5 GRUDNIA 1904, NIEDZIELA, DZIEŃ SŁOŃCA
W następstwie mającego miejsce w ostatnich dniach otrucia kroplami do zębów Anodin dr Cyglera,
które omyłkowo zostały doustnie podane dziecku zamiast syropu z rabarbaru, petersburska stołeczna
izba lekarska zakazała sprzedaży detalicznej tych kropli bez recepty lekarskiej do czasu opracowania
nowego składu leku.
Gazeta „Naszy dni" z dnia 5 grudnia
Dusza ludzka została na to wymyślona, żeby nie tylko trzewia napitkami parzyć, ale i się radować. I
takaż ta dusza, zaraza jedna, gorąca i zapalczywa u Rosjanina, że przychodzi ją regularnie ugaszać, a w
dni świąteczne to już obowiązkowo.
I dodać trzeba, że w czasie wolnym, kiedy trzeźwym chodzisz, to nie gazety i książeczki czytać, w
rzeczy samej! Nie, próżnować trzeba z rozmachem, tak żeby o hulance cały kraj słyszał i wszyscy
mogli ją podziwiać. A czym się to skończy - posterunkiem czy mordą w zaspie - nie należy się o to
zawczasu martwić.
Dwaj subiekci, przyjaciele Lech Wostriakow i Piętka Samochin, zwolnieni jeden ze spożywczego, drugi
z galanteryjnego sklepu, ściśle przestrzegali trybu dnia człowieka pracującego. Dlatego też dzień
rozpoczęli skoro świt od szynku Andriejewa, potem zaglądnęli do monopolowego po ćwiarteczkę za
czterdzieści kopiejek z gustowną czerwoną pieczęcią lakową, następnie wpadli do reńskiej winiarni
Jelisiejewa na końcu Mochowej i zabrawszy ze sobą butelkę besarabskiego wina, ruszyli wzdłuż
prospektu Litiejnego. Nastrój im dopisywał, a w głowach się skrzyło, jak śnieg pod nogami.
7
s
Przyjaciele bawili się wyśmienicie, strasząc po drodze damulki i odprowadzając je zawadiackim
śmiechem, aż zaszli do zaułku Soljanego. Plakat przed znaną w stolicy salą wykładową zapraszał na
ogólnodostępną prelekcję Tajemnice Awesty.
- Patrz, jakieś hokus-pokus - Samochin wskazał szyjką be-sarabskiego na plakat. - Wchodzimy,
co?
- A co mnie oni, chodźmy lepiej przepuścić pieniądze na dziewuchy - skrzywił się Lech.
- Ty patrz: „Wstęp bezpłatny"!
- No jak tak... - Lech szturchnął przyjaciela - to niech nas zabawią indyjskie fakiry!
W przestrzennej sali, służącej w ubiegłym stuleciu za przechowalnię soli, zebrało się co najwyżej
dziesięć osób. Równiutkie rzędy weneckich krzeseł świeciły pustką, podobnie jak scena, na której
wznosiła się obszerna mównica. Stała na niej tylko karafka z wodą.
Wprowadzając niemałe zamieszanie, przyjaciele usadowili się w ostatnich rzędach i łyknęli sobie
kwaśnego wina. Eleganckie damy spoglądały na plebs z nieskrywaną pogardą, co tylko rozochociło
Piętkę. Trącił Lecha w ramię, ten mu oddał, po czym chwiejne stołeczki poleciały na boki. Srogie
spojrzenia zebranych zapobiegły dalszej awanturze. Subiekci nieco się uspokoili.
Bez właściwej sztukmistrzom oprawy wszedł na scenę niziutki mężczyzna pokaźnej tuszy, z rzadką,
kędzierzawą czupryną. Rozłożył na katedrze swoje karteczki, nałożył binokle i statecznie się pokłonił.
Dobrze wychowana publiczność odpowiedziała powściągliwymi oklaskami, a subiekci gromko zabili w
dłonie i nawet krzyknęli „brawo".
Zmieszany takim przyjęciem mężczyzna odchrząknął i zaczął mówić piskliwym głosem. Lech z Piętką
zamarli w błogim oczekiwaniu na fokusy. Ale grubasowi zachciało się snuć wywody na temat jakiejś
perskiej księgi Awesty. Poinformował, że w starożytnej mitologii pojawia się boski napój zwany
haoma, o upajających właściwościach, przynoszący nadludzką jasność umysłu. To się subiektom
spodobało.
8
- Persy nie głupi, wypić lubieli! - krzyknął Lech ze swojego miejsca.
Prelegent poprawił binokle, udając, że niczego nie słyszał, i brnął dalej w teoretyczne zawiłości:
- Czym jest haoma, trudno dziś pojąć. Haoma miała trojaki charakter: symbolizowała bóstwo,
napój oraz roślinę, z której był on przygotowywany...
Cierpliwość subiektów była już na wyczerpaniu i równała się paru łykom na dnie butelki. Piętka
zagwizdał na palcach i krzyknął:
- Sztuczek sobie życzymy!
Mężczyzna stojący za katedrą nerwowo drgnął, ale wykładu nie przerwał:
- Haoma doprowadza do stanu upojenia, daje zdrowie, siłę, przynosi radość i pozwala odkryć
wiedzę tajemną. Dzięki sile haomy Zaratustra pokonał nawet śmierć.
Wino się skończyło, a razem z nim i dobry humor subiektów. Żeby jednak nie marnować
świątecznego dnia, przyjaciele zaczęli sobie umilać czas, i to tak intensywnie, że w sali dały się słyszeć
szepty: „Oburzające! Wezwać policję!".
A lektor trajkotał dalej:
- Starzy bogowie odeszli. Na ich miejsce muszą przyjść nowi. Ale nowi bogowie przyjdą do
nowych ludzi, którzy będą zdolni przyjąć nowe pożywienie. Tym pożywieniem będzie haoma. Przy-
jąwszy ją, ludzie staną się wolni i czyści, silni i piękni, aż w końcu powstanie nadczłowiek, o którym
mówił Nietzsche, że będzie kolejnym krokiem naprzód w ewolucji. W odróżnieniu od niemieckiego
geniusza, my uważamy, że nadczłowiekiem może stać się każdy z nas. Dlatego też...
I w tym podniosłym momencie żołądek Lecha, przepełniony bukietem różnych trunków, głównie zaś
podłym winem, nie wytrzymał i wydał z siebie mocarne beknięcie.
Prelegent zaciął się w obliczu tak niewybaczalnego chamstwa, a Piętka pokładał się ze śmiechu. W
duszy mu znowu zagrało, gdy
naraz w pierwszym rzędzie chuda kobieta aż podskoczyła, grożąc im pięściami, i zakrzyczała:
- Poszli won, bydło jedne! Won, wstrętne kreatury!
Echo odbiło się od ścian i w sali zapanowała głucha cisza.
Piętka podniósł się na swoje trzy arszyny wzrostu, rozprostował się i groźnie zapytał:
- Czego się tak drzesz, chuda szczapo?
Subiekt odrzucił krzesła i zataczając się, ruszył w kierunku kobiety, która ośmieliła się obrazić
największego zawadiakę we wsi Małe Kąty powiatu pskowskiego. A żeby jeszcze lepiej zrozumiała, z
kim zadarła, Samochin wyciągnął zza cholewki finkę. Nie żeby zrobić z niej użytek, ale żeby tak
troszeczkę postraszyć.
Pozostali słuchacze puścili się biegiem w stronę drzwi, żądając natychmiastowej interwencji policji.
Dla pijanego subiekta miarka się już przebrała, stołeczne maniery zniknęły w mig i przemienił się w
tego, kim był naprawdę: we wściekłego chłopa, przypominającego rozjuszonego niedźwiedzia.
Od ofiary dzieliło go już tylko parę kroków, kiedy na drodze pojawiła się przeszkoda. Samochin nie
mógł pojąć, co się stało, naraz stracił oddech i zgiął się wpół. Kiedy oprzytomniał, pojął, że ktoś go
porządnie wyrżnął w brzuch. Zauważył też, że drogę zastąpiła mu wytworna dama, skrywająca twarz
za woalką. Sądząc po delikatnych ustach i kształtnym podbródku - ślicznotka, żmija jedna! Teraz
właśnie dotarło do niego, że to ona mu zasunęła.
- Kochany, przecież pani dość wyraźnie ci powiedziała: poszedł won! - wyrzekła dama nad
wyraz spokojnie.
Samochin machnął nożykiem dla dodania animuszu i nace-lował trzpiotce w samo serduszko, żeby
nóż wszedł jak w masło - z góry na dół, basta, żarty się skończyły, po czym wycedził ochrypłym
głosem:
- No, kurwa, koniec z tobą!
I nie zdążył Piętka nawet okiem mrugnąć, jak w jego mordę wymierzono z oksydowanej lufy. Subiekt
szybko wytrzeźwiał, zrobił krok w tył i wypuścił nóż.
10
- Ty... to... czego... wa-wariatka? - wymamrotał.
Dama nie spuszczała go z muszki.
- Masz, parobku, pięć sekund, żeby się wynieść. Jeden...
Piętkę raptem ogarnął taki strach, że, mówiąc szczerze, chłop
jak byk, a zaczął się wycofywać, przewracając krzesła, i zawył przeraźliwie:
- Coś ty sobie umyśliła!
- Dwa...
Samochin zawadził o nóżkę stołka, runął na plecy i zaczął pełzać jak chrabąszcz w stronę wyjścia.
- Trzy...
Lech podchwycił półprzytomnego przyjaciela pod pachy i powlókł za sobą.
- Cztery...
Kmiotki przecisnęły się przez drzwi i zniknęły za nimi, ale Wostriakow nie wytrzymał, wychylił się
jeszcze i pogroził pięścią:
- Jeszcze się spotkamy! Ciebie, glizdo, będziemy pamiętać! I ciebie, wariatko! Masz u nas dług!
Jeszcze sobie popłaczecie!
Maleńki pistolet wystrzelił z zadziwiająco mocnym hukiem, kula świsnęła tuż obok nosa Wostriakowa,
po czym subiekci okryci niesławą opuścili pole bitwy. Dama leciutko dmuchnęła w lufę i jakby nigdy
nic wrzuciła niebezpieczną zabawkę do swojej zamszowej torebki. Wtedy podbiegł do niej
roztrzęsiony lektor.
- Proszę pozwolić... Z całego serca... Bezprzykładne bohaterstwo!
Kobieta wyciągnęła delikatną dłoń w koronkowej czarnej rękawiczce.
Mężczyzna ucałował ją z przyjemnością, usta oderwał niechętnie i wyrzekł:
- Proszę pozwolić, że się przedstawię. Profesor Aleksander Władimirowicz Sieriebriakow.
- Bardzo mi miło, profesorze! Olga Siergiejewna Czarska - lekko skłoniła głowę, lecz woalki nie
uniosła.
11
- Mario, proszę do nas pozwolić! - profesor wezwał dziewczynę, która cała drżała i chowała
twarz w dłoniach. - To jest moje, że tak powiem, maleńkie kółko sympatyków: panna Lange.
Dziewczyna, chlipiąc, skinęła głową.
- Mario, proszę przestać, niezręcznie tak... Za pozwoleniem, czy mogę zadać pani skromne
pytanie?
- Bardzo proszę...
- Co taka dama robi na nudnym wykładzie?
- Panie profesorze, pan najwyraźniej domaga się komplementów. Wykład był wspaniały.
Haoma to jest bardzo intrygujące! Jak się panu udało uzyskać zgodę cenzorów na prezentowanie wol-
nomyślicielskich poglądów?
- Oni cenzurują jedno, a ja czytam drugie: to, co jest mi potrzebne.
- Ależ to przecież może być niebezpieczne.
- Od jakiegoś czasu już się niczego nie boję - oznajmił profesor z teatralnym westchnieniem.
Teraz już i Maria uporała się ze łzami i wyciągnęła rękę do Czarskiej.
- Dziękuję, pani uratowała mi życie.
- Nie ma za co. Sprzeciwienie się chamom wymaga od bezbronnej kobiety dużo więcej
śmiałości. Zachowała się pani bardzo odważnie, jak mężczyzna, gratuluję!
Wydawało się, że komplement nie przypadł dziewczynie do gustu, spochmurniała i odeszła pod
pretekstem szukania chusteczki do nosa.
Sieriebriakow postanowił szybko zatuszować niezręczną sytuację:
- Cóż to był za wystrzał!... Za pozwoleniem, skąd u pani zainteresowanie haomą?
Uśmiech Czarskiej ukryty za woalką wydawał się intrygujący i tajemniczy.
- Wie pan, profesorze, nie zgodzę się z panem.
- A w jakiej kwestii?
12
- Nadczłowieka wymyślił Goethe.
- No tak. Tak nazwał swojego Fausta. I cóż z tego?
- A czy układ z diabłem za duszę Fausta nie przeraża pana? Czy to jest cena, którą nadczłowiek
jest gotów zapłacić? Czy może człowiek jest czymś, co należy pokonać? Człowiek jest mostem, a nie
celem?
Aleksander Władimirowicz klasnął w dłonie.
- Brawo, Olgo...! Proszę mi pozwolić tak się do pani zwracać. Brawo! Nie spotkałem jeszcze
kobiety, która byłaby zdolna cytować Nietzschego i... która by mnie tak dobrze rozumiała. Uważam,
że koniecznie musimy porozmawiać.
- Z wielką przyjemnością, profesorze.
- Zapraszam panią do naszej małej przyjacielskiej kompanii. Jeśli pani zechce, czekają panią
zdumiewające odkrycia. No, więc jak? Zgadza się pani?
- Zaintrygował mnie pan. Koniec końców już dawno chciałam odnaleźć swoje prawdziwe „ja".
Sieriebriakow niezbyt uprzejmie przywołał ją skinieniem palca i szepnął do uszka ukrytego za czarną
siateczką:
- Mam nadzieję, że jest pani niebezpieczną kobietą.
Czarska w końcu uniosła woalkę i uśmiechnęła się.
- Nawet nie wyobraża pan sobie jak bardzo.
Chociaż profesor z zadziwieniem kontemplował urodę tajemniczej kobiety, nie mógł nie przyznać, że
wieje od niej dziwnym chłodem.
✓ *
>>D
7 GRUDNIA 1904, WTOREK, DZIEŃ MARSA
Niedaleko Sum w guberni charkowskiej nisko przeleciała kometa.
„Wsieobszczaja malenkaja gazeta S.-Pietierburga" z dnia 7 grudnia
W nieogrzewanym pokoju, przesiąkniętym przygnębiającym zapachem od dawna niezamieszkanego
domu, już od kwadransa siedział barczysty jegomość średniego wzrostu. Usadowił się wygodnie w
zmurszałym wolterowskim fotelu, założył nogę na nogę, a ręce spokojnie trzymał na kolanach.
Idealnie dopasowany surdut skrywał zbytnią otyłość mężczyzny. Postronnemu obserwatorowi
mogłoby się wydawać, że to elegant, który przybył na potajemną schadzkę. Jednak wprawne oko od
razu dostrzegłoby proste plecy i włosy przystrzyżone na jeża. Bez wątpienia mężczyzna bardziej
przywykł do oficerskiego munduru niż do cywilnego ubioru.
Gdzieś po stronie drzwi wejściowych zachrobotał klucz. Mężczyzna spojrzał na tarczę kieszonkowego
zegarka, zresztą z taniego polskiego srebra, i mruknął z aprobatą: strzałki wskazywały dokładnie
trzecią po południu, gość odznaczał się punktualnością.
Zaszeleściła zasłona i z ciemności wynurzyła się smukła postać. Gdy oczy przybyłej osoby
przyzwyczaiły się do ciemności, zauważyła mężczyznę siedzącego w fotelu, skinęła mu, podchwyciła
weneckie krzesło i przysiadła na jego krajuszku.
14
M
7 GRUDNIA 1904, WTOREK, DZIEŃ MARSA
Niedaleko Sum w guberni charkowskiej nisko przeleciała kometa.
„Wsieobszczaja malenkaja gazeta S.-Pietierburga" z dnia 7 grudnia
W nieogrzewanym pokoju, przesiąkniętym przygnębiającym zapachem od dawna niezamieszkanego
domu, już od kwadransa siedział barczysty jegomość średniego wzrostu. Usadowił się wygodnie w
zmurszałym wolterowskim fotelu, założył nogę na nogę, a ręce spokojnie trzymał na kolanach.
