mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Czupryńska Sabina - Ta druga, słodka i ostra

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :865.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Czupryńska Sabina - Ta druga, słodka i ostra.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 201 stron)

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

Copyright © Sabina Czupryńska, 2012 Projekt okładki www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce Fot. Esmahan Ozkan/Arcangel Images Redaktor prowadzący Anna Derengowska Redakcja Ewa Charitonow Korekta Jolanta Tyczyńska ISBN 978-83-7839-874-5 Warszawa 2013 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa www.proszynski.pl

Każdej był do czegoś potrzebny. Nie każda miała tego świadomość. Nieliczne tak, choć zwykle pragnęły go „na zawsze”. Niepotrzebnie, zupełnie niepotrzebnie… Wiele ich, wiele… A między nimi: Alma: charyzmatyczna i kategoryczna. Hanna: seksowna, choć niezbyt rozmowna. Diana: wycofana, ale zdeterminowana. Marta: zablokowana, w ostatniej chwili uratowana. No i… Beata: konieczność powietrza. I Mania: jedyna. Do kochania. A, i Krystyna: od niej się wszystko zaczyna.

Część I

Pierwsza kobieta jego życia była inna niż wszystkie następne. Jednak to właśnie z jej powodu on był taki, jakim tamte go pokochały. A zarazem tym, który je rozczarował. Nie jest to wcale skomplikowane. Nie tak bardzo, jak się z pozoru wydaje. Krystyna Wrocławska, drobna, o wiecznie lekko uśmiechniętych regularnych ustach i wyraźnie zarysowanych brwiach nad migdałowymi oczami (czarna kredka do oczu była przedmiotem pożądania każdej szanującej się – i nieszanującej też, a może głównie – panny w latach sześćdziesiątych). Poruszała się szybko i zgrabnie. Ramiona miała kościste, nogi zaś bardzo chude, przez co wyglądała, jakby miała się za chwilę przewrócić i złamać wpół. Ale tylko na pierwszy rzut oka. Bo na drugi rysowała się jakoś tak strzeliście, jak ktoś, kto zaraz ma zerwać się do lotu. Czarujący poszum jej gęstych, spiętych w koński ogon włosów, falujących na wyprostowanych plecach, sprawiał wrażenie szelestu skrzydeł. Tak, wyglądała na nieuchwytną. Lekko niedbałą, ale z klasą, choć wcale nie poświęcała sobie uwagi. Całe życie wyglądała na taką, na której zabiegi konfekcyjne i pielęgnacyjne nie robią żadnego wrażenia. – Krysiu, do pedetu rzucili nonajronowe sukieneczki w kratkę. Poprosiłam Basię, żeby ci odłożyła – informowała zwykle Marianna, matka Krystyny, która miała wszędzie znajome ekspedientki i uważała, że jedynym marzeniem dorastającej dziewczyny jest niemnąca się sukienka mini. – Dobrze, mamo, dziękuję – odpowiadała Krysia i nigdy nie odbierała sukienek od Basi. Roztaczała swój urok w czarnych rybaczkach odsłaniających chude kostki i podkreślającym drobny biust takimż golfiku. Dekadencja i wdzięk. W tym zestawie i w beżowym trenczu siadała w kawiarni i popijając małą czarną drobnymi łyczkami – wertowała „Tygodnik Powszechny”. Krótkim, drewnianym ołówkiem nanosiła na marginesach uwagi do każdego artykułu. „Brednie”, pisała, albo: „Genialne”. I stawiała krzywy wykrzyknik. Wśród bywalców, odzianych w podobne czarne golfy egzystencjalistów z bożej lub cudzej łaski, toczyła się cicha rywalizacja o to, który pierwszy natrafi na egzemplarz z komentarzami Krysi Wrocławskiej. Wiedziała o tym. Bawiło ją to. Żaden z nich jej nie interesował. – Krysiu, czas iść za mąż, co racja, to racja – ubolewała Marianna, polerując kryształowy wazon. Imieninowy prezent od nieżyjącego męża.

– To idź, mamo, idź – odpowiadało dziewczę bez serca. Matka od kilku lat była wdową. Krysia nad stratą rodzica przeszła natychmiast do porządku dziennego. – Jak możesz, dziecko, jak możesz? Serca nie masz, to ci powiem… – Może to rodzinne, mamo. – Ja naprawdę nie wiem, jak ty możesz, dziecko, no, jak możesz? – Ojciec też serca nie miał. Wiesz, jak było… – Kochałam go. – To nie ma nic do rzeczy, choć co racja, to racja… – Nic nie rozumiesz, mężczyzna jest kobiecie potrzebny. I nie przedrzeźniaj mnie! – Nie wydaje mi się, mamo. – Nic jeszcze nie wiesz o życiu. Jest potrzebny, co racja, to racja… – Choćby do…? – Krysia usiadła na parapecie otwartego okna, jedną nogę spuszczając za parapet i zapalając małego papierosa trzymanego między krótkimi, białymi paznokciami. – No, do… Uważaj, wypadniesz! I nie pal tyle! Kobietą jesteś… – Wymień trzy powody, mamo. – Naprawdę nie mogę uwierzyć, jak ty ze mną rozmawiasz. Kto cię tak wychował, przecież ja całe swoje serce… Całe swoje życie poświęciłam… – Brzmi to jak groźba, mamo. No dobrze. To chociaż dwa. – …żeby cię na damę wychować, ułożoną, grzeczną, kulturalną, miłą, sympatyczną, przecież… – Dobrze – jeden. Wymień jeden powód. – …żeby mieć dzieci choćby, żeby… Gdyby nie ojciec, nie byłoby ciebie. – Mamo, o czym ty do mnie mówisz? Naprawdę… – Krystyno, moja panno! – Się nie napracował. Marny powód, mamo. Marny. Na szczęście Marianna tym razem nie odpowiedziała „co racja, to racja”. Cokolwiek by o niej powiedzieć, lubiła jeździć taksówkami, nawet na najkrótszych trasach, nawet w najcięższych czasach, gubiła parasolki i była „ostatecznie ostatnią instancją” (jak lubiła o sobie mówić) w każdej dziedzinie. Ale swoją córkę, choć nieporadnie, kochała najbardziej na świecie. *

