedy tra¬ciła go z zasięgu swojego prawego oka, najzwyczaj¬niej w świecie zatrzymywała się i czekała na niego. A może czekała na nich dwóch, Leo i Aleca? Nikt nie wiedział tego na pewno. Była to jedyna wada tej metody treningu. Leo Sherbrooke, siedemna¬stoletni młodzieniec, szkolił koty wyścigowe z ta¬kim zapałem, jak nikt w stajni wyścigowej pastora. Już o świcie można było zobaczyć Leo i Aleca biegną¬cych przez pola w stronę kanału La Manche. Zupełnie biała kotka Horacego Blummera, Candace, pruła do przodu niczym pocisk i kiedy zbliżała się do innego zawodnika, z właściwą sobie złośliwością syczała i prychała zajadle, pokazując kły. Jeśli przeciwnik szybko nie usunął się na bok, Candace dotkliwie kąsała go w zad. Dziś kotka biegła dość dobrze, prychając na każdym kroku. Uosobienie złośliwości, tak pan Blummer z dumą wypowiadał się o Candace. Nie trzeba było ucie¬kać się do przekupstwa, żeby w wyścigu dała z sie¬bie wszystko. Pan Korek zatrzymał się dosłownie na ułamek sekundy, żeby jej odprychnąć, a potem, z ogonem sztywno zawieszonym w powietrzu, śmignął obok, wyprzedzając ją. Horacy pana Goodgame'a, teraz już dziesięcio¬letni, stary, ale jary, jak mawiał żartem pan Good¬game, był długi, chudy i przypominał białoszarą cętkowaną strzałę, przecinającą tor wyścigowy. Pan Goodgame przyczepił Horacemu flagę do grubego białego ogona i teraz powiewała ona na wietrze w szalonym tańcu. Przedstawiała dwa koty stojące na tylnych łapach i trzymające skrzyżowane mie¬cze. Napis pod spodem głosił: Leve et relius, co w tłumaczeniu oznaczało: Powstań i lśnij, pięk¬na sentencja, bezsprzecznie, lecz nie do końca ro¬zumiana przez miejscowych. Zawodnicy pokonali już niemal trzy czwarte dy¬stansu. Jedynie trzy koty zostały wywabione z wy¬ścigu przez chuliganów, którzy pohukiwali niczym sowy, by wypłoszyć zwierzęta z toru, albo wrzesz¬czeli niczym handlarze portowi, wymachując do¬rodną rybą lub surowymi udkami kurczaka. Po¬mocnicy trenerów z okolicznych stajni wyścigo¬wych próbowali siłą usuwać chuliganów z toru. - Panie Korku, dostaniesz ode mnie trzy plastry bekonu, jeśli wyprzedzisz Starego Lummleya! Stary Lummley był mistrzem. Znał się na rzeczy i wystarczył mu tylko widok swojej pani, pani Poe, stojącej na linii mety z ramionami skrzyżowanymi na obfitym biuście i powtarzającej w kółko tę samą śpiewkę, żeby biec prosto i szybko. Ostatnimi cza¬sy zauważono u niego objawy artretyzmu i eksper¬ci przewidywali, że wkrótce go to spowolni. Czteroletni Rory Sherbrooke uwielbiał Kleopa¬trę, choć kotka kuliła ogon i uciekała przed nim za każdym razem, gdy podchodził na tyle blisko, by móc ją złapać. Rory siedział teraz u ojca na barana, wymachiwał gwałtownie rączkami i wrzeszczał z ca¬łych sił, niemal przyprawiając rodziciela o głuchotę. Meggie poklepała Rory'ego po nóżce, a potem dostrzegła, że Pan Korek pozostaje w tyle za Kle¬opatrą, która właśnie wykonała kolejny skok i wy¬lądowała tuż przed nim. W tłumie wzdłuż toru roz¬legło się zawodzenie i wiwaty. Doping stawał się coraz gorętszy. Na torze po¬zostało pięć kotów, prujących przed siebie ile sił w łapach, wszystkie w świetnej formie, wszystkie mające za cel wygraną. Cztery z nich biegły w ku¬pie - Kleopatra, Blinker II, Stary Lummley i Pan Korek. Poruszały się szybko, coraz szybciej. Can¬dace, tuż za nimi, pędziła z pochylonym łbem, nie oglądając się na boki i próbując dogonić grupę• Lecz wtedy na torze pojawił się Mały Tom. Od¬bił się z impetem i poszybował ponad kotami, któ¬re biegły przed nim. Jego sposób skakania przypo¬minał susy Kleopatry, zawierał jednak dodatkowy pełen gracji obrót tuż przed lądowaniem. Tłum wstrzymał oddech, gdy mały kotek przeskoczył po¬nad Horacym, ledwie muskając flagę dumnie po¬wiewającą na grubym ogonie. Po chwili, pecho¬wym zrządzeniem losu, Mały Tom wylądował na grzbiecie Blinkera II, który obrócił się gwałtow¬nie i ugryzł Małego Toma w ucho, a następnie oba koty, miaucząc żałośnie i prychając, wypadły z to¬ru wprost pod nogi osiemdziesięcioletniej przygłu¬chej pani Blanchard i zaplątały się w jej liczne spódnice, podczas gdy starsza pani okładała je pa¬rasolem. Prawdziwy chaos zapanował jednak dopiero wtedy, gdy Pan Korek, w ostatnim przypływie energii, poszybował nad linią mety, pokonując Kleopatrę o trzy długości wąsów. Stary Lummley i Candace wpadły na siebie w zaciętej walce o trze¬cie miejsce. Blinker II wbiegł z powrotem na tor, a kiedy zdał sobie sprawę, że

przegrał, zadarł dum¬nie łeb i ze sztywno uniesionym ogonem skierował się spokojnym krokiem do mety. Jego śladem po-' dążył Horacy, ciągnąc za sobą flagę po brudnym piachu. Dziś nie będzie lśnił. Co zaś do Małego Toma, był wyczerpany. Leżał na boku na krawędzi toru i wylizywał łapy. Kiedy lady Dountry, głosem niosącym się aż do samego Eastbourne, ogłosiła Pana Korka zwy_ cięzcą, Max uniósł go, przewiesił sobie przez ramię i przeniósł uroczyście do kręgu zwycięzców. U je¬go boku szedł dumnie AJec. Zanim Max dotarł na miejsce, zdążył już dostać zadyszki, gdyż Pan Korek nie zaliczał się do wagi piórkowej. Na widok Meggie Pan Korek automatycznie otworzył pysz¬czek i wydał z siebie potężne MIAU. Wodpowie¬dzi Meggie wyciągnęła z kieszeni owinięty w nie¬skazitelnie czystą serwetkę plaster bekonu i poda¬ła go zwierzęciu, dodając, jaki to wspaniały z niego kot i jak wspaniale się ściga. Pan Korek skonsumował bekon, polizał dłoń Meggie i z powrotem zwiesił łeb na ramieniu Mak¬sa. Wyglądał na wyjątkowo zadowolonego z siebie. Kleopatra wiedziała, że przegrała. Nie była z te¬go powodu szczęśliwa. Niestety, prawdziwy sporto¬wy duch należał do elementów, których trenerzy w żaden sposób nie potrafili nauczyć swoich pod¬opiecznych, tak więc gdy Leo podszedł z nią zbyt blisko Pana Korka, kotka wycią'gnęła łapę i pacnꬳa go nią po łbie. Pan Korek otworzył jedno oko, wydał z siebie krótkie syknięcie i znów zapadł w drzemkę, niewzruszony jej złymi manierami. - Następnym razem, Kleo - powiedz!ał Leo, głaszcząc ją po lśniącym grzbiecie. - Zobaczysz, następnym razem pokonasz tego rudego giganta. Musisz tylko poćwiczyć start, wzmocnić tylne łapy. Wpadliśmy już z AJekiem na pomysł, jak to zrobić. AJec musnął ją nosem w pyszczek i delikatnie dotknął palcami łebka. Następnie szepnął jej coś do małego uszka. Patrząc na scenę z boku, moż¬na by było przysiąc, że zwierzę go słucha. Chłopiec pocałował Kleo w łepek. Kotka natychmiast prze¬stała się dąsać i głośno zamruczała. Pan Grimsby zauważył to i pokiwał głową ze zrozumIemem. - Zaklinacz kotów - powiedział do żony, na któ¬rej twarzy malował się nieukrywany podziw. - Tak, AJec to obiecujący zaklinacz kotów. Tego popołudnia miał odbyć się jeszcze jeden wyścig, wyłącznie dla trzylatków, gdyż w tym wieku koty były najbardziej agresywne, najbardziej nie¬okiełznane. Zwykle wyścigi takie kończyły się ogólną szarpaniną, kępki futra latały nad torem pełnym miauczących, kłębiących się zwierząt. Czę¬sto żaden kot nie docierał nawet do linii mety i dziś nie miało być inaczej. - Kociaków nie zmienisz, choćbyś chciał - pokiwał głową Ozzie Harker, znosząc z toru Monroe, szaloną trzyletnią, pręgowaną kotkę z krwawiącym uchem. Maggie poklepała najpierw Pana Korka, a po¬tem Kleo i obcałowywała im pyszczki tak długo, aż zaczęły się od niej odsuwać, zastanawiając się, gdzie jest jedzenie. - Wspaniały dzień - stwierdziła Meggie i objęła ojca. - Mogę się założyć, że teraz, kiedy AJec sku¬pi całą uwagę na Kleo, Kleo zacznie pokonywać Pana Korka. - Ten chłopiec jest zdumiewający, prawda? Meggie wyraźnie słyszała w głosie ojca ogromną miłość do syna. - Zarówno on, jak i Rory są zdumiewający. Wy¬konaliście z Mary Rose kawał dobrej roboty - Meggie wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - I tik jak obiecałam, nauczyłam ich wszystkiego, co po¬winni wiedzieć. Tysen nie mógł powstrzymać śmiechu na wspo¬mnienie tego kazania dawno temu, które zakoń¬czyło się nie tylko ogólnym wybuchem radości, ale i całkowitą akceptacją. - Szkoda, że nie ma tu Zuzanny i Rohana Car¬ringtonów - dodała Meggie po chwili. - Cieszę się, że wysłali braci Harkerów, by wybadali konku¬rencję• Wyścigi wydają się ciekawsze, gdy stajnie Mountvale wystawiają swoje koty. - Będą tu w maju - odparł Tysen. - Rohan na¬pisał mi, że teraz są w Paryżu. Podziwiają kwitną¬ce ogrody. Znasz Rohana i jego ogrody - powróci z dziesiątkami nowych projektów. - To był dobry dzień - powiedział Max, wciąż z Panem Korkiem na ramieniu, choć teraz już nie dyszał tak bardzo ze zmęczenia. - Tak - przytaknął mu ojciec. - To prawda. - Tato, mogę ponieść Pana Korka? Tysen uniósł głowę, spojrzał na czteroletniego synka, Rory'ego, przekalkulował w myślach dodat¬kowy ciężar Pana Korka na swoich barkach i wes¬tchnął zrezygnowany. - Podaj mu go, Max. Rozdział 2 Posiadłość miejska Sherbrooke'ów

1) Putnam Place, Londyn Tydzień później Posiadłość miejska Sherbrooke'ów na rogu Put¬nam Place była dwupiętrową rezydencją w stylu georgiańskim, wybudowaną w połowie poprzednie¬go stulecia przez hrabiego Northcliffe, który posia¬dał znacznie więcej pieniędzy niż dobrego smaku, lub też bon gout, jak zwykł wykrzykiwać, gdy korzy¬stał z przyjemności domu publicznego madame Or¬ly. Był to też ten sam hrabia, który wypełnił ogrody Northcliffe greckimi posągami przedstawiającymi kopulujące pary. Dzieci, dorośli z rodziny Sherbro¬oke'ów, a także ich goście, służba oraz przejezdni ha!ldlarze przez ostatnie sześćdziesiąt pięć lat go¬dzinami wpatrywali się w nagich mężczyzn i kobie¬ty z marmuru, wijących się w ekstazie od ziemskich przyjemności. Meggie żałowała, że nie mogła po¬znać hrabiego. Ani Leo, ani Max nie wygadali się ojcu pastorowi, że ich kuzyni, synowie wuja Do¬uglasa, szybko pokazali im posągi w ukrytej części ogrodów Northcliffe, i że wszyscy czterej czynili wulgarne uwagi i przypatrywali się ze śmiechem r.zeźbom, studiując w nieskończoność każdy detal. Zaden nie był na tyle głupi. Pokój Meggie, przyjemny i przestronny, utrzy¬many w tonacji brzoskwiniowokremowej, znajd~¬wał się w tym samym holu co sypialnia ciotki Alex, przylegająca do sypialni wuja Douglasa. Meggie sypiała w tym pokoju, odkąd skończyła osiem lat. Nagle rozległo się delikatne pukanie do drzwi. - Proszę - zawołała Meggie w odpowiedzi. W drzwiach ukazała się ciotka Alex, z rozwia¬nym włosem, szczęśliwa jak wiosenne słońce, gdyż właśnie powróciła z porannej przejażdżki konnej z wujem Douglasem w Hyde Parku. Z pewnością galopowali ku uciesze serc, gdyż o tej porze nie było na nogach jeszcze nikogo, kto mógłby ich zo¬baczyć i wypomnieć tak nieprzyzwoite zachowa¬nie. Miała na sobie ciemnozielony strój do jazdy konnej, który wuj Douglas podarował jej na uro¬dziny. Bujne, rude włosy wydostały się spod stylo¬wego kapelusza i spadały teraz skołtunione na ra¬miona. Była zarumieniona i wprost promieniała szcz꬜ciem i energią. - Tak się cieszę, że znów jestem w Londynie - powiedziała, ściągając brązowe rękawiczki z de- likatnych dłoni. - Zawsze tak jest, kiedy tu wraca¬my po dłuższej nieobecności. Wszystko wydaje się znów świeże i nowe. To twój pierwszy sezon, Meg¬gie, i tak się cieszę, że Tysen przekazał cię pod na¬szą opiekę. Będziemy się świetnie bawić. Przy¬szłam ci powiedzieć, że dziś rano Douglas zabiera cię do madame Jordan. - Kim jest madame Jordan? 2) - To moja krawcowa. Od czasu, kiedy jestem mężatką. - Alex przerwała na moment i uśmiech¬nęła się szeroko na wspomnienie dawnych dni. - Hmm, o tak, z pomocą ich dwojga będziesz wyglądała jak księżniczka. Słuchaj wszystkiego, co mówi wuj. Ma wyśmienity gust. Obaj jej wujowie mieli wyśmienity gust, kiedy chodziło o damskie stroje. Meggie powtarzano to od dzieciństwa. Prawdopodobnie jej własny ojciec również nie był go pozbawiony, jako że wszyscy mężczyźni z rodziny Sherbrooke'ów posiadali nad¬zwyczajne szczęście oraz klasę, jednak jako pastor zwykle nie pozwalał swemu gustowi ujawnić się w całej krasie. Meggie oraz jej macocha, Mary Rose, w domu pełnym mężczyzn już dawno się zmobilizowały i same zadbały o własne zakupy, znajdując w tym niebywałą przyjemność. Ponieważ czterej m꿬czyźni w domu pastora, włącznie z Alekiem i Ro¬rym, nie byli w ciemię bici, wiedzieli, że należy na¬tychmiast wyrazić podziw dla zakupionej kreacji. Im bardziej wyszukany komplement, tym lepiej ich traktowano. Ojciec, najmniej ze wszystkich w cie¬mię bity, w żaden sposób nie potępiał takiego za¬chowania synów. 3) - No dobrze, Douglas chciałby wyjść, gdy tylko się przebierze. Dziś po południu ma spotkanie w Biurze Spraw Zagranicznych. Mam nadzieję, że nie chodzi znowu o jakieś stanowisko dyploma¬tyczne. Ostatnio padło na Rzym. Uff, do dziś pa¬miętam te potworne upały. A że spędzaliśmy mnó¬stwo czasu z kardynałami i biskupami, musiałam być zakryta po samą szyję! - Ja rozważyłabym Paryż - stwierdziła Meggie. 4) - Odrzucił tę możliwość dwa lata temu - odparła. W rzeczy samej, lord Northcliffe odrzucił już kil¬ka stanowisk dyplomatycznych i choć był często wzywany przez króla Jerzego IV, szczególnie w sprawach związanych z Francuzami, których Douglas rozumiał bardzo dobrze, ostatecznie zwykle kręcił nosem. Godzinę później Meggie omawiała już zawiłości mody z wujem i madame Jordan w jej eleganckim sklepie w sercu Regent Street, pod numerem 14, po wschodniej stronie. Nie padało. - Prawdziwy cud - rzuciła Meggie w stronę wu¬ja, gdyż lało przez całą jej drogę do Londynu, po¬dobnie jak przez cały poprzedni dzień, od świtu do zmierzchu. 5) Kwiecień rozsiewał, wspaniałe wiosenne upie¬rzenie. Kwiaty zaczynały kwitnąć, a drzewa robiły się zielone. Meggie wciąż nie mogła się nawdychać tego świeżego, ożywczego powietrza. 6) Tego ranka w sklepie znajdowały się jedynie trzy damy wraz ze służkami, gdyż było jeszcze dość wcześnie. Madame Jordan dostrzegła kątem oka wuja Meggie i natychmiast do niego podbiegła, nadstawiając policzek do pocałowania, a wuj to uczynił. Po filiżance herbaty i wymianie naj śwież¬szych plotek madame Jordan zwróciła się do wuja Douglasa, uznając Meggie za zbyteczną w całym procesie, co