Idealnie dopasowany surdut skrywał zbytnią otyłość mężczyzny. Postronnemu obserwatorowi
mogłoby się wydawać, że to elegant, który przybył na potajemną schadzkę. Jednak wprawne oko od
razu dostrzegłoby proste plecy i włosy przystrzyżone na jeża. Bez wątpienia mężczyzna bardziej
przywykł do oficerskiego munduru niż do cywilnego ubioru.
Gdzieś po stronie drzwi wejściowych zachrobotał klucz. Mężczyzna spojrzał na tarczę kieszonkowego
zegarka, zresztą z taniego polskiego srebra, i mruknął z aprobatą: strzałki wskazywały dokładnie
trzecią po południu, gość odznaczał się punktualnością.
Zaszeleściła zasłona i z ciemności wynurzyła się smukła postać. Gdy oczy przybyłej osoby
przyzwyczaiły się do ciemności, zauważyła mężczyznę siedzącego w fotelu, skinęła mu, podchwyciła
weneckie krzesło i przysiadła na jego krajuszku.
14
Pułkownik żandarmskiego korpusu, gdyż taki właśnie stopień nosił mężczyzna oczekujący w
ciemności, nie wstał i ręki nie podał. Jednak to zlekceważenie zasad dobrego wychowania nie
zmieszało przybyłego gościa. Pułkownik pozwolił sobie zadać kilka nic nieznaczących pytań o zdrowie
i pogodę, przy czym odpowiedzi puścił mimo uszu, nie ukrywając zniecierpliwienia, i przeszedł do
rzeczy.
- Co słychać u naszego protegowanego? - zapytał z osobliwą intonacją, w której szczere
zainteresowanie mieszało się z obojętnością właściwą zwierzchnikowi.
Jego interlokutor, który przywykł już do niewyraźnej sylwetki współrozmówcy, zaczął zdawać
sprawozdanie.
Pułkownik cierpliwie słuchał, w żaden sposób nie ustosunkowując się do usłyszanych informacji: ani
nie kiwnął głową, ani nawet nie wtrącił: „interesujące", albo chociaż: „o, proszę!".
Zakończywszy monolog, gość zaczął się nieswojo wiercić na twardym siedzisku, ale nie ośmielił się
przerwać przedłużającego się milczenia.
- Dziękuję wam, drogi Ozyrysie... - powiedział nieśpiesznie pułkownik, wygładzając poły
surduta. - Informacje te będą miały dla nas istotne znaczenie. Ale dla was mam od teraz specjalne
zadanie. Dużo bardziej interesujące niż to całe uganianie się za popem Gaponem i jego robotniczą
bracią.
- Ale, proszę pozwolić, panie Gierasimow...
- Nie, Ozyrysie, tym razem nie pozwolę...
Pułkownik wyciągnął z wewnętrznej kieszeni surduta maleńką fotografię. Na portrecie utrwalona była
postać tęgiego mężczyzny ze znaczną łysiną nad skroniami i nimbem bujnych włosów wokół głowy,
do złudzenia przypominającego nadwołżańskiego kupczyka.
Osoba nazwana Ozyrysem zdecydowanym ruchem oddała fotografię.
- Czy rozkaże pan śledzić kupców z hal targowych, czy od razu mnie odeśle na posterunek
filerski?
15
- Broń Boże! Jesteście przecież dla nas tak cennym agentem. Nawet zbyt cennym... Dostajecie
więcej niż mój zastępca. To tak przy okazji... Dziwi mnie, że znając tak dobrze naturę ludzką,
wyciągnęliście tak pochopne wnioski.
Trzeba przyznać, że Gierasimow znakomicie władał sztuką prawienia subtelnych komplementów.
Zresztą posiadał też umiejętność sprawnego pociągania za sznurki, które rządzą ludzką naturą: strach
i pieniądze. Używanie pochlebstw w stosunku do Ozyrysa zawsze okazywało się skuteczne. I tym
razem po okazaniu przez agenta chwilowego niezadowolenia zwyciężyła ciekawość.
- Kim jest ten, za przeproszeniem, dobrze wykarmiony satyr?
- Emerytowany profesor Uniwersytetu Petersburskiego Aleksander Władimirowicz
Sieriebriakow... - i nie dając opaść wzbudzonemu zainteresowaniu, Gierasimow wyłożył całą sprawę.
Ćwierć wieku temu Sieriebriakow zeznawał jako świadek w sprawie studenckiej grupy terrorystycznej
„Wolność albo śmierć". Samego profesora nie udało się wtedy zatrzymać, gdyż nie znaleziono
bezpośrednich dowodów jego winy. Mógł dalej wykładać, ale przydzielono mu tajny nadzór. Lecz rok
temu, bez widocznej przyczyny, zmienił nagle swoje życie: przeszedł na emeryturę i zaczął
występować z bezpłatnymi, ogólnodostępnymi odczytami. Jednak zamiast wykładów z chemii, której
uczył dotychczas, wygłasza prelekcje na temat zapomnianych bogów aryjskich.
Niepokój wywołały dziwne doniesienia z kręgów uniwersyteckich: chodziły słuchy, że Sieriebriakow
odkrył coś w starych tekstach. Plotki rozbudowane przez bujną fantazję naukowców głosiły, że usiłuje
on stworzyć kamień filozoficzny, co było już jawną brednią zawistników, których w kręgach
naukowych nie brakuje. Meldunki filerów pełne były dziwnych faktów. W swojej daczy w Szuwałowie
profesor z jakiegoś powodu trzymał krowę, na długie godziny wychodził w pola, a poza tym na tyłach
swojego domu coś gotował, mieszał, odparowywał. Doniesienia się mnożyły, a to, czym zajmuje się
Sieriebriakow, wciąż pozostawało zagadką.
16
- Dlatego też waszym obowiązkiem będzie zapoznanie się z tym panem i wyjaśnienie, nad czym
pracuje. Tylko wy podołacie takiemu zadaniu! - zakończył pułkownik z przejęciem w głosie.
W istocie zwodził tylko agenta. Należało zmienić jego dotychczasowe poruczenie, gdyż od dłuższego
czasu Ozyrys przynosił im lipne informacje. Najwidoczniej środowisko rewolucyjne skupione wokół
ojca Gapona, w które tajny współpracownik został wprowadzony, zwietrzyło zdradę. Tak więc
pułkownik postanowił posłać Ozyrysa do mniej znaczącego wroga imperium.
Agent dla przyzwoitości ociągał się chwilę z decyzją, dając do zrozumienia, że może się jeszcze nie
zgodzić, ale pod naciskiem komplementów uległ. Kolejne spotkanie wyznaczyli na 2 stycznia, przy
czym Gierasimow nakazał, aby w razie potrzeby niezwłocznie telefonować.
Nie żegnając się, Ozyrys zniknął za zasłoną. Chwilę później zatrzasnęły się drzwi od wejścia
kuchennego. W mieszkaniu, które wiele lat służyło za miejsce tajnych spotkań oficerów Ochrany z ich
osobistymi agentami, naczelnik petersburskiej tajnej policji Aleksander Wasiljewicz Gierasimow
został sam. Nie zapalając światła, przeszedł do przedpokoju, nałożył palto i nagle z jakiegoś powodu
pożałował, że dał Ozyrysowi zlecenie: agent wprawdzie bystry, ale słabo poddaje się kontroli.
Pułkownika żandarmerii tknęło naraz przeczucie zbliżającej się porażki.
31 GRUDNIA 1904, PIĄTEK, DZIEŃ WENERY
W trafice kupca Łarina przewrócona lampa naftowa spowodowała pożar. Ogień ogarnął pudełka z
tutkami i zaczął rozprzestrzeniać się na inne towary. Wkrótce pożar został ugaszony. Straty
spowodowane pożarem mogą sięgnąć 1700 rubli.
Gazeta „Naszy dni" z dnia 31 grudnia
1
Dozorca domu numer * na Trzeciej linii Wyspy Wasiljewskiej Sawielij Pierieżygin udał się pod wieczór
do szynku Stiepanowa, żeby w spokoju spożyć herbatkę z obwarzankami. Ale, jak na nieszczęście,
spotkał swoich krajanów - tragarzy pracujących przy rąbaniu lodu. Chłopi wypili za spotkanie, a dalej
to już poszło, tak że po północy cieplutkiego Sawielij a posługiwacz wywlókł na próg szynku. Do
stróżówki Pierieżygin dotarł sam - na czworakach. Nieprzytomny padł na łóżko i zasnął.
O siódmej rano wyskoczył z łóżka, gdyż dotarło do niego, że nie zamknął bramy na noc. Jeśli
posterunkowy się dowie, Sawielij oberwie po grzbiecie - jak amen w pacierzu. Zaczął nasłuchiwać:
wygląda na to, że na podwórzu cicho, może się uda. W kącie na drewnianej skrzyni spała
sublokatorka, nakryta starym pledem.
Sawielij w pośpiechu włożył tużurek, zawiązał fartuch ze sprzączką, chwycił łopatę i wyskoczył na
mróz. Przez całą noc śniegu nasypało po kostki, a brama, otóż to: otwarta na oścież. Wyglądnął zza
niej, ale stójkowego nie dostrzegł. Widać upiecze
mu się. Teraz to już i bramę można zostawić, jak gdyby dopiero co ją otworzył.
Dozorca słodko ziewnął, wetknął łopatę w najbliższą zaspę, przyłożył się, lecz nagle natrafił na coś
twardego i ani rusz. Poruszył trzonkiem łopaty i zamarł: z zaspy wyłonił się sznurowany bucik na
niewielkim obcasie.
Upuściwszy łopatę, która lekko uderzyła w zamarzniętą nogę, Pierieżygin przeżegnał się, zapominając
o czapce, zaczął miotać się po ulicy, nagle się opamiętał, wyciągnął z kieszeni gwizdek i mocno
dmuchnął w niego dwa razy.
Młodszy stójkowy II cyrkułu rejonu wasiljewskiego Iwan Bała-kin pół godziny wcześniej wyszedł na
poranny obchód i już miał zamiar wrócić na ciepły posterunek, gdy usłyszał sygnał alarmowy. Od
biegu po mrozie stójkowy się zadyszał. Wlepił groźny wzrok w dozorcę.
- Sawielij, czego tak hałasujesz, ludziom spać nie dajesz!
Dozorca blady i zupełnie wytrzeźwiały zdołał tylko wskazać
palcem na zaspę.
- Ona, co...
Przytrzymując służbową czapkę barankową, Bałakin pochylił się, przyglądnął i wymamrotał
zmieszany:
- O Matko Boska!
- Przecie mówiłem - dobitnie potwierdził dozorca.
- Coś podobnego! Musiała zamarznąć w nocy. Szła, szła, upadła i trup.
- Widać musiała mieć wypite.
- A ty gdzieżeś był, durniu skończony? - rzekł rozgniewany stójkowy.
- Tak, jak się należy, zamknąłem bramę i tego...
- Tego! Alkoholem cuchnie od ciebie na kilometr! Czego stoisz? Rozgrzebuj!
Sawielij odsunął się.
-Kto, ja!?
- Nie, ja!
19
Rozumiejąc, że przedstawiciel władzy nie podaruje, a i podziać się nie ma gdzie, dobrze, że gapie
jeszcze się nie objawili, Pierie-żygin szybko się przeżegnał, chwycił za łopatę i przymrużył oczy. Ale
wtem stójkowy powstrzymał go.
- Poczekaj...
Spod śniegu, obok bucika, ukazała się skostniała dłoń. I co dziwne: ręka była przywiązana do nogi - na
wysokości kostki -szarą szmatką.
- Robić czy jak? - dozorca zastygł z łopatą pochyloną do przodu.
- Nie, Pierieżygin, ja tu popilnuję, a ty pędź do cyrkułu - posępnie wyrzekł Bałakin.
- A po co?
- Sawielij, coś ty się blekotu objadł! Rusz się, biegiem!
Dozorca rzucił łopatę i popędził na koniec Piątej linii, gdzie
znajdował się komisariat II policyjnego cyrkułu rejonu wasiljew-skiego.
2
Sfora gapiów, nie zważając na mróz i słońce, rozrastała się szybciej niż śnieżna lawina - sześciu
posterunkowych z trudem powstrzymywało publikę, która chciała wziąć udział w ulicznej rozrywce.
Ludzie gnietli się, aby się rozgrzać, nad tłumem kłębiły się obłoki pary z ich oddechów. Jednakże
znaleziska nawet sam komendant cyrkułu nie ośmielił się ruszyć, czekał na policję śledczą.
Na oblodzonej ulicy dziarsko zastukały kopyta i zatrzymały się na przeciągłe „prr" woźnicy. Widać, że
jechali szybko, gdyż znad końskich grzbietów buchała para. Z sań zręcznie, choć nieco ociężale
wysiadł mężczyzna o dość słusznej budowie ciała. Solidną szyję otulał ciepły szal, a miękki melonik
wyglądał niepokaźnie na okazałej głowie; od wiatru chronił go podniesiony kołnierz palta w dobrym
gatunku. Jegomość nosił gęste wąsy przystrzyżone nieco na styl koci. Idąc, lekko się garbił.
20
- 'i»
Stójkowy Romanow odepchnął gapiów i trącił ramieniem towarzysza.
- Bałakin, a to kto się pofatygował?
- Czyżbyś nie znał?
- Ja to na służbie pierwszy rok...
- To jest Wanzarow.
- A, no tak... Do tyłu, nie ma się czego gapić, rozchodzić się! -przemarznięty Romanow, nie
zrozumiawszy jednakowoż, kto to taki, zaczął się grzać, rozpychając ciekawskich.
Krępy mężczyzna, w którym stójkowy rozpoznał oficera policji śledczej, przywitał się z komendantem
cyrkułu Andrianem Szczypaczewem. Ten zaś gorąco pragnął okazać się usłużny, dlatego dowiedział
się od policyjnego fotografa, jak długo zajmie robienie zdjęć do protokołu.
Błysnęła magnezja, fotograf zabrał trójnóg i odszedł na bok.
Wanzarow ociężale przykucnął i leciuteńko odgarnął cienką warstwę przymarzniętego śniegu.
Skrępowana ręka i bucik wystawały z wypchanego tobołu z niebielonego płótna, którego końce były
ściągnięte w węzeł. Niezbyt staranne wiązanie łatwo puściło, brzegi materiału rozchyliły się, ukazując
szmaciany kokon. W nim spoczywało ciało zgięte wpół. Zmartwiałe oczy przykrywała sieć ciemnych
włosów, usta szeroko otwarte, blada skóra pociągnięta patyną szronu. Widocznie biedaczka leżała tu
od wczesnej nocy
Tłum nieco przycichł. Śmierć kobiety wydawała się tkliwej publice szczególnie okrutna. Ale dla
doświadczonego oka nieprzyjemny obraz rysował się dość zwyczajnie. Prawdopodobnie trywialna
historia: dziewczę ukatrupili gdzieś niedaleko i pod osłoną nocy wynieśli na ulicę, ale mordercę coś
spłoszyło i rzucił ciało za najbliższym rogiem. Znalezienie przestępcy nie przysporzy większych
trudności.
Posterunkowi obejdą pobliskie kwartały i za dzień, dwa dowiedzą się, skąd zniknęła panienka. Potem
znajdą jej miłego przyjaciela, odstawią do cyrkułu, zbiorą zeznania. On się przyzna.
21
Ogólnie mówiąc - rutyna, policji śledczej można było nie fatygować, komendant sam powinien był się
z tym uporać. Dziewczyny, oczywiście, żal - młoda, z wyglądu nie więcej niż dwadzieścia lat, ubrana
niezbyt bogato, ale czysto - na pewno nie prostytutka. I choć przy pierwszych oględzinach Wanzarow
nie zauważył ran od noża ani śladu uduszenia, był jednak przekonany, że sprawa miała taki właśnie
przebieg. Jedno wydało mu się wszakże dziwne: półkożuszek założono tylko na jedną rękę
dziewczyny, chustkę zaś i futrzaną czapeczkę położono obok ciała. Widocznie zabójca w panice
próbował ubrać dziewczynę, ale straciwszy panowanie nad sobą, rzucił ciało tak, jak jest.
- Nie ma się tu co rozwodzić - Wanzarow strzepnął śnieg z rękawiczek.
Fotograf zapytał, czy może kontynuować robienie zdjęć. Oficer policji śledczej cofnął się i wpadł
plecami na komendanta cyrkułu. Szczypaczew odkaszlnął, podtrzymując zwierzchnika.
- Rodionie Gieorgijewiczu, czy życzy pan sobie przesłuchać świadka, który znalazł ciało?
Zmieszany niezręczną sytuacją Wanzarow odburknął tylko coś niezrozumiale.
Na skinienie komendanta podprowadzono Pierieżygina. Przelękniony dozorca ponuro ściągnął
czapkę.