Karol pracował zgodnie z wytyczonym planem. Bez przymusu, bez wyrzutów, bez narzekań. Rano robił sobie cztery bułki z pasztetem i musztardą oraz wlewał herbatę Madras do termosu w kratkę. Precyzyjnie sznurował buty i wychodził do pracy. Podczas drogi mówił niewiele. Uprzejmie kłaniał się, komu uważał za stosowne, chodził wyprostowany jak struna i często przeczesywał dłonią włosy. Nie palił i nie lubił kubków, które zwężały się u dołu. Lubił natomiast opowieści kolegi z pracy, który zawsze zaczynał je tak samo: – Mam przyjaciela… – I tu, stosownie do dnia i okazji, dodawał: – …który: • pływa na łodziach podwodnych, • gra na harfie, • stracił żonę, • okazyjnie kupił buty, • walczył w powstaniu, • szmuglował papierosy, • cudem wyjechał za Wielką Wodę, • ożenił się po raz trzeci, • w tajemnicy pędzi świetny bimber, • ma z tego powodu w sumie 35 litrów alkoholu, • jest pedałem, niestety, ale za to pięknie śpiewa, • widział swoją matkę po jej śmierci, jak siedziała w fotelu na werandzie, • przejechał psa rowerem i zemdlał, • zawsze mi pomoże. Nie wiadomo, czy był to jeden i ten sam przyjaciel i czy rzeczywiście istniał, ale słuchanie opowieści o nim/o nich niezmiennie sprawiało Karolowi przyjemność. Lubił też czas wolny poświęcać na – osobliwą zdaniem wielu i budzącą podejrzenia o kontakty szpiegowskie – rozrywkę. Był amatorem sztuki. Ale i technologii. A te, połączone, dawały efekt niezwykły. Karol konstruował małe aparaty fotograficzne i instalował je w miniaturowych przedmiotach. W młodości poznał człowieka, który opowiedział mu o fotografującym pierścionku używanym podczas wojny. A Karol chciał koniecznie sprawdzić, czy skonstruowanie takiego cudeńka jest możliwe. Po kilku miesiącach udało mu się zrobić aparat i umieścić go w bursztynowym oczku pierścionka po matce, jednej z niewielu pamiątek, jakie po niej zostały. Precyzja i cierpliwość niezbędne do takich działań były niewątpliwie dominującymi

cechami Karola, lubił spędzać czas sam ze sobą. Konstruowanie wciągnęło go i każdą wolną chwilę poświęcał na tworzenie najpierw precyzyjnych szkiców, a następnie na wcielanie ich w życie. Tak powstały aparaty w wiecznym piórze, broszce czy książce. Wszystkie od początku robił sam. Mimo iż nie był rzeźbiarzem, rzeźbił. Mimo iż nie był jubilerem, robił biżuterię, a wszystko po to, by móc od podstaw zbudować maleństwo, dzieło sztuki i cud techniki jednocześnie. Każdy z tych aparacików robił prawdziwe zdjęcia. Jednak Karol był przede wszystkim listonoszem i traktował to zajęcie z wielką powagą. Miewał poczucie misji, ale miewał też bóle kręgosłupa. Zależnie od pory roku. Właściwie od dzieciństwa marzył, że będzie kimś. „Ktoś” w jego mniemaniu był tym „kimś”, bez którego pewne prawidłowości świata nie mogłyby zaistnieć. Karol miał więc do wyboru dość szeroką gamę możliwości. Mógł być: • kosmonautą, ale to wydawało mu się – z oczywistych przyczyn – zbyt odległe, • lekarzem, ale świadomość, że mogłoby od niego zależeć czyjeś życie, jednak go przerastała kategorycznością. Karol lubił odstępstwa od normy, a w medycynie nie mógłby sobie na nie pozwolić, • naukowcem, choć nie miał pomysłu na dziedzinę, której miałby się poświęcić, poza tym konkurencja wydawała mu się zbyt paraliżująca, • politykiem, ale to wydało mu się zwyczajnie obelżywe. Poza tym miał z tą dyscypliną związane bardzo złe wspomnienia… • oraz ewentualnie piekarzem, co byłoby bliskie ideału, gdyby nie fakt, że Karol nie lubił tak wcześnie wstawać. Zdecydował więc, że będzie listonoszem. Kiedy na to wpadł, natychmiast uznał, że jego pomysł nosi znamiona geniuszu. Zrozumiał, że zajęcie spełnia wszystkie jego oczekiwania wobec roli, jaką chciał odegrać w swoim fragmencie obyczajowego tasiemca życia. Po pierwsze – czynienie dobra. I to nie w sposób nachalny, z cyklu „zabieram złym i daję dobrym”, tylko znacznie bardziej dyskretnie. Wiedział jak. Inaczej witał się, kiedy przynosił rachunki, a inaczej kiedy rentę czy przekaz pocztowy. Przeczuwał, czy w listach pozornie bez kategorii są wiadomości dobre, czy złe. Uśmiechał się, kiedy podawał koperty ozdobione kwiatkami, w których przyjaciółki z wakacji opisywały pierwsze doświadczenia w nowym roku szkolnym. Mrużył namiętnie oczy, kiedy miał

przekazać list tak zwany miłosny. Karol często wiedział, kiedy koperta, którą właśnie wkłada do skrzynki lub doręcza do rąk własnych (co czasem sprawiało mu wielką przyjemność, a czasem wielki trud; z wielu powodów) kryje list miłosny. Bezbłędnie wyczuwał miękkość liter i ciepło papieru. Bywał omylny, ale przeważnie o tym nie wiedział. Po drugie – możliwość wpływania na ludzkie losy. To go jednak pociągało. Jak każdy prawdziwy mężczyzna był trochę próżny i lubił, kiedy coś od niego zależało. Przecież to właśnie dzięki jego wizytom pani Karasiowa mogła pójść na targ, kupić ziemniaki i nasmażyć placków ziemniaczanych dla całej zgrai swoich przybranych dzieciaków. Mogła, bo Karol przyniósł jej rentę po mężu, która zawsze kończyła się za wcześnie. Także dzięki jego wizycie Dominika zdążyła na pociąg do Katowic, bo odpowiednio wcześnie przyniósł telegram, w którym Janusz pisał: „Przyjeżdżaj stop matka wyjechała stop kocham stop”. Akurat w przypadku tego telegramu Karol był również sprawcą ciąży Dominiki, choć tylko pośrednio. Bo dzięki niemu zdążyła na pociąg do Janusza. Bezpośredni. Karol wpływał na ludzkie losy i – to absolutnie pewne – bez niego parę ważnych spraw nie miałoby miejsca lub potoczyłoby się zgoła inaczej. Uwielbiał moment, w którym przybywał z ważną wiadomością, kiedy jeszcze w jego obecności, jakby biorąc go na świadka, adresat drżącymi rękami rozrywał kopertę… I coś się zmieniało. Stawało. Raz tylko, i tego Karol nie zapomniał nigdy, jego pojawienie się z listem stało się bezpośrednią przyczyną śmierci. Długo nie mógł się pozbierać, mimo że adresat zdawał się oczekiwać złej wiadomości. * Tego dnia wstał lewą nogą. Niechętnie opuszczał bazę. Zwlekał. Długo pił herbatę z termosu w kratkę, przeżuwał kanapki. Tuż przed wyjściem chciał mocniej zawiązać buty, które zwykle rozsznurowywały się podczas całodziennego biegu po mieście z ciężką torbą na ramieniu lub wskakiwania i zeskakiwania z roweru. Sznurowadło, przekładane z dziurki w dziurkę, pękło w trzech miejscach. – No, chyba dziś nie czas… – mruknął do siebie Karol, przewlekając zapasową