zresztą nie mijało się z prawdą: 7) - Już sobie wyobrażam młodą damę, która zaufa wspaniałemu gustowi Waszej Lordowskiej Mości. Razem zrobimy z niej prawdziwą piękność. Hmm, zgrabna talia, to dobrze, odkąd damy znów mogą pokazywać wcięcie. I ma dośĆ duży biust. Tak, ład¬na cera, i te włosy, ten sam głęboki kolor, co u pa¬na Rydera Sherbrooke'a i u lady Sinjun, lśniące wszystkimi odcieniami jasnego brązu i blon¬duo I niebieskie oczy. Sprawię, że zabłysną. A teraz proszę pozwolić, że zabiorę ją do miary. Czas wziąć się do roboty. Meggie w samej halce i pończochach, stała na niewielkim podeście, poddając się biernie. Z jej ramion zwisały wielkie połacie materiałów, od naj¬cieńszych jedwabi, po najbardziej połyskujące i bo¬gate satyny, a wszystko to pod czujnym okiem wu¬ja Douglasa czyniącego komentarze, drapiącego się po brodzie i wyglądającego przy tym jak do¬wódca na czele armii, w której każdy żołnierz jest gotowy ślepo wykonywać jego rozkazy. 8) Kiedy Meggie dostrzegła suknię balową wybraną dla niej na jutrzejszy wieczór, serce szybciej zabiło jej w piersi z podekscytowania i radości. Była to wspaniała kreacja z białej satyny przykrytej tiulem. Od talii ku dołowi spódnicy biegły dwa pasy kunsz¬townego haftu, sugerujące rozcięcie materiału. - Dzięki Bogu, do twarzy ci w bieli, Meggie - rzekł wuj, kiwając głową i lustrując ją od stóp do głów. Rękawy były krótkie i obcisłe, a dekolt kwadratowy. Suknia miała też dwa rzędy bardzo wąskich falban, jeden na brzegu spódnicy, drugi na wysokości kolan. - Nie przedobrzyliśmy - stwierdził Douglas - i nareszcie talia jest tam, gdzie powinna być. Masz zgrabną, wąską talię, Meggie, a twój biust jest wyjątkowo przyjemny do oglądania - ach, mo¬że nie powinienem tego mówić w twojej obecności, ale to prawda, jak powiedziała madame. Tak, teraz to będzie twój styl. Koniec ze szkolnymi sukniami, moja droga. Jesteś teraz młodą damą i masz swój pierwszy sezon na salonach. Madame Jordan westchnęła. - Czy wasza lordowska mość pamięta, kiedy po raz pierwszy przyprowadził do mnie swoją młodą oblubienicę? Jakiż miała okropny gust, wciąż zresz¬tą ma, ale znała siłę swego imponującego biustu. - Kobiety zawsze rozumieją siłę swego biustu - burknął Douglas. - Co do mojej żony, wciąż nosi suknie wycięte aż po kolana, i wcale nie podoba mi się to bardziej niż dawniej. Mężczyźni pożerają ją wzrokiem, Nicolette. Tak bogato jest obdarzo¬na przez naturę. Madame lordan roześmiała się i szturchnęła go w bok. - Ach, zazdrosny mąż, czyż to nie urocze, moja droga? Meggie przeniosła wzrok z Nicolette na wuja, po raz pierwszy wkraczając na nieznane grunty. - Tak, proszę pani, 'teraz, kiedy o tym pomyślę, to faktycznie dość urocze. W tym momencie do pomieszczenia wniesiono szafirowy strój do jazdy konnej i Meggie prawie zapłakała ze szczęścia i zachwytu na jego widok. - Och, wujku Douglasie, to jest zbyt wspania¬łe ... - wyszeptała, przesuwając delikatnie palcem po materiale, który pomocnice madame same podsunęły jej pod dłonie. - Wrócimy tu jutro, Meggie, żeby zamówić dla ciebie więcej kreacji i wprowadzić ostatnie po¬prawki do sukni balowej. To dopiero początek. lu¬tro wieczorem na balu u Ranleighów będziesz wy_ glądała jak księżniczka - oznajmił i zwrócił się do madame: - Bal, na którym nastąpi jej oficjalny debiut towarzyski, odbędzie się za dwa tygodnie. Chcę, żeby miała przygotowańą na ten wieczór wy_ jątkową kreację. - Znajdę ją dla niej - odparła madame pociesza¬jąco i jeśli Meggie się nie myliła - a nie myliła się, gdyż wielokrotnie widziała ten sam wyraz oczu Mary Rose - w pięknych, czarnych oczach madame pojawił się błysk czystej żądzy, gdy obserwowa¬ła wuja wychodzącego ze sklepu. - E ... ona ... naprawdę cię ceni, wujku Douglasie. Wuj uniósł ciemną brew. - Masz osiemnaście lat, Meggie, córko pastora. Cóż ty możesz wiedzieć o sprawach damsko-męs¬kich? Zaśmiała się. - Mieszkam z ojcem i Mary Rose. Ci dwoje śmieją się i ściskają, i całują się ukradkiem, kiedy myślą, że są sami. A w wikariacie to przecież nie¬możliwe. Co więcej, dwa tygodnie temu przyszedł do mojej sypialni wystraszony Rory, bo usłyszał ję¬ki mamy. Nie jestem głupia, wujku Douglasie. - Twój ojciec jest bardzo szczęśliwym człowie¬kiem - odparł wuj Douglas na to wyznanie. Po chwili jednak zaśmiał się i dodał: - Ach, chciał¬bym usłyszeć pewnego dnia, jak poradziłaś sobie z problemem małego Rory'ego. A teraz, Meggie, muszę ci coś powiedzieć. Masz się dobrze bawić w Londynie. Nie przyjechałaś polować na męża. Nie ma potrzeby, by na siłę wiązać cię z jakimś ma¬ło inteligentnym dżentelmenem. To pomysł twojej babki, nie nasz. Twój ojciec całkowicie się ze mną zgadza. Poza tym pochodzisz z zamożnej

rodziny, więc z pewnością pojawią się absztyfikanci śliniący się na samą myśl o ożenku. Musisz uważać na każ¬dego mężczyznę, który przekroczy granicę. Rozu¬miesz? - O tak. Ciocia Alex wyznała mi, że została wepchnięta w twoje ramiona, gdyż jej papa despe¬racko potrzebował pieniędzy, ale jako że ja nie je¬stem w takiej sytuacji, mogę tańczyć, uśmiechać się i flirtować z kimkolwiek zechcę. Papa powtarzał, mi wielokrotnie, że mam tańczyć walca, zobaczyć, jak to wszystko wygląda, i zachować skromność. Mary Rose chce, żebym zobaczyła wszystkie sztu¬ki w teatrze. Kiedy o tym teraz myślę, wujku Do¬uglasie, wydaje mi się, że papa nie chce, żebym wyszła za mąż i opuszczała wikariat przed trzy¬dziestką• - To możliwe - powiedział Douglas i uśmiech¬nął się na myśl, że sam też nie chciałby, aby jakiś mężczyzna zbliżał się do jego córki, gdyby, oczywi¬ście, mieli córkę z Alex. - Babka Lydia pO\yiedziała, że muszę uważać, bo zostanę starą panną, jak o mały włos ciotka Sin¬jun. Twierdzi, że osiemnaście lat to najlepszy wiek na zamążpójście. Douglas się roześmiał. - Poczciwa mama, przynajmniej ona nigdy się nie zmieni. Masz się dobrze bawić, Meggie, o to w tym wszystkim chodzi. - Tak się cieszę, że moja talia jest w końcu wi¬doczna tam, gdzie faktycznie się znajduje - stwier¬dziła Alex wieczorem w dzień balu u Ranleighów, gładząc delikatny jedwab różowej sukni. - Z drugiej jednak strony - rzekł Douglas, spo¬glądając na żonę - zawsze do twarzy ci było w sty¬lu empire, bo podkreślał twoje obfite piersi. Meggie nie była szczególnie zaskoczona. To ty¬powe zachowanie jej ciotek i wujów. Dostrzegła, jak palce wuja zbliżają się do' ramienia ciotki, zawi¬sają na chwilę w powietrzu, lecz po chwili bezwład¬nie z powrotem opadają. Po usadzeniu swoich dwóch dam w powozie Northcliffe'ów, Douglas uderzył odzianą w ręka¬wiczkę pięścią o dach. - Będziesz traktowana dziś wyjątkowo dobrze - rzekł do Meggie, gdy pojazd ruszył z miejsca, ponieważ, jeśli mam być szczery, nikt nie odważyłby się obrazić członka mojej rodziny. Poza tym za¬równo Alex, jak i ja jesteśmy raczej lubiani w towa¬rzystwie, podobnie jak twój wuj Ryder i ciotka So¬phie. Po prostu bądź sobą, a jeśli się nie zorientu¬jesz, jak w danej sytuacji się zachować, zapytaj Alex albo mnie. - Mimo wszystko trochę mnie to przeraża - od¬parła Meggie. - Podejrzewam, że tutejsze bale zdecydowanie różnią się od naszych w Glenclose¬-on-Rowan. - Ludzie wszędzie są tacy sami - powiedziała Alex. - Tylko tutaj mają okazalsze kreacje i biżuterię. - Niektórzy ludzie to głupcy - stwierdził Douglas. - A niektórzy nie - dodała Alex. - Jak w domu. - Jednakże, jak już ci mówiłem, jeśli jakiś mężczyzna zrobi coś, co wprawi cię w zakłopotanie, musisz mu powiedzieć, żeby sobie natychmiast po¬szedł. Potem pokażesz mi tego jegomościa i ja już mu przemówię do rozsądku. - Tak, Douglas jest w tym naprawdę dobry, choć od dłuższego czasu nie miał okazji przećwiczyć tej zdolności. Douglas westchnął i skrzyżował ramiona na piersi. - Tylko pomyśl, Alex. Za kilka lat nasi chłopcy rozproszą się po Londynie. Wyobrażasz sobie te wszystkie kłopoty, które są jeszcze przed nami? Alex jęknęła. Meggie roześmiała się głośno. Pomyślała o ich bliźniakach, Jamesie i J asonie - najpiękniejszych chłopcach, jakich w życiu widziała. Przewróciła oczami na myśl o tych dwóch wkraczających do sali balowej oraz o tłumie panien rozdziawiających buzie na ich widok i mdlejących z zachwytu. l Lord i lady Ranleigh powitali gości u podnóża ogromnych schodów, które prowadziły ku ich du¬mie i chwale - sali balowej, zajmującej całe pierw¬sze piętro. - Pierwsze dziecko Sherbrooków wkracza na sa¬lony - powiedziała lady Ranleigh i uśmiechnęła się do Meggie - Masz szczęście, że pochodzisz z takiej rodziny, moja droga. Wiele osób pragnie cię po¬znać. Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawić. - O tak, łaskawa pani - odparła Meggie - ciocia Alex mówi, że wytańczę dziś dziury w pantofel¬kach. Przez cały wieczór Meggie nie przestawała się uśmiechać i żartować, a wszyscy byli dla niej szale¬nie uprzejmi i mili. Podchodzili do niej młodzi dżentelmeni, aby ją poznać, zajmowali ją rozmową bądź prosili do tańca. Tuż przed północą, kiedy wreszcie podano do stołu, Meggie dostrzegła wy¬sokiego mężczyznę, który wydał jej się dziwnie znajomy. Zadarła głowę, przyglądając się mu uważnie. Z pewnością skądś go znała, tylko skąd? Ten specyficzny kształt głowy ... Gdzieś już go widziała. Jednak sparaliżowało ją nie tylko dziwne wraże¬nie, że go zna. Ten człowiek wstrząsnął nią aż po czubki palców u nóg, które, musiała przyznać, bolały ją okrutnie po przetańczeniu wszystkich tańców. Rozpoznała ten wstrząs w najgłębszym zaka¬marku duszy. Nie zapomniała go. Tkwił w niej ca¬ły czas, uśpiony od wielu lat. Odnalazła ciotkę Alex, ani przez chwilę nie przestając spoglądać w stronę zagadkowego jegomościa. Serce waliło jej jak oszalałe. Dlaczego się nie odwróci? To musi być on, po prostu musi. - Dobrze się bawisz, kochanie? Meggie zmusiła się do oderwania od niego wzroku.

- O tak. Właśnie skończyłam tańczyć z wicehrabią Glover. Mówi płynnie po hiszpańsku i chce po¬większyć liczbę posiadłości dziedzicznych ojca. - Hm ... to interesujący młodzieniec. Z tego co wiem, w zeszłym roku stracił żonę. Zmarła przy porodzie. Meggie przytaknęła, ale tak naprawdę nie inte¬resował jej przebieg rozmowy. Wpatrywała się w tajemniczego mężczyznę• - Kim jest ten dżentelmen, ciociu Alex? Ten, który rozmawia z trzema panami pod tym wielkim żyrandolem. W tym momencie zza ciotki wyłonił się wuj Douglas. - Który, Meggie? _ Tamten - odparła i obserwowała, jak wuj spo¬gląda we wskazanym kierunku. W tym momencie mężczyzna wreszcie się odwrócił. _ Och - powiedział Douglas powoli - a to dopie¬ro miła niespodzianka. Nie wiedziałem, że jest w mieście. Meggie nie mogła oderwać od niego wzroku. Nic dziwnego, że wydał jej się znajomy i wzburzył całą jej osobą. To Jeremy Stanton-Greville, młod¬szy brat ciotki Sophie. Zadurzyła się w nim jako trzynastolatka. Jeremy był wtedy szalonym mło¬dzieńcem w wieku lat dwudziestu czterech. Poko¬chała go ślepo czystym, młodzieńczym sercem. - Dziwię się, że go nie poznajesz, Meggie - po¬wiedział Douglas. - To J eremy Stanton-Greville. J eden z twoich licznych kuzynów. - Och, tak naprawdę nie jest moim kuzynem, wujku Douglasie - rzekła i była tak zadowolo¬na z tego faktu, że niemal wykrzyczała go z ulgą i zachwytem. Wreszcie znów pojawił się w jej życiu i wreszcie była dla niego wystarczająco dorosła. - Jest moim przyszywanym kuzynem. Rozdział 3 Meggie spojrzała ponownie na Jeremy'ego, praktycznie pożerając go wzrokiem. Była tak podekscytowana, że musiała naprawdę się skupić, by nie zacząć się jąkać i nie zrobić z siebie po¬śmiewiska. - Wygląda trochę inaczej. Oczywiście, widzia¬łam go bardzo dawno temu. Wielkie nieba, nie przypoininam sobie, żeby był tak wysoki i eleganc¬ki. Czy to jego śmiech? O tak, jestem pewna, że to on się śmieje. Ma wspaniały śmiech, głęboki i me¬lodyjny, czy nie mam racji? 1... - Meggie w ostat¬niej chwili cofnęła się znad krawędzi przepaści i przełknęła głośno ślinę, gdyż ciotka wpatrywała się w nią z przerażająco wyraźnym zrozumieniem. - Hm - stwierdził wuj Douglas, skupiając całą uwagę na Meggie. Widział w niej uroczą dziewczynkę, łaskawego tyrana dla swoich braci, władczynię wszystkich ku¬zynów płci przeciwnej. Jednak teraz nie była już małą dziewczynką. Jeremy Stanton-Greville? Dzieliła ich ogromna różnica wieku - za duża, zda¬niem Douglasa. Cóż, Jeremy nie miał jeszcze żony. Douglas zostałby powiadomiony, gdyby było ina¬czej. - Dobrze więc - powiedział powoli. - Może za¬wołam Jeremy'ego i usiądziemy razem do wiecze¬rzy? Odnowimy dawną znajomość. - To dobry pomysł - odparła ciotka Alex spo¬kojnym głosem. - Zawsze miło jest powspominać dawne czasy, prawda, Meggie? Nie widzieliśmy Je¬remy'ego od co najmniej pięciu lat. Wygląda na to, że wyrósł na przystojnego mężczyznę. - Tak - przytaknęła Meggie, ani na chwilę nie odrywając od niego oczu. -;- Czy dobrze wyglądam, ciociu Alex? Wszystko w porządku z moją suknią? A moje włosy? Czy nos nie świeci mi się za bardzo? - Wyglądasz doskonale. To by było na tyle, jeśli chodzi o niezobowiązują¬ce flirtowanie i bawienie się, a nie polowanie na męża, pomyślała Alex, widząc odbicie serca bra¬tanicy w jej pięknych oczach Sherbrooke'ów, gdy wpatrywała się w Jeremy'ego Stanton-Greville'a, który właśnie rozmawiał z Douglasem. Niemal do¬równywał Douglasowi wzrostem, był dobrze zbu¬dowanym, barczystym mężczyzną o ciemnobrązo¬wych włosach i równie ciemnych oczach. Uśmiech¬nął się, skinął potakująco głową i skierował się wraz z Douglasem w ich stronę. Alex dostrzegła, że lekko kuleje, i przypomniała sobie o jego wrodzo¬nym zniekształceniu stopy. To jednak nie ujmowało mu niczego, jeśli wierzyć jego szwagrowi, Ryderowi, który widział, że chłopak potrafi walczyć jak bestia, a na koniu przypomina centaura. Był prawdziwym postrachem podczas ich szkolnych lat w Eton. Meggie patrzyła na zbliżającego się Jeremy'ego i żołądek podchodził jej do gardła. Czuła się jak ostatnia idiotka. Nie miała pojęcia, co powiedzieć. Pragnęła jedynie rzucić mu się na szyję i błagać, by się z nią ożenił. Cóż, może nie tak od razu. Zbyt duży pośpiech byłby niewskazany. Może jutro, albo nawet poju¬trze. Odchrząknęła. Musiała coś powiedzieć, jakoś go oczarować, wykazać się inteligencją i dowci¬pem, jeśli w ogóle zdoła zebrać myśli. O Boże, co teraz będzie? O trzeciej nad ranem Meggie wgramoliła się pod grube koce na swoim łóżku i odwróciła na ple¬cy.