- Tyś ją znalazł, bracie? - życzliwie zapytał Wanzarow, obrzucając spojrzeniem dryblasa.
- Ja, wasza dobroć...
- A powiedz no...
- Sawielij...
- Sawielij, w nocy niczego nie słyfałeś?
- Niczegusieńko... - Pierieżygin odwrócił wzrok. - Jak zamknąłem wrota, tak cisza.
- Nikt z domowników nie wracał późno do domu i furtki nie otwierał?
- Jak zamknąłem bramę, tak nikogo.
22
- Zamknąłeś, powiadał? A czemu to tam, w przejściu, śniegu naniosło? Nad ranem ją
zamknąłeś, nie opowiadaj mi tu bajek, mój miły gołąbeczku.
Dostojny pan wydawał śmieszny dźwięk, w którym mieszały się „s", „sz" i „f" jak zbłąkane owieczki. W
ustach silnego, rosłego mężczyzny niewinna wada wymowy wydawała się rozczulająca, jeśli nie
rozbrajająca, szczególnie dla dam. Rodion Gieorgijewicz zdawał sobie z tego sprawę i bezczelnie
wykorzystywał błąd dentysty na potrzeby śledztwa, w celu oczarowania i zbicia z tropu. Otóż i
Sawielij uległ temu urokowi: zamiast z uporem zarzekać się, przetarł łapą oczy i przyznał się do
karygodnego zaniedbania. Niestety pożytek z tego był żaden.
Przekazawszy komendantowi dalsze instrukcje, Wanzarow nałożył już rękawiczki, żeby ukłonić się
wszystkim na pożegnanie, ale dla spokoju sumienia zapytał:
- Sawielij, a to przypadkiem nie miefkanka wafego domu?
Dozorca nabrał powietrza w potężną pierś, zdecydowanym
krokiem podszedł do trupa, schylił się i nagle ze zdumieniem gwizdnął.
- Tak, toż przecież... Boże drogi, ona...
- Jak wnioskuję, panna jest ci znajoma? - wyrzekł Rodion Gieorgijewicz, wyrażając niezmierne
zdziwienie. - Jak się'nazywała? Gdzie mieikała? Mów.
- Nie wiem, jak się nazywała... - pociągnął solidnie nosem Sawielij - i gdzie, znaczy, mieszka, też
nie wiadomo...
Oburzony taką bezczelnością dozorcy, który się zupełnie rozzuchwalił, komendant sklął go i pogroził.
- Za to do kogo w gości chodziła, tom widział... - mściwie zakończył Pierieżygin. Celowo zwlekał
z dalszą wypowiedzią, znacząco zaglądając w oczy „dobrego pana".
- Nie dręćz nas, Sawielij... A ja postaram się, żeby pan komendant nie zrealizował swojej
groźby. Więc jak, Andrianie Nikoła-jewiczu?
23
m
Szczypaczew wydał z siebie tylko bezradne chrypnięcie.
-Znaczy tak: dziewka ta tu już z pół roku'jak chodziła do mieszkania numer pięć... - poinformował
ośmielony dozorca.
- Wczoraj była?
- Wczoraj, jak raz, nie zauważyłem, nie miejcie mi za złe. A tak to biegała tam i z powrotem.
- Do kogo przychodziła?
- Wiadomo do kogo. Do pana Sieriebriakowa.
Jak widać, los przygotował noworoczny podarek: najszybsze wykrycie zabójcy w historii
petersburskiej policji śledczej.
Komendant cyrkułu w asyście posterunkowych i Pierieżygina został odesłany, żeby niezwłocznie
sprowadzić rzeczonego mężczyznę, choćby wyciągając go z łóżka.
3
Nadjechał ambulans z czerwonym krzyżem na białym tle i dwuskrzydłowymi drzwiami nad tylnymi
kołami powozu. Sanitariusze położyli nosze na śniegu, ale Wanzarow nie pozwolił ruszać ciała, kazał
tylko przykryć je prześcieradłem. Do tego czasu zbiegowisko gapiów znacznie się przerzedziło - na
mrozie potrzeba by bardziej interesującego widowiska.
Rodion Gieorgijewicz pochylił się nad zwłokami i wpatrywał się w zlodowaciałą twarz. Z pozoru proste
przestępstwo kryło w sobie coś dziwnego.
Trzeba przyznać, że w policji radca kolegialny zdobył sobie reputację szczęściarza. Dostawał zwykle
najbardziej zawikłane i beznadziejne sprawy, od których inni pracownicy policji się odżegnywali, a on
dawał się zaprząc i rył, nie bojąc się krwi, brudu i nużącego śledztwa, dopóki winny nie znalazł się za
kratkami. Powodowała nim miłość do spraw kryminalnych, która przez pięć lat służby nie ostygła. Ale
tym razem, przymarzając do zaśnieżonej ulicy, Wanzarow przyłapał się na uczuciu dotychczas
24
nieznanym: odczuwał wątpliwości. Intuicja posyłała mu niepokojące sygnały alarmowe.
Zmarznięte myśli rozwiały się z przybyciem komendanta, który popychał mężczyznę bez czapki,
wtulającego się w bobrowe futro i miotającego przekleństwa.
Rodion Gieorgijewicz szczególnie wysoko cenił pierwsze wrażenie. Otóż i tym razem starał się szybko
ocenić: niewysoki, głębokie zakola, rzadkie kędzierzawe włosy z widoczną siwizną, rozczochrana
broda, oczy mocno podkrążone. Wywód okazał się dziwny: prędzej jest to komik prowincjonalnego
teatru niestro-niący od alkoholu niż profesor.
- Jak śmiecie, bałwany, jełopy, ciągać chorego człowieka po mrozie, niegodziwcy! - zachrypiał
mężczyzna. - Trzeba wam, panowie, do roboty się zabrać, a nie gwałt czynić!
- Jeśli się nie mylę, doktor Sieriebriakow?
- Profesor! A pan co za jeden, jeśli wolno spytać?
- Wanzarow, policja śledcza - Rodion Gieorgijewicz uchylił melonik.
- Co za chamstwo! Jestem chory i żądam, aby mnie natychmiast puszczono. Wyślę skargę do
waszych zwierzchników! - Sieriebriakow zakrył połami futra pidżamę.
Na bosych stopach miał tylko pantofle. Komendant wypełnił nakaz zbyt dosłownie.
- Krótka formalność - zapewnił Wanzarow wyjątkowo łagodnym tonem i uniósł kraj
prześcieradła. - Zechce pan spojrzeć...? Czy to pan zabił tę damę?
Reakcja rozzłoszczonego mężczyzny była zaskakująca: zamarł z wytrzeszczonymi oczyma i chwytając
się za ostatki czupryny, przeraźliwie wrzasnął:
- O władco jedyny! Somo miłościwy! Za co? Maszeńka!
25
4
Podejrzany okazał się bardzo przygnębiony, dlatego też Wanzarow pożałował chorego starca i nie
wysłał go na przesłuchanie do komisariatu. Rozcierając zamarznięte łzy, profesor bezwolnie ruszył w
stronę domu. Jego bose pięty zapadały się w śniegu, lecz nie zważał na zimno.
Sieriebriakow zaprowadził radcę kolegialnego prosto do gabinetu, w którym panował mrok.
Zaciemniony pokój z płóciennymi zielonymi storami sięgającymi od sufitu do podłogi był wypełniony
regałami z książkami, których grzbiety niewyraźnie błyszczały przytartym już złotem. Sądząc po
tytułach, które udało się mimochodem odczytać, profesor zebrał tu niemałą biblioteczkę z dziedziny
magii i mitologii.
Piec kaflowy był zupełnie zimny i Rodion Gieorgijewicz pożałował, że zdjął palto. Do tego dochodził
jeszcze jakiś nieprzyjemny zapach.
Profesor zawinął się w szkocki pled i zaszył w skrzypiącym fotelu. Wprost nad jego głową znajdowała
się reprodukcja ryciny Rembrandta: doktor Faust wywołuje świetlistą kulę z magicznymi literami. W
świetle nocnej lampki z szerokim abażurem Sieriebriakow wyglądał jak zwierzak zapędzony w
pułapkę. Przestał szlochać, ale często i ciężko wzdychał. Nawet nie zaproponował gościowi, żeby
usiadł.
- Niech pan mówi prędzej, czego pan jeszcze chce?
- Ma pan influencę? - ze współczuciem zapytał Wanzarow.
- Nie, mój organizm... Proszę do rzeczy! Zdaje się, że pytał pan, czy to nie ja zabiłem
Maszeńkę? Otóż odpowiadam na wszystkie pana ohydne pytania: nie, i po trzykroć nie! A teraz niech
się pan wynosi!
Wanzarow wybaczył chamstwo, zachowując się nad wyraz dyplomatycznie.
- Pan pozwoli, że zapytam o nazwisko Marii...
- Eduardownej. Jej nazwisko: Lange.
26
- Kim była dla pana?
- Dobrą znajomą.
- Jest pan żonaty?
- Nie, nigdy nie byłem żonaty. Wydawało mi się niemożliwe przejść most oddzielający
kochankę od żony. Maria była moją uczennicą. I pomocnicą.
- Kimś w rodzaju sekretarza - Rodion Gieorgijewicz podsumował jak tylko można naiwnie.
- Ona była zwolennikiem tych samych poglądów co ja i... przyjaciółką - Sieriebriakow chlipnął. -
Miała ciężkie życie. Uważałem za swój obowiązek pomagać jej zawsze i jak tylko mogłem. Zresztą,
teraz to już nieważne...
- Od jak dawna się znaliście?
- Nie pamiętam... może rok, dwa, co za różnica!
- Mogę się dowiedzieć, jak się poznaliście?
- Na moich wykładach, naturalnie.
Wanzarow przygładził wąsa, udając głębokie zainteresowanie.
- Profę wybaczyć, nie śledzę na bieżąco nowinek naukowych: rozumie pan, to trupa znajdę, to
kogoś obrabują. Co pan wykłada?
- Historię religii.
- Popularny teolog?
- Won! Natychmiast! - krzyknął naraz profesor, po czym zaczął kaszleć i dusić się. - Wy,
policjanci, leziecie z brudnymi butami w duszę człowieka, który stracił bliską osobę!
- Jeśli można... - zaczął Rodion Gieorgijewicz, ale Sieriebriakow stanowczo mu przerwał:
- Nie! Niech pan nie udaje durnia, Wanzarow! Absolwent Petersburskiego Uniwersytetu nie
ma moralnego prawa tak nisko upaść.
Oficer policji śledczej nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek czuł się tak zmieszany w czasie
przesłuchania. Ale temu na wpół żywemu człowiekowi udało się wprowadzić go w zakłopotanie.
27
- Ilekolwiek lat by minęło, pedagog nie zapomni tak dobrze zapowiadającego się studenta
wydziału prawa. Wszyscy wykładowcy pokładali w panu wielkie nadzieje. I jak pan skończył? W policji
śledczej. Co za hańba! - profesor fuknął ze złością.
No oczywiście! Wykłady docenta Sieriebriakowa nie były tak popularne jak odczyty Mendelejewa,
Butlerowa i Faworskiego, ale cieszyły się sławą wśród określonych kręgów studenckich. Prawda,
upłynęło sporo czasu, a młody docent zmienił się nie do poznania. Rodion Gieorgijewicz na cios
odpowiedział ciosem, gdyż nigdy nie umiał wybaczać obrazy i pokornie nadstawiać drugiego policzka:
- Doskonale pamiętam, jak wykładał pan w katedrze chemii. Zamiast nudnych definicji,
porywające idee powfechnego braterstwa, równości i wolności. Przeprafam, jeśli pomyliłem
kolejność, w policji człowiek trochę głupieje.
Sieriebriakow usiadł prosto w fotelu i oparł ręce na stole.
- Jest pan sługą imperium, nigdy mnie pan nie zrozumie. Proszę wyjść.
- Ależ ja chciałbym zrozumieć, profesorze.
- Proszę się nie ośmieszać. Czyż żałosny obywatel może pojąć wielki zamysł Fausta? Jego
marzenie... I ofiary, które trzeba było ponieść w celu jego realizacji!
- Również Marię Lange?
- Nie! Nie! Nie! - profesor wypowiedział jakby ostatkiem sił.
- Poprofę domowy adres panny Lange.
- Nie znam. Masza przychodziła, kiedy chciała, rozmawialiśmy, roztrząsaliśmy...
- Kiedy była tu po raz ostatni?
Profesor poprawił się w fotelu.
- Nie pamiętam. Wydaje mi się, że w trzeci dzień...
- A wczoraj wieczorem?
- Nie było mnie w domu.
- Gdzie pan spędził wieczór?
- Wykładowcy Biestużewskiej Szkoły Wyższej zaprosili mnie na świąteczny bal. Nie mogłem
odmówić. Wróciłem dość późno.
28
I poszedłem spać. Rano obudził mnie dopiero straszliwy hałas, którego narobili pańscy żandarmi.
-Biestużewskie Kursy... to gdzieś tu, niedaleko, na Wasilewskiej? - zapytał Wanzarow, udając, że stara
się sobie przypomnieć.
- Tak, na Dziesiątej linii. Widziały mnie setki osób. Koledzy wznosili toast na moją cześć. Nie
wracałem nocą, w masce, żeby... - profesor stłumił płacz.
Rodion Gieorgijewicz z pewnym ubolewaniem stwierdził: „Staruszek ma mocne alibi. Jakkolwiek nie
wyklucza go to z kręgu podejrzanych".
- Kiedy wrócił pan do domu, brama była zamknięta?
- Nie mam pojęcia. Nie zwracam uwagi na takie drobiazgi.
- Jefcze ostatnie pytanie, mogę? Dziękuję... Kto mógł zabić pannę Lange i dlaczego zostawił jej
ciało obok pańskiego domu?
- Błagam, żeby pan to wyjaśnił najszybciej, jak to możliwe! I niech pan złapie mordercę, panie
śledczy.
Wanzarow pokłonił się z galanterią i podziękował, chociaż mało kto się domyślał, jak bardzo
nienawidził słowa „śledczy". Nie śledczy, tylko oficer policji śledczej.
Przechodząc obok półki z książkami, Rodion Gieorgijewicz zauważył zdjęcie niedbale wetknięte
między woluminy i szybko je wyciągnął. Wśród kilku osób, w tym i samego profesora, była obecna
Maria Lange. Fotografia okazała się niezwyczajna, a nawet dość dziwna. I, można by rzec,
nieoczekiwana.
Profesor zauważył, na co pozwolił sobie policjant, i wrzasnął:
- Jak pan śmie! Proszę natychmiast to oddać!
Wanzarow pokornie zwrócił zdjęcie.
- To także pańskie uczennice?
- To pana nie dotyczy. Żegnam.
W drzwiach Wanzarow odwrócił się.
- Dlaczego nie ma pan kucharki?
- Zwolniłem ją - odburknął profesor.
- Kradła?
29
- Znudziło mi się znosić głupią babę. I to głuchoniemą.
- Panie Sieriebriakow, bardzo profę nie oddalać się z miasta. Wkrótce może pan być potrzebny.
Drzwi zatrzasnęły się kilka centymetrów od pokaźnego nosa Wanzarowa.
5
Przemarznięty posterunkowy przestępował z nogi na nogę, czekając na rozkazy naczelnika policji
śledczej, ale Wanzarow wezwał dozorcę:
- Sawielij, dawno to profesor wygnał kucharkę?
- Niech policzę... z dziesiąty dzień będzie jak...
- I gdzie się podziała?
- U mnie mieszka, w rogu izby. A gdzie by jej iść? Głucha i niema - dozorca westchnął ze
współczuciem.
- A żona co?
- Umarło się mojej gospodyni. - Sawielij przeżegnał się. - Już ze dwa lata temu. A tak to jest
choć do kogo gębę otworzyć. I żal biedaczki. Nie je dużo, na podwórzu pomaga.
Posterunkowy okazał służalczą gorliwość i wmieszał się:
- Ja pozwoliłem, wasza dobroć, niech mieszka sobie biedaczka. Ale jeśli przykażecie...
- Nie, nie, nie trzeba... Biegaj no, Sawielij, po swoją subloka-torkę. - Szczerze mówiąc,
Wanzarow jedynie z czystej ciekawości chciał zobaczyć kobietę, która znosiła swarliwego profesora.
- To ona - wskazał dozorca.
Zgarbiona staruszka, szczelnie opatuliwszy głowę zniszczoną chustką, stała przy stróżówce i czujnie
obserwowała policjanta.