sznurówkę. Torba ciążyła mu mocniej niż zwykle. Wrzucił ją na bagażnik roweru, którym często przemierzał rejon. Wsiadł, zachwiał się i łapiąc jednośladem równowagę, wpadł w kałużę, choć tego dnia nie padało. Powoli wjechał na podwórko, pozwolił się obszczekać i wyszarpać za nogawkę łaciatemu kundlowi i odszedłszy od roweru, który oparł o ścianę garażu, zwrócił się w stronę drzwi wejściowych. Stały w nich trzy ubrane na czarno kobiety; najmłodsza miała nawet czarne kolczyki. Karol wyprostował się, obciągnął poły firmowej marynarki i przetarł czoło, które na widok czekających pokryło się zimnym potem. Lewą dłonią uniósł czapkę, prawą przeczesał włosy, lewą nałożył czapkę. Wykonując tę mechaniczną choreografię, poczuł, że plecy oblewa mu zimno. Patrzyły na niego w milczeniu. Średnia: piękna, ale z kapryśną twarzą, z lekko rozchylonymi ustami, jakby gotowymi do krzyku. Najstarsza: o twarzy w kolorze opuszczonej ziemi. I najmłodsza: o jasnych włosach i bladej cerze, ale tak spowita w czerń, jakby był to jedyny słuszny kolor. Patrzyły, co Karola sparaliżowało jeszcze bardziej, nie jak na wroga, lecz jak na przyjaciela. A on tym bardziej czuł, że nie sprosta roli. Posłańca się nie zabija, mówi stara zasada, ale w tym wypadku Karol intuicyjnie wolał, żeby na niego krzyczały, nawet podniosły swoje bezradne ręce. Lepsze byłoby to niż ciepło spojrzeń… Podał telegram najstarszej, która rozdarła go tak szybko, że listonosz nie zdążył się nawet odwrócić i odejść. Zresztą nie chciał. Uważał, że nie może zostawić kobiet. A tamta położyła rękę na sercu i osunęła się na zimne schody ganku. Na zawsze. Tego wieczoru Karol wypił pół litra wódki sam ze sobą i zrozumiał, dlaczego nie został lekarzem. * Krysia wsiadła do swojego garbusa o kilka minut za późno. Na osiemnastą była umówiona z Grażyną w Arkadii. Wychodząc z domu, zajęta szukaniem kluczyków w przepastnej torbie, wpadła na kobietę w ciąży. – O, cholera! – krzyknęła, widząc rozdęte ciało, którego nie umiała rozpoznać, lecące do tyłu jak puste pudełko po zapałkach trącone palcem wskazującym. Błyskawicznie

zastanowiła się, czy to ona pchnęła tak silnie, czy tamta kobieta tak szybko straciła równowagę pod własnym ciężarem. Zarejestrowała, jak ciężarnej poplątały się nogi i jak, upadając, nakryła się spódnicą wielkości rodzinnego namiotu. Wielki brzuch obciśnięty był pod sam biust grubymi rajtuzami ohydnego koloru. Krysia próbowała ją złapać, lecz ostatecznie na nią upadła. Szamotała się w połach swojego beżowego trencza, chcąc jak najszybciej wstać i nie przygniatać ciężarnej, ale nie mogła opanować własnego ciała. Leżała, machając rękami i nogami, jak dziecko, które uczy się pływać na wielkim dmuchanym wielorybie. – Aaa… – krzyknęła wreszcie ze złości prosto w twarz odrealnionej istocie zawiniętej we własną spódnicę. Tamta ocknęła się i podskakując jak tenisowa piłeczka, zrzuciła z siebie Krysię. Prosto w kałużę. – Ach! – Zbierając rozsypane rzeczy z torebki i otrzepując ubłocony płaszcz, wściekła Krystyna zamaszyście wsiadła do samochodu. – Pomyśl o czymś miłym – powiedziała do siebie, próbując się uspokoić. Kiedy już oblizała się w myślach na wspomnienie dostępnych w Arkadii szarlotki i importowanego kakao, zobaczyła, że wskaźnik paliwa stoi mocno poniżej kreski. Bardzo niechętnie skonstatowała, że się spóźni, i nadkładając drogi, skierowała się na stację benzynową. – Chryste! – syknęła, rzucając okiem w lusterko i poprawiając poślinionym palcem czarne brwi. Zobaczyła, że kobieta jeszcze nie wstała i dość nieporadnie próbuje się podnieść. – Nie pomogłam jej…? – Zdumiała się jak ktoś, kto pyta o drogę w nieznanym mieście, do którego trafił przypadkiem i wie na pewno, że mu się ono nie podoba. Wjechała na stację rozdrażniona spóźnieniem, wypadkiem i brudnym płaszczem. – Uwaliłam się jak prosię – mruknęła, zajeżdżając drogę beżowemu zaporożcowi, samochodowej chlubie wschodnich braci, i wciskając się bezczelnie pod dystrybutor, gdzie jak zwykle stała kolejka. Kierowca zaporożca, zapewne nieprzypadkowo, miał powierzchowność radzieckiego kierownika magazynu z bronią, ale zanim zdążył dowieść, że ma adekwatny temperament, Krysia rzuciła mu spojrzenie, które w zestawieniu z jej obłoconym płaszczem i rozwianym włosem utwierdziło go w przekonaniu, że ma do czynienia z wariatką. Postanowił nie ryzykować. W kolejce podniósł się wielki szum na „zdzirę, która się wepchnęła”, ale Krystyna, zupełnie nic sobie z tego nie robiąc, po zatankowaniu wydzielonej porcji benzyny