Uśmiechnęła się, niezbyt mądrze, ale to nie miało znaczenia. Niemal fruwała ze szczęścia i podekscytowania. Świat wirował dookoła, a ona pragnęła wykrzyczeć do cherubinków zdobiących sufit jej sypialni, jak bardzo jest szczęśliwa. Kto by pomyślał, to dopiero jej pierwszy tydzień w Londynie, a już spotkała przyszłego męża. Jeremy Stanton-Greville. Meggie Stanton-Gre¬ville. Lady Stanton-Greville. To brzmiało jak naj¬słodsza melodia dla uszu. Idealnie. Jakim cudownym był mężczyzną! Pomyśleć tylko, jej przyszywany kuzyn, którego znała prawie całe życie, przybywa do Londynu dokładnie w tym sa¬mym czasie co ona. To z pewnością znak, że został przysłany z jakiegoś powodu, a dokładniej, żeby zobaczyć dorosłą Meggie Sherbrooke oczami doj¬rzałego mężczyzny i paść do jej stóp. Ostatni raz widział ją jako głośną, apodyktyczną trzynasto lat¬kę, okładającą braci i kuzynów, kiedy tylko na to zasługiwali, czyli dość często. Niezbyt zachęcające wspomnienia. Ona zaś, jeśli by się nad tym głębiej zastanowić, pamiętała Jeremy'ego jako młodzieńca w ciągłym ruchu, wiecznie na końskim grzbiecie, pędzącego gdzieś z rozwianym włosem, szczerzące¬go białe zęby w uśmiechu. I jako nieprzeciętnego zarozumialca. To jednak nie miało znaczenia. Po¬kochała go wtedy, dawno temu. Przyjechał do nich wraz z ciocią Sophie. Wystarczyło jedno szybkie spojrzenie i już było po Meggie. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Potem wyjechał i długo go nie wi¬działa. Całe pięć lat. Poza tym była młoda, miała tyle rzeczy na głowie, i szybko o nim zapomniała. O nim i o wrażeniu, jakie na niej zrobił. Teraz jed¬nak znów się pojawił i wszystko powróciło - pioru¬nujące, intensywne, godząc ją prosto w serce. N a samą myśl o tym mężczyźnie krew nie tylko szybciej płynęła jej w żyłach, ale wręcz paliła ją od środka. Wszystko wydawało się zbyt cudowne. Najwyraźniej zdusiła w sobie wspomnienie o nim, lecz nie zapomniała go całkowicie. Uśmiechnęła się do siebie w ciemności. I tak oto pojawił się dzisiejszej nocy i nagle wszystko nabrało innych barw, nowego znaczenia. Kiedy dotknął jej dłoni i w uśmiechu odsłonił uro¬cze białe zęby, miała ochotę rzucić mu się w ra¬miona. I co potem? Ach, pocałunki, pocałunki, pocałunki... Oczywiście, do niczego takiego nie doszło, jednak sam taniec spowodował w niej przy¬pływ nowych fal szczęścia. Po wymianie kilku grzeczności Jeremy zapytał wuja Douglasa, czy nie mógłby wpaść z wizytą - dziś, za nie więcej niż osiem godzin. Tego wieczoru musiał udać się na jeszcze jedno przyjęcie, wielka szkoda, ale cóż mógł' poradzić? Przed odejściem chwycił dłoń Meggie, znów uśmiechnął się do niej z góry - z racji imponującego wzrostu - potem zaś oznajmił, że wyrosła na prawdziwą piękność, i ucałował ją w policzek. - Wystarczy jedno spojrzenie, a młodzi dżentel¬meni padną przed tobą na kolana - powiedział. - Kiedyś kazałam padać na kolana Maksowi, Leo i Alecowi w rzędzie, żeby Rory mógł po nich chodzić - odparła i pomyślała: chcę tylko ciebie klęczącego przede mną. J eremy wybuchnął śmiechem. - Rory opanował tę sztukę do tego stopnia - cią¬gnęła Meggie - że wręcz błagał chłopców, by się dla niego ustawili, tylko trochę dalej od siebie, że¬by mógł skakać z jednych pleców na drugie. No i, oczywiście, ustawiali się też w rzędzie, żeby Kle¬opatra, jeden z naszych kotów wyścigowych, mo¬gła ćwiczyć technikę, skacząc z jednych pleców na drugie. - Zupełnie zapomniałem o wyścigach kotów. Nie wiedziałem, że jesteś w to tak zaangażowana. - O tak. Jestem oficjalną trenerką Pana Korka. To obecny mistrz, przynajmniej do następnego spotkania. Zobaczymy. Kleopatra skacze coraz le¬piej i dalej z każdym wyścigiem. Nie pamiętam, lu¬bisz wyścigi kotów? Potrząsnął przecząco głową. - Nie bardzo. Uwielbiam konie. Musisz przy¬znać, że wyścigi kotów wyglądają dość śmiesznie w porównaniu z końmi. Zupełnie się z tym nie zgadzała i jego słowa by¬ły dla niej jak policzek ... ale bardzo delikatny. - Szkoda - rzekła jedynie. - Ale jestem pewna, że zmienisz zdanie. - Nie mogła się doczekać, by o to zadbać. Ona będzie wystawiała w wyścigach swoje koty, a on konie. Jakże wspaniałą stanowili¬by parę! - To musi być imponujący widok - stwierdził Je¬remy. - Zarówno skaczący kot, jak i skaczący Ro¬ry. Ile on właściwie ma teraz lat? *** Kiedy zasnęła, jakieś pięć minut później, przy¬śniło jej się, że Kleo pokonuje Pana Korka w wy_ ścigu, który trwa zaledwie trzy sekundy. Kleo na¬pięła tylne łapy, zrobiła dwa długie, potężne susy i wylądowała za linią mety. Kolejny znak, pomyślała Meggie, gdy się obu¬dziła o dziewiątej rano, natychmiast przytom¬na i tak podekscytowana, że aż zrobiło jej się nie¬dobrze. Był to rodzaj ekscytacji i strachu, jakiego nie doświadczyła jeszcze nigdy w życiu. Jeśli nud¬ności miały być ceną, którą przyjdzie jej zapłacić za miłość, zrobi to z radością. Tak, zwycięstwo Kleo we śnie to znak. Dwa skoki, dwa pełne gracji wysokie skoki i Meggie go zdobędzie. *** '" Jeremy Stanton-Greville, baron Greville, z ma¬jątku o urokliwej nazwie Smocza Paszcza położo¬nego w

Fowey, przybył do posiadłości miejskiej. Sherbrooke'ów dokładnie o jedenastej rano. Darby, mężczyzna zaledwię pięćdziesięcioletni, przejął obowiązki kamerdynera pół roku temu i wciąż jeszcze nie mógł się nacieszyć nową rolą. Służba wreszcie uznała powagę jego zajęcia. Zda¬wał sobie sprawę, że budzi strach i podziw. Miał miarowy krok, bardziej przypominający sunięcie w powietrzu niż chód, dostojną postawę i zawsze idealnie uprasowane czarne spodnie i białą koszulę. Poznał Jeremy'ego Stanton-Greville'a jako dzie¬więcioletniego chłopaka, który przybył po raz pierwszy do Londynu z Jamajki jako szwagier Ry¬dera Sherbrooke' a. Jakim przystojnym stał się mężczyzną! Darby pamiętał go jako beztroskiego młodzieńca, szalo¬nego i nieokiełznanego, świeżego członka Four¬-Horse Club, zrzeszającego podobnych jemu, ko¬chających prędkość młodzieńców, którzy ubrani w barwy klubu ścigali się na złamanie karku. Po raz pierwszy, odkąd został kamerdynerem, Darby się uśmiechnął, odsłaniając szczeliny mię¬dzy zębami. - Darby, prawda? - Zgadza się, wasza lordowska mość. - Wielkie nieba, widzę, że teraz ty zarządzasz tu tym wszystkim. Moje gratulacje. - Jeremy uścisnął dłoń Darbiego, który, czerwony jak burak, niemal nie zemdlał z zachwytu. - Ach, minęło zdecydowanie zbyt wiele czasu. Nie widziałem waszej lordowskiej mości od - kiedy to było - września 1815, tak, na pewno, bo święto¬wano wtedy hucznie koniec epoki Napoleona. Jak się wasza lordowska mość miewa? Jeremy się uśmiechnął. - Wszystko w porządku, Darby, podróżowałem trochę na Jamajkę, na moje tamtejsze plantacje, a potem do Baltimore. - Byłeś w Baltimore? Cóż skłoniło cię do wyjaz¬du właśnie tam? J eremy odwrócił się na dźwięk głosu Meggie Sherbrooke. Odwrócił się i uśmiechnął do niej. - Witaj, Meggie. Tak, właśnie mówiłem Darbie¬rnu, że spędziłem kilka lat na Jamajce, w Camille Hol, na moich plantacjach trzciny cukrowej. Po- tem udałem się do Baltimore i zatrzymałem u Ja¬mesa Wyndhama i jego rodziny. Mają słynną stad¬ninę i konie wyścigowe. Zdobyłem tam ogromną wiedzę• - Z pewnością wiedziałeś ogromnie dużo, zanim się tam udałeś. W końcu wychowywał cię mój wuj Rydel. Dotknął dłoni, którą do niego wyciągnęła. - Dasz wiarę? Nauczyłem się jeszcze więcej na temat wyścigów i hodowli koni. Oprócz udziału w wyścigach chciałbym założyć własną stadninę u siebie w Fowey. Musiałem się przedtem wszyst¬kiego dobrze nauczyć u eKspertów. Poczuwszy jego dłoń na swojej skórze, Meggie niemal się zakrztusiła. Zaparło jej dech. Jeszcze nigdy w swoim osiemnastoletnim życiu nie czuła niczego szczególnego, kiedy dotykał jej jakiś chło¬piec bądź mężczyzna. Co prawda w większości by¬ła dotykana jedynie przez kuzynów bądź krew¬nych i, Bóg jej świadkiem, nie odczuwała przy tym żadnej przyjemności. Jeremy też należał do rodzi¬ny, ale nie całkiem. Nie płynęła w nich ta sama krew. Nie przypominała sobie, żeby jej dotykał, kiedy miała trzynaście lat, nie licząc może poda¬nia ręki, kiedy przybył po raz pierwszy, i potem, kiedy wyjeżdżał. Pamiętała jedynie, że często sta¬ła tylko z boku jak zaklęta i wpatrywała się w swoje bożyszcze, gotowa czcić go z dowolnej od¬ległości. - Jestem pewna, że w wyścigach konnych w grę wchodzą większe pieniądze niż w przypadku wyści¬gów kotów - powiedziała. Spojrzała w dół na jego rękę, ściskającą jej dłoń. Nie chciała go puścić. Zamilkł i przyglądał się jej teraz ze zdumieniem. _ Och - wymamrotała i z ociąganiem uwolniła jego dłoń z uścisku. Przekręcił głowę na bok. - Czy jest tu twój ojciec? Potrząsnęła przecząco głową i zrobiła krok w przód, przysuwając się do niego. Czyżby postra¬dała rozum? Jej umysł chyba po prostu się wyłą¬czył. Samo patrzenie na niego, słuchanie jego gło¬su, przyglądanie się ruchom jego dłoni, kiedy się odzywał, przyprawiało ją o pomieszanie zmysłów. - Nie, ojciec i Mary Rose nie mogli jeszcze opu¬ścić Glenclose-on- Rowan. Może za dwa tygodnie uda im się przyjechać do Londynu i zobaczyć mnie w tych wszystkich nowych strojach. Wuj Douglas i ciocia .Alex są w salonie. Usłyszałam, że rozmawiasz z Darbym i przyszłam, by cię do nich zaprowadzić. Kiepska wymówka, pomyślała, gdy dostrzegła Darbiego puszczającego do niej oczko; miała głę¬boką nadzieję, że będzie trzymał język za zębami. Darby podchodził do swoich obowiązków bardzo poważnie, a tu nagle zjawia się ona i wchodzi mu w paradę. A zresztą, co ją to obchodzi. Znów chwy¬ciła Jeremy'ego za rękę i pociągnęła go za sobą• -Tędy. _ Wyrosłaś, Meggie - odezwał się zza jej pleców pięknym, delikatnym głosem. - Wyrosłaś na pięk¬ną kobietę• To spowodowało, że natychmiast się zatrzymała, odwróciła i spojrzała na niego. _ Dziękuję. A ty wyrosłeś na wysokiego i przy¬stojnego mężczyznę. Choć pamiętam cię już jako wysokiego i przystojnego. Miałeś chyba dwadzie¬ścia trzy albo cztery lata, kiedy cię ostatni raz wi¬działam.

- Tak, chyba coś koło tego. Miał ciemnobrązowe oczy. Skrzyły się do niej fi¬glarnie, jakby myślał, że mu schlebia - tak jak ku:¬zynka zwykła schlebiać kuzynowi. A niech tam, do diabła z tym. - Jeremy, cieszę się, że tu jesteś. To chyba przeznaczenie, chciała dodać, jednak nie przeszło jej to przez gardło. W tym momencie na korytarzu pojawił się wuj Douglas, poklepał Jeremy'ego po ramieniu i po¬prowadził ku ciotce Alex. Meggie stała jeszcze przez moment nieruchorno, dopóki nie usłyszała za sobą głośnego chrząknięcia Darbiego. - Czy coś się stało, panienko Meggie? Odwróciła się powoli i spojrzała na kamerdy¬nera. - Tak, Darby, stało się. I muszę się zastanowić, co z tym zrobić. -Jest naprawdę atrakcyjnym mężczyzną, prawda? Meggie przytaknęła. Jest więcej niż tylko atrak¬cyjny, pomyślała. Był więcej niż tylko atrakcyjny, już kiedy miałam trzynaście lat. Teraz zjawił się tu dla mnie. Dzięki Ci, Boże. - Meggie, poleć Darbiernu, żeby podał nam her¬batę i ciasto, dobrze? - zawołał wuj Douglas z głę¬bi salonu. - Już się robi, panienko Meggie - powiedział Darby, ukłonił się jej delikatnie i zagłębił w podziemia ogromnej posiadłości . Pierwsza rzecz, jaką usłyszała Meggie, wchodząc do pokoju, była wypowiedź ciotki Alex, pochłonię¬tej rozmową z J eremym. - Wiedziałeś, że Meggie świetnie jeździ konno? Wiedziałeś, prawda? Ach, tu jesteś, kochanie. Chodź, usiądź koło mnie i posłuchaj, co Jeremy porabiał przez te lata. - Kiedy widziałem cię ostatni raz, Meggie - rzekł Jeremy - miałaś trzynaście lat, nosiłaś na rękach małego Aleca i uczyłaś go nazw wszyst¬kich kwiatów. Pamiętam, jak zapytałem cię o jakiś różowy kwiatek, a ty nie mogłaś sobie przypo¬mnieć. Alec najwyraźniej też nie pamiętał. O ile się nie mylę, beknął w odpowiedzi. Meggie uśmiechnęła się szeroko. - Obiecałam ojcu i Mary Rose, że jeśli będzie miała dzieci, nauczę je wszystkiego, co powinny wie¬dzieć o świecie. Jednak nazwy kwiatów mnie przero¬sły. To dla mnie zresztą wciąż czarna magia. Dla mnie rpża to róża, a cała reszta to "inne kwiaty". Alec ma już siedem lat, dasz wiarę? A Rory cztery. - Z radością znów ujrzę twoją rodzinę. - Jak długo będziesz w Londynie, Jeremy? - zapytał wuj Douglas. - Cóż, wuju, tak się składa, że przybyłem do Londynu w konkretnym celu. Potem wrócę do domu, do Fowey. Meggie wyprostowała się i bezskutecznie próbo¬wała powstrzymać słowa, które same cisnęły się jej na usta. - No, dalej, Jeremy, wyduś to z siebie. Jesteś tu z po¬wodu mojego debiutu towarzyskiego, przyznaj się. Przyjechałeś, bo musiałeś, przyciągnęła cię tu ja¬kaś nieznana siła, a teraz, kiedy mnie zobaczyłeś, zrozumiałeś, co to było. Wyglądał na skonsternowanego, ale to trwało tylko ułamek sekundy. - Nie tylko z powodu twojego debiutu, Meggie. - Urwał na chwilę, spojrzał na wuja i ciotkę i ponownie otworzył usta, żeby coś powiedzieć, gdy od drzwi dobiegł ich głos Darbiego: ' - Wasza lordowska mość, kucharka przysyła swoje słynne cytrynowe ciastka. Podobno to ulu¬biony przysmak lorda Stanton-Greville'a. - W rzeczy samej - potwierdził Jeremy. Rozmowa stała się nagle zdawkowa, Alex nalała wszystkim herbatę i wręczyła talerzyki z ciastecz- kami. - Są przepyszne - stwierdził Jeremy. - Jak się miewa Oliver w Kildrummy, Meggie? Nie otrzy¬małem od niego żadnego listu od ponad pół roku. - Och, jest aż nazbyt szczęśliwy - odparła Meg¬gie ze śmiechem. - Zebyście tylko widzieli, jak ska¬cze przez te pułapki na owce, które jeszcze nie zo¬stały zasypane. Pamiętasz, Jeremy? Mówię o tych ogromnych rowach w ziemi, w które zawsze wpa¬dały te głupie zwierzaki. W każdym razie przez te lata zasypał ich całkiem sporo. O tak, Oliver jest bardzo szczęśliwy. To sama przyjemność stać i pa¬trzeć, jak wesoło pogwizduje, kiedy liczy owce, krowy i kozy lub kiedy kieruje naprawami w Kil¬drummy i w gospodarstwie, lub jak śmieje się sze¬roko, kiedy wita się ze wszystkimi w wiosce. - Prze¬rwała na chwilę, dając słuchaczom czas na wyśmia¬nie się, a potem dodała: - I wiecie co? Ostatnio oznajmił, w zeszłym miesiącu dokładnie, że jest gotowy się ożenić. - Dobry Boże - wydukał Jeremy, krztusząc się ciastkiem cytrynowym. - Oliver żonaty? Myślałem, że jest szczęśliwy w kawalerskim stanie. - O ile się nie mylę, ma trzydzieści lat - stwier¬dził Douglas. - Ja się ożeniłem, kiedy miałem dwa¬dzieścia osiem. Oliver spóźnia się z terminem, sam mu to powiedziałem. Dojrzał już do małżeństwa. - Och - odparł J eremy i uśmiechnął się głupko¬wato. - Ja też dojrzałem. Może i mnie jest to pisane. - To miła myśl - powiedziała Meggie i miała ochotę wręcz rzucić się na niego. - Douglas nie był szczególnie dojrzały - stwier¬dziła Alex i wzniosła w jego stronę toast filiżanką herbaty. - N a samo wspomnienie o tym mam ochotę na brandy. Jeremy, napijesz się ze mną?