Wanzarow przywołał ją skinieniem ręki. Niemowa przybliżyła się, kłaniając w pas, jak wieśniaczka.
Rodion Gieorgijewicz nachylił się i ryknął jej prosto do ucha:
30
- Jak zwą?
Matuszka uniosła pomarszczoną twarz, uśmiechnęła się i wydała przeciągły jęk.
- Głucha, co tu dużo mówić. Ja tu niedawno upuściłem samowar, a ona nawet nie drgnęła! -
Dozorca, widać, był dumny, że jego sublokatorka głucha jak się patrzy, pierwsza klasa.
Cóż zrobić. Przyszło odprawić nieszczęsną kalekę. Staruszka skłoniła się drugi raz, zerknęła spod
chustki, jakby chcąc zapamiętać, i spokojnie podreptała do siebie.
- Panie Wanzarow, jakie będą rozporządzenia? - posterunkowy aż rwał się do boju.
Radcy kolegialnemu nie przypadła do gustu postawa służbisty, więc oschle przykazał:
- Obejść miefkania, wypytać lokatorów. Działajcie jak zwykle.
Na podwórze szybko wbiegł niewysoki, chuderlawy mężczyzna, mający delikatne rysy twarzy i prosty
szpiczasty nos, o którym anatom powiedziałby: „Zdradza prosty i jednolity charakter". Mężczyzna
miał krótki wąs, pomimo mrozu jego szalik był niedbale owinięty wokół szyi, a idealnie biały
kołnierzyk koszuli był ściśle związany czarnym jedwabnym krawatem.
Posterunkowy żwawo zasalutował:
- Czołem, panie Dżurański!
Mężczyzna machinalnie uniósł rękę do czapki, żeby oddać honory, ale w porę się zorientował i tylko
kiwnął głową.
- Rodionie Gieorgijewiczu, dlaczego nie zabraliście mnie ze sobą? - powiedział nieco
obrażonym tonem, ściskając dłoń naczelnika.
- Nic takiego, Mieczysławie Nikołajewiczu, wystarczy, że mnie wyciągnęli z łóżka. Wie już pan,
o co chodzi?
- Tak, wiem dokładnie, komendant cyrkułu zreferował...
Trzeba powiedzieć, że pan Dżurański nieoficjalnie zaliczał
się do najlepszych pomocników Wanzarowa, a za plecami nosił przezwisko „Żelazny Rotmistrz", które
nadano mu ze względu na
31
stalową pięść byłego kawalerzysty i, przede wszystkim, z powodu jego charakteru: był uczciwy,
pracowity i uparty do bólu.
Rotmistrzowi powierzono liczne sprawy. Po pierwsze - wyjaśnić w biurze adresowym, gdzie mieszkała
panna Lange. Po drugie - ściśle określić, do której godziny profesor przebywał na balu Biestużewskich
Kursów, o ile będzie to możliwe. Po trzecie - zorganizować grupę filerów do inwigilacji domu. A po
czwarte - wyjaśnić, czy profesor nie pojawia się w kartotekach, choćby z powodu zupełnie
nieistotnych spraw. Rodion Gieorgijewicz szczerze postarał się, żeby zadań wystarczyło mu na cały
dzień.
- Zrobi się! - rotmistrz w skupieniu zmarszczył brwi i nagle klepnął się po udzie - Zapomniałbym...
Lebiediew prosi, żebyście natychmiast przyjechali do cyrkułu.
6
Sztabs-rotmistrz Oddziału Specjalnego Departamentu Policji Jurij Żbaczyński był prawdziwym
wirtuozem w swojej dziedzinie, dlatego też uważał, że rozmowa z agentem powinna przypominać grę
i należy ukrasić ją romantyzmem. Nie żałował ku temu ani sił, ani pomysłów. I, jak dotychczas,
szczęście mu sprzyjało: żaden z jego agentów nie został zdemaskowany. A przecież pracowali oni nie
ze zwykłymi przestępcami, ale z bezwzględnymi terrorystami-rewolucjonistami.
Śledztwo polityczne było dla Żbaczyńskiego nie tylko zwykłą służbą. Zajmował się walką z wrogami
imperium z takim poświęceniem, do jakiego w ogóle jest zdolny oficer tajnej policji za skromną
pensję półtora tysiąca rocznie.
Tym razem jednak Jurij Timofiejewicz ze skrajną niechęcią szedł na spotkanie z mało znaczącym
agentem Dianą. To pierwsze zadanie nowego agenta, coś w rodzaju ćwiczeń szkoleniowych.
Żbaczyński chciał jak najszybciej odebrać sprawozdanie i czym prędzej udać się na przyjęcie
Departamentu Policji w restauracji Donon. Sztabs-rotmistrz tak niepoważnie traktował agenta
32
Dianę, że pozwolił sobie na kwadrans spóźnienia, rozkoszując się w tym czasie koniakiem i wonnymi
ciasteczkami w Café de Paris w Pasażu.
Kiedy pojawił się w mieszkaniu przy kanale Kriukowym, które wynajmował do tajnych spotkań, Diana
zasłoniła story i włączyła światło elektryczne. Nie zdejmując płaszcza, Żbaczyński przeszedł do pokoju
przypominającego salon, w którym stał duży okrągły stół.
- Proszę mi wybaczyć, Diano, pilna narada.
Dziewczyna nie odpowiedziała.
- I cóż, co nowego się wydarzyło przez ostatnie dwadzieścia trzy dni? - Żbaczyński dokładnie
pamiętał, kiedy miało miejsce poprzednie spotkanie.
Nie zauważył chorowitego wyglądu agenta, co więcej, szczerze sądził, że sympatycznej dziewczynie
do twarzy z bladością. A Diana była bardzo sympatyczna. Ale Żbaczyński nigdy nie pozwoliłby sobie na
mieszanie pracy z przyjemnościami.
Diana milczała.
Sztabs-rotmistrz chciał już zakończyć to niepotrzebne spotkanie.
- Gołąbeczko, jeśli nie masz nic nowego do powiedzenia, to się nie przejmuj. Zrozumiem.
Popracuj jeszcze miesiąc z profesorem i jeśli nie zdobędziesz nic ciekawego, to coś dla ciebie
wymyślimy - i uśmiechnął się przyjaźnie.
Ale odpowiedzi się nie doczekał.
-No dobrze. - Żbaczyński wstał, pojmując, że z Dianą wszystko jasne. Zwykła pustogłowa kukła, nic jej
nie wyszło i dziewczyna nie wie, jak się wykręcić. - Umówmy się tak: za mniej więcej dwa tygodnie,
no, na przykład 15 stycznia, spotkamy się tutaj i może będziesz miała mi co opowiedzieć. A teraz
pozwól, że się pożegnam.
Żbaczyński wyciągnął nawet rękę przez stół.
Diana spojrzała prosto w oczy sztabs-rotmistrzowi.
- Juriju Timofiejewiczu, nie wiem, jak mam to powiedzieć. To, czego am, to coś... coś - jej
głos drżał.
33
- No i czegóż takiego tragicznie strasznego udało ci się dowiedzieć? - powiedział, jak tylko
umiał najłagodniej.
- Wszystko wam opowiem, wszystko... - Diana chlipnęła po dziecinnemu. - Tylko proszę
wszystkiemu wierzyć. Proszę dać mi słowo honoru, dobrze?
Żbaczyński o mało się nie roześmiał.
- Słowo honoru oficera, Diano, że uwierzę w każde twoje słowo. No więc, co się wydarzyło?
7
Środek kostnicy II cyrkułu rejonu wasiljewskiego zajmował stół sekcyjny z jednolitej płyty
marmurowej. Oświetlała go stuświeco-wa elektryczna lampa, wisząca pod blaszanym talerzem
abażuru. Żeby ciała złożone na metalowych półkach nie niszczały, trzymano tu stale zapas sztabek
lodu. Wkładano je w sekcje stelaży, a te, które się nie zmieściły, przechowywano na składzie pod
matą ze zgrzebnego płótna. Nawet latem było tu tak zimno, że policjanci, zanim weszli, zakładali
płaszcze.
Doktor Gorn, lekarz cyrkułowy, z przyjemnością łyknął gorącej herbaty z koniakiem i pomyślał, że nie
każdemu tak się powodzi. Otóż dzisiaj miał szczęście asystować gwieździe rosyjskiej kryminalistyki,
samemu Lebiediewowi. Niezapomniane wrażenie. Ceratowy fartuch zwisał z majestatycznego
brzucha jak lekki fartuszek pokojówki, a wykwintna porcelanowa filiżanka wyglądała w ogromnej
łapie niczym zabawka.
Apollon Grigorjewicz cieszył się znakomitym zdrowiem, uwielbiał cygara oraz piękne kobiety i czerpał
z życia pełną garścią. Ale mało kto wiedział, że gawędziarz i żartowniś wznoszący za stołem wspaniałe
toasty na służbie zajmował się sekcją zwłok, identyfikacją trucizn, grafologią, oceną poszlak i
określaniem przyczyny śmierci ofiar najróżniejszych przestępstw.
Około dwudziestu lat temu brał aktywny udział w tworzeniu pierwszego w Rosji antropometrycznego
gabinetu przy
34
Departamencie Policji. Prowadzono w nim pomiary i fotografowano przestępców według schematu
zwanego bertillonageem od nazwiska jego pomysłodawcy Alphonsea Bertillona. Mierzono człowieka,
korzystając z jedenastu parametrów, wykonywano jego portret en face oraz z profilu i tworzono jego
kartę ewidencyjną. Za pomocą bertillonageu Apollon Grigorjewicz wykrył kilku przestępców
ukrywających się pod fałszywymi nazwiskami.
Lebiediew żywo interesował się wszelkimi nowinkami z dziedziny kryminalistyki, szczególnie zaś
daktyloskopią. W Europie daktyloskopia sukcesywnie wypierała bertillonage, a w Rosji z początkiem
wieku pojawiły się zaledwie dwa artykuły na ten temat, i to o charakterze przeglądowym. Lebiediew
zaczął pobierać odciski palców i sam starał się stworzyć system ich rozpoznawania.
-1 co pan o tym sądzi, Apollonie Grigorjewiczu? - zapytał Gorn wielkiego, w całym tego słowa
znaczeniu, specjalistę.
- A nad czym tu dumać, Emanuilu Emanuiłowiczu? Sam pan widzi. Wyjątkowo interesujący
przypadek, tak. Może byśmy tak zapalili po cygarku? Mam wyśmienite, tak. - Ekspert klepnął
cyrkułowego lekarza po ramieniu, od czego tamten aż sobie przysiadł.
Gorn speszył się. Regulamin kategorycznie zabraniał palić w pomieszczeniach cyrkułu, a szczególnie w
części ambulatoryjnej i w kostnicy Ale odmówić doktor również nie mógł. W tym momencie
szczęśliwym trafem otworzyły się drzwi, ratując Górna przed wykroczeniem na służbie, i w kostnicy
pojawił się zdyszany Wanzarow.
Lebiediew przywitał radcę kolegialnego i równie pięknym gestem ściągnął prześcieradło, obnażając
leżącą postać do pasa.
- Proszę!
Świeże ślady sekcji na ciele Lange były zaszyte surowym włóknem. Dopiero teraz Rodion
Gieorgijewicz zrozumiał, dlaczego twarz ofiary wydawała mu się taka niezwykła: otóż dlatego, że jej
usta się uśmiechały Żuchwa nie opadła, jak powinno się stać po zgonie, ale trzymała się na
rozciągniętych mięśniach twarzy.
35
- Ogrzewaliście, żeby wyprostować? - zapytał ze zdziwieniem Wanzarow.
- No cóż, drogi kolego, od was wiecznie przychodzi zleżały towar! - mruknął zadowolony z
siebie ekspert. - Musieliśmy się trochę pogimnastykować.
- Apollonie Grigorjewiczu, co to za pilna sprawa?
Lebiediew mrugnął na doktora Górna.
- To jak, kolego, pokażemy temu utalentowanemu oficerowi, co znaleźliśmy? Otóż tak... -
żartobliwy ton Lebiediewa zniknął bez śladu - zacznę od tego, co powinno was najbardziej
interesować: przyczyna śmieci...
- Niewątpliwie.
- Nie wykryto takowej.
- Apollonie Grigorjewiczu! - błagał Wanzarow, który nieraz poznał na własnej skórze wesołe
usposobienie kryminologa.
Lebiediew skrzyżował ręce na fartuchu.
- Fakty są następujące: na ciele nie ma śladów uderzeń czy rozcięć. Brak też oddziaływania na
organy wewnętrzne. Nie było krwotoku, ani w jamie brzusznej, ani w płucach, ani w czaszce. Żadnych
oznak uduszenia. Pochyliła się do ziemi, sądząc z powyższego, sama. Kręgosłup nieuszkodzony. Nie
ma jawnych śladów zatrucia. Odnosi się wrażenie, że zdrowy organizm po prostu się wyłączył. Tak
jakby sztukmistrz wypowiedział: „Masz umrzeć", i królik umarł.
- Ale udało się choć cokolwiek ustalić?
- W żołądku były ślady cieczy, którą ofiara piła niedługo przed śmiercią.
- Trucizna?
- W tym problem, że nie.
Doktor Gorn postanowił przypomnieć o swojej obecności.
- Zgadzam się z wywodami Apollona Grigorjewicza - rzekł, żeby w jakikolwiek sposób włączyć
się do porywającej rozmowy.
- Dziękuję, drogi kolego, bo ci ze śledczej są tacy nieufni. - Lebiediew troskliwie poklepał
maleńkiego doktora po ramieniu. -
36
Tuż przed śmiercią dama przeżyła pobudzenie nerwowe, które doprowadziło do gwałtownego
przyśpieszenia czynności życiowych organizmu.
- Macie na myśli przedśmiertny uśmiech? - uściślił Wanzarow.
- Mam na myśli, że przed śmiercią skakała jak górska koziczka i szybowała w obłokach
rozkoszy. - Kryminolog rozciągnął ręce, przedstawiając szybującego ptaszka, takiego dość dużego
ptaszka.
- A potem ją wyłączyli, złożyli wpół i spakowali do lnianego wora?
- Dokładnie tak - potwierdził kryminolog poważnym tonem.
Takie wiadomości usłyszane od dowolnego innego eksperta Rodion Gieorgijewicz uznałby za zupełną
brednię. Potrzebowali poszlak wskazujących na Sieriebriakowa, a nie nowych zagadek.
- Przyznaję, że i mnie to niepokoi. Jeśli pojawiła się ofiara, która umarła w niepojęty sposób,
wnioskuję, że... - Lebiediew zwrócił się do asystenta: - Pomóżcie mi, drogi kolego...
- Ktoś znalazł sposób zabijania bez pozostawiania śladów - zaniepokoił się Gorn.
- Wyobrażacie sobie, co to oznacza? - zniżając głos, zapytał Lebiediew.
Wanzarow ukłonił się.
- Dziękuję, Apollonie Grigorjewiczu, piękny noworoczny podarek.
' V
- Jak to mówią, czym chata bogata. Ale to, miły bracie, dopiero początek przedstawienia.
Spójrzcie no tutaj...
* 8
Początkowo Żbaczyński słuchał, żeby nie mieć wyrzutów sumienia. Potem stwierdził, że Diana
oszalała albo po prostu kłamie. Ale im dłużej opowiadała, tym sztabs-rotmistrz bardziej
37
?
pochmurniał. Pojął, że to nie blaga, ale sprawa, która może stać się fantastycznym sukcesem. Nawet
jeśli w opowiadaniu dziewczyny jest tylko połowa prawdy, Oddział Specjalny będzie mógł nie tylko
utrzeć nosa Ochranie, ale i zapobiec tragedii grożącej państwu, w porównaniu z którą wszyscy
rewolucyjni terroryści to psotliwe dzieciaki.
Pod koniec opowiadania Żbaczyński nie pamiętał już o przyjęciu w Dononie, odczuwał jedynie ryzyko i
dreszcz towarzyszące myśliwemu.
Diana co chwilę spoglądała na niego ze strachem i nadzieją.
- Wierzycie mi, Juriju Timofiejewiczu?
- Nie wiem, co powiedzieć. Brzmi to zbyt fantastycznie.
- Znaczy, nie?
- Pytanie, czy kierownictwo uwierzy. Co jeszcze można przedstawić, oprócz waszych zeznań?
- Oto co - Diana postawiła na stole kryształowy flakonik z mętną zieloną cieczą.
- To? - spytał Żbaczyński jak można najspokojniej.
-Tak...
- Wygląda nieszkodliwie... Jest tego więcej?