odjechała najwolniej, jak jej pozwalał aktualny stan ducha. Tocząc w lusterku tryumfalnym wzrokiem po pozostawionych za plecami kierowcach, najechała wprost na listonosza na rowerze. W dodatku na przejściu dla pieszych. Torba zawirowała w powietrzu. Listy wyfrunęły z niej filmowo, spadając na pogięty rower i zakłopotanego doręczyciela. – Niemożliwe – powiedziała Krysia, która obserwowała tę sytuację zza szyby swojego auta, jakby była w kinie pod chmurką. Patrzyła przez chwilę, jak listy spływają na ziemię, jak wielka czarna torba, niczym ołowiana kula, leci w dół, dzwoniąc sprzączkami, aż wreszcie z impetem nakrywa głowę właściciela, i jak w rozpostartym niczym rozcięty gryzoń na desce do badań rowerze dramatycznie kręci się, ostatkiem sił, pogięte przednie koło. Wreszcie zdała sobie sprawę, że nie będzie napisów końcowych i dopiero wtedy wysiadła powoli z garbusa. Ostrożnym ruchem ściągnęła torbę z głowy listonosza, zanim jeszcze zdążyła zarejestrować, że nic mu się nie stało. – Chyba pan oszalał! – Oceniła. – Po czym pani to wnosi? – zapytał uprzejmie, nie wstając z ziemi. – Oszalał pan – powtórzyła, teraz już przekonując bardziej siebie niż jego. – Nie wiem, co pani ma na myśli. – Dlaczego pan nie wstaje? Proszę wstać natychmiast! – rozkazała. – A może: „Mój Boże, nic panu nie jest?”. – No to na pewno pan oszalał. Proszę wstać! – Nie mogę się ruszyć z miejsca wypadku. Proszę zawołać milicję. Krysia rozejrzała się na boki i dotarło do niej, że oto traci jakikolwiek wpływ na dalszy przebieg sytuacji. – Proszę pana, ja nie mam czasu… – powiedziała jakoś tak miękko, pocierając palcem czarną brew. – Widzi pani, ja też nie. – Podniósł się, otrzepując rękawy skórzanej kurtki à la Marlon Brando, którą czasem zakładał na firmowy uniform. – Karol Trzeci. – Wyciągnął dłoń. – A pani? – Co…? – Krysia była już kompletnie zdezorientowana. Samochody trąbiły, żądni sensacji piesi zacieśniali koło wokół miejsca zdarzenia. Zarejestrowała skórzaną kurtkę na listonoszu, która przydawała mu tajemnicy. – Który? – Trzeci. To moje nazwisko. A pani? Proszę przestawić samochód. Blokuje pani

ruch. – Chyba blokujemy. – Spróbowała podzielić się odpowiedzialnością. – Skoro dla pani już jesteśmy „my”… – Krystyna Wrocławska. – Przemilczała uwagę. – Pani Krystyno, musi mi pani pomóc. Jestem w kłopocie, gdyż pewna dama… – Spojrzał znacząco, aby nie miała wątpliwości, o kogo chodzi. – …wjechała w mój rower samochodem. A ja mam wiele listów do dostarczenia, jeszcze dziś. Musi mi pani pomóc je rozwieźć. Chciała powiedzieć: „Nonsens”, ale zachowała resztki zdrowego rozsądku i dobrego wychowania. * Nie zastanawiała się ani chwili, kiedy zapytał: „Krysiu, wyjdziesz za mnie?”. Natychmiast powiedziała: „Naturalnie”, bo, po pierwsze, sytuacja wydała się jej bardzo książkowa, a Krysia była miłośniczką literatury, a po drugie, odpowiedź: „Naturalnie” brzmiała bardzo adekwatnie do propozycji. Bo przecież było „naturalnie mieć męża”, jak mawiała Marianna, jej osobista matka. Słysząc własne myśli, Krysia zaśmiała się ironicznie pod adresem swoim i matki, ale nie zawahała się. Pomyślała: „Dlaczego nie?”, i to wystarczyło. Miała już wstępny plan na życie. Obecność w nim Karola była do przyjęcia. A nawet – zważywszy na pewne cele organizacyjno- finansowe – była w pewien sposób niezbędna. – Czemu się śmiejesz? – zapytał Karol, który odkąd wjechała w niego samochodem, nigdy nie był do końca pewien, czego się po niej spodziewać. Wtedy pokiereszowała mu rower. Wkrótce miała zrobić to z całym jego życiem, choć możliwe, że nigdy właściwie tego nie zauważył. – Bo to śmieszne. Zapalimy papieroska? – Co? Co jest śmieszne? – Moja matka całe życie mi powtarzała, że „trzeba dobrze wyjść za mąż”, a na moje kontrargumenty znajdowała tylko jeden, jej zdaniem zakorzeniony w naturze. Mianowicie, że „naturalnie jest mieć męża”… – I? – I właśnie, odpowiedziałam ci: „Naturalnie”, głuptasie, na twoje pytanie. Czy to nie śmieszne? No, sam powiedz.

– Faktycznie. – Karol nie był do końca pewien, ale uznał, że zastanowi się nad tym później. Teraz inna zgoła rzecz zaprzątała mu głowę. Krysia zgodziła się wyjść za niego, co było powodem nie tylko do radości, ale i do podjęcia szeregu działań organizacyjnych. Karol lubił organizować, Krysia zaś zorientowała się, że to jej odpowiada. Absorbowało ją akurat uruchamianie podziemnego pisma we współpracy z grupą zaufanych studentów polonistyki, więc ślub nie zaprzątał jej tak bardzo, jak Karola. Uznała szybko, że jej przyszły mąż ma przynajmniej jedną zaletę, która może się okazać bezcenna w ich wspólnym pożyciu: łatwość planowania, i postanowiła, że wkrótce się zastanowi, jak ją przeszczepić na grunt własnej działalności zawodowej. Poza tym podobał jej się przecież. Nie była w końcu aż tak skupiona na pracy, by nie dostrzegać walorów wybranka. Zwykle nie poświęcała mężczyznom zbyt wiele uwagi, wolała, gdy to oni poświęcali uwagę jej. Zresztą do tego właśnie była przyzwyczajona. Co do Karola zaś, to zwyczajnie uznała, że przyjemnie jest zawiesić na nim oko. Jego wysoka, wyprostowana sylwetka budziła w Krysi nawet wstępne podniecenie, któremu obiecała się oddać później, kiedy już załatwi wszystkie ważniejsze sprawy. Karol miał głęboki głos i niezwykle przenikliwe spojrzenie, które, gdy patrzył na ukochaną, mogło wydawać się tak zwanym świdrującym, co wśród wychowanych na zachodnich gwiazdach kina panienek, było wysoce pożądanym atutem przyszłego męża. Poza tym wszystkim, Krysia, jak każda dziewczyna w jej wieku, była bardziej romantyczna niż rozważna, a spokój Karola, jego opanowanie, skórzana kurtka à la Marlon Brando (którą wygrał w karty zamiast „zajebistej kupy kasy”, jak mawiał później jego dorosły syn) oraz brawurowa jazda na rowerze bardzo jej imponowały. I – co nie było bez znaczenia – bardzo chciała wyprowadzić się wreszcie od matki. * Co do zainteresowań i ewentualnych aspiracji społeczno-politycznych przyszłego małżonka, Krysia jeszcze nie wiedziała, że Karol jest jednym z tych ludzi, u których polityka i sprawy społeczne nie idą w parze. Był prawy i sprawiedliwy, i miał wyjątkową, choć wstydliwą w owych czasach, umiejętność funkcjonowania ponad systemami narzuconymi przez cokolwiek i kogokolwiek. Był to rezultat mozolnej pracy nad sobą, którą musiał wykonać podświadomie, by pozbyć się wspomnienia, które – choć w pewnych miejscach niejasne – budziło w nim strach i nieuzasadnione poczucie winy.