- Nie, dziękuję, wujku Douglasie. Muszę już iść. Bardzo chciałem was zobaczyć, upewnić się, że wszystko u was w porządku, i widzę, że tak jest w istocie. No i, oczywiście, porozmawiać z małą Meggie, która już zupełnie dorosła. Wstał, objął Alex na pożegnanie, uścisnął rękę Douglasowi i podszedł do Meggie. Miała ochotę go pocałować. Miała ochotę powalić go na ziemię i całować do nieprzytomności. Chciała sprawić, że¬by jęczał, jak robili to ojciec z Mary Rose, kiedy myśleli, że są sami. Jeremy wziął ją za rękę i ocią¬gał się trochę z wypuszczeniem jej - cholerne bra¬terskie ociąganie, nic więcej. - Zyczę ci wszystkiego najlepszego podczas pierwszego sezonu, moja droga. W tym momencie Meggie zrozumiała, że to, co czuł Jeremy, nawet w znikomym stopniu nie przy¬pominało jej uczuć do niego. Cóż, nie powinno jej to dziwić, w końcu ostatni raz widział ją, kiedy miała trzynaście lat. Aż wzdrygnęła się na samo wspomnienie. On był już wtedy dorosłym mężczy¬zną. I zobaczył ją po raz pierwszy od wielu lat do¬piero piętnaście godzin temu. Musiała mu dać wię¬cej czasu, umożliwić mu odkrycie wspomnień, a to oznaczało stworzenie okazji, żeby się zakochał. Uśmiechnęła się niewinnie. - Wuj Douglas i ciocia Alex nie zrywają się już tak wcześnie jak kiedyś - skłamała - a ja uwiel¬biam jeździć konno o poranku, zanim jeszcze wszyscy wstaną. Chciałabym udać się z tobą na przejażdżkę jutro rano, Jeremy. Mógłbyś być tu o siódmej? Czy to za wcześnie? - Z chęcią ci potowarzyszę - odparł Jeremy bez chwili wahania. - Z przyjemnością poobserwuję wyjątkową amazonkę w akcji. Do zobaczenia rano, Meggie. Uścisnął jej dłoń i po chwili już go nie było. Sły¬szała jeszcze tylko, jak mówi coś do Darbiego. Po¬tem rozległo się trzaśnięcie drzwi frontowych. - Był tu tylko przez piętnaście minut - powie¬działa i opuściła salon, mrucząc coś pod nosem. - Nie podoba mi się to, Alex - rzekł Douglas, upiwszy łyk brandy. - Wcale mi się to nie podoba. Jest dla niej za stary. Właściwie, nie sądzę, żeby ją nawet zauważył; wiesz, co mam na myśli. - Ciekawe - dodała Alex, kiwając głową - co chciał nam powiedzieć, zanim zjawił się Darby. - Nie wiem i może nie chcę wiedzieć. Mam na¬dzieję, że nie ma to nic wspólnego z jego nową stadniną. Słyszałem, że prowadzi rozmowy z Mar¬cusem Wyndhamem. No, Marcus to człowiek, z którym z chęcią bym się napił. - Ciemna brew Douglasa uniosła się nagle. - Od kiedy to staliśmy się za starzy na poranne przejażdżki? No dobrze, może dziś nie jeździliśmy. Ale przecież położyli¬śmy się do łóżka około trzeciej w nocy. Alex wstała i podeszła do męża. Miała na sobie uroczą suknię z różowego jedwabiu z, jak zauwa¬żył, przesadnie wyciętym dekoltem, odsłaniającym zdecydowanie za dużo jej wspaniałego biustu. Dotknęła palcami rękawa jego marynarki, a w Jej oczach pojawił się tajemniczy błysk. _ A potem byłeś zdecydowany, by okazać mi nadmiar uczuć, Douglasie. Douglas spojrzał na jej ledwie zasłonięte piersi, jęknął i nalał sobie kolejny kieliszek brandy. Wciąż czuł mrowienie w palcach na wspomnienie jej miękkiego ciała. Było takie cudowne. Rozdział 4 Meggie wdziała ciemnoniebieski strój do konnej jazdy z obszytym kunsztowną koronką gorsetem, dopasowanym w talii wąskim paskiem z materiału. Spódnice były dość obszerne i wyglądały całkiem elegancko rozłożone wokół niej, zakrywając ją prawie po czubki czarnych butów, gdy siedziała na grzbiecie Eleanor w oczekiwaniu na J ere¬my' ego Stanton-Greville'a. Stanton-Greville. Za¬wsze jej się wydawało, że podwójne nazwisko brzmi dość absurdalnie, jednak zdała sobie spra¬wę, iż jeśli wszystko potoczy się po jej myśli, to, o ironio, ona sama będzie miała dwa nazwiska. Wzdrygnęła się, jednocześnie przestraszona i pod¬ekscytowana tą myślą. Meggie Stanton-Greville. Tak, to brzmiało' po prostu idealnie. Odetchnęła głęboko, lecz znów zebrało jej się na mdłości. Chciała poślubić Jere¬my' ego Stanton-Greville'a, choć znała go jako mężczyznę mniej niż jeden dzień. To prawdziwe szaleństwo. Nie, nieprawda. Przecież nie był jej zupełnie ob¬cy. Wiedziała, że należy do niej od tamtego dnia, kiedy miała trzynaście lat. Po prostu zapomniała o nim na pięć lat. On pewnie też o niej zapomniał. Teraz, kiedy tak o tym intensywniej pomyślała, stwierdziła, że posiadanie podwójnego nazwiska stało się z dnia na dzień czymś wyróżniającym. Pragnęła nosić dwa nazwiska. *** Była dokładnie siódma trzydzieści rano, ponury, zimny poranek z ogromnymi szarymi chmurami deszczowymi wiszącymi nisko nad głową. Meggie te szare chmury wydawały się urocze, a poranek idealny, niosący więcej nadziei niż dzień wczoraj¬szy, więcej rozkoszy niż jeszcze zaledwie przed go¬dziną• . Będzie padało, ale dopiero za kilka godzin. Tak przynajmniej powiedział jej główny stajenny, stary Hamish. Miał sześćdziesiąt lat, był powykręcany jak stary dąb i bardzo mądry w kwestii pogody. Oczywiście, Meggie już zadba o to, żeby jeszcze przed ulewą Jeremy znalazł się w jakimś ustron¬nym, romantycznym miejscu, zapewniającym schronienie przed deszczem. Potrzebowała jedy¬nie dwóch godzin. Może nawet mniej. Była w peł¬ni zaangażowana i skupiona. Musiała tylko napro¬wadzić Jeremy'ego na odpowiedni tok

myślenia¬prowadzący bezpośrednio ku niej. Musiała pomóc mu zrozumieć, dlaczego naprawdę znalazł się w Londynie. W oddali rozległ się grzmot. Ach, niech sobie pada, nieważne. Co jednak bę¬dzie z jej strojem, z jej pięknym nowym kapelu¬szem? Nie, liczy się tylko Jeremy i to, jak zareagu¬je, kiedy otworzy przed nim swoje serce. Nie, nie może działać pochopnie. Pewnie byłby zaskoczony, a może nawet poczułby do niej niechęć, gdyby mu wyznała, że pokochała go jako trzynastolatka. Nie, musi się wstrzymać i poczekać na odpowiedni moment - moment, w którym spojrzy na nią i bę¬dzie wiedział, iż to właśnie Meggie jest mu prze¬znaczona. Uniosła głowę i dostrzegła zbliżające się sylwet¬ki dwóch jeźdźców. Odwróciła się i zacisnęła usta. Do licha ciężkie¬go, nie chciała żadnych innych osób w pobliżu. Pragnęła jedynie Jeremy'ego, pragnęła go sam na sam. Dwa konie wciąż zmierzały w jej kierunku. Meggie przyjrzała się uważnie. Rozpoznała mężczyznę i kobietę. Mężczyzną, który wyglądał na swoim imponującym wierzchowcu jak cholerny centaur, był nikt inny, jak tylko Jeremy Stanton¬-Greville. Co zaś do kobiety, niech to szlag, była młoda. Jechała bardzo blisko Jeremy'ego. Meggie wyraźnie słyszała gwałtowne bicie swe¬go serca. Zamarła, dalej czekając na grzbiecie Eleanor. 1) Jeremy pomachał do niej. Już po chwili on i to¬warzysząca mu kobieta zatrzymali się nie więcej niż metr przed chrapami klaczy. 2) - Meggie - odezwał się Jeremy, podjeżdżając nieco bliżej, i wyciągnął rękę, by chwycić na chwi¬lę jej dłoń. - Cieszę się, że jesteś. Nie byłem' pew¬ny, czy przyjedziesz. Jest dość zimno i brzydko. - Tak - odparła Meggie. - Wiem. Chciałam cię zobaczyć. Mówiąc to, nie patrzyła jednak na niego. Wpa¬trywała się w najpiękniejszą młodą damę, jaką kie¬dykolwiek w życiu widziała. Jej lśniące czarne wło¬sy spływały lokami wokół twarzy, a z tyłu upięte były w elegancki koczek. Ten ogrom czarnych wło¬sów, grubszych, niż zasługiwała na to jakakolwiek kobieta, z trudem przysłaniał stylowy kapelusik z piórem, które delikatnie muskało biały policzek amazonki. Ach, i ta jej cudowna, śnieżnobiała ce¬ra. Ta kobieta była zbyt piękna na śmiertelniczkę• Meggie nie zdziwiłaby się, gdyby się okazało, że ma na imię Helena. Bogini uśmiechnęła się, a miała cudowny uśmiech, sięgający prześlicznych niebieskich oczu. 3) _ Charlotte - powiedział J eremy - chciałbym ci przedstawić jedną z moich ulubionych kuzynek, Meggie Sherbrooke. Meggie, to Charlotte Beres¬ford, moja narzeczona. Narzeczona. W tym momencie cały świat runął w gruŻy. Słyszała kiedyś zwrot coup de foudre - ra¬żony piorunem, na określenie zakochania się od pierwszego wejrzenia. To był jednak inny ro¬dzaj pioruna. Ten coup de foudre uderzył ją prosto w serce, rozbijając je na miliony kawałków. 4) - Bardzo mi miło - powiedziała Meggie nieswo¬im głosem, gdyż prawdziwa Meggie leżała między kopytami Eleanor, śmiertelnie ranna. Oba jej wcielenia pragnęły, żeby w tym właśnie momencie rozstąpiło się niebo i każda gruba chmura wycisnꬳa'z siebie tyle deszczu, by Meggie mogła się w nim utopić. - Mnie również, panno Sherbrooke - odparła młoda dama. Uśmiechnęła się szeroko do Jere¬my' ego i delikatnie poklepała go bacikiem po rękawie. - Mówiłam już Jeremy'emu, że pochodzi z tak słynnej rodziny. Praktycznie wszyscy znają je¬go wuja Douglasa. Z tego co wiem, pani ojciec jest pastorem i baronem Barthwick z Kildrummy. Zga¬dza się, panno Sherbrooke? - Tak - rzekła Meggie, nienawidząc Charlotte Beresford, od jej uroczych jasnoszarych butów" które idealnie pasowały do sukni, aż po ten jej cho- . lerny kapelusik. - Słyszałam też, że pański drugi wuj, Ryder Sherbrooke, szwagier Jeremy'ego, zasiada nawet w Izbie Gmin. To takie niezwykłe jak na młodsze¬go syna, nie sądzi pani? - Wcale nie takie niezwykłe - odparła Meggie. Jeremy, który wyglądał, jakby nie bardzo rozu¬miał, co się dzieje, natychmiast się wtrącił: - Szwagier nienawidzi znęcania się nad dziećmi. Walczy ze wszystkich sił nad wprowadzeniem za¬kazu pracy dla nieletnich. - Chętnie go poznam - rzekła Charlotte. - Jesz¬cze o tym nie rozmawialiśmy, ale muszę powie¬dzieć, że całkowicie się z tym zgadzam. Łzy same napływają do oczu na myśl o tych biednych dzieciach, zmuszanych do ciężkiej pracy przy kro¬snach. - Skinęła głową w stronę J eremy' ego, ale zwróciła się do Meggie. - Jeremy zabiera mnie w przyszłym tygodniu do Chadwyck House na spo¬tkanie z jego siostrą i szwagrem. No i do Brandon House, żebym poznała wszystkie naj droższe dzieci. Meggie pragnęła, żeby Charlotte zamknęła swo¬je urocze różowe usteczka, zwłaszcza że wszystko, co się z nich wydobywało, było nad wyraz uprzej¬me i pełne słodyczy. Przeklęta kobieta.

To ona, Meggie, jest przeznaczona Jeremy'emu. - Meggie - odezwał się Jeremy, stając swoim wałachem u boku Eleanor i pokazał Charlotte ge¬stem głowy, by stanęła po jej drugiej stronie. - Mo¬że wreszcie udamy się na przejażdżkę? Dżiś wie¬czorem możemy porozmawiać o tym, jak szalonym i krnąbrnym byłaś dzieckiem. - Zamilkł i poklepał ją po dłoni. - Tak bardzo chciałem, żebyś poznała Charlotte. - To bardzo miło z twojej strony, Jeremy - od¬parła Meggie, chłodna i zdystansowana, nie ta, która leżała w potłuczonych kawałkach na ziemi. Kiedy kilka minut później zaczęło padać, nawet nie mrugnęła, uśmiechnęła się tylko - najpierw do Jeremy'ego, a potem do Charlotte, i powiedziała: - Jest zbyt brzydka pogoda, żeby jeździć. Do wi¬dzenia. - Do wieczora! - zawołał za nią Jeremy. Nie obejrzała się. Gdy w końcu przekroczyła próg posiadłości miejskiej Sherbrooke'ów, jej piękny strój był cały mokry, a kapelusz zniszczony. Darby rzucił jej jedno spojrzenie i zawołał: - Panienko! Kiedy Alex wyłoniła się z biblioteki i zobaczyła Meggie ociekającą wodą w przepięknym, wyłożo¬nym marmurem holu, wiedziała, że stało się coś bardzo złego. A jako że nie była głupia, pojęła od razu, iż ma to jakiś związek z Jeremym Stanton¬-Grevillem. *** ............ ", f,' ", Meggie nie chciała widzieć ani Jeremy'ego, ani Charlotte nigdy więcej i to już do końca życia. Nie, tylko Charlotte. Kochała go tak długo. Nieważne, że nie myślała o nim zbyt wiele przez ostatnie lata. Uczucie drze¬mało uśpione, czekając, aż Meggie dorośnie, by od¬rodzić się z całą mocą, kiedy będzie gotowa do za¬mążpójścia. I oto nadeszła ta chwila, a los zesłał Je¬remy' ego do Londynu jakby specjalnie dla niej. Tylko że on na nią nie czekał. W tym momencie postanowiła sobie, że już nj¬gdy nie spojrzy na żadnego mężczyznę z głębszym zainteresowaniem. Zostanie czołową trenerką ko¬tów. Będzie najlepsza w swojej branży. Poświęci życie zwierzętom, rodzicom i braciom. Zawahała się, jednak tylko na chwilę. Nie będzie tak źle. Mo¬że kiedy lady Daumtry odejdzie na emeryturę, to ona stanie na podium toru wyścigowego McCaulty i zawoła "Wypuścić koty!". Do kolacji ubrała się przepięknie. Wiedziała, że nie mogłaby wyglądać l,epiej niż w tym właśnie mo¬mencie. Spojrzała w lustro i uśmiechnęła się do siebie. - W bladym różu prezentuje się panienka za¬chwycająco - odezwała się zza pleców Timma, słu¬żąca ciotki Alex. - Dziękuję, Timmo. - Ach, i fryzura jest wprost idealna! Dobrze się spisałam, czesząc panienkę, nie ma co! - Pstryknꬳa palcami. Meggie starała się uśmiechnąć i wykrzesać z sie¬bie odrobinę entuzjazmu, lecz okazało się to zbyt trudne. - Dziękuję, Timmo. Na dole przy schodach zastała Darbiego, jakby czekał specjalnie na nią, co zresztą nie mijało się z prawdą, i pozwoliła mu poprowadzić się do salonu. J eremy Stanton-Greville i panna Charlotte Be¬resford już tam byli. Wuj Douglas, bez jej wiedzy, zaprosił go na kolację. Na jej widok Jeremy na¬tychmiast wstał. - Nie masz już trzynastu lat, Meggie - rzekł, pod¬chodząc do niej. Ucałował jej rękę, objął ją, a po¬tem cofnął się o krok. - Wyglądasz przepięknie. - Dziękuję, Jeremy. Dostrzegła jednak, że nie potrafi utrzymać wzroku na jej twarzy dłużej niż przez ułamek se¬kundy, no, może przez dwa. Już po chwili bowiem jego spojrzenie powróciło do Charlotte. Wygląda¬ła jak księżniczka, siedząc spokojnie w pięknej sukni, i choć jej dekolt nie mógł się równać dekol¬towi ciotki Alex, odsłonięte krągłości młodego, białego ciała z pewnością przyprawiłyby każdego mężczyznę o szaleństwo. Zwróciła się do Charlotte: - Dobry wieczór, panno Beresford. Charlotte zaśmiała się wdzięcznie. - Dość tych formalności. Niedługo będziemy ro¬dziną. •Mów mi Charlotte. Meggie nie mogła odpowiedzieć: - Nie, ty żałosna lafiryndo z ogromnymi piersia¬mi, mam jedynie ochotę przebić ci serce. Uśmiechnęła się więc tylko i skinęła głową• - Nie, niezupełnie będziemy rodziną• J eremy nie jest moim kuzynem z krwi - powiedziała, po czym przeniosła całą uwagę na ciotkę i wuja. Meggie nie pamiętała zbyt wiele z tego wieczo¬ru, gdy następnego dnia rano jechała na swej klaczy u boku wuja i ciotki. Była na wpół przytom¬na. Pochyliła nisko głowę nad lśniącą szyją kasz¬tanki i pozwoliła wiatrowi gwałtownie targać jej włosy. Chciała wracać do domu, ale wiedziała, że nie może. To by zmartwiło ojca i Mary Rose, nie mó¬wiąc już o