Anton Cziż BOSKA TRUCIZNA tłumaczenie Agnieszka Pukowska Wydawnictwo Otwarte Kraków 2010 Tytuł oryginału: BoMecmeeHHbiu xó Copyright © Ahtoh HmjkT). BojKecTBeHHhiM nu. Translated from the Russian edition by Populiarnaia Literatura, Moscow, Russia. © Anton Cziż, 2009. The publication of the book was negotiated through Goumen & Smirnova Literary Agency (www.gs- agency.com) Copyright © for the translation by Agnieszka Pukowska Projekt okładki: Anna Damasiewicz Fotografie na okładce: mężczyzna: archiwum prywatne; most: internetowe zestawienie fotografii mostów Sankt Petersburga, na podstawie wydania Aurora Art Publishers, Leningrad 1975 (http://www.petersburg-bridges.com/ bridges/photos-of-st-petersburg-bridges.html); pentagram: http://commons. wikimedia.org za La Clef de la Magie Noire by Stanislas de Guaita 1897 Opieka redakcyjna: Adriana Celińska Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak Adiustacja: Małgorzata Uzarowicz / d2d.pl Korekta: Magdalena Kędzierska / d2d.pl, Anna Woś / d2d.pl Łamanie: Robert Oleś / d2d.pl 8-83-7515-106-0 (oprawa broszurowa) 978-83-7515-107-7 (oprawa twarda) Al lX49|tC www.otwarte.eu Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków, tel. (12) 61 99 569 Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak, w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl ... i poniosła mnie przecie, trwogę oczekiwań zdjętego, poniosła strzałą poprzez słonecznoupojne zachwycenie. Hen, w dalekie przyszłości, których żaden sen jeszcze nie oglądał, w gorętsze południe, niźlije kiedykolwiek malarze śnili: tam, gdzie bogowie tańczący szat wszelkich się wstydzą. Fryderyk Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, przeł. Wacław Berent, cz. y. O starych i nowych tablicach mr
5 GRUDNIA 1904, NIEDZIELA, DZIEŃ SŁOŃCA W następstwie mającego miejsce w ostatnich dniach otrucia kroplami do zębów Anodin dr Cyglera, które omyłkowo zostały doustnie podane dziecku zamiast syropu z rabarbaru, petersburska stołeczna izba lekarska zakazała sprzedaży detalicznej tych kropli bez recepty lekarskiej do czasu opracowania nowego składu leku. Gazeta „Naszy dni" z dnia 5 grudnia Dusza ludzka została na to wymyślona, żeby nie tylko trzewia napitkami parzyć, ale i się radować. I takaż ta dusza, zaraza jedna, gorąca i zapalczywa u Rosjanina, że przychodzi ją regularnie ugaszać, a w dni świąteczne to już obowiązkowo. I dodać trzeba, że w czasie wolnym, kiedy trzeźwym chodzisz, to nie gazety i książeczki czytać, w rzeczy samej! Nie, próżnować trzeba z rozmachem, tak żeby o hulance cały kraj słyszał i wszyscy mogli ją podziwiać. A czym się to skończy - posterunkiem czy mordą w zaspie - nie należy się o to zawczasu martwić. Dwaj subiekci, przyjaciele Lech Wostriakow i Piętka Samochin, zwolnieni jeden ze spożywczego, drugi z galanteryjnego sklepu, ściśle przestrzegali trybu dnia człowieka pracującego. Dlatego też dzień rozpoczęli skoro świt od szynku Andriejewa, potem zaglądnęli do monopolowego po ćwiarteczkę za czterdzieści kopiejek z gustowną czerwoną pieczęcią lakową, następnie wpadli do reńskiej winiarni Jelisiejewa na końcu Mochowej i zabrawszy ze sobą butelkę besarabskiego wina, ruszyli wzdłuż prospektu Litiejnego. Nastrój im dopisywał, a w głowach się skrzyło, jak śnieg pod nogami. 7 s Przyjaciele bawili się wyśmienicie, strasząc po drodze damulki i odprowadzając je zawadiackim śmiechem, aż zaszli do zaułku Soljanego. Plakat przed znaną w stolicy salą wykładową zapraszał na ogólnodostępną prelekcję Tajemnice Awesty. - Patrz, jakieś hokus-pokus - Samochin wskazał szyjką be-sarabskiego na plakat. - Wchodzimy, co? - A co mnie oni, chodźmy lepiej przepuścić pieniądze na dziewuchy - skrzywił się Lech. - Ty patrz: „Wstęp bezpłatny"! - No jak tak... - Lech szturchnął przyjaciela - to niech nas zabawią indyjskie fakiry! W przestrzennej sali, służącej w ubiegłym stuleciu za przechowalnię soli, zebrało się co najwyżej dziesięć osób. Równiutkie rzędy weneckich krzeseł świeciły pustką, podobnie jak scena, na której wznosiła się obszerna mównica. Stała na niej tylko karafka z wodą. Wprowadzając niemałe zamieszanie, przyjaciele usadowili się w ostatnich rzędach i łyknęli sobie kwaśnego wina. Eleganckie damy spoglądały na plebs z nieskrywaną pogardą, co tylko rozochociło Piętkę. Trącił Lecha w ramię, ten mu oddał, po czym chwiejne stołeczki poleciały na boki. Srogie spojrzenia zebranych zapobiegły dalszej awanturze. Subiekci nieco się uspokoili.
Bez właściwej sztukmistrzom oprawy wszedł na scenę niziutki mężczyzna pokaźnej tuszy, z rzadką, kędzierzawą czupryną. Rozłożył na katedrze swoje karteczki, nałożył binokle i statecznie się pokłonił. Dobrze wychowana publiczność odpowiedziała powściągliwymi oklaskami, a subiekci gromko zabili w dłonie i nawet krzyknęli „brawo". Zmieszany takim przyjęciem mężczyzna odchrząknął i zaczął mówić piskliwym głosem. Lech z Piętką zamarli w błogim oczekiwaniu na fokusy. Ale grubasowi zachciało się snuć wywody na temat jakiejś perskiej księgi Awesty. Poinformował, że w starożytnej mitologii pojawia się boski napój zwany haoma, o upajających właściwościach, przynoszący nadludzką jasność umysłu. To się subiektom spodobało. 8 - Persy nie głupi, wypić lubieli! - krzyknął Lech ze swojego miejsca. Prelegent poprawił binokle, udając, że niczego nie słyszał, i brnął dalej w teoretyczne zawiłości: - Czym jest haoma, trudno dziś pojąć. Haoma miała trojaki charakter: symbolizowała bóstwo, napój oraz roślinę, z której był on przygotowywany... Cierpliwość subiektów była już na wyczerpaniu i równała się paru łykom na dnie butelki. Piętka zagwizdał na palcach i krzyknął: - Sztuczek sobie życzymy! Mężczyzna stojący za katedrą nerwowo drgnął, ale wykładu nie przerwał: - Haoma doprowadza do stanu upojenia, daje zdrowie, siłę, przynosi radość i pozwala odkryć wiedzę tajemną. Dzięki sile haomy Zaratustra pokonał nawet śmierć. Wino się skończyło, a razem z nim i dobry humor subiektów. Żeby jednak nie marnować świątecznego dnia, przyjaciele zaczęli sobie umilać czas, i to tak intensywnie, że w sali dały się słyszeć szepty: „Oburzające! Wezwać policję!". A lektor trajkotał dalej: - Starzy bogowie odeszli. Na ich miejsce muszą przyjść nowi. Ale nowi bogowie przyjdą do nowych ludzi, którzy będą zdolni przyjąć nowe pożywienie. Tym pożywieniem będzie haoma. Przy- jąwszy ją, ludzie staną się wolni i czyści, silni i piękni, aż w końcu powstanie nadczłowiek, o którym mówił Nietzsche, że będzie kolejnym krokiem naprzód w ewolucji. W odróżnieniu od niemieckiego geniusza, my uważamy, że nadczłowiekiem może stać się każdy z nas. Dlatego też... I w tym podniosłym momencie żołądek Lecha, przepełniony bukietem różnych trunków, głównie zaś podłym winem, nie wytrzymał i wydał z siebie mocarne beknięcie. Prelegent zaciął się w obliczu tak niewybaczalnego chamstwa, a Piętka pokładał się ze śmiechu. W duszy mu znowu zagrało, gdy naraz w pierwszym rzędzie chuda kobieta aż podskoczyła, grożąc im pięściami, i zakrzyczała: - Poszli won, bydło jedne! Won, wstrętne kreatury!
Echo odbiło się od ścian i w sali zapanowała głucha cisza. Piętka podniósł się na swoje trzy arszyny wzrostu, rozprostował się i groźnie zapytał: - Czego się tak drzesz, chuda szczapo? Subiekt odrzucił krzesła i zataczając się, ruszył w kierunku kobiety, która ośmieliła się obrazić największego zawadiakę we wsi Małe Kąty powiatu pskowskiego. A żeby jeszcze lepiej zrozumiała, z kim zadarła, Samochin wyciągnął zza cholewki finkę. Nie żeby zrobić z niej użytek, ale żeby tak troszeczkę postraszyć. Pozostali słuchacze puścili się biegiem w stronę drzwi, żądając natychmiastowej interwencji policji. Dla pijanego subiekta miarka się już przebrała, stołeczne maniery zniknęły w mig i przemienił się w tego, kim był naprawdę: we wściekłego chłopa, przypominającego rozjuszonego niedźwiedzia. Od ofiary dzieliło go już tylko parę kroków, kiedy na drodze pojawiła się przeszkoda. Samochin nie mógł pojąć, co się stało, naraz stracił oddech i zgiął się wpół. Kiedy oprzytomniał, pojął, że ktoś go porządnie wyrżnął w brzuch. Zauważył też, że drogę zastąpiła mu wytworna dama, skrywająca twarz za woalką. Sądząc po delikatnych ustach i kształtnym podbródku - ślicznotka, żmija jedna! Teraz właśnie dotarło do niego, że to ona mu zasunęła. - Kochany, przecież pani dość wyraźnie ci powiedziała: poszedł won! - wyrzekła dama nad wyraz spokojnie. Samochin machnął nożykiem dla dodania animuszu i nace-lował trzpiotce w samo serduszko, żeby nóż wszedł jak w masło - z góry na dół, basta, żarty się skończyły, po czym wycedził ochrypłym głosem: - No, kurwa, koniec z tobą! I nie zdążył Piętka nawet okiem mrugnąć, jak w jego mordę wymierzono z oksydowanej lufy. Subiekt szybko wytrzeźwiał, zrobił krok w tył i wypuścił nóż. 10 - Ty... to... czego... wa-wariatka? - wymamrotał. Dama nie spuszczała go z muszki. - Masz, parobku, pięć sekund, żeby się wynieść. Jeden... Piętkę raptem ogarnął taki strach, że, mówiąc szczerze, chłop jak byk, a zaczął się wycofywać, przewracając krzesła, i zawył przeraźliwie: - Coś ty sobie umyśliła! - Dwa... Samochin zawadził o nóżkę stołka, runął na plecy i zaczął pełzać jak chrabąszcz w stronę wyjścia. - Trzy...
Lech podchwycił półprzytomnego przyjaciela pod pachy i powlókł za sobą. - Cztery... Kmiotki przecisnęły się przez drzwi i zniknęły za nimi, ale Wostriakow nie wytrzymał, wychylił się jeszcze i pogroził pięścią: - Jeszcze się spotkamy! Ciebie, glizdo, będziemy pamiętać! I ciebie, wariatko! Masz u nas dług! Jeszcze sobie popłaczecie! Maleńki pistolet wystrzelił z zadziwiająco mocnym hukiem, kula świsnęła tuż obok nosa Wostriakowa, po czym subiekci okryci niesławą opuścili pole bitwy. Dama leciutko dmuchnęła w lufę i jakby nigdy nic wrzuciła niebezpieczną zabawkę do swojej zamszowej torebki. Wtedy podbiegł do niej roztrzęsiony lektor. - Proszę pozwolić... Z całego serca... Bezprzykładne bohaterstwo! Kobieta wyciągnęła delikatną dłoń w koronkowej czarnej rękawiczce. Mężczyzna ucałował ją z przyjemnością, usta oderwał niechętnie i wyrzekł: - Proszę pozwolić, że się przedstawię. Profesor Aleksander Władimirowicz Sieriebriakow. - Bardzo mi miło, profesorze! Olga Siergiejewna Czarska - lekko skłoniła głowę, lecz woalki nie uniosła. 11 - Mario, proszę do nas pozwolić! - profesor wezwał dziewczynę, która cała drżała i chowała twarz w dłoniach. - To jest moje, że tak powiem, maleńkie kółko sympatyków: panna Lange. Dziewczyna, chlipiąc, skinęła głową. - Mario, proszę przestać, niezręcznie tak... Za pozwoleniem, czy mogę zadać pani skromne pytanie? - Bardzo proszę... - Co taka dama robi na nudnym wykładzie? - Panie profesorze, pan najwyraźniej domaga się komplementów. Wykład był wspaniały. Haoma to jest bardzo intrygujące! Jak się panu udało uzyskać zgodę cenzorów na prezentowanie wol- nomyślicielskich poglądów? - Oni cenzurują jedno, a ja czytam drugie: to, co jest mi potrzebne. - Ależ to przecież może być niebezpieczne. - Od jakiegoś czasu już się niczego nie boję - oznajmił profesor z teatralnym westchnieniem.
Teraz już i Maria uporała się ze łzami i wyciągnęła rękę do Czarskiej. - Dziękuję, pani uratowała mi życie. - Nie ma za co. Sprzeciwienie się chamom wymaga od bezbronnej kobiety dużo więcej śmiałości. Zachowała się pani bardzo odważnie, jak mężczyzna, gratuluję! Wydawało się, że komplement nie przypadł dziewczynie do gustu, spochmurniała i odeszła pod pretekstem szukania chusteczki do nosa. Sieriebriakow postanowił szybko zatuszować niezręczną sytuację: - Cóż to był za wystrzał!... Za pozwoleniem, skąd u pani zainteresowanie haomą? Uśmiech Czarskiej ukryty za woalką wydawał się intrygujący i tajemniczy. - Wie pan, profesorze, nie zgodzę się z panem. - A w jakiej kwestii? 12 - Nadczłowieka wymyślił Goethe. - No tak. Tak nazwał swojego Fausta. I cóż z tego? - A czy układ z diabłem za duszę Fausta nie przeraża pana? Czy to jest cena, którą nadczłowiek jest gotów zapłacić? Czy może człowiek jest czymś, co należy pokonać? Człowiek jest mostem, a nie celem? Aleksander Władimirowicz klasnął w dłonie. - Brawo, Olgo...! Proszę mi pozwolić tak się do pani zwracać. Brawo! Nie spotkałem jeszcze kobiety, która byłaby zdolna cytować Nietzschego i... która by mnie tak dobrze rozumiała. Uważam, że koniecznie musimy porozmawiać. - Z wielką przyjemnością, profesorze. - Zapraszam panią do naszej małej przyjacielskiej kompanii. Jeśli pani zechce, czekają panią zdumiewające odkrycia. No, więc jak? Zgadza się pani? - Zaintrygował mnie pan. Koniec końców już dawno chciałam odnaleźć swoje prawdziwe „ja". Sieriebriakow niezbyt uprzejmie przywołał ją skinieniem palca i szepnął do uszka ukrytego za czarną siateczką: - Mam nadzieję, że jest pani niebezpieczną kobietą. Czarska w końcu uniosła woalkę i uśmiechnęła się. - Nawet nie wyobraża pan sobie jak bardzo.