Karol przyszedł na świat na początku lat czterdziestych. Czas wojny i stan zagrożenia były dla niego jedynym znanym. Na zawsze zapamiętał, jak się zachowywać, kiedy lęk bywa paraliżujący: milczeć i się nie wychylać. Jego matka znikła, jeszcze kiedy był dzieckiem. Bardzo się martwił, że to przez niego. Pewnego dnia, sadzając kilkuletniego chłopca na obdrapanym blacie kuchennym, ojciec powiedział: – Twoja matka zginęła za ojczyznę. Powinieneś być z niej dumny. Karol nie zrozumiał. I nie był dumny, choć bardzo chciał spełnić oczekiwania taty. Jednak małemu chłopcu do życia potrzebna była mama, nie duma. Przez kolejne lata ojciec z wielkim zaangażowaniem pielęgnował pamięć o matce, wyrabiając w małym przekonanie, że była prawdziwą bohaterką. Karol do dziś trzymał w portfelu jej czarno-białe zdjęcie, na którym – był tego pewien – matka ma pomalowane na czerwono usta i paznokcie. Podpiera twarz dłońmi; woalka delikatnie otula jej nos. Toczek ma kształt wygiętego naleśnika. Karola niezmiennie to śmieszyło. Przez wiele lat sądził, że udzielała się jako sanitariuszka, a kiedy dowiedział się, że działała w podziemiu i wykonywała wyroki na zdrajcach ojczyzny, nabrał do niej pomnikowego wręcz szacunku. Nie dociekał, ile osób „zlikwidowała” (ojciec z namaszczeniem używał tego słowa). Wydawało mu się to niewyobrażalne, jednak – chyba na skutek „zajęcia” matki – w życiu dorosłym imponowały mu wyłącznie kobiety zaangażowane. A jego żona niewątpliwie do nich należała. Matka była w życiu Karola tylko figurą, choć godną podziwu i bezkrytycznego uwielbienia: łatwo ją było kochać i idealizować, nigdy nie konfrontując z ideałem. Ojciec zaś jawił się jako osoba tajemnicza i niedostępna. Ciągle gdzieś znikał. A kiedy nie znikał, to i tak sprawiał wrażenie nieobecnego, w jakiś sposób przyczajonego i odpychająco skupionego. Karol długo nie wiedział i nie rozumiał, dlaczego tak jest. – Pamiętaj, nie mów nikomu, co się dzieje w domu. Najlepiej nigdy nic nikomu nie mów – mawiał ojciec tonem kategorycznym, mrużąc nerwowo oczy. – A jak już coś wygadasz albo zmalujesz, to bierz odpowiedzialność – dodawał w sposób jeszcze bardziej złowieszczy. I mimo że chłopak nie miał pojęcia, o czym mowa, zapamiętał sobie, że dobrze jest milczeć w sprawach, co do których nie ma się jasności. A najlepiej, zapobiegawczo, we wszystkich. *

Ojca nie było w domu już od kilku dni. Kilkunastoletni Karol nie miał pojęcia, co się dzieje. Był przerażony, ale zgodnie z dyrektywami rodzica nie pisnął nikomu ani słowa. Całymi dniami nasłuchiwał znajomych kroków. Kiedy wreszcie zabrzmiały na klatce, nie mogąc powstrzymać radości, z impetem otworzył drzwi i cały rozgrzany z emocji zaczął zbiegać po schodach. Na półpiętrze ujrzał ojca przyciskającego do ściany sąsiada z dołu. Jakiś obcy człowiek, ubrany podobnie jak ojciec, w długi, zapięty płaszcz, przytrzymywał panią Walczakową, która lamentowała: – Bandyci! Niby swoi, a bandyci! Wtedy ojciec zobaczył Karola. Jakby skurczył się w sobie, a twarz zmieniła mu się nie do poznania. Oczy wpadły jeszcze głębiej w oczodoły. – Na górę, smarkaczu! – syknął przez zaciśnięte zęby. Chłopak wrócił posłusznie do mieszkania i z drżeniem serca usiadł przy kuchennym stole. Przyglądał się, nie widząc, listkom na wytartej ceracie i czekał. Bał się. Oto był świadkiem czegoś, czego – czuł to intuicyjnie – widzieć nie powinien. W dodatku tata go zobaczył, więc pewnie Karol dostanie baty. Wszystko na to wskazywało. Drżał na całym ciele, ale starając się opanować, skubał róg ceratowego obrusa. Ojca nie było od kilku dni. Karol nie wiedział, co się z nim dzieje; czy nic mu się nie stało, czy wróci, czy żyje? Kiedy wreszcie usłyszał znajomy dźwięk jego kroków na klatce, kiedy wszystko błyskawicznie uspokoiło się w nim i uradowało, że jednak nie zostanie sam, że ojciec wraca, jest, żywy, zaraz wejdzie do domu – zobaczył i usłyszał coś, co znowu wytrąciło go z równowagi. Coś, czego nie zrozumiał, a co było dziwne i… Było tajemnicą, skoro tata nie chciał, by on był tego świadkiem. Nie ucieszył się, że Karol biegnie mu naprzeciw; był wściekły i zajęty czymś dziwnym. Lawina myśli przebiegała przez głowę chłopaka, pogrążając go w przerażeniu i paraliżującym zadziwieniu. Ojciec wszedł do domu. Powoli zamknął drzwi i oparł szare dłonie (przy jednej brakowało serdecznego palca) o futrynę upstrzoną dziurami po kornikach. Z namaszczeniem powiesił płaszcz na wieszaku, naciągając rękawy i modelując kołnierz, zapiął w nim wszystkie guziki, wygładził kieszenie i skonstatowawszy, że okrycie wierzchnie jest odpowiednio zadbane, rozsznurował buty. Równo, jak pod linijkę, ustawił je na przeznaczonej do tego półce, spojrzał w lustro, zatrzymał na chwilę spojrzenie na swojej twarzy, przesunął ręką po włosach, po czym – jakby bezdźwięcznie – westchnął, próbując rozluźnić ciało. Spowodowało to, że stał się