wuju Douglasie i ciotce Alex, którzy czerpali taką radość z przygotowań do jej debiutu. Zadali sobie tyle trudu, pomagając jej, dbając, by się wyśmienicie bawiła podczas swojego pierwsze¬go sezonu w Londynie. Lecz najgorsze było to, że gdyby wyjechała, z pewnością domyśliliby się przy¬czyny i prawdopodobnie nigdy by tego Meggie nie zapomnieli. Tak więc pozostanie i będzie się cie¬szyć przyjęciami. Do diabła, będzie się delektować każdą chwilą przez następne dwa miesiące. Przygryzła wargę, by powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Już nigdy nie zapłacze przez żadnego męzczyznę• Nie podejrzewała, by ciotka i wuj zdawali sobie sprawę z jej uczuć do Jeremy'ego, i dziękowała Bogu, że o niczym im nie wspomniała. Meggie mu¬siała być radosna, roześmiana i powtarzać, jak do¬brze się bawi. Zaś w g1ębi duszy chciało jej się wyć do spowijających niebo szarych chmur, wiszących tuż nad jej głową. Meggie Sherbrooke została okrzyknięta osobli¬wością sezonu 1823. Cieszyła się największym za¬interesowaniem pośród rzeszy debiutantek i wy¬chwalano ją do tego stopnia, że popularność z ła¬twością mogłaby uderzyć jej do głowy i zmienić ją w przemądrzałą pannicę. Adoratorzy ustawiali się za nią sznurem - takie niedorzeczne słowa usłysza¬ła pewnego dnia Meggie z ust lady Ranleigh na te¬mat dżentelmenów, którzy nie dawali jej spokoju, i pewnie by się nawet zaśmiała, gdyby choć trochę ją to obchodziło. Czterech młodzieńców poprosiło wuja Douglasa • rękę Meggie, wszyscy - godni uwagi dżentelme¬ni, i o każdym z nich wuj" poważnie rozmawiał z bratanicą. Gdyby któryś ją zainteresował, ode¬słałby go z wizytą do Tysena, Meggie jednak tylko kręciła głową, gdy jej o nich opowiadał. - Syn lorda Marchama, Lancelot, jest wyjątko¬wym młodym człowiekiem, Meggie; i wygląda na całkowicie tobą oczarowanego. To naprawdę nie jego wina, że nosi tak pechowe imię• - Nie, dziękuję, wujku Douglasie - odparła tyl¬ko i podobnych słów użyła w odniesieniu do pozo¬stałych kandydatów. Douglas pisał do Tysena i Mary Rose co naj¬mniej raz w tygodniu. Jego pierwsze listy opisywały sukcesy Meggie, kolejne zaś zdradzały całkowity brak zainteresowania Meggie adoratorami, którzy wychwalali jej urocze niebieskie oczy Sherbro¬oke'ów, piękne włosy Sherbrooke'ów i nieco roz¬targnione spojrzenie. Wielebny Tysen i Mary Rose przybyli do Londy¬nu w ostatnim tygodniu maja, oboje poważnie zmar.twieni. Meggie uścisnęła ojca i poczuła jego dłoń, delikatnie głaszczącą ją po plecach. Podziałało to na nią tak kojąco, że wyszeptała mu do ucha: - Proszę, papo, chcę wracać do domu. Rozluźnił uścisk, lecz nie wypuszczał jej z objęć. - Spotkałaś mężczyznę, który nie odwzajemnił twoich uczuć. Bardzo mi przykro z tego powodu. _ To było wszystko, co powiedział, nie dodał nic więcej, i Meggie zastanawiała się, skąd mógł wie¬dzieć. Miała nadzieję, że nigdy się nie dowie, o ja¬kiego mężczyznę chodzi. - Być może - odparła. - Papo, chcę do domu. _ Dobrze, kochanie. Pozwól tylko, że pokażę Mary Rose kilka miejsc w Londynie, daj nam ty¬dzień - wiesz, jak uwielbia teatr - a potem wróci¬my do domu. *** Drugiego czerwca Sherbrooke'owie powrócili do Glenclose-on- Rowan. W październiku każdy Sherbrooke w Anglii zja¬wił się w Eagle's Chase, w Somerset, wiejskiej po¬siadłości Beresfordów, na ceremonii zaślubin Charlotte Beresford i Jeremy'ego Stanton-Grevil¬le'a. Wesele zorganizowano z wielką pompą. Wzięły w nim udział wszystkie dzieci wuja Rydera i, ku ogólnemu rozbawieniu, wszystkie bez wyjątku za¬częły bić głośno brawo, gdy pastor pozwolił Jere¬my'emu pocałować pannę młodą. Rozdział 5 Marzec 1824 Glenclose-on-Rowen Meggie Sherbrooke wyszła z kościoła w ślad za swoją macochą, Mary Rose Sherbrooke. Po jej lewej stronie szedł Alec, a po prawej, trzymając ją za rękę, maszerował Rory. Przyciągnęła go do sie¬bie, żeby mogli zająć miejsce w szeregu żegnają¬cym wiernych. Mała rączka Rory' ego była sucha, a twarz promieniała radością i zdrowiem. Miał tyl¬ko trochę lepkie dłonie. Nastały ciężkie czasy dla miasta. W ostatnim ty¬godniu zmarło na febrę troje dzieci i wszystkie trzy pogrzeby odbyły się w tym samym czasie, trzy dni temu. Tysen spędził mnóstwo czasu z rodzicami w żałobie. Dziś, w niedzielny poranek, w oczach wszystkich malowało się przerażenie. Przyszli do kościoła, gdyż potrzebowali pocieszenia. Kaza¬nie ojca było jednocześnie wzruszające i praktycz¬ne, dało każdemu rodzicowi poczucie spokoju i opanowania, które tak bardzo były im potrzebne. Mówił głębokim, przekonującym głosem: - Wiem, że wszyscy boicie się, że choroba zaataku¬je wasze dzieci. Wiem, bo patrzę na moich własnych chłopców i modlę się żarliwie, by Bóg ich oszczędził. Zrozumiałem jednak, że nie jestem w całej tej sytuacji bezradny, że Bóg dał mi rozum oraz wy¬starczającą ilość zdrowego rozsądku i determinacji, by stawić temu czoło. Oczywiście, podobnie jak wy wszyscy, chcę chronić moje dzieci najlepiej jak po¬trafię• Rozmawiałem

z doktorem Dreyfusem. Uważa, że powinniśmy być czujni, że febra może uderzyć ponownie. Chce, żebyśmy przez najbliższy tydzień nie wypuszczali dzieci z domu, trzymali je w cieple i spokoju. Najprawdopodobniej będą się strasznie nudzić i wręcz najdzie was ochota, żeby je udusić, ale musicie wytrzymać. - Uśmiechnął się, gdy wierni odpowiedzieli mu cichym śmiechem. - Módlmy się do Boga, by to wystarczyło. Bóg dał nam siłę, hart ducha, umiejętność radzenia sobie z chorobą, a kiedy trzeba i ze śmiercią. Nikt z nas nie jest w tej walce sam. Poczynając od dzisiejszego popołudnia, doktor Dreyfus odwiedzi każdą rodzi¬nę i zbada każde dziecko. Przetrwamy to razem ja¬ko wspólnota, jako miasto. Jego kończąca nabożeństwo modlitwa chwyciła Meggie za serce, dodała otuchy i nadziei. Wychodząc z kościoła, wierni zwracali się przy¬ciszonymi głosami do pastora, który stał z rodziną przy głównych drzwiach i podawał wszystkim dłoń na pożegnanie oraz głaskał po główce każde dziecko. Od kilku dni w wikariacie przebywał Leo. Przyje¬chał z Oksfordu odwiedzić rodzinę po dwóch mie¬siącach nieobecności. Wciąż miał bzika na Imnkcie koni i pragnął dołączyć do kuzyna, J eremy' ego Stanton- Greville'a, w jego stadninie w Fowey, by nauczyć się wszystkiego w tej branży, co, jak pisał sam Jeremy w liście, stawiało ich w dość nieco¬dziennej sytuacji, jako że on sam również jeszcze się uczył. Leo powiedział im także, że żona J ere¬my'ego, Charlotte, spodziewa się dziecka. Meggie nie skomentowała tej wiadomości. Nie wyraziła też opinii na temat planów brata, który zresztą i tak nie pytał jej o zdanie. Jeśli zaś chodzi o Maksa Sherbrooke'a, studen¬ta łaciny, który wreszcie przewyższył macochę w znajomości języka, oznajmił, że planuje pójść w ślady ojca i wdziać sutannę. Sam Tysen przyznał, iż ojciec znacznie różnił się od syna, dzięki Bogu. Max samą swoją obecnością przywoływał uśmiech na usta każdego, podobnie jak wuj Ryder, a śmiech to wspaniała rzecz. Tysen odkrył go do¬piero po poznaniu Mary Rose. Teraz cieszyła go świadomość, że syn sprowadzi radość i wesołość do swojej przyszłej wspólnoty. Meggie uniosła głowę na dźwięk nieznanego głosu, męskiego głosu, którego nigdy wcześniej nie słyszała, i zobaczyła, że, w rzeczy samej, stał przed .nią zupełnie obcy mężczyzna. Był młody, miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, wysoki, wyższy od jej ojca, a może nawet i od wuja Dougla¬sa, i mroczny jak bandyta w bezksiężycową noc - ciemnowłosy, z ciemnymi oczami i o śniadej ce¬rze. Musiał ostatnio spędzić dużo czasu na morzu. Był nawet wyższy od Jeremy'ego, którego żo¬na spodziewała się dziecka. Nie, nie, musi odpę¬dzić od siebie te bolesne myśli. Rory pociągnął ją za spódnicę. Spojrzała w dół i ujrzała, że pozostałości długiego cukierka, którego Mary Rose mu dała, żeby zająć go czymś podczas kazania, malec trzyma w lewej, a nie w prawej dło¬ni, jak zawsze polecała mu matka. Teraz lewa rącz¬ka chłopca była równie lepka jak prawa, podobnie spódnica jej pięknej, nowej sukni. - Och nie, Rory, tylko popatrz na moją suknię. Jak mogłeś? Rory potrząsnął główką, a w jego wielkich oczach zaczęły zbierać się łzy. Wyszeptał, że nie wie, jak mógł to zrobić. Zaczął gorączkowo oblizy¬wać palce, powtarzając między każdym liźnięciem: - Przepraszam, Meggie. Następnie złapał spódnicę, przytknął ją sobie do ust i począł ssać lepki materiał. Meggie nie mogła się powstrzymać. Cały gniew nagle wyparował. Wybuchła śmiechem i wzięła Rory'ego na ręce. - Kochanie, jak mogłabym się kiedykolwiek na ciebie gniewać? Jesteś taki uroczy. - Zastanawiam się - powiedział nieznajomy mężczyzna - czy moja matka kiedykolwiek trzyma¬ła mnie w ten sposób i mówiła, że jestem kochany i uroczy. Jakoś sobie nie przypominam. Meggie spojrzała na niego, nie przestając się śmiać. - Nie jestem jego matką, co, jak sądzę, ustrzeże go przed laniem, gdyż ja nie potrafię oprzeć się je¬go wdziękom. - Lordzie Lancasterze - rzekł Tysen swobodnie - to moja córka, Meggie, i najmłodszy syn, Rory. Cukierek zwykle ucisza go podczas nabożeństwa, czasem jednak zapomina, jak się z nim obchodzić, i oto rezultat. Meggie, moja droga, przedstawiam ci lorda Lancastera. Niedawno p0wrócił do Anglii, żeby przejąć obowiązki po ojcu i zająć się mająt¬kiem. - Och - odparła Meggie -lord Lancaster. Jak to dziwnie brzmi. Ojciec Jego Lordowskiej Mości był już dość wiekowy i na dodatek przygłuchy pod ko¬niec życia. Bardzo mi przykro z powodu śmierci ojca, wasza lordowska mość - zamilkła na chwilę i mocniej przytuliła Rory'ego. - Jednakże - doda¬ła po chwili - umarł

jakieś siedem miesięcy temu, gdy pana tu nie było. - Zgadza się. Nie dodał nic więcej, nie tłumaczył się, pomyśla¬ła Meggie, ponieważ to nie jej sprawa. Bardzo zgrabnie pokazał, gdzie jest jej miejsce. Mimo wszystko jednak wydawało się to dziwne. Nigdy nie słyszała, by sam lord Lancaster choć słowem wspo¬minał, że ma syna, choć służba czasem wspomina¬ła o istnieniu dziedzica. O ile jej wiadomo, nowy lord Lancaster nigdy nawet nie mieszkał z ojcem w Bowden Close. Szkoda, że w niektórych rodzi¬nach dzieją się takie rzeczy. - Witamy w domu, wasza lordowska mość - do¬dała, ukłoniła się i ruszyła z Rorym do wikariatu. Obok niej szła matka Rory'ego, wycierając lep¬kie ręce syna chusteczką zamoczoną w studni, która znajdowała się na skraju cmentarza. Kiedy stary lord Lancaster w końcu wyzionął ducha - atak serca, jak stwierdził doktor Dreyfus, Meggie w pewnym sensie opłakiwała jego odejście. Znała go przecież całe swoje życie. Dlaczegóż, zastana¬wiała.się, syn nigdy nie odwiedził ojca? Po chwili znów skupiła całą uwagę na Rorym, którego mama bawiła się w chowanego, co raz to skrywając się za jego czystymi już rączkami. Jakieś dwadzieścia metrów dalej obejrzała się przypad¬kiem za siebie i dostrzegła, że lord Lancaster wciąż stoi nieruchomo z ramionami skrzyżowanymi na piersi i intensywnie się w nią wpatruje. Był wysoki, pomyślała znowu, i ciemniejszy niż bezksiężycowa noc. Coś w tej jego mroczności wzbudzało w niej dziwny niepokój. Sprawiał wrażenie, jakby widział ich wszystkich bardzo wyraź¬nie, sam jednak pozostając w ukryciu, chowając się w cieniu. Zaczynała ulegać jego urokowi - niezbyt obiecujące jak na damę, która z pewnością pozo¬stanie miejscową starą panną. Meggie po raz kolejny zobaczyła Thomasa Mal¬combe'a, lorda Lancastera, w piątkowy wieczór, kiedy to Strapthorpe'owie urządzili u siebie małe muzyczne soiree - jak uparła się z francuska nazy¬wać ten rodzaj przyjęć pani Sturbridge, ku ogrom¬nemu niezadowoleniu i irytacji małżonka. Pani Strapthorpe, terąz znacznie bardziej wyga¬dana, od kiedy jej córka Glenda wyszła za mąż i opuściła dom, natychmiast odciągnęła Mary Ro¬se i Meggie na stronę i powiedziała w pośpiechu, pusząc się z dumy i zadowolenia: - Pani Bittley powiedziała mi, że on nie przyjmu¬je zaproszeń, twierdzi, że jest samotnikiem, i moż¬liwe, że teraz się wstydzi, iż ani razu nie odwiedził ukochanego ojca przez dwadzieścia lat. Niektórzy ludzie z okolicy pamiętają małego chłopca i lady Lancaster, ale oboje bardzo szybko zniknęli. Sły¬szałam plotki, że hrabia rozwiódł się z żoną. Co o tym myślicie? Ale teraz ten wspaniały młodzie¬niec - hrabia - jest tu, na moje zaproszenie, bo, i tak też powiedziałam panu Strapthorpe'owi, napi¬sałam do niego bardzo elegancki liścik, a on przyjął moje zaproszenie za pośredni9twem równie ele¬ganckiego bileciku - ach, mówię wam, jakie ma zgrabne pismo - no i lord Lancaster zjawi się tu dziś, możecie to sobie wyobrazić? Tak, dorwałam go. Jest taki przystojny i najwyraźniej dumny. Nie, nie zrozumcie mnie źle, wcale nie jest sztywny, po prostu zna własną wartość i oczekuje od innych, by też ją znali. Tak, będzie tu dziś, i myślę, że to za sprawą mojego eleganckiego zaproszenia i mo¬jego wspaniałego pomysłu, by urządzić muzyczne soiree. Dżentelmen jego pokroju niechybnie musi ulec pokusie tak eleganckiej propozycji. Tak, ten wieczór jest wręcz stworzony do zaspokojenia jego gustów. Sprowadziłam sopranistkę z samego Bath _ ostatnio występowała w imponującej posiadłości miejskiej lorda Lavera na Royal Crescent. Wyciąga wysokie C z zadziwiającą regularnością i energią• Taka szkoda, że Glenda wyszła już za mąż, i to tyl¬ko za wicehrabiego, tym większa szkoda, ale nie chciała czekać, zwłaszcza że nasz drogi pastor Sherbrooke został pożarty przez drogą Mary Rose, a więc stało się. Oczywiście, nie mogła też czekać na lorda' Lancastera, gdyż jest praktycznie jego ró¬wieśniczką, a dama niezamężna w tak zaawansowa¬nym wieku głosiłaby światu, że istnieją jakieś po¬ważne problemy albo z portfelem jej ojca, albo z jej twarzą•• Wyrzuciwszy z siebie cały ten potok słów, pani Strapthorpe złapała wreszcie oddech, otrzepała sa¬tynową spódnicę i pomaszerowała w stronę misy z ponczem, by chronić ją przed mężem, który był gruby, miał trzy podbródki i uwielbiał porządnie się napić, a potem zasnąć, chrapiąc głośno w fotelu, - To takie drażniące dla gości - zwykła mawiać pani Strapthorpe. - Ta kobieta zawsze mnie fascynowała - powie¬działa Meggie, podążając wzrokiem za ich gospo¬dynią. Zaśmiała się pod nosem. - Z jej wypowiedzi można by sklecić cały rozdział książki, Mary Rose, a ani na chwilę nie straciła wątku. Pamiętasz, jak zaraz po waszym ślubie papa przyprowadził cię tu z wizytą? Mary Rose wzdrygnęła się• - Glenda - ciągnęła Meggie - kazała mu zapro¬wadzić się do oranżerii - okropnie dusznęj i cuchnącej - i zażądała wyjaśnień, dlaczego poślu¬bił ciebie, a nie ją. - Właściwie to chciałam zatańczyć na jej weselu - powiedziała Mary Rose, uśmiechając się na to wspomnienie. - Cieszyło mnie, że wreszcie nie bę¬dzie już rzucać tych pożądliwych spojrzeń twojemu ojcu. Wiesz, że ma teraz trójkę dzieci? - Takie rzeczy się zdarzają - odparła Meggie z szerokim uśmiechem. - W końcu ty i papa dali¬ście mi Aleca i Rory'ego. Przypomniała sobie, że wkrótce Jeremy też zo¬stanie ojcem. Jednak nie ojcem jej dziecka. Nie, nie miała zamiaru o tym teraz myśleć.

