mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 797
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 882

Dahl Arne - Drużyna A 4 - Europa blues

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :4.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Dahl Arne - Drużyna A 4 - Europa blues.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 342 stron)

1 BYŁ wieczór na początku maja. Najmniejszego podmuchu wiatru. Na wodach zatoki Saltsjön nie widać było ani jednej zmarszczki. Chorągiewka na twierdzy Kastellholmen zastygła w bezruchu. Sterczące niczym zęby fasady domów na Skeppsbron wyglądały z oddali jak na teatralnym prospekcie. Nie załopotały flagi wzdłuż Stadsgården, nie zakołysały się wierzchołki drzew na Fjällgatan, nie drgnęły liście na wzgórzu Mosebacke. Ciemne wody cieśniny Beckholmssundet wyglądałyby jak lustro, gdyby nie mieniąca się kolorami tęczy dryfująca smuga ropy. Przez krótką chwilę lustrzany obraz młodego mężczyzny ota- czało prawie idealne, koncentryczne tęczowe koło, jak w ce- l o w n i k u , ale rozpłynęło się i przesunęło dalej, w kierunku mostu Beckholmsbron, zmieniając po drodze kształt. Naszło go nieprzyjemne uczucie, wzdrygnął się i wciągnął pierwszą kreskę. Odchylił się na ławce, rozłożył ramiona i zwrócił twarz w stronę jasnego nieba, które teraz ciemniało z każdą chwilą. Sprawdził: bez rewelacji. Ta sama niezachwiana pewność siebie, zmącona na zaledwie ułamek sekundy. Uśmiechnął się zaczepnie do leżącej obok na ławce jak gdyby nigdy nic karty do gry. Dama pik. Z przygotowaną już drugą kreską. Rozwinął banknot i zlizał resztki białego proszku. Jeszcze przez chwilę obracał go w palcach. Tysiąc koron. Tysiąc koron szwedzkich. Stary dziad z brodą. Będzie na niego patrzeć przez najbliższych kilka miesięcy, tyle wiedział na pewno. Zwinął go z powrotem i ostrożnie podniósł damę pik. Poczuł się dwukrotnie odważniejszy, dwukrotnie silniejszy. Już samo to, że po zaledwie tygodniu w nowym mieście, w nowym kraju, siedział tak po prostu na ławce w parku i wciągał kokainę, było aktem odwagi

- odwagi podwójnej, biorąc pod uwagę fakt, że nagły podmuch wiatru mógł mu zepsuć całą jazdę. Ale przecież nie było najmniejszego podmuchu wiatru. Potrzebował dwóch kresek, żeby poczuć kopa. Niedługo bę- dzie potrzebować trzech, później czterech, a zaraz potem pięciu, ale nie myślał o tym, tylko przesuwał zwiniętego w rulon dziada po wspaniałościach damy pik i wciągał proszek, który miał go przenieść do raju. Jest. Ale nie uderza nagle, jak kiedyś, kijem bejsbolowym prosto w twarz, tylko zachodzi go podstępnie od tyłu, domagając się więcej i więcej. Odurzenie ogarniało go stopniowo, zawijając na boki pole widzenia, lekko je przechylając, nie poczuł jednak smagnięć wiatru. Zachodzące ciemnością miasto leżało wciąż bez ruchu, jak na pocztówce. W pojedynczych oknach zapalały się światła, reflektory samochodów sunęły bezdźwięcznie w oddali, a lekko zbutwiały zapach zaskoczonej wiosny przeszedł w smród ścieku, łajna dwóch gigantycznych żyraf, które pochyliły się nad nim przy akompaniamencie odbijających się echem zniekształconych krzyków dzieci. Bał się zwierząt, nienawidził ich od małego. Olbrzymie, monstrualne, cuchnące, ryczące żyrafy, jak wyjęte z nocnego koszmaru. Zdążył poczuć nagłe ukłucie zbliżającej się paniki, jeszcze zanim zobaczył, że żyrafy są parą dźwigów, i zanim usłyszał, że krzyki dzieci dobiegają z otwartego właśnie pobliskiego wesołego miasteczka. Odór żyrafiego łajna ustąpił i znów był tylko zapachem zaskoczonej wiosny. Czas płynął. Dużo czasu. Nieznany czas. Był gdzieś indziej. W innym czasie. W czasie odurzenia. Nieznanym czasie archaicznym. Skręciło go w środku. Wstał i spojrzał na miasto, tak jak się patrzy na wroga. Sztokholm, pomyślał, podnosząc dłoń. Brutalnie piękna miniaturo miasta, pomyślał, zaciskając pięść. Łatwo cię zdobyć, pomyślał i wyciągnął w jego stronę zaciśniętą dłoń, jakby był pierwszym, który to zrobił. Obrócił się. Zmierzchało. Pole widzenia miał nadal lekko przekrzywione, zapachy i dźwięki docierały do niego