niższy i jakby mniej groźny. Wsunął zmarznięte stopy w schodzone laczki barwy popiołu i błota i powłócząc nimi po wytartej drewnianej podłodze, wszedł do kuchni. Rzucił okiem na siedzącego przy stole skulonego syna. Bezgłośnie postawił na kuchence poobijany czajnik, niegdyś zielonego koloru. Z niezwykłym spokojem walczył chwilę z zapałkami, zanim zapalił gaz pod naczyniem. Płomień, jak zwykle, buchnął na boki z głośnym „puff”; ojciec odruchowo się odchylił i powoli zwrócił głowę w stronę Karola. Upewnił się, że chłopak wciąż siedzi przy stole, i postąpiwszy dwa niezbędne kroki w jego kierunku, uniósł rękę. Karol, patrząc mu w oczy, znieruchomiał przekonany, że ojciec go uderzy. Ale on przyłożył mu tylko dłoń do czoła. – Coś taki rozgorączkowany? – powiedział niemal troskliwym tonem. – Herbaty ci zrobię. Do łóżka, już. Karol wstał i powoli dosuwając krzesło do stołu, spojrzał na ojca. Chciał zapytać, wiedzieć, co się stało, czego świadkiem był przed chwilą. Takie sytuacje, dziwne szarpaniny, szepty w ciemnych pomieszczeniach, pamiętał jeszcze z czasów wojny. Ale przecież ta skończyła się kilka lat temu, przecież na szczęście dorastał już w „wolnym kraju”. A mimo to czuł intuicyjnie, że coś nie jest tak, jak powinno. Stał, zaciskając pięści na oparciu krzesła, i choć drżał ze strachu, nie spuszczał z ojca pytającego spojrzenia. – No, czego tak patrzysz? – Ojciec zalał wrzątkiem herbatę granulowaną, nie podnosząc głowy. – Co?! Karol nie wiedział, co powiedzieć. Chciał zwyczajnie usłyszeć, że wszystko w porządku, że nic się nie stało, że sąsiad… Że może się potknął na schodach. Ojciec powoli odstawił czajnik na kuchenkę. Zamieszał herbatę, dzwoniąc o przybrudzoną szklankę w blaszanym koszyczku. Odkładając łyżeczkę na spodek, przesunął napar po stole w stronę syna. – Nie zrozumiesz tych rzeczy – powiedział mocnym głosem – I… – Ojciec oparł się obiema dłońmi o stół. – …nie interesuj się – dodał już tonem niemal groźby. Twarz miał niewzruszoną, a oczy szklane, nieprzeniknione. Karol zrozumiał, że nigdy nie wolno mu pytać o „te rzeczy”. Nie wiedział, czym one są, ale czuł, że od ojca nigdy się nie dowie. – Pamiętaj, smarkaczu, że jestem twoim tatą. Jedynym, jakiego masz – usłyszał jeszcze za plecami, kiedy już kierował się do swojego pokoju. Rzeczywiście, ojciec

był w ogóle jedyną osobą, jaką Karol miał na świecie. I zrozumiał, że dla własnego bezpieczeństwa lepiej nie pytać o to, co widział na klatce, że lepiej o tym zwyczajnie zapomnieć… Jednak „zwyczajnie zapomnieć” nie było łatwo. Tamta scena powracała, kiedy Karolowi wydawało się, że jest na skraju, w momencie granicznym, niebezpiecznym, trudnym. Kiedy wszystko wskazywało na to, że od złego nie ma ucieczki, przypominał sobie tamtą niewiedzę, oczekiwanie, lęk, przerażenie, radość, a potem znowu przerażenie, zagubienie i znowu oczekiwanie, tym razem na nieuzasadnioną, ale wymierzoną sobie przez nieświadome dziecko, karę, która nie nadchodziła, ustępując miejsca trosce rodzica. I przekonaniu, że nic nie jest przesądzone i o nic nie należy pytać, bo świat ma swój porządek. Jedyny słuszny. Dlatego wolał, aby jego życie było proste. Wierzył, że należy wstać rano zadowolonym i wykonać pracę z wdzięcznością. Bez zadawania zbędnych pytań i wzbudzania w sobie niepotrzebnych wątpliwości. Czasy były ciężkie; w każdym razie mówili tak wszyscy. I być może faktycznie, ale Karol konsekwentnie realizował swój plan na życie. Czynił tak od lat i nie widział powodu, dla którego miałby się nagle zacząć wdawać w rozważania ideologiczne, tylko dlatego że robiła to połowa rodaków. Zresztą nie wiedział która. Krystyna twierdziła, że jej mąż nie chce wiedzieć, bo tak mu wygodniej, ale świadczyło to wyłącznie o tym, że nie pofatygowała się, by poznać go lepiej. Zresztą nie zaprzątała sobie tym głowy. Po prostu uznała, że wyszła za bezpiecznego człowieka. * – Mój Boże, co to jest za człowiek, ten twój Karol? – biadała Marianna, zwijając turkusową włóczkę w małe motki. – Nie rozumiem pytania, mamo. – Zignorowała ją Krysia. – Przecież to żaden intelektualista jest, co racja, to racja. Żaden. A ty jesteś, dziecko, wykształcona, a on… Kto on jest, powiedz no mi? – Listonosz, mamusiu. Przecież wiesz, to po co pytasz. – Krysię bawiły klasowe wątpliwości matki. – Zabójczo przystojny, wzruszająco wrażliwy, nieco nieprzystosowany, niestwarzający żadnego zagrożenia, obdarzony niezwykłym