- Och, zaczyna się muzyczne soiree. A tam jest twój biedny papa, w szponach dziedzica Bittleya, którego żona nie zdołała go zwabić na swoje wytworne przyjęcie w zeszłym tygodniu. - I to mu się chwali. Ostatnio pani BittIey - ten stary babsztyl - dzięki Bogu, nieco się do ciebie przekonała. - Tak, teraz przeważnie jest dla mnie miła, w przeciwieństwie do mojej własnej ukochanej te¬ściowej, twojej poczciwej babki, która wciąż upar¬cie powtarza Tysenowi, że poślubił dzikuskę z gor¬szącymi włosami. A potem patrzy na Aleca, który też jest rudy. Mary Rose, wciąż uśmiechając się szeroko, po¬deszła do męża i dotknęła delikatnie jego rękawa. Tysen odwrócił się natychmiast i wziął ją za rękę. Meggie zajęła miejsce obok macochy, przy przejściu. Nienawidziła momentów, w któ¬rych śpiewaczka nadymała się jak balon, by wydać z siebie wysokie C. Jeśli zachodziła taka potrzeba, jeśli wysokie dźwięki stawały się dla niej nie do zniesienia, najzwyczajniej w świecie wymykała się do ogrodów. Tak też było i tym razem. Przy szóstym wyso¬kim C niemal pękły jej bębenki, a od wibracji chwycił ją skurcz w stopach. Znała posiadłość Strapethorpe'ów jak własną kieszeń. Udała się głównym korytarzem do oranżerii, dumy i chluby pana Strapthorpe'a, jedynego pomieszczenia, któ¬rego wszyscy unikali ze względu na panującą w środku duchotę i dławiący zapach kwitnących kwiatów. Przypuszczała, że ogród musi być teraz pełen uciekinierów. Była ogromnie zaskoczona, gdy usłyszała za ple¬cami głos: - Podejrzewam, że szuka tu pani schronienia? Meggie odwróciła się tak szybko, że niemal po¬tknęła się o własną suknię. Dla podtrzymania rów¬nowagi chwyciła łodygę krzewu różanego i jęknęła z bólu, gdy cierń przebił jej opuszkę palca. - Wasza lordowska mość świetnie to ujął. Ojej, ukłułam się. - Mnie również wypłoszył ten sopran. Przepra¬szam, że panią przestraszyłem. Proszę pokazać, co sobie pani zrobiła. Lord Lancaster wyciągnął z kieszeni białą chus¬teczkę, ale nie wręczył jej Meggie. Zamiast tego chwycił dłoń dziewczyny, dostrzegł zbierającą się grubą czerwoną kroplę, uniósł jej palec do ust i wy¬ssał krew z ranki. Meggie nawet nie drgnęła. Czy on naprawdę właśnie wyssał krew z jej pal¬ca? A potem go polizał? Jakże dziwne uczucie. Bardzo dziwne. Uniosła głowę i spojrzała na niego, wciąż mil¬cząc, podczas gdy on owinął jej palec chusteczką i ucisnął rankę kciukiem. Meggie była bardzo wysoka jak na kobietę, a mimo to musiała zadrzeć głowę, i to dość znacznie. Czy rzeczywiście był tak przystojny, jak twierdziła pani Strapthorpe? Może mogłaby go za takiego uznać, ale sęk w tym, że to nie Jeremy. - Czytałam, że wampiry wysysają krew - powie¬działa, delikatnie marszcząc czoło. - Kiedy wybija północ, wampir zatapia kły w szyi ofiary. Brzmi to dość dramatycznie. Usłyszała intrygujący, głęboki śmiech, którego mroczny ton idealnie pasował do całej jego po¬staci. - Tak, ja również czytałem opowieści o wampirach. Jednak jako że poznała mnie pani w kościele w środ¬ku dnia, może być pani pewna, że nim nie jestem. - Wyszczerzył do niej zęby w charakterystycznym uśmiechu. - Widzi pani, nie mam też żadnych kłów. No dobrze, to powinno wystarczyć. Przepraszam, że panią wystraszyłem, panno Sherbrooke. Cudowne białe zęby, zupełnie jak Jeremy'ego. Dość, musi wreszcie przestać o nim myśleć. Po¬trząsnęła głową i rzekła: - Nic mi nie będzie. Nawet udało mi się prze¬trzymać koncert, dopóki to ostatnie wysokie C nie¬mal nie zwaliło mnie z fotela. - Podobno tak imponujące płuca są teraz w modzie. - Gdzie? Zaśmiał się znowu, a potem zamilkł, jakby sam zdziwiony swoją reakcją. - A wie pani, że nie jestem pewny? Przez ostat¬nie pięć lat prawie nie przebywałem w Anglii. Chyba zdawało mi się, że głupcy z Londynu uwielbiają takie występy. - Spędziłam w Londynie tylko jeden sezon, wa¬sza lordowska mość. O ile zdążyłam się zoriento¬wać, było tam naprawdę niewielu entuzjastów włoskich sopranów. Większość osób, które widzia¬łam na wieczorkach tego typu, była na tyle miła, żeby wytrzymać do końca w stoickim spokoju. Och, a pani Strapthorpe była święcie przekonana, iż to właśnie za sprawą jej muzycznego soiree zja¬wił się pan tu dzisiaj; soiree i eleganckiego zapro¬szenia, które panu wysłała. Jest z siebie bardzo za¬dowolona. - Dobry Boże. Choć właściwie chciałem się tu dziś zjawić. - Lecz nie z powodu zawodzącego sopranu? - Nie, nie przyszedłem z powodu muzyki. Meggie uniosła brew. - Nazywam się Thomas Malcombe. Brew Meggie wciąż pozostawała uniesiona. Roześmiał się. Nie mógł się powstrzymać. Sprawiała wrażenie zupełnie nim niezainteresowanej. Bez zarozumiałości musiał przyznać, że jest pierw¬szą kobietą nieczułą na

jego wdzięki, odkąd osiągnął wiek męski. Było to dość przerażające odkrycie, ta jego własna podświadoma zarozumiałość, i nagle zachciało mu się śmiać z samego siebie. - No dobrze. Przyszedłem, ponieważ chciałem poznać sąsiadów, ludzi, którzy znali mojego ojca. - Jestem Meggie Sherbrooke - powiedziała w końcu i znów uniosła lewą brew. - Nie mówi pan prawdy. Proszę wybaczyć mi impertynencję, ale ośmielę się rzec, że nic pana nie obchodzą miesz¬kańcy Glenclose- on-Rowan. - Meggie, to bardzo ładne imię. Myli się pani. - To zdrobnienie od Margaret. Nikt jednak nie mówi do mnie Margaret, i dzięki Bogu. To imię dobre dla matki przełożonej. Wolałabym coś .bar¬dziej egzotycznego. Maigret, na przykład. Ale nie¬stety. Nie, naprawdę nie uważam, żebym się myli¬ła. Jeśli jednak tak jest, wtedy obraziłam pa¬na i proszę o wybaczenie. - Dobrze, a więc zawsze tylko Meggie. Przyjmu¬ję przeprosiny, gdyż mi się należą. Słyszałem, Meg¬gie, że trenujesz koty wyścigowe. - Tak. - Dostrzegła szklankę stojącą obok orchi¬dei, której liście nagle zaczęły drżeć, prawdopo¬dobnie za sprawą kqlejnego wysokiego C. - Wła¬ściwie to mój młodszy brat Alec jest zaklinaczem kotów. - Nigdy nie słyszałem o kimś takim, jak zakli¬nacz kotów. - To bardzo rzadkie zjawisko i wszyscy są zgod¬ni, że Alec ma wielki dar. Oczywiście, jeszcze się okaże, czy z czasem utraci go, czy rozwinie. Jednak już kiedy był maleńki, koty 19nęły do niego, zado¬wolone, że mogą po prostu siedzieć przy nim i słu¬chać, jak do nich mówi, co zresztą robił bez prze¬rwy. Obecnie pomaga mojemu bratu Leo w treno¬waniu naszego cętkowanego kota, Kleopatry. Do¬skonalą jej skoki. Alec twierdzi, że kotka nie ma jeszcze właściwej motywacji. Jako zaklinacz kotów ustali, czego jej potrzeba, i zapewni jej to, w miarę możliwości. - Chciałbym zobaczyć go w akcji. Ile ma lat? - Siedem. - Wyścigi kotów to wspaniała rzecz i właściwie całkiem nieznana poza granicami Anglii. Słysza¬łem, że pewni francuscy entuzjaści tego. sportu zor¬ganizowali tam kilka wyścigów, lecz Francuzi byli najwyraźniej zbyt emocjonalni, zbyt niepohamo¬wani i koty nigdy nie załapały, czego się właściwie od nich oczekuje. Meggie roześmiała się i wzruszyła ramionami, jakby chcąc powiedzieć: "A czego oczekiwałeś?". Uśmiechnął się znowu. _ Na torze McCaulty - powiedziała - wszystkie koty porzuciłyby swoich właścicieli, gdyby Alec je nagle zawołał. Musi bardzo uważać, żeby niechcą¬cy ich nie zwabić. _ Kiedy odbywają się wyścigi? Teraz jest pewnie na to stanowczo za zimno? _ Zaczynają się w kwietniu i ciągną aż do końca października. - I ty jesteś trenerką• _ O tak, już od dłuższego czasu. W pewnym sensie można mnie nazwać szefem. _ Ach, a więc to ty podejmujesz ostateczne decyzje, decydujesz, które techniki są najbardziej sku¬teczne? Trenerka-królowa. _ Podoba mi się to określenie. Powiem braciom, że mój nowy tytuł to królowa. Mogą opuścić słowo "trenerka". Zażądam, by zwracali się tak do mnie, albo pożałują. - Wyglądał na bardzo zaintereso¬wanego, więc dodała: - Właściwie to spędziłam ca¬łe' jedno lato w stajniach wyścigowych loda Mount¬vale'a, gdzie szkolili mnie bracia Harker. To oni opracowali technikę latającego pióra. _ Słyszałem o braciach Harker. Podobno mają wyjątkową intuicję przy wyborze najlepszych bie¬gaczy. Na czym polega technika latającego pióra? _ Skręcone pióra przywiązuje się do metrowego patyka. Trzeba nim machać w stronę przeciwną do wskazówek zegara - zawsze w przeciwną, w od¬ległości nie dalszej niż dwa metry. Najwyraźniej ma to działanie hipnotyzujące. Boże, nie chciałam wyjawić panu techniki latającego pióra. To jeszcze wciąż tajemnica. Rozważam jej zastosowanie, jeśli znajdę odpowiedniego kandydata. Och, proszę po¬słuchać, nic nie słyszę. To dobry znak. Jej liście - dodała, wskazując na orchideę - nie drżą już od wibracji głosu śpiewaczki. Zaśmiał się. Po prostu nie mógł się powstrzy¬mać. Nie przypominał sobi~, żeby kiedykolwiek śmiał się tyle z kimkolwiek. Zycie zawsze było dla niego dość ciężkie. Meggie zaś miała wrażenie, że śmiał się tylko wtedy, kiedy zaplanował, i z pewnością był to śmiech zimny i wykalkulowany. Przyglądała mu się uważnie, gdy powiedział: - Postawiłem tę szklankę obok orchidei, żeby wiedzieć, kiedy można bezpiecznie wrócić do salo¬nu. Zobaczmy, czy twój palec; pani, przestał już krwawić. Rozwinął chusteczkę i uniósł jej dłoń, by przyj¬rzeć się bliżej ranie. - Tak, przestał. - Dziękuję, wasza lordowska mość - rzekła Meggie. - Z pewnością jeszcze wielu rzeczy nie wiem o świecie, jednak do tej pory nikt nigdy nie wysysał ze mnie krwi. Ani nie lizał mi palca. Poczuł nagłe szarpnięcie w środku. To pożąda¬nie, które ogarnęło go z całą gwałtownością. Przyj¬rzał się jej uważnie i pojął, że nie rozumiała pro¬wokującej obietnicy, kryjącej się w jej szczerych słowach; nie zdawała sobie sprawy, że obiecywały, przynajmniej z pozoru, bardzo przyjemne kobiece umiejętności. Nie, to szczera dziewczyna, córka pastora, która dopiero skończyła dziewiętnaście lat.

- Nie? - powiedział w końcu powoli. - A więc przyczyniłem się do twojej edukacji. - Ojciec będzie się zastanawiał, gdzie jestem - rzekła nagle i odwróciła się do wyjścia. - Z przyjemnością dzieliłam z panem schronienie, wasza lordowska mość. Czy miała zamiar już go opuścić? Kolejny cios dla jego męskości. - Meggie, proszę, zaczekaj chwilę. Czy wybie¬rzesz się ze mną na przejażdżkę jutro rano? To zwróciło jej uwagę, ale nie zawahała się ani na chwilę. - Dziękuję za zaproszenie - odpowiedziała uprzejmie - ale nie, nie mam ochoty wybrać się z panem na przejażdżkę jutro rano. Wyglądał, jakby właśnie otrzymał policzek, jak¬by po prostu nie wierzył, że miała czelność mu od¬mówić. Wyglądał na naj zwyczajniej w świecie spe¬szonego. Miała ochotę się uśmiechnąć na widok jego urażonej męskiej dumy, nie zrobiła tego jed¬nak. Chciała po prostu odejść. Zrozumiała nagle, że nie P9winna była pozostawać tu z nim sam na sam. Zle ją odczytał. Nie chciała żadnego zain¬teresowania z jego strony, nie chciała zaintereso¬wani~ ze strony żadnego mężczyzny. Gdyby działo się to w Londynie, nigdy nie pozostałaby z nim tu sama, ale to był jej dom. Straciła czujność i popeł¬niła błąd. Dostrzegł, że nagle cofa się przed nim. Nie ro¬zumiał dlaczego. Jeszcze przed chwilą była taka ufna, taka naturalna. Teraz jednak się zmieniła. Pomimo braku entuzjazmu z jej strony nie od¬puszczał. - Słyszałem od mojego zarządcy, staruszka, które¬go palce same się ruszają, gdy pogoda ma się popsuć, że jutrzejszy ranek będzie wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku. Idealny na poranną przejażdżkę. - Pan Hengis jest znany w okolicy z przepowia¬dania pogody. Nie wiedziałam jednak nic o rusza¬jących się palcach. Mam nadzieję, że poranek bę¬dzie piękny i spędzi go pan przyjemnie. Ja jednak dziękuję, wasza lordowska mość. Muszę już iść. - Domyślam się, że dobrze się bawiłaś podczas pierwszego sezonu w Londynie zeszłej wiosny. Masz zamiar powrócić do miasta w kwietniu? - Nie - odrzekła, nawet nie spoglądając w jego stronę• Wyczuwała spływającą z niego falami frustrację, ale miała nieodparte wrażenie, że to nie wszystko. Dlaczego tak bardzo chciał z nią być? To nie mia¬ło sensu. - Do widzenia, wasza lordowska mość. - Mam na imię Thomas. Mogłaby przysiąc, że usłyszała "a niech Clę szlag" wypowiedziane pod nosem. - Tak, wiem - powiedziała i opuściła pełną odu¬rzających woni, duszną oranżerię Strapthorpe'ów. Stał nieruchorno, wpatrując się w tył jej głowy, gdy pośpiesznie wychodziła ze zbyt ciepłego po¬mieszczenia. Wspaniałe włosy, pomyślał, mieniące się wszystkimi odcieniami blondu i brązu, takie sa¬me jak włosy pastora, jej ojca. Jej błękitne oczy mają też taki sam odcień. Westchnął i opuścił of,anżerię kilka minut po niej. Właściwie to zaczęło mu się już robić nie¬dobrze od obezwładniającej mieszanki kwiato¬wych zapachów. W dużym holu wejściowym spotkał kilku gości. Meggie Sherbrooke nie było wśród nich. A niech ją diabli. Nie wyglądał przecież ani nie zachowywał się jak troll. Co jest z nią nie tak? Był dla wszyst¬kich uprzejmy i czarujący. Może nie jeździła konno. Tak, może o to chodzi. Pewnie była zbyt skrępowana, by się do tego przy¬znać. Nieważne. Miała dziewiętnaście lat. Jak na kobietę już dawno powinna była wyjść za mąż, przynajmniej rok temu. Co zaś dotyczy jego osoby, był bogaty, młody, zdrowy, a teraz nawet odziedzi¬czył tytuł. Czegóż więcej mogłaby pragnąć niewia¬sta? Była córką pastora, na litość boską• I trenowała koty wyścigowe. Rozdział 6 Meggie bawiła się z Rorym, opowiadając mu hi¬storie o słynnych zwycięskich kotach z ubiegłych lat. Najsłynniejszym kotem wyścigowym tego stu¬lecia był Gil ze stajni Mountvale, który dożył wy_ jątkowo sędziwego wieku i zdechł ze starości zale¬dwie kilka lat temu. - Kiedy Gil startował w wyścigach, nikt nie miał przy nim specjalnych szans - mówiła, wręczając Rory'emu małego kotka wyrzeźbionego w drew¬nie, pomalowanego w barwy charakterystyczne dla maści Gila, na czarno, szaro i biało. - Widzisz, jak wysoko ma ogon? Koty wyścigo¬we zawsze chodzą z wysoko uniesionymi ogonami. Podobno to znaczy, że znają swoją wartość, są bar¬dzo dumne i zadowolone ze świata oraz z miejsca, jakie w nim zajmują. - Meggie? - Tak, kochanie? - Źle się czuję. Meggie zaparło na moment dech. ze strachu. Odruchowo położyła mu dłoń na czole. Był rozpa¬lony. Gorączka. Jakimś cudem dostał gorączki. Przecież uważali, nie wypuszczali Aleca i Rory'ego na dwór, zabawiali ich w nieskończoność, tak bar¬dzo się o nich