Chociaż profesor z zadziwieniem kontemplował urodę tajemniczej kobiety, nie mógł nie przyznać, że wieje od niej dziwnym chłodem. ✓ * >>D 7 GRUDNIA 1904, WTOREK, DZIEŃ MARSA Niedaleko Sum w guberni charkowskiej nisko przeleciała kometa. „Wsieobszczaja malenkaja gazeta S.-Pietierburga" z dnia 7 grudnia W nieogrzewanym pokoju, przesiąkniętym przygnębiającym zapachem od dawna niezamieszkanego domu, już od kwadransa siedział barczysty jegomość średniego wzrostu. Usadowił się wygodnie w zmurszałym wolterowskim fotelu, założył nogę na nogę, a ręce spokojnie trzymał na kolanach. Idealnie dopasowany surdut skrywał zbytnią otyłość mężczyzny. Postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że to elegant, który przybył na potajemną schadzkę. Jednak wprawne oko od razu dostrzegłoby proste plecy i włosy przystrzyżone na jeża. Bez wątpienia mężczyzna bardziej przywykł do oficerskiego munduru niż do cywilnego ubioru. Gdzieś po stronie drzwi wejściowych zachrobotał klucz. Mężczyzna spojrzał na tarczę kieszonkowego zegarka, zresztą z taniego polskiego srebra, i mruknął z aprobatą: strzałki wskazywały dokładnie trzecią po południu, gość odznaczał się punktualnością. Zaszeleściła zasłona i z ciemności wynurzyła się smukła postać. Gdy oczy przybyłej osoby przyzwyczaiły się do ciemności, zauważyła mężczyznę siedzącego w fotelu, skinęła mu, podchwyciła weneckie krzesło i przysiadła na jego krajuszku. 14 M 7 GRUDNIA 1904, WTOREK, DZIEŃ MARSA Niedaleko Sum w guberni charkowskiej nisko przeleciała kometa. „Wsieobszczaja malenkaja gazeta S.-Pietierburga" z dnia 7 grudnia W nieogrzewanym pokoju, przesiąkniętym przygnębiającym zapachem od dawna niezamieszkanego domu, już od kwadransa siedział barczysty jegomość średniego wzrostu. Usadowił się wygodnie w zmurszałym wolterowskim fotelu, założył nogę na nogę, a ręce spokojnie trzymał na kolanach. Idealnie dopasowany surdut skrywał zbytnią otyłość mężczyzny. Postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że to elegant, który przybył na potajemną schadzkę. Jednak wprawne oko od
razu dostrzegłoby proste plecy i włosy przystrzyżone na jeża. Bez wątpienia mężczyzna bardziej przywykł do oficerskiego munduru niż do cywilnego ubioru. Gdzieś po stronie drzwi wejściowych zachrobotał klucz. Mężczyzna spojrzał na tarczę kieszonkowego zegarka, zresztą z taniego polskiego srebra, i mruknął z aprobatą: strzałki wskazywały dokładnie trzecią po południu, gość odznaczał się punktualnością. Zaszeleściła zasłona i z ciemności wynurzyła się smukła postać. Gdy oczy przybyłej osoby przyzwyczaiły się do ciemności, zauważyła mężczyznę siedzącego w fotelu, skinęła mu, podchwyciła weneckie krzesło i przysiadła na jego krajuszku. 14 Pułkownik żandarmskiego korpusu, gdyż taki właśnie stopień nosił mężczyzna oczekujący w ciemności, nie wstał i ręki nie podał. Jednak to zlekceważenie zasad dobrego wychowania nie zmieszało przybyłego gościa. Pułkownik pozwolił sobie zadać kilka nic nieznaczących pytań o zdrowie i pogodę, przy czym odpowiedzi puścił mimo uszu, nie ukrywając zniecierpliwienia, i przeszedł do rzeczy. - Co słychać u naszego protegowanego? - zapytał z osobliwą intonacją, w której szczere zainteresowanie mieszało się z obojętnością właściwą zwierzchnikowi. Jego interlokutor, który przywykł już do niewyraźnej sylwetki współrozmówcy, zaczął zdawać sprawozdanie. Pułkownik cierpliwie słuchał, w żaden sposób nie ustosunkowując się do usłyszanych informacji: ani nie kiwnął głową, ani nawet nie wtrącił: „interesujące", albo chociaż: „o, proszę!". Zakończywszy monolog, gość zaczął się nieswojo wiercić na twardym siedzisku, ale nie ośmielił się przerwać przedłużającego się milczenia. - Dziękuję wam, drogi Ozyrysie... - powiedział nieśpiesznie pułkownik, wygładzając poły surduta. - Informacje te będą miały dla nas istotne znaczenie. Ale dla was mam od teraz specjalne zadanie. Dużo bardziej interesujące niż to całe uganianie się za popem Gaponem i jego robotniczą bracią. - Ale, proszę pozwolić, panie Gierasimow... - Nie, Ozyrysie, tym razem nie pozwolę... Pułkownik wyciągnął z wewnętrznej kieszeni surduta maleńką fotografię. Na portrecie utrwalona była postać tęgiego mężczyzny ze znaczną łysiną nad skroniami i nimbem bujnych włosów wokół głowy, do złudzenia przypominającego nadwołżańskiego kupczyka. Osoba nazwana Ozyrysem zdecydowanym ruchem oddała fotografię. - Czy rozkaże pan śledzić kupców z hal targowych, czy od razu mnie odeśle na posterunek filerski? 15
- Broń Boże! Jesteście przecież dla nas tak cennym agentem. Nawet zbyt cennym... Dostajecie więcej niż mój zastępca. To tak przy okazji... Dziwi mnie, że znając tak dobrze naturę ludzką, wyciągnęliście tak pochopne wnioski. Trzeba przyznać, że Gierasimow znakomicie władał sztuką prawienia subtelnych komplementów. Zresztą posiadał też umiejętność sprawnego pociągania za sznurki, które rządzą ludzką naturą: strach i pieniądze. Używanie pochlebstw w stosunku do Ozyrysa zawsze okazywało się skuteczne. I tym razem po okazaniu przez agenta chwilowego niezadowolenia zwyciężyła ciekawość. - Kim jest ten, za przeproszeniem, dobrze wykarmiony satyr? - Emerytowany profesor Uniwersytetu Petersburskiego Aleksander Władimirowicz Sieriebriakow... - i nie dając opaść wzbudzonemu zainteresowaniu, Gierasimow wyłożył całą sprawę. Ćwierć wieku temu Sieriebriakow zeznawał jako świadek w sprawie studenckiej grupy terrorystycznej „Wolność albo śmierć". Samego profesora nie udało się wtedy zatrzymać, gdyż nie znaleziono bezpośrednich dowodów jego winy. Mógł dalej wykładać, ale przydzielono mu tajny nadzór. Lecz rok temu, bez widocznej przyczyny, zmienił nagle swoje życie: przeszedł na emeryturę i zaczął występować z bezpłatnymi, ogólnodostępnymi odczytami. Jednak zamiast wykładów z chemii, której uczył dotychczas, wygłasza prelekcje na temat zapomnianych bogów aryjskich. Niepokój wywołały dziwne doniesienia z kręgów uniwersyteckich: chodziły słuchy, że Sieriebriakow odkrył coś w starych tekstach. Plotki rozbudowane przez bujną fantazję naukowców głosiły, że usiłuje on stworzyć kamień filozoficzny, co było już jawną brednią zawistników, których w kręgach naukowych nie brakuje. Meldunki filerów pełne były dziwnych faktów. W swojej daczy w Szuwałowie profesor z jakiegoś powodu trzymał krowę, na długie godziny wychodził w pola, a poza tym na tyłach swojego domu coś gotował, mieszał, odparowywał. Doniesienia się mnożyły, a to, czym zajmuje się Sieriebriakow, wciąż pozostawało zagadką. 16 - Dlatego też waszym obowiązkiem będzie zapoznanie się z tym panem i wyjaśnienie, nad czym pracuje. Tylko wy podołacie takiemu zadaniu! - zakończył pułkownik z przejęciem w głosie. W istocie zwodził tylko agenta. Należało zmienić jego dotychczasowe poruczenie, gdyż od dłuższego czasu Ozyrys przynosił im lipne informacje. Najwidoczniej środowisko rewolucyjne skupione wokół ojca Gapona, w które tajny współpracownik został wprowadzony, zwietrzyło zdradę. Tak więc pułkownik postanowił posłać Ozyrysa do mniej znaczącego wroga imperium. Agent dla przyzwoitości ociągał się chwilę z decyzją, dając do zrozumienia, że może się jeszcze nie zgodzić, ale pod naciskiem komplementów uległ. Kolejne spotkanie wyznaczyli na 2 stycznia, przy czym Gierasimow nakazał, aby w razie potrzeby niezwłocznie telefonować. Nie żegnając się, Ozyrys zniknął za zasłoną. Chwilę później zatrzasnęły się drzwi od wejścia kuchennego. W mieszkaniu, które wiele lat służyło za miejsce tajnych spotkań oficerów Ochrany z ich osobistymi agentami, naczelnik petersburskiej tajnej policji Aleksander Wasiljewicz Gierasimow został sam. Nie zapalając światła, przeszedł do przedpokoju, nałożył palto i nagle z jakiegoś powodu
pożałował, że dał Ozyrysowi zlecenie: agent wprawdzie bystry, ale słabo poddaje się kontroli. Pułkownika żandarmerii tknęło naraz przeczucie zbliżającej się porażki. 31 GRUDNIA 1904, PIĄTEK, DZIEŃ WENERY W trafice kupca Łarina przewrócona lampa naftowa spowodowała pożar. Ogień ogarnął pudełka z tutkami i zaczął rozprzestrzeniać się na inne towary. Wkrótce pożar został ugaszony. Straty spowodowane pożarem mogą sięgnąć 1700 rubli. Gazeta „Naszy dni" z dnia 31 grudnia 1 Dozorca domu numer * na Trzeciej linii Wyspy Wasiljewskiej Sawielij Pierieżygin udał się pod wieczór do szynku Stiepanowa, żeby w spokoju spożyć herbatkę z obwarzankami. Ale, jak na nieszczęście, spotkał swoich krajanów - tragarzy pracujących przy rąbaniu lodu. Chłopi wypili za spotkanie, a dalej to już poszło, tak że po północy cieplutkiego Sawielij a posługiwacz wywlókł na próg szynku. Do stróżówki Pierieżygin dotarł sam - na czworakach. Nieprzytomny padł na łóżko i zasnął. O siódmej rano wyskoczył z łóżka, gdyż dotarło do niego, że nie zamknął bramy na noc. Jeśli posterunkowy się dowie, Sawielij oberwie po grzbiecie - jak amen w pacierzu. Zaczął nasłuchiwać: wygląda na to, że na podwórzu cicho, może się uda. W kącie na drewnianej skrzyni spała sublokatorka, nakryta starym pledem. Sawielij w pośpiechu włożył tużurek, zawiązał fartuch ze sprzączką, chwycił łopatę i wyskoczył na mróz. Przez całą noc śniegu nasypało po kostki, a brama, otóż to: otwarta na oścież. Wyglądnął zza niej, ale stójkowego nie dostrzegł. Widać upiecze mu się. Teraz to już i bramę można zostawić, jak gdyby dopiero co ją otworzył. Dozorca słodko ziewnął, wetknął łopatę w najbliższą zaspę, przyłożył się, lecz nagle natrafił na coś twardego i ani rusz. Poruszył trzonkiem łopaty i zamarł: z zaspy wyłonił się sznurowany bucik na niewielkim obcasie. Upuściwszy łopatę, która lekko uderzyła w zamarzniętą nogę, Pierieżygin przeżegnał się, zapominając o czapce, zaczął miotać się po ulicy, nagle się opamiętał, wyciągnął z kieszeni gwizdek i mocno dmuchnął w niego dwa razy. Młodszy stójkowy II cyrkułu rejonu wasiljewskiego Iwan Bała-kin pół godziny wcześniej wyszedł na poranny obchód i już miał zamiar wrócić na ciepły posterunek, gdy usłyszał sygnał alarmowy. Od biegu po mrozie stójkowy się zadyszał. Wlepił groźny wzrok w dozorcę. - Sawielij, czego tak hałasujesz, ludziom spać nie dajesz! Dozorca blady i zupełnie wytrzeźwiały zdołał tylko wskazać palcem na zaspę.
- Ona, co... Przytrzymując służbową czapkę barankową, Bałakin pochylił się, przyglądnął i wymamrotał zmieszany: - O Matko Boska! - Przecie mówiłem - dobitnie potwierdził dozorca. - Coś podobnego! Musiała zamarznąć w nocy. Szła, szła, upadła i trup. - Widać musiała mieć wypite. - A ty gdzieżeś był, durniu skończony? - rzekł rozgniewany stójkowy. - Tak, jak się należy, zamknąłem bramę i tego... - Tego! Alkoholem cuchnie od ciebie na kilometr! Czego stoisz? Rozgrzebuj! Sawielij odsunął się. -Kto, ja!? - Nie, ja! 19 Rozumiejąc, że przedstawiciel władzy nie podaruje, a i podziać się nie ma gdzie, dobrze, że gapie jeszcze się nie objawili, Pierie-żygin szybko się przeżegnał, chwycił za łopatę i przymrużył oczy. Ale wtem stójkowy powstrzymał go. - Poczekaj... Spod śniegu, obok bucika, ukazała się skostniała dłoń. I co dziwne: ręka była przywiązana do nogi - na wysokości kostki -szarą szmatką. - Robić czy jak? - dozorca zastygł z łopatą pochyloną do przodu. - Nie, Pierieżygin, ja tu popilnuję, a ty pędź do cyrkułu - posępnie wyrzekł Bałakin. - A po co? - Sawielij, coś ty się blekotu objadł! Rusz się, biegiem! Dozorca rzucił łopatę i popędził na koniec Piątej linii, gdzie znajdował się komisariat II policyjnego cyrkułu rejonu wasiljew-skiego. 2 Sfora gapiów, nie zważając na mróz i słońce, rozrastała się szybciej niż śnieżna lawina - sześciu posterunkowych z trudem powstrzymywało publikę, która chciała wziąć udział w ulicznej rozrywce.