zniekształcone. Wkoło żywej duszy. Przez cały ten czas nie zauważył ani jednego człowieka. A mimo to doświadczał czyjejść ledwo wyczuwalnej obecności. Coś przesuwało się tuż za granicą pola widzenia. Wzdrygnął się. Nie tak powinien czuć się człowiek, który chce podbić miasto. Podniósł damę pik z ławki, oblizał łapczywie, schował do we- wnętrznej kieszonki, blisko serca, i poklepał się po letniej marynarce w kolorze jasnego różu. Rozwinął banknot, który przykleił mu się do dłoni, gdy siedział odurzony nie wiadomo jak długo. Zlizał resztki białego proszku, podarł demonstracyjnie banknot na długie paski i rzucił je na ziemię. Nawet się nie poruszyły. Najmniejszego podmuchu wiatru. Robiąc pierwszy krok, zadzwonił łańcuchem. Zawsze tak ro- bił. Wciąż mierzył bogactwo grubością złotego łańcucha na szyi. Ludzie o nim u s ł y s z ą . Zdziwił się, że Vattugränd, której nazwę z takim trudem od- czytał z tabliczki, była całkiem opustoszała. Czy Szwedzi nie wychodzą wieczorami? Dopiero teraz poczuł, jak bardzo się ochłodziło. I jak bardzo pociemniało. Absolutna cisza. Nie do- biegł go ani jeden radosny krzyk z wesołego miasteczka. Ile czasu siedział tam w dole, nad wodą, odurzony? Coś połaskotało go w stopy. Węże. Zwierzęta. Nagły strach. Dopiero potem zobaczył. Szczątki tysiąckoronowego banknotu. Obrócił się. Zatoka Saltsjön falowała. Przeszył go zimny wiatr. Wężowe banknoty ruszyły w stronę Djurgårdsstaden. Znów poczuł czyjąś obecność. Nic. Pusto. A przecież czuł ją wyraźnie. Lodowate zimno. Wiatr przenikający duszę. Wciąż nic. Jakby przez cały ten czas to coś znajdowało się w punkcie, którego nie sięgał wzrokiem. Wyszedł na główną drogę. Żywej duszy. Ani jednego samo- chodu. Przeszedł na drugą stronę i wkroczył w las. Prawdziwy las. Tylko drzewa. 1 coraz bardziej wyczuwalna obecność. Zahukała sowa. Sowa? Zwierzęta, pomyślał. Kątem oka zobaczył cień chowający się za drzewo. I jeszcze jeden.

Stał nieruchomo. Sowa zamilkła. Minerwa, pomyślał. Mito- logia starych, którą nosił w sobie od dziecka, od czasów doras- tania w biednej dzielnicy Aten. Minerwa, bogini mądrości, imię Ateny, odkąd przywłaszczyli ją sobie Rzymianie. Stał przez chwilę, próbując upodobnić się do Ateny. Ro- zumny. Czy to dzieje się naprawdę? Czy jest tylko wytworem mojej wyobraźni? Skąd ten strach? Nieraz stawałem oko w oko z roz- wścieczonymi ćpunami, potrafię ich uśpić kilkoma szybkimi ruchami. Jestem władcą imperium. Czego się boję? I nagle strach się materializuje. Może to i nawet lepiej. Gdy za świerkiem trzaska gałązka, zagłuszając rozpędzający się wiatr, już wie, że tu są. To nawet miłe uczucie. Ma pewność. Nie widzi ich, ale zaczyna biec. Czarno, jakby był w pierwotnym lesie. Smagają go gałęzie. Na szyi dzwoni mu gruby łańcuch. Jak krowi dzwonek. Zwierzęta, myśli, wybiegając na drogę. Ani jednego samo- chodu. Jakby świat przestał istnieć. Tylko on i tych kilka stwo- rzeń, których nie rozumie. Znowu las. Wszędzie drzewa. Czuje, jak przeszywa go wiatr. Lodowaty. I cienie, które przesuwają się po krawędzi pola wi- dzenia. Pierwotne istoty, myśli. Przebiega ścieżkę i pędzi prosto na ogrodzenie z siatki. Rzuca się. Rozkołysuje je. Wspina się. Cisza, tylko wiatr. Nie, jeszcze sowa. Rozdzierający krzyk. I niedający się uciszyć wiatr. Pierwotny krzyk. Kaleczy palce o ostre oczka siatki. Wszechogarniająca obec- ność. Gra cieni w ciemnościach. Sięga po pistolet. Czepia się jedną ręką ogrodzenia, drugą strzela. Na wszystkie strony. Na oślep. Ciche strzały w pierwot- nym lesie. Bez odpowiedzi. Bez reakcji. Stworzenia wokół niego nie pierzchają. Są niezmienne. Nieustraszone. Niepokonane. Wpycha nieporadnie pistolet za szelki, zostało kilka naboi, użyje ich na sam koniec, bliskość cieni sprawia, że wzbierają w nim ponadludzkie siły. Tak mu się w każdym razie zdaje, gdy