troszczyli. A mimo to zachorował. Wzięła go na ręce, a nie należało to do zadań ła¬twych, gdyż Rory był dość duży jak na swój wiek. - Chodźmy do mamy. Nawet nie próbował się wyrwać, jak to zwykle miał w zwyczaju jako wyjątkowo niezależny mło¬dzieniec. Przeciwnie, opadł bezsilnie, wspierając policzek o jej ramię. To Meggie wystarczyło, by się naprawdę przerazić. Modliła się żarliwie, gdy szła pospiesznie z po¬koju dziecięcego do salonu. Ojciec i Mary Rose siedzieli tam wraz wikariuszem, panem Samuelem Pritchertem. - Mary Rose - szepnęła, stając w drzwiach. Mary Rose uniosła głowę. Uśmiech na jej twarzy zamarł nagle, gdyż wiedziała od razu, że z jej sy¬nem dzieje się coś bardzo złego. - Och, nie. Nie Rory. O nie - powiedziała tępo. Tysen natychmiast podszedł do Meggie i wziął od niej chłopca. - Co się dzieje, chłopcze? Czujesz się nieswojo? - Tysen dotknął jego policzków, czoła i poczuł nagły skurcz strachu. - No dobrze - powiedział, za¬chowując całkowity spokój i opanowanie. - Od¬dam cię teraz mamie i zaraz wracam. Odpoczywaj sobie. - Dobrze, papo. Źle się czuję. - Wiem. Ale ani się obejrzysz, a znowu będziesz ciągnął Meggie za włosy. - Przycisnął syna mocno do piersi i położył mu dłoń na policzku. Potem do¬tknął policzka Mary Rose, znacznie zimniejszego niż . synowski. - Wszystko będzie dobrze. Pójdę po doktora Dreyfusa. Wrócę najszybciej, jak się da. Tysen jeszcze nigdy w życiu nie przemieszczał się z taką prędkością. Nawet nie zauważył, że Meg-' gie biegła u jego boku. Tak bardzo był zamknięty w sobie, tak przerażony, że miał ochotę kląć głośno i bez końca, żeby zapanować jakoś nad potwornym strachem. - Wszystko będzie dobrze, papo. Zobaczysz - wysapała Meggie, biegnąc teraz z całych sił, a wszyscy schodzili im z drogi. Dotarli zziajani do domu doktora Dreyfusa w niecałe siedem minut. Doktor Dreyfus, jak 'poinformowała ich pani Midderd, doglądał właśnie syna Clayów. Nie, nie gorączka, w tym tygodniu nie było żadnego przy¬padku, dzięki Bogu, i dzięki panu, pastorze, za wszystkie pańskie modlitwy. Nie, chłopak Clay¬ów złamał nogę, niezwykle ciężki przypadek. - Jak długo już go nie ma, pani Midderd? - Co najmniej trzy godziny, pastorze. Czy coś się stało? - Chodzi o mojego syna, Rory'ego. Ma gorączkę. Pani Midderd, była katoliczka, która przeszła na anglikanizm, poślubiając pana Midderda jakieś trzydzieści lat temu, przeżegnała się pospiesznie. - Poślę go do was, gdy tylko się zjawi, pastorze. Powróciwszy do wikariatu, Tysen i Meggie sta¬nęli przy łóżku chłopca i przyglądali się, jak Mary Rose obmywa jego maleńką rozpaloną twarzyczkę wilgotną szmatką. Chłopiec ściskał kurczowo mat¬czyną dłoń i szeptał raz po raz, że bolą go kości. Minęła prawie godzina, zanim doktor Dreyfus wszedł do małej sypialni Rory'ego; naj dłuższa go¬dzina w życiu Tysena. Meggie nie ruszyła się ani na chwilę z pokoju. Cały czas trzymała go za rącz¬kę i przemawiała do niego cichutko. Co zaś do Tysena, jakiś czas temu odesłał Aleca z Leo do North¬cliffe Rool. Dlaczego nie wysłał ich obu? Nie, jako pastor nie mógł tak sobie po prostu odesłać własnych dzieci w bezpieczne miejsce, podczas gdy nikt inny nie miał takiej możliwości. Przez swoje idiotyczne poczucie moralności mógł teraz stracić własnego syna. Prawdziwy z niego głupiec. Doktor Dreyfus przyłożył dużą dłoń do czoła Rory'ego, a potem usiadł przy chłopcu i przyłożył ucho do jego piersi. Kiedy podniósł wzrok, dostrzegł na twarzy pastora strach. Pokiwał powoli głową• - Mam dla niego trochę laudanum. To powinno go uspokoić. Jednak gorączka będzie rosła, pasto¬rze, więc musimy ją zbijać najlepiej, jak się da. - Wstał i wziął Mary Rose i Tysena za ręce. - Pro¬szę mnie posłuchać. Wyliże się z tego. Córeczka Dixona przeżyła, a więc Rory też może. No do¬brze, wszystko po kolei. Damy mu teraz lauda¬num, a potem zaczniemy przecierać go zimną szmatką• Był prawie świt. Meggie czuwała przy Rorym, przejąwszy dyżur po ojcu godzinę wcześniej. Mary Rose spała na rozkładanym łóżku, które Tysen przyniósł do pokoju chłopca. Wyglądała na wystra¬szoną nawet podczas snu. Leżała sztywno i co jakiś czas zaciskała nerwowo pięści. W krótkim życiu Rory'ego zdarzały się już inne choroby, jednak żadna tak przerażająca jak ta. Meggie dotknęła policzków chłopca. Chyba nie były już takie gorące w dotyku. Po chwili małym ciałkiem Rory' ego wstrząsnęły dreszcze, zaczął rzucać się i ściągać z siebie okrycie. - Nie, nie, kochanie, nie rób tego. Szczękały mu zęby. - Boże, na pewno ci teraz zimno, prawda? Spo¬kojnie, kochanie, jestem tutaj, zaopiekuję się tobą.' Meggie zdjęła z siebie miękki, ciepły szlafrok z aksamitu i owinęła w niego braciszka. Następnie położyła się obok chłopca na maleńkim łóżku i przytuliła z całej siły. Cały czas przemawiała do niego uspokajająco, gładząc go dłońmi po plec¬kach. Wtem Rory zesztywniał, jęknął i zastygł w bezruchu. O Boże.

Meggie prawie wrzasnęła z przerażenia, gdy na¬gle poczuła, że chłopiec rzuca się gwałtownie, wciąga głośno powietrze i znów zaczyna oddychać, choć płytko i nieregularnie. Zapłakała, przyciska¬jąc go mocno do serca. Tak bardzo się bała. Gła¬skała go po plecach i powtarzała bez przerwy: - Rory, trzymaj się, wiem, że potrafisz. Oddychaj, kochanie, oddychaj. Walczył, głośno łapiąc powietrze. - Meggie, co się dzieje? Meggie sama nie wiedziała, jak jej się to udało, ale opanowała się i wyszeptała: - Mary Rose, idź po papę. Jest źle, bardzo źle. Idź, szybko. Poślij kogoś po doktora Dreyfusa. Mary Rose zagryzła pięść i wybiegła z pokoju. Po chwili powróciła z Tysenem, który położył się na łóżku i delikatnie wziął syna w ramiona. - Po prostu nagle przestaje oddychać, papo. A kiedy myślisz, że to już koniec, udaje mu się na¬brać jeszcze trochę powietrza. Przecież on długo tak nie wytrzyma. Tysen nawet nie podniósł wzroku. Trzymał uko¬chanego synka przy piersi i próbował siłą woli zmusić go do oddychania. Potem wstał i zaniósł chłopca na bujany fotel, który zrobił własnoręcznie dla Mary Rose zaraz po narodzinach Aleca. Meggie i Mary Rose usiadły na łóżku i przygląda¬ły się, jak ojciec-pastor tuli swoje dziecko. Tysen głaskał dłonią pierś syna, uciskał ją i puszczał, pró¬bując pomóc mu w oddychaniu. Wiedział, że powi¬nien posłać po doktora Dreyfusa. Wiedział też, że nie może zrobić dla Rory'ego już nic więcej. Chło¬piec albo przeżyje, albo nie. Tysen przemawiał do niego, zachęcał go i się modlił; on, pastor, za¬wierał porozumienie z Bogiem. Jeśliby tylko mógł, bez wahania zaprzedałby duszę diabłu, gdyby ten zaproponował mu wymianę• Mary Rose wzięła Meggie za rękę• - On nie może umrzeć, Meggie, nie może. Meggie skinęła tylko głową, nie będąc w stanie wypowiedzieć słowa. Nie chciała płakać, wiedziała, że nic tym nie osiągnie. Siedziały tak razem, dopó¬ki nie wzeszło słońce, dopóki pierwsze jasnoróżo¬we promienie nie przedarły się przez kremowe za¬słony, by skąpać pokój w nikłym świetle poranka. W drzwiach ukazał się Samuel Pritchert, by po¬informować ich, że doktor Dreyfus miał wypadek; jego powóz przewrócił się i teraz doktor leży w łóż¬ku z obolałymi plecami. Nie może się ruszać. Po¬wiedział, że tak czy inaczej nie mógłby zrobić nic więcej. Kilka minut później Meggie usłyszała krzątającą się na dole panią Priddle. Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi frontowych. Pani Priddle pojawi¬ła się w drzwiach sypialni Rory'ego; z trudem łapa¬ła powietrze. - Proszę mi wybaczyć, panienko Meggie, przy¬szedł lord Lancaster. Twierdzi, że to bardzo ważne. Thomas Malcombe? Czegóż, na litość boską, mógł chcieć ten człowiek tak wcześnie rano? Nie miała ochoty wysłuchiwać jego kolejnych zapro¬szeń na przejażdżkę. Skinęła głową w stronę ojca i Mary Rose i po cichu opuściła pokój. Po drodze poszła jesz¬cze do sypialni, by się ubrać. Włożyła starą suk¬nię, spraną, niemal całkiem przetartą na łok¬ciach. Potem pospieszyła po schodach na dół. Nie potrzebowała świecy, zrobiło się już prawie cał¬kiem widno. Stał w głównym holu, odziany w strój do konnej jazdy i wysokie buty. Meggie nie czuła nawet odrobiny chrześcijańskiej życzliwości. - Czego pan chce? Ledwo dostrzegalnie skinął głową. Dostrzegła wtedy, że trzyma w dłoni niewielkie zawiniątko. Stanął u podnóża schodów i wcisnął jej tajemniczy pakunek do ręki. - Rozmawiałem z doktorem Dreyfusem. Powie¬dział, żeby to zanieść Rory'emu, że nie zaszkodzi. To lekarstwo, jedno z wielu, które mój wspólnik przysłał mi z Genui, z Włoch. To na gorączkę. Czy Rory czuje się lepiej? - Nie, nie sądzę, żeby z tego wyszedł - odparła Meggie beznamiętnie, gdyż wbrew wszelkim na¬dziejom tak właśnie czuła w głębi serca. - Co to jest? - spytała, zdzierając papier. W środku znala¬zła długą, cienką buteleczkę wypełnioną aż po ko¬rek ciemnobrązowym płynem. " - To korzeń leczniczy. Nazywa się maringo. Rośnie nad rzeką na płaskowyżu lawowym na zachodnich zboczach Etny na Sycylii. Może Rory'emu pomóc. Mój człowiek pisze w liście, że ten korzeń jęst sku¬teczny w walce z wysoką gorączką. Proszę, Meggie, podaj to chłopcu jak najszybciej. Wystarczy bardzo niewielka ilość. Potem kolejna porcja co godzinę, dopóki mu się nie polepszy. Tysen i Mary Rose myśleli, że lekarstwo jest od doktora Dreyfusa. Meggie nie wyprowadziła ich z błędu. Otworzyła usteczka Rory' ego, wlała mu do gardła odrobinę ciemnej substancji i deli¬katnie rozmasowała palcami szyję chłopca. Wciągnął ze świstem powietrze i kaszlnął, mimo że szczęka¬ły mu zęby, a ciałkiem wstrząsały zabójcze dresz¬cze. Oddychał. Nikt nie odezwał się nawet słowem. Patrzyli w mil¬czeniu, jak chłopiec walczy o każdy oddech. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, Rory dostał drgawek. Tysen trzymał synka mocno, podczas gdy Meg¬gie próbowała powstrzymać go przed połknięciem lub przygryzieniem języka. Minęła cała wieczność, zanim drgawki ustały. Rory zamarł zupełnie. Mary Rose zerwała się na nogi. - O Boże, nie! Tysen, on nie może umrzeć, nie może! - Nie, poczekaj, poczekaj. Meggie modliła się tak żarliwie, jak nigdy. Nie słyszała jego oddechu, nie słyszała, żeby robił co¬kolwiek.

Umierał. Boże, nie, nie ten uroczy mały chłopiec.' Patrzyła, jak ojciec uciska pierś Ro¬ry'ego, masuje ją i szepcze nieprzerwanie: - Oddychaj, Rory, oddychaj. Meggie uniosła wzrok i dostrzegła stojącego w drzwiach lorda Lancastera. Nie odzywał się. Stał tylko w milczeniu, obserwując rozgrywającą się przed nim scenę, z bladą twarzą i przymkniętymi oczamI. - Dzięki Bogu - odezwał się nagle Tysen z nie¬wysłowioną ulgą w głosie i łzami w oczach. - Od¬dycha. - Przyciągnął do siebie Mary Rose i trzymał ją i Rory'ego w objęciach. - Bogu niech będą dzię¬ki, nasz synek znów oddycha. Posadził sobie Mary Rose na kolana, ona zaś trzymała na swoich Rory'ego. Jej białe ręce drżały, kiedy głaskała nimi synka po plecach, miarowymi, okrężnymi ruchami, a Tysen wciąż rozmasowywał mu pierś. W końcu Mary Rose oparła głowę na szyi męża. Pocałował jej włosy, lecz jego ramio¬na wciąż pozostawały zaciśnięte wokół niej i chłop¬ca. Meggie wiedziała, że nie zapomni tej chwili do końca życia. Rory oddychał, już nie płytko i gwałtownie, ale miamwo i głęboko. Jego oddech z każdą chwilą był coraz bardziej regularny. Policz¬ki nabrały rumieńców, tym razem jednak nie przez gorączkę• Sciągnęła z łóżka koc i owinęła nim całą trójkę• - Jeszcze jeden, Meggie. Wprawdzie nie ma teraz dreszczy, ale chcę, żebyśmy się wszyscy spo¬cili. - Jest teraz zupełnie bezwładny, żadnych kon¬wulsji ani drgawek - wyszeptała Mary Rose, a jej głos pełen był nadziei. - Och, Tysenie, myślisz, że on ... - Nie wiem, kochanie, trzymajmy go i siebie na¬wzajem. Rozcierajmy go i masujmy. To na pewno nie zaszkodzi. To lekarstwo, Meggie - kiedy zoba¬czysz doktora Dreyfusa, powiedz mu, że zadziałało. Powiedz mu, że wiedziałem, ii: wymyśli coś jeszcze. - To nie jest lekarstwo od doktora Dreyfusa, pa¬po, tylko od lorda Lancastera. Tysen zamilkł na moment, naprawdę zdezorien¬towany. - Podziękuj mu od nas - rzekł po chwili - i po¬wiedz, że lekarstwo zadziałało błyskawicznie. Przekaż mu, że jesteśmy bardzo wdzięczni. - Dobrze, przekażę - odparła, nie wspominając, że Thomas Malcombe cały czas stoi w drzwiach i ich obserwuje. Okryła ich od góry do dołu wszystkimi kocami, które znalazła w pokoju. Delikatnie położyła dłoń na policzku Rory'ego. Mogłaby przysiąc, że był chłodniejszy . - Papo, myślę, że teraz naprawdę zasnął, a jego oddech jest spokojny i regularny. Ojciec uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała mu uśmiechem i pochyliła się, by ucałować go w policzek. - Przyniosę wam trochę herbaty. Ach, dobrze, Mary Rose też wreszcie zasnęła. Jej macocha wyglądała niczym bolesna Madon¬na z chorym synkiem przytulonym do piersi. Impo¬nujące rude loki kłębiły się jej nad głową, łasko¬cząc męża w brodę i spowijając jej bladą twarz. - Modliłem się, dopóki nie zabrakło mi słów - szepnął Tysen. - I póki nie pozostał w mojej głowie żaden błagalny krzyk, Meggie. Myślę, że Bóg wysłuchał mnie i zesłał nam lorda Lancastera z tym lekarstwem. - Możliwe - odparła Meggie. - Ja też myślę, że lord Lancaster poczuł ogromną potrzebę, by się tu zjawić. Czy to właśnie Bóg nim pokierował? To pocieszająca myśl. - No dobrze, chcę, żebyś zaniosła lekarstwo do doktora Dreyfusa. Powiedz mu, że najwyraźniej pomogło Rory'emu. Jeśli zachoruje jakieś inne dziecko, wtedy możemy sprawdzić, czy ... - Dobrze, papo. Zapytam lorda Lancastera, czy ma więcej tej substancji. Za jakieś dwadzieścia mi¬nut musimy podać Rory'emu kolejną porcję. To powinno wystarczyć, jeśli mu się nie pogorszy. Meggie uśmiechnęła się, wyprostowała i skiero¬wała do drzwi, w których stał Thomas Malcombe i przyglądał się, jak idzie w jego stronę. Stara suk¬nia owijała się jej wokół nagich kostek, a wspania¬łe włosy splecione były w opadający na plecy war¬kocz, z którego wysunęły się niesforne kosmyki i wiły się teraz wokół twarzy. Dała mu znak głową; wycofał się po cichu na ko¬rytarz. Czekał na nią przy schodach, a jego twarz pogrążona była w mroku, gdyż poranne słońce skryło się chwilowo za chmurami. Mocno uścisnęła mu dłoń w obu rękach. - Dziękuję, wasza lordowska mość. Czy to Bóg sprawił, że poczuł pan nagłą potrzebę zjawienia się u nas? - Być może - odparł Thomas powoli, spogląda¬jąc na swoją dużą, ciemną dłoń spoczywającą mię¬dzy dwiema mniejszymi, lecz wcale nie delikatny¬mi, białymi rączkami. Dłonie Meggie Sherbrooke miały swój udział w wychowaniu jej braci, trenowały koty wyścigowe i jako należące do córki pastora wykonywały nie¬skończoną ilość przeróżnych prac. On sam zaś za¬czął się zastanawiać, dlaczego przybył tu tak szyb¬ko? Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Wiedział jedynie, że musi to uczynić. Czy to Bóg nim pokie¬rował? - Paczka z lekarstwami - dodał rzeczowo - do¬tarła do mnie tuż przed świtem wraz z innymi arty¬kułami. Mężczyzna, który mi ją dostarczył, powie¬dział, że miał dziwne przeczucie, iż będę tego po¬trzebował, więc się nie zatrzymywał, tylko natych¬miast wyruszył z Eastbourne. Słyszałem, że mały Rory ciężko zachorował, więc od razu to przynio¬słem. Myślę, że to posłańcem powodował Bóg. - Czy ma pan więcej tego lekarstwa? - O tak. Moi ludzie zaniosą je zaraz do doktora Dreyfusa. Może je trzymać na wypadek, gdyby za¬chorowało jeszcze jakieś dziecko. _ Wielkie nieba. Niech pan tylko na mnie spoj¬rzy. Nawet nie jestem ubrana. Ach, pani Priddle, proszę