poczuciem estetyki i doskonałą znajomością historii sztuki. Listonosz – wyrecytowała, pocierając palcem czarną brew. – Przecież wiesz, że nie o tym mówię. Tylko o czym wy będziecie rozmawiać? – Nie będziemy – podpuszczała ją Krysia. – Moja panno, nie denerwuj mnie, przecież ja dla ciebie chcę jak najlepiej, ja się martwię. Ty jesteś intelektualistka, no wiesz, a on – listonosz. – Zawód społecznie pożyteczny, mamo. Poza tym nie masz pojęcia, ale on tak dużo czyta… – Chyba „użyteczny”. Zresztą, co ty do mnie mówisz, co ty do mnie mówisz? Ja się szczerze martwię. – Chodź, mamo, zapalimy papieroska. Niczym się nie martw. Sama mówiłaś, że męża trzeba mieć. No to będę miała. – No, mówiłam, ale czy człowiek przypuszczał…? – No właśnie. Ale sama wiesz, że jesteś ostateczną instancją. – Krysia zaśmiała się głośno. Jak powiedziała, tak zrobiła. Na ślub założyła białe rybaczki i biały golf, do którego przypięła czarną różę. Włosy, jak zwykle, związała w koński ogon. I choć wzbudzała kontrowersje, wyglądała prześlicznie. Karol był oczarowany i „bardzo widokowy”, jak orzekła ciotka Krysi. Rzeczywiście, wszystkie koleżanki panny młodej nie mogły oderwać od niego oczu. Ona zaś, jeszcze tego samego dnia wieczorem, całując go przelotnie, zasiadła do maszyny do pisania. – Karolku, teraz będę zajęta – poinformowała. Z dnia na dzień był nią coraz bardziej zdumiony. Ponieważ jednak w jego osobistym kodeksie, częściowo zaszczepionym przez ojca, nie było miejsca na zadawanie pytań, o ile nie były fundamentalne, przyjmował za fakt to, co oświadczała. * Domek był nieduży, ale urządzony z wdziękiem i w stylu jeszcze przedwojennym; obecnie królował w nim wystrój minimalistyczny, nieco kanciasty. Karol, przywiązany do mebli po rodzicach, tym bardziej poczuł się zachwycony, kiedy Krysia powiedziała, lokując swoją maszynę do pisania na dużym okrągłym stole: – Bardzo tu u ciebie ślicznie, Karolku. Niczego nie będziemy zmieniać, dobrze?

I rzeczywiście, niczego nie zmienili. Właściwie oboje żyli prawie dokładnie tak jak przedtem, zanim się poznali i pobrali, tyle że teraz robili to nawet nie tyle razem, ile obok siebie. Spali wspólnie i wspólnie jedli posiłki. Przeważnie obiady przygotowywane przez matkę Krysi, bo Krysia nie lubiła gotować. – W kuchni lubię tylko czytać i pić kawę – mawiała, śmiejąc się rozbrajająco. Od początku byli kompletnie odrębni. On na rowerze, otwarty na świat i dopływ świeżego, prawdziwego powietrza, i ona – w swoim zamkniętym jak kosmiczna kapsuła garbusie, którym go przecież staranowała. Jak dwa końce przysłowiowego kija. Nierozłączni, ale jakby niepołączeni. Zawsze ze sobą, a oddzieleni nieodłączną odległością od jednego (końca) do drugiego (końca). Nie jak dwa bieguny, bo nie przeciwni sobie, ale właśnie paradoksalnie połączeni dystansem. I w nim zachowujący równowagę. Dla Karola autonomia żony była trochę jak pełnia księżyca – oczywista; czasem nie dawała spać, można było próbować sądzić, że nikomu nie zaszkodzi, i być pewnym, że się nie zmieni. Zresztą od początku obserwował Krysię z zaciekawieniem, ale i z akceptacją, którą mógłby obdarować wielu. Pytany, z pewnością nie wyobrażał sobie, że mógłby nie mieć żony. Przecież taka jest kolej rzeczy. Teraz, kiedy była nią Krystyna, nie wyobrażał sobie na jej miejscu jakiejkolwiek innej kobiety. – Chciałbym, żebyś robiła mi kanapki do pracy i kawę zbożową do termosu. Czasem może być herbata. Może tak: co drugi dzień – powiedział pewnego dnia, bo nie miał problemów z wyrażaniem swoich oczekiwań. A dzięki temu, że ogólnie oczekiwał niewiele, był prawie zawsze szczęśliwy. Krysię zachwyciła ta prośba, którą jej matka, „co racja, to racja”, uznała za „plebejską”. Codziennie rano wstawała jeszcze przed mężem i z namaszczeniem przygotowywała mu kanapki i kawę lub herbatę do termosu. Z pewnym rozbawieniem celebrowała rolę żony, w którą wcielała się od 5.30 do 6.10 oraz w święta i rodzinne uroczystości. Jemu to wystarczało. Dla niej, w tym wymiarze godzin, nie stanowiło problemu. Przecież w tamtych czasach był to jedyny znany sposób na życie. Żona przy mężu… Dom, w którym wychowała się Krystyna, był twierdzą zbudowaną przez ojca i pielęgnowaną popisowo przez matkę. Wielki, obrośnięty winoroślą i bardzo cichy. Krysia była jedynym dzieckiem Marianny i Władysława; czy z wyboru, czy z konieczności, nigdy się nie dowiedziała, choć przez całe swoje dzieciństwo słyszała, jak ojciec mawiał tonem proroka:

– Gdybyś ty, Marianko, łaskawie raczyła dać mi syna, bylibyśmy o niebo szczęśliwszą rodziną. – Władziu, Władysławie… – mówiła tylko Marianna tonem udręczonym. Krysia zaś czuła się nie na miejscu. Ojciec chciał mieć syna, ona była dziewczynką. Zapamiętała, że dziewczyny to kłopot, i postanowiła przez całe życie otaczać się wyłącznie mężczyznami. * Raz do roku wyjeżdżali z Karolem na wakacje. Krysia nie lubiła chodzić po górach, ale siedzieć i czytać w ich otoczeniu – i owszem. Pewnego dnia trafili do uroczej górskiej willi i odtąd, by nie komplikować sobie życia, jeździli tam niemal co roku. Gospodyni, pani Dobrochna, drobna, z warkoczem do pasa i ciężkimi koralami spoczywającymi na dekolcie, przy posiłkach recytowała wiersze swojego dziadka, który w latach trzydziestych „spotkał się” z marszałkiem Piłsudskim z okazji 250. rocznicy odsieczy wiedeńskiej. Wziął tam podobno małego synka, który nie omieszkał oznajmić Marszałkowi, że wysłał mu życzenia imieninowe, do których dołączony był wiersz autorstwa ojca. Mały – z rozbrajającą, pozbawioną tremy przed Wodzem szczerością – wyrecytował ów wiersz, który lubiła przytaczać przy posiłkach pani Dobrochna. Krysia i Karol co roku słuchali go z tym samym wzruszeniem: Panowie i Panie Starzy i młodzi Dziś imieniny Wodza. Uczcić się je godzi. Tam grają muzyki, strzelają wiwaty, Niosą życzenia, dary i kwiaty. A ja dziś, z serca, ustami Opowiem wam bajkę nad bajkami (…). I dalej szła historia niedoli, w jakiej znalazła się Ojczyzna, i pochwała Wodza, który ją z tej niedoli uratował. Było więc zrozumiałe, że mnóstwo podobizn Marszałka Józefa i jego Kasztanki znajdowało się w tym domu. Uroczym, drewnianym, w którym można się było przytulić prawie do każdej ściany i poczuć ciepło bijące od pieca.