podciąga się i przeskakuje, chwytając za druty kolczaste wystające nad ogrodzeniem. Ponadludzkie siły, myśli, uśmiechając się ironicznie, wyswo- badza się z drutów i skacze na drugą stronę. No dalej, myśli, lądując w zieleni po drugiej stronie ogro- dzenia. Spróbujcie tu przejść. Przechodzą. Natychmiast wyczuwa ich obecność. Wstaje z krzaków i patrzy prosto w parę skośnych, żółtawych oczu. Krzyczy. Nad oczami rysuje się para spiczastych uszu, a poniżej błyszczy rząd ostrych zębów. Zwierzę, myśli i skacze w bok. Prosto na drugie. Te same skośne, żółtawe oczy, które widzą świat zupełnie inaczej niż on. Pierwotny wzrok. Biega po lesie. Jest czas przed zlodowaceniem. Wilki, przychodzi mu na myśl. Jezu, a jeśli to wilki? To jest miasto? - krzyczy coś w jego wnętrzu. To ma być, kurwa, europejskie miasto? Dzwoni łańcuchem. Biegnie hałaśliwą autostradą. Chwyta za łańcuch, zrywa go z siebie i rzuca w zieleń. Prosto w przyrodę. W końcu dociera do muru, czepia się go zakrwawionymi palcami, pulsującymi z bólu rozchodzącego się po całym ciele, i jak wspinacz wdrapuje się po pionowym murze, przewiesza się nad siatką nad murem, a pod nim już tylko przyroda pełna ruchomych cieni, drzewa idą naprzód, las napiera, zastygłe w bezruchu wilki ożywają z całą swoją pierwotną obojętnością. Wyjmuje broń i próbuje strzelać do zwierząt. I nic. Pistolet tylko klika. Rzuca nim w cienie. Popsuł mu się wzrok. Nie wie, w co trafia. Jest na drodze. Asfalt. Wreszcie asfalt. Biegnie na oślep pod górę, a ze wszystkich stron patrzą na niego zwierzęta, mrocznie, obojętnie, powiew wiatru niesie ich odór i odgłosy, próbuje nazwać towarzyszące mu leśne stworzenia, które prześladują go i które nigdy, ale to nigdy się nie poddadzą. Nazywanie uspokaja. Furie, myśli, biegnąc. Gorgony, harpie. Nie, to nie to. Jak one się nazywały? Boginie zemsty? Już wie, to one. Boginie zemsty, muchy, niepokonane prastare bóstwa. Zemsta kobiet. Jak one się nazywały? W szale

szuka odpowiedniego słowa. Nazywanie uspokaja. Biegnie, wciąż biegnie, ale nigdzie nie dobiega. Pędzi po bieżni, po klejącym się asfalcie. Są tam, nabierają rzeczywistych kształtów, suną dalej, ale stają się ciałem. Ciałami. Wydaje mu się, że je widzi. Upada. Przewracają go. Czuje, jak go unoszą. Czarno. Pierwotna ciemność. Lodowaty wiatr. Jego ciało się obraca. A może wcale nie? Nie wie. Nagle już nic nie wie. W jednej chwili wszystko zamienia się w anonimowy, pozbawiony kształtów chaos. Wciąż szuka nazwy. Nazwy mitologicznych stworzeń. Chce wiedzieć, co go zabija. Widzi twarz. Jedna. A może jest ich wiele. Twarze kobiet. Bogiń zemsty. Wiruje. Wszystko wywraca się do góry nogami. Księżyc wy- łania się spomiędzy jego stóp. Słyszy, jak gwiazdy wybuchają pieśnią lat świetlnych. Widzi, jak ciemnieje ciemność. Widzi twarz. Do góry nogami. Kobieta, to te wszystkie kobie- ty, które kiedyś skrzywdził, zgwałcił, pobił, poniżył. Kobieta, to te wszystkie kobiety, zwierzę, kobieta, zwierzę. Milutki ryjek, jak u łasiczki, który nagle rozwiera się, obnażając głębokie, mordercze gardło. Wgryza się w jego twarz, czuje, jak jego zakrwawione palce tańczą po wilgotnej ziemi, i czuje ból, który przekracza granice wszelkiego zrozumienia. I nic już nie rozumie, zupełnie nic. Z wyjątkiem tego, że umiera. Że zabija go sam ból. I wtedy, wraz z ostatnią falą spokoju, przypomina mu się nazwa cienistych postaci. Ostatnie, co czuje, to jak ziemia wchodzi mu w zakrwawione opuszki palców. To go uspokaja.