Ludzie gnietli się, aby się rozgrzać, nad tłumem kłębiły się obłoki pary z ich oddechów. Jednakże znaleziska nawet sam komendant cyrkułu nie ośmielił się ruszyć, czekał na policję śledczą. Na oblodzonej ulicy dziarsko zastukały kopyta i zatrzymały się na przeciągłe „prr" woźnicy. Widać, że jechali szybko, gdyż znad końskich grzbietów buchała para. Z sań zręcznie, choć nieco ociężale wysiadł mężczyzna o dość słusznej budowie ciała. Solidną szyję otulał ciepły szal, a miękki melonik wyglądał niepokaźnie na okazałej głowie; od wiatru chronił go podniesiony kołnierz palta w dobrym gatunku. Jegomość nosił gęste wąsy przystrzyżone nieco na styl koci. Idąc, lekko się garbił. 20 - 'i» Stójkowy Romanow odepchnął gapiów i trącił ramieniem towarzysza. - Bałakin, a to kto się pofatygował? - Czyżbyś nie znał? - Ja to na służbie pierwszy rok... - To jest Wanzarow. - A, no tak... Do tyłu, nie ma się czego gapić, rozchodzić się! -przemarznięty Romanow, nie zrozumiawszy jednakowoż, kto to taki, zaczął się grzać, rozpychając ciekawskich. Krępy mężczyzna, w którym stójkowy rozpoznał oficera policji śledczej, przywitał się z komendantem cyrkułu Andrianem Szczypaczewem. Ten zaś gorąco pragnął okazać się usłużny, dlatego dowiedział się od policyjnego fotografa, jak długo zajmie robienie zdjęć do protokołu. Błysnęła magnezja, fotograf zabrał trójnóg i odszedł na bok. Wanzarow ociężale przykucnął i leciuteńko odgarnął cienką warstwę przymarzniętego śniegu. Skrępowana ręka i bucik wystawały z wypchanego tobołu z niebielonego płótna, którego końce były ściągnięte w węzeł. Niezbyt staranne wiązanie łatwo puściło, brzegi materiału rozchyliły się, ukazując szmaciany kokon. W nim spoczywało ciało zgięte wpół. Zmartwiałe oczy przykrywała sieć ciemnych włosów, usta szeroko otwarte, blada skóra pociągnięta patyną szronu. Widocznie biedaczka leżała tu od wczesnej nocy Tłum nieco przycichł. Śmierć kobiety wydawała się tkliwej publice szczególnie okrutna. Ale dla doświadczonego oka nieprzyjemny obraz rysował się dość zwyczajnie. Prawdopodobnie trywialna historia: dziewczę ukatrupili gdzieś niedaleko i pod osłoną nocy wynieśli na ulicę, ale mordercę coś spłoszyło i rzucił ciało za najbliższym rogiem. Znalezienie przestępcy nie przysporzy większych trudności. Posterunkowi obejdą pobliskie kwartały i za dzień, dwa dowiedzą się, skąd zniknęła panienka. Potem znajdą jej miłego przyjaciela, odstawią do cyrkułu, zbiorą zeznania. On się przyzna. 21
Ogólnie mówiąc - rutyna, policji śledczej można było nie fatygować, komendant sam powinien był się z tym uporać. Dziewczyny, oczywiście, żal - młoda, z wyglądu nie więcej niż dwadzieścia lat, ubrana niezbyt bogato, ale czysto - na pewno nie prostytutka. I choć przy pierwszych oględzinach Wanzarow nie zauważył ran od noża ani śladu uduszenia, był jednak przekonany, że sprawa miała taki właśnie przebieg. Jedno wydało mu się wszakże dziwne: półkożuszek założono tylko na jedną rękę dziewczyny, chustkę zaś i futrzaną czapeczkę położono obok ciała. Widocznie zabójca w panice próbował ubrać dziewczynę, ale straciwszy panowanie nad sobą, rzucił ciało tak, jak jest. - Nie ma się tu co rozwodzić - Wanzarow strzepnął śnieg z rękawiczek. Fotograf zapytał, czy może kontynuować robienie zdjęć. Oficer policji śledczej cofnął się i wpadł plecami na komendanta cyrkułu. Szczypaczew odkaszlnął, podtrzymując zwierzchnika. - Rodionie Gieorgijewiczu, czy życzy pan sobie przesłuchać świadka, który znalazł ciało? Zmieszany niezręczną sytuacją Wanzarow odburknął tylko coś niezrozumiale. Na skinienie komendanta podprowadzono Pierieżygina. Przelękniony dozorca ponuro ściągnął czapkę. - Tyś ją znalazł, bracie? - życzliwie zapytał Wanzarow, obrzucając spojrzeniem dryblasa. - Ja, wasza dobroć... - A powiedz no... - Sawielij... - Sawielij, w nocy niczego nie słyfałeś? - Niczegusieńko... - Pierieżygin odwrócił wzrok. - Jak zamknąłem wrota, tak cisza. - Nikt z domowników nie wracał późno do domu i furtki nie otwierał? - Jak zamknąłem bramę, tak nikogo. 22 - Zamknąłeś, powiadał? A czemu to tam, w przejściu, śniegu naniosło? Nad ranem ją zamknąłeś, nie opowiadaj mi tu bajek, mój miły gołąbeczku. Dostojny pan wydawał śmieszny dźwięk, w którym mieszały się „s", „sz" i „f" jak zbłąkane owieczki. W ustach silnego, rosłego mężczyzny niewinna wada wymowy wydawała się rozczulająca, jeśli nie rozbrajająca, szczególnie dla dam. Rodion Gieorgijewicz zdawał sobie z tego sprawę i bezczelnie wykorzystywał błąd dentysty na potrzeby śledztwa, w celu oczarowania i zbicia z tropu. Otóż i Sawielij uległ temu urokowi: zamiast z uporem zarzekać się, przetarł łapą oczy i przyznał się do karygodnego zaniedbania. Niestety pożytek z tego był żaden. Przekazawszy komendantowi dalsze instrukcje, Wanzarow nałożył już rękawiczki, żeby ukłonić się wszystkim na pożegnanie, ale dla spokoju sumienia zapytał:
- Sawielij, a to przypadkiem nie miefkanka wafego domu? Dozorca nabrał powietrza w potężną pierś, zdecydowanym krokiem podszedł do trupa, schylił się i nagle ze zdumieniem gwizdnął. - Tak, toż przecież... Boże drogi, ona... - Jak wnioskuję, panna jest ci znajoma? - wyrzekł Rodion Gieorgijewicz, wyrażając niezmierne zdziwienie. - Jak się'nazywała? Gdzie mieikała? Mów. - Nie wiem, jak się nazywała... - pociągnął solidnie nosem Sawielij - i gdzie, znaczy, mieszka, też nie wiadomo... Oburzony taką bezczelnością dozorcy, który się zupełnie rozzuchwalił, komendant sklął go i pogroził. - Za to do kogo w gości chodziła, tom widział... - mściwie zakończył Pierieżygin. Celowo zwlekał z dalszą wypowiedzią, znacząco zaglądając w oczy „dobrego pana". - Nie dręćz nas, Sawielij... A ja postaram się, żeby pan komendant nie zrealizował swojej groźby. Więc jak, Andrianie Nikoła-jewiczu? 23 m Szczypaczew wydał z siebie tylko bezradne chrypnięcie. -Znaczy tak: dziewka ta tu już z pół roku'jak chodziła do mieszkania numer pięć... - poinformował ośmielony dozorca. - Wczoraj była? - Wczoraj, jak raz, nie zauważyłem, nie miejcie mi za złe. A tak to biegała tam i z powrotem. - Do kogo przychodziła? - Wiadomo do kogo. Do pana Sieriebriakowa. Jak widać, los przygotował noworoczny podarek: najszybsze wykrycie zabójcy w historii petersburskiej policji śledczej. Komendant cyrkułu w asyście posterunkowych i Pierieżygina został odesłany, żeby niezwłocznie sprowadzić rzeczonego mężczyznę, choćby wyciągając go z łóżka. 3 Nadjechał ambulans z czerwonym krzyżem na białym tle i dwuskrzydłowymi drzwiami nad tylnymi kołami powozu. Sanitariusze położyli nosze na śniegu, ale Wanzarow nie pozwolił ruszać ciała, kazał
tylko przykryć je prześcieradłem. Do tego czasu zbiegowisko gapiów znacznie się przerzedziło - na mrozie potrzeba by bardziej interesującego widowiska. Rodion Gieorgijewicz pochylił się nad zwłokami i wpatrywał się w zlodowaciałą twarz. Z pozoru proste przestępstwo kryło w sobie coś dziwnego. Trzeba przyznać, że w policji radca kolegialny zdobył sobie reputację szczęściarza. Dostawał zwykle najbardziej zawikłane i beznadziejne sprawy, od których inni pracownicy policji się odżegnywali, a on dawał się zaprząc i rył, nie bojąc się krwi, brudu i nużącego śledztwa, dopóki winny nie znalazł się za kratkami. Powodowała nim miłość do spraw kryminalnych, która przez pięć lat służby nie ostygła. Ale tym razem, przymarzając do zaśnieżonej ulicy, Wanzarow przyłapał się na uczuciu dotychczas 24 nieznanym: odczuwał wątpliwości. Intuicja posyłała mu niepokojące sygnały alarmowe. Zmarznięte myśli rozwiały się z przybyciem komendanta, który popychał mężczyznę bez czapki, wtulającego się w bobrowe futro i miotającego przekleństwa. Rodion Gieorgijewicz szczególnie wysoko cenił pierwsze wrażenie. Otóż i tym razem starał się szybko ocenić: niewysoki, głębokie zakola, rzadkie kędzierzawe włosy z widoczną siwizną, rozczochrana broda, oczy mocno podkrążone. Wywód okazał się dziwny: prędzej jest to komik prowincjonalnego teatru niestro-niący od alkoholu niż profesor. - Jak śmiecie, bałwany, jełopy, ciągać chorego człowieka po mrozie, niegodziwcy! - zachrypiał mężczyzna. - Trzeba wam, panowie, do roboty się zabrać, a nie gwałt czynić! - Jeśli się nie mylę, doktor Sieriebriakow? - Profesor! A pan co za jeden, jeśli wolno spytać? - Wanzarow, policja śledcza - Rodion Gieorgijewicz uchylił melonik. - Co za chamstwo! Jestem chory i żądam, aby mnie natychmiast puszczono. Wyślę skargę do waszych zwierzchników! - Sieriebriakow zakrył połami futra pidżamę. Na bosych stopach miał tylko pantofle. Komendant wypełnił nakaz zbyt dosłownie. - Krótka formalność - zapewnił Wanzarow wyjątkowo łagodnym tonem i uniósł kraj prześcieradła. - Zechce pan spojrzeć...? Czy to pan zabił tę damę? Reakcja rozzłoszczonego mężczyzny była zaskakująca: zamarł z wytrzeszczonymi oczyma i chwytając się za ostatki czupryny, przeraźliwie wrzasnął: - O władco jedyny! Somo miłościwy! Za co? Maszeńka! 25 4
Podejrzany okazał się bardzo przygnębiony, dlatego też Wanzarow pożałował chorego starca i nie wysłał go na przesłuchanie do komisariatu. Rozcierając zamarznięte łzy, profesor bezwolnie ruszył w stronę domu. Jego bose pięty zapadały się w śniegu, lecz nie zważał na zimno. Sieriebriakow zaprowadził radcę kolegialnego prosto do gabinetu, w którym panował mrok. Zaciemniony pokój z płóciennymi zielonymi storami sięgającymi od sufitu do podłogi był wypełniony regałami z książkami, których grzbiety niewyraźnie błyszczały przytartym już złotem. Sądząc po tytułach, które udało się mimochodem odczytać, profesor zebrał tu niemałą biblioteczkę z dziedziny magii i mitologii. Piec kaflowy był zupełnie zimny i Rodion Gieorgijewicz pożałował, że zdjął palto. Do tego dochodził jeszcze jakiś nieprzyjemny zapach. Profesor zawinął się w szkocki pled i zaszył w skrzypiącym fotelu. Wprost nad jego głową znajdowała się reprodukcja ryciny Rembrandta: doktor Faust wywołuje świetlistą kulę z magicznymi literami. W świetle nocnej lampki z szerokim abażurem Sieriebriakow wyglądał jak zwierzak zapędzony w pułapkę. Przestał szlochać, ale często i ciężko wzdychał. Nawet nie zaproponował gościowi, żeby usiadł. - Niech pan mówi prędzej, czego pan jeszcze chce? - Ma pan influencę? - ze współczuciem zapytał Wanzarow. - Nie, mój organizm... Proszę do rzeczy! Zdaje się, że pytał pan, czy to nie ja zabiłem Maszeńkę? Otóż odpowiadam na wszystkie pana ohydne pytania: nie, i po trzykroć nie! A teraz niech się pan wynosi! Wanzarow wybaczył chamstwo, zachowując się nad wyraz dyplomatycznie. - Pan pozwoli, że zapytam o nazwisko Marii... - Eduardownej. Jej nazwisko: Lange. 26 - Kim była dla pana? - Dobrą znajomą. - Jest pan żonaty? - Nie, nigdy nie byłem żonaty. Wydawało mi się niemożliwe przejść most oddzielający kochankę od żony. Maria była moją uczennicą. I pomocnicą. - Kimś w rodzaju sekretarza - Rodion Gieorgijewicz podsumował jak tylko można naiwnie. - Ona była zwolennikiem tych samych poglądów co ja i... przyjaciółką - Sieriebriakow chlipnął. - Miała ciężkie życie. Uważałem za swój obowiązek pomagać jej zawsze i jak tylko mogłem. Zresztą, teraz to już nieważne... - Od jak dawna się znaliście?
- Nie pamiętam... może rok, dwa, co za różnica! - Mogę się dowiedzieć, jak się poznaliście? - Na moich wykładach, naturalnie. Wanzarow przygładził wąsa, udając głębokie zainteresowanie. - Profę wybaczyć, nie śledzę na bieżąco nowinek naukowych: rozumie pan, to trupa znajdę, to kogoś obrabują. Co pan wykłada? - Historię religii. - Popularny teolog? - Won! Natychmiast! - krzyknął naraz profesor, po czym zaczął kaszleć i dusić się. - Wy, policjanci, leziecie z brudnymi butami w duszę człowieka, który stracił bliską osobę! - Jeśli można... - zaczął Rodion Gieorgijewicz, ale Sieriebriakow stanowczo mu przerwał: - Nie! Niech pan nie udaje durnia, Wanzarow! Absolwent Petersburskiego Uniwersytetu nie ma moralnego prawa tak nisko upaść. Oficer policji śledczej nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek czuł się tak zmieszany w czasie przesłuchania. Ale temu na wpół żywemu człowiekowi udało się wprowadzić go w zakłopotanie. 27 - Ilekolwiek lat by minęło, pedagog nie zapomni tak dobrze zapowiadającego się studenta wydziału prawa. Wszyscy wykładowcy pokładali w panu wielkie nadzieje. I jak pan skończył? W policji śledczej. Co za hańba! - profesor fuknął ze złością. No oczywiście! Wykłady docenta Sieriebriakowa nie były tak popularne jak odczyty Mendelejewa, Butlerowa i Faworskiego, ale cieszyły się sławą wśród określonych kręgów studenckich. Prawda, upłynęło sporo czasu, a młody docent zmienił się nie do poznania. Rodion Gieorgijewicz na cios odpowiedział ciosem, gdyż nigdy nie umiał wybaczać obrazy i pokornie nadstawiać drugiego policzka: - Doskonale pamiętam, jak wykładał pan w katedrze chemii. Zamiast nudnych definicji, porywające idee powfechnego braterstwa, równości i wolności. Przeprafam, jeśli pomyliłem kolejność, w policji człowiek trochę głupieje. Sieriebriakow usiadł prosto w fotelu i oparł ręce na stole. - Jest pan sługą imperium, nigdy mnie pan nie zrozumie. Proszę wyjść. - Ależ ja chciałbym zrozumieć, profesorze. - Proszę się nie ośmieszać. Czyż żałosny obywatel może pojąć wielki zamysł Fausta? Jego marzenie... I ofiary, które trzeba było ponieść w celu jego realizacji! - Również Marię Lange?
- Nie! Nie! Nie! - profesor wypowiedział jakby ostatkiem sił. - Poprofę domowy adres panny Lange. - Nie znam. Masza przychodziła, kiedy chciała, rozmawialiśmy, roztrząsaliśmy... - Kiedy była tu po raz ostatni? Profesor poprawił się w fotelu. - Nie pamiętam. Wydaje mi się, że w trzeci dzień... - A wczoraj wieczorem? - Nie było mnie w domu. - Gdzie pan spędził wieczór? - Wykładowcy Biestużewskiej Szkoły Wyższej zaprosili mnie na świąteczny bal. Nie mogłem odmówić. Wróciłem dość późno. 28 I poszedłem spać. Rano obudził mnie dopiero straszliwy hałas, którego narobili pańscy żandarmi. -Biestużewskie Kursy... to gdzieś tu, niedaleko, na Wasilewskiej? - zapytał Wanzarow, udając, że stara się sobie przypomnieć. - Tak, na Dziesiątej linii. Widziały mnie setki osób. Koledzy wznosili toast na moją cześć. Nie wracałem nocą, w masce, żeby... - profesor stłumił płacz. Rodion Gieorgijewicz z pewnym ubolewaniem stwierdził: „Staruszek ma mocne alibi. Jakkolwiek nie wyklucza go to z kręgu podejrzanych". - Kiedy wrócił pan do domu, brama była zamknięta? - Nie mam pojęcia. Nie zwracam uwagi na takie drobiazgi. - Jefcze ostatnie pytanie, mogę? Dziękuję... Kto mógł zabić pannę Lange i dlaczego zostawił jej ciało obok pańskiego domu? - Błagam, żeby pan to wyjaśnił najszybciej, jak to możliwe! I niech pan złapie mordercę, panie śledczy. Wanzarow pokłonił się z galanterią i podziękował, chociaż mało kto się domyślał, jak bardzo nienawidził słowa „śledczy". Nie śledczy, tylko oficer policji śledczej. Przechodząc obok półki z książkami, Rodion Gieorgijewicz zauważył zdjęcie niedbale wetknięte między woluminy i szybko je wyciągnął. Wśród kilku osób, w tym i samego profesora, była obecna Maria Lange. Fotografia okazała się niezwyczajna, a nawet dość dziwna. I, można by rzec, nieoczekiwana.
Profesor zauważył, na co pozwolił sobie policjant, i wrzasnął: - Jak pan śmie! Proszę natychmiast to oddać! Wanzarow pokornie zwrócił zdjęcie. - To także pańskie uczennice? - To pana nie dotyczy. Żegnam. W drzwiach Wanzarow odwrócił się. - Dlaczego nie ma pan kucharki? - Zwolniłem ją - odburknął profesor. - Kradła? 29 - Znudziło mi się znosić głupią babę. I to głuchoniemą. - Panie Sieriebriakow, bardzo profę nie oddalać się z miasta. Wkrótce może pan być potrzebny. Drzwi zatrzasnęły się kilka centymetrów od pokaźnego nosa Wanzarowa. 5 Przemarznięty posterunkowy przestępował z nogi na nogę, czekając na rozkazy naczelnika policji śledczej, ale Wanzarow wezwał dozorcę: - Sawielij, dawno to profesor wygnał kucharkę? - Niech policzę... z dziesiąty dzień będzie jak... - I gdzie się podziała? - U mnie mieszka, w rogu izby. A gdzie by jej iść? Głucha i niema - dozorca westchnął ze współczuciem. - A żona co? - Umarło się mojej gospodyni. - Sawielij przeżegnał się. - Już ze dwa lata temu. A tak to jest choć do kogo gębę otworzyć. I żal biedaczki. Nie je dużo, na podwórzu pomaga. Posterunkowy okazał służalczą gorliwość i wmieszał się: - Ja pozwoliłem, wasza dobroć, niech mieszka sobie biedaczka. Ale jeśli przykażecie... - Nie, nie, nie trzeba... Biegaj no, Sawielij, po swoją subloka-torkę. - Szczerze mówiąc, Wanzarow jedynie z czystej ciekawości chciał zobaczyć kobietę, która znosiła swarliwego profesora. - To ona - wskazał dozorca.