zaprowadzić Jego Lordowską Mość do sa¬lonu i podać mu śniadanie. Ja zaraz zejdę• Dwadzieścia minut później Meggie weszła do salonu. Lord Lancaster stał przy płonącym ko¬minku, sącząc herbatę z filiżanki. - Jesteśmy pańskimi dłużnikami - powiedziała bez wahania, wyciągając ku niemu ręce. Uniósł ciemną brew. Chciał ją zapewnić, że nic nie jest mu winna, że każdy przyzwoity człowiek na jego miejscu przyniósłby to lekarstwo do wika¬riatu bez ociągania, ale chciał, by była jego dłuż¬niczką. Nie cała jej rodzina. Tylko ona. Pozwolił jej znów chwycić się za dłonie i powie¬dział głębokim głosem: - Jesteś wyczerpana, Meggie. Chcę, żebyś dziś odpoczęła. A jutro, jeśli nie będzie padać, wybie¬rzesz się ze mną na przejażdżkę? - Tak, wasza lordowska mość - odparła. - Wybiorę się• Rozdział 7 Nie mogli udać się na nrzejażdżkę jeszcze przez dwa kolejne dni. Lało tak bardzo, że w okolicy za¬częto mówić, iż to niebo szlocha. Poranek trzecie¬go dnia był chłodny i pochmurny. Jednakże pan Hengis stwierdził stanowczo, że nie będzie więcej padać, więc nikt się tym szczególnie nie przejmo¬wał. Słońce w końcu wyjrzy zza tych szarych chmur i wszystko będzie dobrze. Dla Meggie był to piękny dzień. Uwielbiała jeź¬dzić konno, czuć silny wiatr znad kanału chłoszczą¬cy ją po twarzy, wichrzący włosy, zdzierający jeźdź¬com kapelusze z głów wprost pod kopyta jej kla¬czy. Uwielbiała też mężczyznę jadącego, który Ura¬tował życie jej braciszkowi. Meggie dosiadała dziś Bohaterki, uroczej gnia¬dej klaczy, której imię, jak poinformowała Thoma¬sa Malcombe'a, zostało dawno temu zmienione. Wcześniej nazywała sie Petunia:' - Dlaczego? - spytał. Meggie nie mogła się powstrzymać od śmiechu. - Widzi pan, tak się składa, że Petunia jest pierwszym koniem, na którym moi trzej bracia i ja uczyliśmy się jeździć. Bohatersko przetrwała czwórkę dzieci. Kiedy Rory podrośnie, też będzie się na niej uczył. Wciąż jest szczęśliwa i sprawna, więc stwierdziliśmy, że Bohaterka to odpowiedniejsze imię. - To wyjątkowy koń - przyznał, unosząc czarną brew. - I bardzo wytrzymały. Rory też będzie na niej jeździł? To biedne stworzenie zasłużyło już chyba na emeryturę. Czy nie wymagacie zbyt wiele od jednego boskiego stworzenia? - Bohaterka jest stworzona dla dzieci, więc pro¬szę nie marnować na• nią swojego współczucia - odparła Meggie ze śmiechem i pochyliła się, by poklepać lśniącą szyję klaczy. Bohaterka odwróciła łeb w jej stronę i zarżała cichutko. Meggie sięgnęła do kieszeni i wyciągnꬳa z niej marchewkę. Klacz złapała przysmak i schrupała go, ani na chwilę nie zwalniając kroku. - Ma prawie dwanaście lat. O ile pamiętam, mój kuzyn Jeremy chciał, żeby miała źrebaka, ale jest już za s,tara. Usłyszał delikatną zmianę w jej głosie. Smutek, a może raczej tęsknotę, nie był do końca pewny. - Jeremy? - zapytał ostrożnie. - Jaki to kuzyn? Meggie wzruszyła ramionami, wyprostowała się i spojrzała na klon rosnący po lewej stronie. Spra¬wiała wrażenie całkowicie obojętnej. - Och, Jeremy - rzekła słabym głosem, co tylko zdenerwowało go jeszcze bardziej. - Jeremy tak naprawdę to mój przyszywany kuzyn. Nie łączą nas więzy krwi. Jest szwagrem mojego wuja Rydera Sherbrooke' a. Była najwyraźniej zmieszana. Postanowił na ra¬zie pominąć ten temat. - Słyszałem wiele opowieści na temat twojego wuja. Czy to prawda, że spłodził więcej bękartów niż szejkowie z Arabii? Meggie wyciągnęła rękę i trzepnęła go w ramię. - To kara za słuchanie plotek, wasza lordowska mość. Choć, jak sam pan dobrze wie, istnieje wie¬le okrutnych opowieści na jego temat, podobnie jak na temat mojego drugiego wuja. Jednakże ta o bękartach to bzdura. Wuj Ryder to jeden z naj¬bardziej moralnych ludzi, jakich znam. - Wybacz - powiedział Thomas - to twój wuj. Nie powinienem był tego mówić tak dosadnie. Ty¬le że, jak sama powiedziałaś, istnieje zdecydowa¬nie dużo okrutnych opowieści na jego temat. Czy¬li mówisz, że nie ma domu dla swoich bękartów? Meggie zrozumiała swój błąd. Poklepała Boha¬terkę po grzbiecie, podała jej kolejną marchewkę i rzekła: - Nie słyszałam tej historii już od dawna. Na¬prawdę wasza lordowska mość nie wie nic o moim wuju Ryderze? - Mam na imię Thomas, i zdawało mi się, że WIem. - Najwyraźniej pan nie wie. Wuj od najmłod¬szych lat ratował wszystkie dzieci w potrzebie: te, które znajdował w ciemnych uliczkach, te na służ¬bie u okrutnych panów, te bite i głodzone przez ro¬dziców. Wszystkie one nazywają się jego Najdroż¬szymi Dziećmi. Kiedy byłam po raz ostatni w Brandon House w Cotswalds, mieszkało ich tam co najmniej piętnaścioro. To bardzo blisko Cha¬dwyck House, gdzie mieszka wuj z ciocią Sophie i Graysonem, jednym z moich nieznośnych kuzy¬nów. Choć Grayson jest teraz w Oksfordzie. Tę ca¬łą historię z bękartami zaczął jeden z politycznych rywali wuja. A jako że ludzie są, jacy

są, chcieli w nią uwierzyć, dopóki nie zdali sobie sprawy z jej bezsensowności. Kto przy zdrowych zmysłach umieściłby swoje nieślubne dzieci w ogromnym domu sąsiadującym z posiadłością, w której miesz¬ka jego własna rodzina? To wymagałoby nie lada tupetu, nie sądzi pan? - W istocie. Najdroższe Dzieci? - Tak. Tak nazwała je moja ciotka Sinjun, kiedy odkryła jego sekret wiele lat temu. Miała chyba wtedy piętnaście lat. - Jeśli to wszystko prawda, czemu nikt o tym nie wie? Meggie się uśmiechnęła. - Ponieważ wuj Ryder jest wyjątkowo powściągli¬wy w mówieniu o tym, co robi. Uważa to za swoją prywatną sprawę. Bardzo się irytuje, kiedy ktoś pró¬buje go wychwalać za jego dobre uczynki. Twierdzi, że przygarnia do siebie dzieci, ponieważ sprawiają mu ogromną przyjemność "i nikogo, do licha ci꿬kiego, nie powinno to obchodzić". To był cytat. - Kim był ten rywal polityczny? Ten, który roz¬powiedział, że trzyma swoje bękarty pod nosem własnej żony? - Niejaki pan Redfern, sprawujący wysoki urząd. Puścił tę niedorzeczną plotkę, bo wiedział, że przegra, jeśli tego nie zrobi. Moralność nie na¬leżała do jego cnót, a przy wuju Ryderze wyglądał na szczególnie zepsutego. Swego czasu było sporo hałasu w'związku z tą całą sprawą. - Meggie prze¬rwała na chwilę, poczuwszy na czubku nosa kroplę deszczu. - Ojej. Pan Hengis chyba się pokłócił z bogami pogody. Jego palce musiały się ruszać nieprawidłowo. Pada. Znowu. Jeśli to będzie dłu¬żej trwało, niedługo zarośniemy pleśnią• - Tak - przytaknął i uniósł twarz. Od małego uwielbiał deszcz. Nawet teraz, pomi¬mo spadających z nieba ogromnych ścian wody, które przez ostatnie dwa dni zdołały już przelać ziemię na wskroś. - Nie - dodał po chwili, marszcząc brwi. - Nie pada. Podobno pan Hengis nigdy się nie myli. To musiała być zabłąkana kropla, nic więcej. - Kolejna zabłąkana kropla właśnie uderzyła mnie w brodę. - Nie zadzieraj, pani, podbródka. Zaśmiała się. - No dobrze, ale widzi pan, nie chcę zniszczyć mojego pięknego kapelusza. Ale wracając do licz¬nych bękartów wuja Ryd~ra. Właściwie to ma jed¬no dziecko, Jenny. Jej matka zmarła przy poro¬dzie. Bardzo się kochają. Jenny jest żoną Olivera, wzięli ślub zeszłej zimy. Oliver zarządza mająt¬kiem mojego ojca, zamkiem Kildrummy w Szkocji. Jeśli dobrze pamiętam, Oliver był pierwszym dzieckiem, które uratował wuj. Jeśli pozostanie pan w Glenclose-on- Rowan, z pewnością ich pan pozna. Oliver zwykle przyjeżdża z wizytą jesienią. Mam nadzieję, że tej jesieni przyjedzie razem z Jenny. - Thomas. Tak mam na imię. - Tak, wiem, ale chodzi o to, że jestem niezamężną młodą panną. Sam doskonale pan wie, że nie powinnam mówić do pana po imieniu, a już tym bardziej nie powinnam jeździć z panem sam na sam wiejskimi ścieżkami. - Uniosła głowę, by nabrać trochę deszczu do ust. - Będę musiała po¬wiedzieć panu Hengisowi, żeby zrezygnował ze swoich paluszków ziemniaczanych, w ramach re¬kompensaty za swój błąd. Chodźmy do stodoły Martinsów. Stoi tuż za tym wzniesieniem. Nie jest imponująca, ale przynajmniej da nam schronienie przed deszczem. Jeśli dobrze się ustawimy. Nie czekając na odpowiedź, Meggie uderzyła Bohaterkę piętami w boki i zawołała: - Dostaniesz jeszcze jedną marchewkę, jeśli za¬bierzesz mnie do środka, nim te wszystkie zbłąka¬ne krople całkowicie zniszczą pióra w moim kape¬luszu. Zdawało jej się, że usłyszała za plecami śmiech Thomasa Malcombe'a, nie odwróciła się jednak. Uśmiechnęła się tylko, pochyliła głowę i przywarła do szyi klaczy. Miał bardzo miły śmiech. Kiedy dotarli do stodoły, Thomas zdał sobie sprawę, że kimkolwiek byli Martinsowie, właścicie¬le owej stodoły, musieli opuścić tę ziemię wiele lat temu, zapewne jeszcze na długo przed jego, Tho¬masa, urodzeniem. Była to opuszczona, niewielka, całkowicie rozpadająca się konstrukcja, z wiszący¬mi luźno deskami i częściowo zawalonym dachem - miał nadzieję, że wystarczy miejsca dla całej czwórki. Deszcz zaczął przybierać na sile. Patrzył, jak Meggie zsiada, przekłada wodze przez łeb konia i prowadzi go do stodoły. Rzucił jeszcze jedno nieufne spojrzenie na konstrukcję, mając nadzieję, że się na nich nie zawali. - Spróbuję cię uratować, Pen, jeśli coś się stanie - powiedział do swojego dużego, czarnego wałacha. Pen zarżał. Był mądry. Nie chciał wejść do sto¬doły. Thomas nie mógł mieć mu tego za złe. Dobre trzy minuty zajęło mu przekonanie konia, że ten cholerny dach na niego nie runie. Sam w tym cza¬sie zdążył porządnie zmoknąć. Kiedy Thomas w końcu znalazł się w środku, zo¬baczył Meggie Sherbrooke stojącą z klaczą w jedy¬nym suchym kącie. Zdjął płaszcz, otrząsnął się jak zmokły pies i przeczesał dłonią mokre włosy. Z trudem, lecz wystarczyło suchego miejsca dla nich wszystkich. - Co to są paluszki ziemniaczane? - Och, to specjalność pani Bartholomew. Ku- charki Waszej Lordowskiej Mości. - A, tak. Ja nazywam ją Morganą.

- Morganą? Jak siostra króla Artura. Czemu pan ją tak nazywa? Z tego, co wiem, pani Bartho¬lomew ma na imię Agnes. - Nazywam ją tak, ponieważ to czarownica, któ¬ra próbuje mnie otruć. Jestem o tym przekonany. Ale wracając do tych paluszków ziemniaczanych, za którymi tak przepada pan Hengis. Jeśli go ich pozbawię, czy będzie to dla niego wystarczająca kara za złą prognozę? - O tak, ręczę za to. Dosłownie skamle, kiedy poczuje, że pani Bartholomew piecze paluszki. Dlaczego kucharka chce pana otruć? - Wydawało mi się, że chce otruć mojego ojca, ale skoro on już nie żyje, pozostaję tylko ja. Meggie, która do tej pory rozcierała sobie ramio¬na, próbując się ogrzać, zatrzęsła się ze śmiechu. - Ma pan rację. Pani Bartholomew faktycznie nie przepadała za pańskim ojcem. Skąd pan wie¬dział? - Usłyszałem ją pewnego ranka w kuchni, kie¬dy chciałem dolać sobie herbaty, a nie mogłem ni¬gdzie znaleźć Torrenta, co zresztą zdarza się nad wyraz często. Służącej z dołu, Tansie, też nie było. O ile mi wiadomo, zadurzyła się w Tobinie, synu rzeźnika. Kiedy wszedłem do kuchni, Morga¬na ciskała naczyniami i mamrotała pod nosem coś o przeklętych diabelskich sztuczkach i inwazji de¬monów na ziemię. Wypowiedziała naprawdę impo¬nującą litanię. - Prędzej powiedziałabym, że była zdenerwowa¬na. Czy mówiła coś jeszcze? Skąd pan wie, że cho¬dziło jej o pańskiego ojca? - Cóż, parę razy padło z jej ust wyrażenie "stary lord L." - tak właśnie go nazywa, ukwiecone epite¬tami w stylu: "nędzna kanalia", "stary szubrawiec", "skąpy dziad, który zasługuje na poćwiartowanie". Wspomniała też coś o podłym losie dla niegodziw¬ców. - Hmm, ciekawe, o co jej chodziło. Pański oj¬ciec nie należał do rozrzutnych, to prawda, był z tego zresztą znany, płacił jednak lokalnym han¬dlarzom w ciągu sześciu miesięcy od zakupu. Jeśli zaś chodzi o kamerdynera Waszej Lordowskiej Mości, Torrenta, to po prostu już się starzeje i uci¬na sobie drzemki co najmniej kilka razy dziennie. W alkowie tuż pod schodami, w specjalnym fotelu z trzema poduszkami. Tansie natomiast, jak tylko uda jej się znaleźć trochę czasu, szyje narzuty, piękne narzuty ze skrawków materiałów. Jest bar¬dzo utalentowana. Powinien pan dopilnować, że¬by otworzyła własny sklep. Kiedy tylko może, cho¬wa się w małym pokoiku na ostatnim piętrze i szy¬je. O ile mi wiadomo, Tobin nie ma u niej żadnych szans. Thomas wpatrywał się w nią osłupiały. - Czy wiesz wszystko o wszystkich lokalnych mieszkańcach? - Oczywiście. Urodziłam się tu i wychowałam. Choć przez ostatnie kilka lat jeździmy na lato do Szkocji, do zamku Kildrummy. Wszyscy uwiel¬biamy to miejsce. Wygląda na dzikie i nieurodzaj¬ne, ale po przejściu zaledwie kilku kroków oczom ukazują się pola białych wrzosów, potem purpuro¬wych, ach, tyle przeróżnych barw, a wszystkie tak wspaniałe, że ma się ochotę płakać ze wzruszenia. Wasza lordowska mość był kiedyś w Szkocji? - Mów do mnie Thomas. Tak, byłem w Szkocji wiele razy. Jeździłem do Glasgow w interesach i dalej na północ, do Iverness, gdzie odwiedzałem znajomych i polowałem. Meggie pochyliła się i podniosła trochę starego siana, które prawdopodobnie leżało tam od co naj¬mniej dwudziestu lat. Zaczęła pocierać nim grzbiet Bohaterki. Thomas zrobił to samo z Pen. N agle Bohaterka odwróciła łeb i próbowała ugryźć Meggie w ramię. Meggie odskoczyła w ostatniej chwili, potknęła się o brzeg spódnicy i z głośnym śmiechem upadła na pupę. - Och, teraz już rozumiem. Słoma jest zbyt twar¬da i drażni jej skórę. Ostrożnie, Thomasie, Pen też może się to nie podobać. Pen zarżał głośno, nie ruszył się jednak. Meggie uśmiechnęła się od ucha do ucha i otrzepała spódnice z kurzu i suchej trawy. - Bohaterka próbuje gryźć jedynie dorosłych, ni¬gdy dzieci. Thomas pochylił się i chwycił ją za rękę. Pociągnął zbyt mocno i oboje wiedzieli, że zrobił to celowo. Meggie zderzyła się z nim całym ciałem. Nigdy wcześniej nie przywierała w ten sposób do żadne¬go mężczyzny. Zakręciło jej się w głowie. Jeszcze za wcześnie, pomyślą~, ale po prostu nie mógł się oprzeć. I pocałował ją. A właściwie tylko delikatnie dotknął ustami jej ust. Nawet nie drgnꬳa. Dobrą chwilę zajęło mu zrozumienie, że to jej pierwszy pocałunek. Dobrze. A więc nie było żadnego Jer€my'ego. Musiał odnieść mylne wrażenie, co przyniosło mu nieskrywaną ulgę. Właśnie przeżyła swój pierwszy pocałunek i to on go złożył na jej ustach. Wpatrywała się w niego, nawet nie mrugając. Po chwili dotknęła palcami warg, a potem zmarszczyła brwi i cofnęła się o krok. - Dziwne uczucie - powiedziała, otrzepując mo¬kre spódnice. - Oczywiście nie powinien był pan tego robić, ale trudno. Jestem teraz tylko trochę przemoczona. Wciąż pada. Patrzyłal jak przeczesuje ręką mokre włosy, ład¬ne i grube, może nawet trochę zbyt obfite jak na powszechne gusta. - Meggie, masz rację, nie powinienem był tego robić, ale to przecież tylko pocałunek, a nie żad¬na napaść czy poważna próba uwiedzenia. Prze¬praszam, że tak bezczelnie wykorzystałem sytu¬ację. - Jego głos stał się teraz głębszy i delikatniej¬szy. Nie mógł powstrzymać tej odrobiny męskiej dumy. - To był twój pierwszy