W jadalni sprawowało cichy nadzór nad domostwem popiersie Marszałka z brązu, z góry zaglądając gościom w talerze. Wyraz twarzy surowy, znany, ale i znajomy, podkreślony zmarszczeniem czoła udekorowanego krzaczastymi brwiami, zdawał się wskazywać na niezadowolenie Wodza z ich zawartości, ale: – Panu Marszałkowi gulasz i żurek babki zawsze smakowały – opowiadała pani Dobrochna. – Rączki całował, uprzednio wąsy oblizując i w serwetkę wycierając. – O, to, to! A nalewką lubił doprawić – dodawał zawsze Franek, trochę nawet do Wodza podobny, z wąsów i kształtu brwi, bo posturę miał już bardziej nikczemną i baryłkowatą. Ale sympatia wielka od niego biła, kiedy po domu oprowadzał. – Co ma się nie dać? – odpowiadał na każde pytanie. – Nie ma możliwości, żeby się nie dało, mówię! Drewniane ściany, nadżarte przez korniki, zakonserwowane przez kurz i roztocza, udekorowane były licznymi obrazkami pędzla dziadka pani Dobrochny, który ze szczególnym upodobaniem konie na tle okolicznej przyrody uwieczniał. Raz tylko portret babki, żony swej, namalował, „ale też jakby z lekka koński”, śmiał się pan Franek, czego babka gospodyni ścierpieć nie mogła i w bieliźniarce głęboko go schowała. „Dopiero po śmierci teście go znaleźli i dla kontrastu w te oto ramy złote oprawili”, opowiadał. „Koński” portret babki wisiał nad kominkiem i w przeciwieństwie do standardowych portretów nadkominkowych – zamiast straszyć, śmieszył, w kontraście do popiersia Marszałka, charakterystyczność rysów babki pani Dobrochny podkreślając. Willa zdawała się nieduża, ale miała tyle zakamarków, że można się było w niej nie spotkać. Z każdego pokoju można było wyjść co najmniej na dwa sposoby: a to po schodach w dół, a to choćby przez taras, do ogrodu. A ten był dziki, w stylu angielskim, nieprzewidywalny, wijący się, szeleszczący i piękny. Każdego wieczoru pani Dobrochna zawieszała na drzewach lampiony, które – oprócz tego, że tworzyły egzotyczny klimat – wydawały z siebie zapach dziwny, będący pomieszaniem nafty, kapusty i lawendy, który miał rzekomo odstraszać komary, co udawało się tylko czasami. Na tyłach willi świecił zmurszałą (ale bardzo atrakcyjną) pustką stary, suchy basen, w którym ściany porosłe mchem i winoroślą zapraszały w głąb, jakby do zaczarowanego, podziemnego ogrodu. Karol lubił je fotografować, a później na wywołanych negatywach odnajdywać dziwne kształty: a to sylwetek, a to scenek

nawet jakichś, uformowanych przez naturę. – Na lato napełniamy go wodą – rekomendował pan Franek, ale jakoś Krysia i Karol, choć bywali wielokrotnie, nigdy nie trafili na to lato z pełnym basenem. Nie przeszkadzało im to. Lubili jego leśne wnętrze. Nieopodal basenu znajdowała się szopa zbita na kształt garażu bez drzwi, zapowiadająca wyjątkową zawartość. Stała w niej bowiem największa atrakcja województwa – drewniany samochód. Zrobił go własnoręcznie ojciec pani Dobrochny. – Po wojnie, kiedy mało kto mógł sobie auto kupić, na terenach tak rozległych bez pojazdu mechanicznego trudno było żyć – opowiadała gospodyni. – A tu materiały do budowy, do pensjonatu potrzebne. Trzeba było sobie radzić. Ojciec, technik mechanik, zrobił z tego, co miał pod ręką. A pod ręką miał, o! – Pani Dobrochna zatoczyła ramieniem koło. – Lasy. Zbijał deski, impregnował oliwą i naftą, coby korniki nie zżarły. I jest, proszę! – Z niezmienną dumą prezentowała dzieło ojca. – A silnik? – pytał rzeczowo Karol. – Z czeskiego areo. A z tyłu jeszcze, o. Reflektor taki obrotowy, coby nocą wygodnie było w lesie cofać i zawracać. – Mój Boże! – zachwycała się Krysia. – Długo mu to zajęło? – Jakieś osiem miesięcy. – I zarejestrowali? – dociekał Karol. – Ano, zarejestrowali, choć naczelnik urzędu nie bardzo wiedział, co z tym zrobić, jak ugryźć. Ale ojciec go przewiózł i się spodobało. Więc wszystko dało się załatwić od ręki. Auto było imponujące. Długie na prawie sześć metrów, bez dachu, z profilowanymi, opływowymi spojlerami i przednimi reflektorami od syrenki. Wyglądało jak kosmiczny pojazd retro i choć połączenie takie zdawało się to wykluczać, dodawało klasy i majestatu nieporównywalnego z żadnym innym pojazdem. Te wakacje w górach miały w sobie coś z obietnicy. W świecie tak innym i dalekim od tego, z którego przybywali, stawali się sobie w jakiś sposób bliżsi. Tak czuł Karol, siedząc z żoną wieczorem na tarasie i trzymając ją za rękę. Tu nigdzie się nie śpieszyła, z nikim nie umawiała na pilne spotkanie, niczego nie stukała na maszynie. I wzrok miała jakby bardziej skupiony na mężu. Karol lubił tę magiczną krainę. Krystyna trochę się tu nudziła, ale: – Dobrze się czasem ponudzić. Jakieś trzy godzinki. Co racja, to racja – śmiała się,