Zgarbiona staruszka, szczelnie opatuliwszy głowę zniszczoną chustką, stała przy stróżówce i czujnie obserwowała policjanta. Wanzarow przywołał ją skinieniem ręki. Niemowa przybliżyła się, kłaniając w pas, jak wieśniaczka. Rodion Gieorgijewicz nachylił się i ryknął jej prosto do ucha: 30 - Jak zwą? Matuszka uniosła pomarszczoną twarz, uśmiechnęła się i wydała przeciągły jęk. - Głucha, co tu dużo mówić. Ja tu niedawno upuściłem samowar, a ona nawet nie drgnęła! - Dozorca, widać, był dumny, że jego sublokatorka głucha jak się patrzy, pierwsza klasa. Cóż zrobić. Przyszło odprawić nieszczęsną kalekę. Staruszka skłoniła się drugi raz, zerknęła spod chustki, jakby chcąc zapamiętać, i spokojnie podreptała do siebie. - Panie Wanzarow, jakie będą rozporządzenia? - posterunkowy aż rwał się do boju. Radcy kolegialnemu nie przypadła do gustu postawa służbisty, więc oschle przykazał: - Obejść miefkania, wypytać lokatorów. Działajcie jak zwykle. Na podwórze szybko wbiegł niewysoki, chuderlawy mężczyzna, mający delikatne rysy twarzy i prosty szpiczasty nos, o którym anatom powiedziałby: „Zdradza prosty i jednolity charakter". Mężczyzna miał krótki wąs, pomimo mrozu jego szalik był niedbale owinięty wokół szyi, a idealnie biały kołnierzyk koszuli był ściśle związany czarnym jedwabnym krawatem. Posterunkowy żwawo zasalutował: - Czołem, panie Dżurański! Mężczyzna machinalnie uniósł rękę do czapki, żeby oddać honory, ale w porę się zorientował i tylko kiwnął głową. - Rodionie Gieorgijewiczu, dlaczego nie zabraliście mnie ze sobą? - powiedział nieco obrażonym tonem, ściskając dłoń naczelnika. - Nic takiego, Mieczysławie Nikołajewiczu, wystarczy, że mnie wyciągnęli z łóżka. Wie już pan, o co chodzi? - Tak, wiem dokładnie, komendant cyrkułu zreferował... Trzeba powiedzieć, że pan Dżurański nieoficjalnie zaliczał się do najlepszych pomocników Wanzarowa, a za plecami nosił przezwisko „Żelazny Rotmistrz", które nadano mu ze względu na 31
stalową pięść byłego kawalerzysty i, przede wszystkim, z powodu jego charakteru: był uczciwy, pracowity i uparty do bólu. Rotmistrzowi powierzono liczne sprawy. Po pierwsze - wyjaśnić w biurze adresowym, gdzie mieszkała panna Lange. Po drugie - ściśle określić, do której godziny profesor przebywał na balu Biestużewskich Kursów, o ile będzie to możliwe. Po trzecie - zorganizować grupę filerów do inwigilacji domu. A po czwarte - wyjaśnić, czy profesor nie pojawia się w kartotekach, choćby z powodu zupełnie nieistotnych spraw. Rodion Gieorgijewicz szczerze postarał się, żeby zadań wystarczyło mu na cały dzień. - Zrobi się! - rotmistrz w skupieniu zmarszczył brwi i nagle klepnął się po udzie - Zapomniałbym... Lebiediew prosi, żebyście natychmiast przyjechali do cyrkułu. 6 Sztabs-rotmistrz Oddziału Specjalnego Departamentu Policji Jurij Żbaczyński był prawdziwym wirtuozem w swojej dziedzinie, dlatego też uważał, że rozmowa z agentem powinna przypominać grę i należy ukrasić ją romantyzmem. Nie żałował ku temu ani sił, ani pomysłów. I, jak dotychczas, szczęście mu sprzyjało: żaden z jego agentów nie został zdemaskowany. A przecież pracowali oni nie ze zwykłymi przestępcami, ale z bezwzględnymi terrorystami-rewolucjonistami. Śledztwo polityczne było dla Żbaczyńskiego nie tylko zwykłą służbą. Zajmował się walką z wrogami imperium z takim poświęceniem, do jakiego w ogóle jest zdolny oficer tajnej policji za skromną pensję półtora tysiąca rocznie. Tym razem jednak Jurij Timofiejewicz ze skrajną niechęcią szedł na spotkanie z mało znaczącym agentem Dianą. To pierwsze zadanie nowego agenta, coś w rodzaju ćwiczeń szkoleniowych. Żbaczyński chciał jak najszybciej odebrać sprawozdanie i czym prędzej udać się na przyjęcie Departamentu Policji w restauracji Donon. Sztabs-rotmistrz tak niepoważnie traktował agenta 32 Dianę, że pozwolił sobie na kwadrans spóźnienia, rozkoszując się w tym czasie koniakiem i wonnymi ciasteczkami w Café de Paris w Pasażu. Kiedy pojawił się w mieszkaniu przy kanale Kriukowym, które wynajmował do tajnych spotkań, Diana zasłoniła story i włączyła światło elektryczne. Nie zdejmując płaszcza, Żbaczyński przeszedł do pokoju przypominającego salon, w którym stał duży okrągły stół. - Proszę mi wybaczyć, Diano, pilna narada. Dziewczyna nie odpowiedziała. - I cóż, co nowego się wydarzyło przez ostatnie dwadzieścia trzy dni? - Żbaczyński dokładnie pamiętał, kiedy miało miejsce poprzednie spotkanie. Nie zauważył chorowitego wyglądu agenta, co więcej, szczerze sądził, że sympatycznej dziewczynie do twarzy z bladością. A Diana była bardzo sympatyczna. Ale Żbaczyński nigdy nie pozwoliłby sobie na mieszanie pracy z przyjemnościami.
Diana milczała. Sztabs-rotmistrz chciał już zakończyć to niepotrzebne spotkanie. - Gołąbeczko, jeśli nie masz nic nowego do powiedzenia, to się nie przejmuj. Zrozumiem. Popracuj jeszcze miesiąc z profesorem i jeśli nie zdobędziesz nic ciekawego, to coś dla ciebie wymyślimy - i uśmiechnął się przyjaźnie. Ale odpowiedzi się nie doczekał. -No dobrze. - Żbaczyński wstał, pojmując, że z Dianą wszystko jasne. Zwykła pustogłowa kukła, nic jej nie wyszło i dziewczyna nie wie, jak się wykręcić. - Umówmy się tak: za mniej więcej dwa tygodnie, no, na przykład 15 stycznia, spotkamy się tutaj i może będziesz miała mi co opowiedzieć. A teraz pozwól, że się pożegnam. Żbaczyński wyciągnął nawet rękę przez stół. Diana spojrzała prosto w oczy sztabs-rotmistrzowi. - Juriju Timofiejewiczu, nie wiem, jak mam to powiedzieć. To, czego am, to coś... coś - jej głos drżał. 33 - No i czegóż takiego tragicznie strasznego udało ci się dowiedzieć? - powiedział, jak tylko umiał najłagodniej. - Wszystko wam opowiem, wszystko... - Diana chlipnęła po dziecinnemu. - Tylko proszę wszystkiemu wierzyć. Proszę dać mi słowo honoru, dobrze? Żbaczyński o mało się nie roześmiał. - Słowo honoru oficera, Diano, że uwierzę w każde twoje słowo. No więc, co się wydarzyło? 7 Środek kostnicy II cyrkułu rejonu wasiljewskiego zajmował stół sekcyjny z jednolitej płyty marmurowej. Oświetlała go stuświeco-wa elektryczna lampa, wisząca pod blaszanym talerzem abażuru. Żeby ciała złożone na metalowych półkach nie niszczały, trzymano tu stale zapas sztabek lodu. Wkładano je w sekcje stelaży, a te, które się nie zmieściły, przechowywano na składzie pod matą ze zgrzebnego płótna. Nawet latem było tu tak zimno, że policjanci, zanim weszli, zakładali płaszcze. Doktor Gorn, lekarz cyrkułowy, z przyjemnością łyknął gorącej herbaty z koniakiem i pomyślał, że nie każdemu tak się powodzi. Otóż dzisiaj miał szczęście asystować gwieździe rosyjskiej kryminalistyki, samemu Lebiediewowi. Niezapomniane wrażenie. Ceratowy fartuch zwisał z majestatycznego brzucha jak lekki fartuszek pokojówki, a wykwintna porcelanowa filiżanka wyglądała w ogromnej łapie niczym zabawka. Apollon Grigorjewicz cieszył się znakomitym zdrowiem, uwielbiał cygara oraz piękne kobiety i czerpał z życia pełną garścią. Ale mało kto wiedział, że gawędziarz i żartowniś wznoszący za stołem wspaniałe
toasty na służbie zajmował się sekcją zwłok, identyfikacją trucizn, grafologią, oceną poszlak i określaniem przyczyny śmierci ofiar najróżniejszych przestępstw. Około dwudziestu lat temu brał aktywny udział w tworzeniu pierwszego w Rosji antropometrycznego gabinetu przy 34 Departamencie Policji. Prowadzono w nim pomiary i fotografowano przestępców według schematu zwanego bertillonageem od nazwiska jego pomysłodawcy Alphonsea Bertillona. Mierzono człowieka, korzystając z jedenastu parametrów, wykonywano jego portret en face oraz z profilu i tworzono jego kartę ewidencyjną. Za pomocą bertillonageu Apollon Grigorjewicz wykrył kilku przestępców ukrywających się pod fałszywymi nazwiskami. Lebiediew żywo interesował się wszelkimi nowinkami z dziedziny kryminalistyki, szczególnie zaś daktyloskopią. W Europie daktyloskopia sukcesywnie wypierała bertillonage, a w Rosji z początkiem wieku pojawiły się zaledwie dwa artykuły na ten temat, i to o charakterze przeglądowym. Lebiediew zaczął pobierać odciski palców i sam starał się stworzyć system ich rozpoznawania. -1 co pan o tym sądzi, Apollonie Grigorjewiczu? - zapytał Gorn wielkiego, w całym tego słowa znaczeniu, specjalistę. - A nad czym tu dumać, Emanuilu Emanuiłowiczu? Sam pan widzi. Wyjątkowo interesujący przypadek, tak. Może byśmy tak zapalili po cygarku? Mam wyśmienite, tak. - Ekspert klepnął cyrkułowego lekarza po ramieniu, od czego tamten aż sobie przysiadł. Gorn speszył się. Regulamin kategorycznie zabraniał palić w pomieszczeniach cyrkułu, a szczególnie w części ambulatoryjnej i w kostnicy Ale odmówić doktor również nie mógł. W tym momencie szczęśliwym trafem otworzyły się drzwi, ratując Górna przed wykroczeniem na służbie, i w kostnicy pojawił się zdyszany Wanzarow. Lebiediew przywitał radcę kolegialnego i równie pięknym gestem ściągnął prześcieradło, obnażając leżącą postać do pasa. - Proszę! Świeże ślady sekcji na ciele Lange były zaszyte surowym włóknem. Dopiero teraz Rodion Gieorgijewicz zrozumiał, dlaczego twarz ofiary wydawała mu się taka niezwykła: otóż dlatego, że jej usta się uśmiechały Żuchwa nie opadła, jak powinno się stać po zgonie, ale trzymała się na rozciągniętych mięśniach twarzy. 35 - Ogrzewaliście, żeby wyprostować? - zapytał ze zdziwieniem Wanzarow. - No cóż, drogi kolego, od was wiecznie przychodzi zleżały towar! - mruknął zadowolony z siebie ekspert. - Musieliśmy się trochę pogimnastykować. - Apollonie Grigorjewiczu, co to za pilna sprawa?
Lebiediew mrugnął na doktora Górna. - To jak, kolego, pokażemy temu utalentowanemu oficerowi, co znaleźliśmy? Otóż tak... - żartobliwy ton Lebiediewa zniknął bez śladu - zacznę od tego, co powinno was najbardziej interesować: przyczyna śmieci... - Niewątpliwie. - Nie wykryto takowej. - Apollonie Grigorjewiczu! - błagał Wanzarow, który nieraz poznał na własnej skórze wesołe usposobienie kryminologa. Lebiediew skrzyżował ręce na fartuchu. - Fakty są następujące: na ciele nie ma śladów uderzeń czy rozcięć. Brak też oddziaływania na organy wewnętrzne. Nie było krwotoku, ani w jamie brzusznej, ani w płucach, ani w czaszce. Żadnych oznak uduszenia. Pochyliła się do ziemi, sądząc z powyższego, sama. Kręgosłup nieuszkodzony. Nie ma jawnych śladów zatrucia. Odnosi się wrażenie, że zdrowy organizm po prostu się wyłączył. Tak jakby sztukmistrz wypowiedział: „Masz umrzeć", i królik umarł. - Ale udało się choć cokolwiek ustalić? - W żołądku były ślady cieczy, którą ofiara piła niedługo przed śmiercią. - Trucizna? - W tym problem, że nie. Doktor Gorn postanowił przypomnieć o swojej obecności. - Zgadzam się z wywodami Apollona Grigorjewicza - rzekł, żeby w jakikolwiek sposób włączyć się do porywającej rozmowy. - Dziękuję, drogi kolego, bo ci ze śledczej są tacy nieufni. - Lebiediew troskliwie poklepał maleńkiego doktora po ramieniu. - 36 Tuż przed śmiercią dama przeżyła pobudzenie nerwowe, które doprowadziło do gwałtownego przyśpieszenia czynności życiowych organizmu. - Macie na myśli przedśmiertny uśmiech? - uściślił Wanzarow. - Mam na myśli, że przed śmiercią skakała jak górska koziczka i szybowała w obłokach rozkoszy. - Kryminolog rozciągnął ręce, przedstawiając szybującego ptaszka, takiego dość dużego ptaszka. - A potem ją wyłączyli, złożyli wpół i spakowali do lnianego wora? - Dokładnie tak - potwierdził kryminolog poważnym tonem.
Takie wiadomości usłyszane od dowolnego innego eksperta Rodion Gieorgijewicz uznałby za zupełną brednię. Potrzebowali poszlak wskazujących na Sieriebriakowa, a nie nowych zagadek. - Przyznaję, że i mnie to niepokoi. Jeśli pojawiła się ofiara, która umarła w niepojęty sposób, wnioskuję, że... - Lebiediew zwrócił się do asystenta: - Pomóżcie mi, drogi kolego... - Ktoś znalazł sposób zabijania bez pozostawiania śladów - zaniepokoił się Gorn. - Wyobrażacie sobie, co to oznacza? - zniżając głos, zapytał Lebiediew. Wanzarow ukłonił się. - Dziękuję, Apollonie Grigorjewiczu, piękny noworoczny podarek. ' V - Jak to mówią, czym chata bogata. Ale to, miły bracie, dopiero początek przedstawienia. Spójrzcie no tutaj... * 8 Początkowo Żbaczyński słuchał, żeby nie mieć wyrzutów sumienia. Potem stwierdził, że Diana oszalała albo po prostu kłamie. Ale im dłużej opowiadała, tym sztabs-rotmistrz bardziej 37 ? pochmurniał. Pojął, że to nie blaga, ale sprawa, która może stać się fantastycznym sukcesem. Nawet jeśli w opowiadaniu dziewczyny jest tylko połowa prawdy, Oddział Specjalny będzie mógł nie tylko utrzeć nosa Ochranie, ale i zapobiec tragedii grożącej państwu, w porównaniu z którą wszyscy rewolucyjni terroryści to psotliwe dzieciaki. Pod koniec opowiadania Żbaczyński nie pamiętał już o przyjęciu w Dononie, odczuwał jedynie ryzyko i dreszcz towarzyszące myśliwemu. Diana co chwilę spoglądała na niego ze strachem i nadzieją. - Wierzycie mi, Juriju Timofiejewiczu? - Nie wiem, co powiedzieć. Brzmi to zbyt fantastycznie. - Znaczy, nie? - Pytanie, czy kierownictwo uwierzy. Co jeszcze można przedstawić, oprócz waszych zeznań? - Oto co - Diana postawiła na stole kryształowy flakonik z mętną zieloną cieczą. - To? - spytał Żbaczyński jak można najspokojniej. -Tak... - Wygląda nieszkodliwie... Jest tego więcej?