2 STARY rybak niejedno w życiu widział. Sądził nawet, że wi- dział w s z y s t k o . Gdy pod wieczór składał stoisko z arbuzami, które już dawno temu zajęło miejsce sieci rybackich, przekonał się, że życie wciąż potrafi go zaskoczyć. Już samo to było zaskoczeniem. Życie - a w szczególności turyści - wciąż miało do zaoferowania sporą dawkę szaleństwa. Dawało mu to poczucie bezpieczeństwa. Życie jeszcze się nie skończyło. Wiele lat temu stary rybak zrozumiał, że pieniądze, jakie może zarobić na sprzedaży arbuzów turystom, wielokrotnie przewyższają zysk z tego, co wyłowi z morza. I przy mniejszym nakładzie pracy. A on nie lubił się wysilać. Prawdziwy rybak powinien. Stary rybak spojrzał na Morze Liguryjskie, które w ten wio- senny wieczór falowało, jakby sprawiało mu to taką samą przy- jemność co obserwującym. Wzrok starego rybaka powędrował na porośnięte lasem wzgórza otaczające wioskę i dalej w stro- nę muru okalającego stare miasto, które dawniej było etruskim portem. Tego stary rybak, sączący przez zęby pachnące pinią morskie powietrze, nie wiedział. Wiedział natomiast z całą pewnością, że Castiglione della Pescaia to jego dom i że dobrze się tu czuje. I że życie zaskoczyło go dzisiaj po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna. Zaczęło się dosyć niewinnie. Jego nieco pochmurne oczy do- strzegły biało-niebieski parasol pośrodku plaży, na której nie- liczni już amatorzy słońca wystawiali się na wiosenne promienie, całkowicie nie dbając o ochronę. Pod parasolem siedziała trójka dzieci w różnym wieku, wszystkie kredowobiałe, z ciałami tak samo białymi jak włosy. Podeszło do nich kolejne kredowobiałe dziecko, usiadło, a po chwili dołączyła kobieta, równie kredowobiała, z maleńkim kredowobiałym dzieckiem na ramieniu. Sześć kredowobiałych postaci skuliło się pod parasolem, dzieląc między siebie niewielki okrągły cień na nasłonecznionej plaży.

Stary rybak patrzył z zafascynowaniem na ten niecodzienny widok i przez chwilę zapomniał nawet, po co tu przyszedł. Nagle usłyszał jakby z oddali: - Cinque cocomeri, per favore. Zdziwił go widok rodziny pod biało-niebieskim parasolem, potem gigantyczne zamówienie - na widok uprzejmego uśmie- chu kupującego odjęło mu mowę. Uśmiech ten należał do wychudzonego kredowobiałego męż- czyzny w luźnym płóciennym garniturze w dziwacznym kape- luszu z żółtym Pikachu. Mimo dziwnej wymowy nie można było mieć wątpliwości co do treści zamówienia. Choć brzmiało to całkowicie niedorzecznie. - Cinque? - zdumiał się stary rybak. - Cinque - powtórzył kredowobiały i ruszył przez plażę, tasz- cząc pięć ogromnych arbuzów i zataczając się przy tym niczym pijany linoskoczek. Rzucił je kolejno na piasek wokół parasola. Wyglądały jak ogromne ziarna magicznej fasoli wysiewane przez olbrzyma. Kredowobiały mężczyzna dał nura w cień, jak- by przez cały ten czas był wystawiony na groźne promieniowa- nie radioaktywne i wreszcie znalazł się w bezpiecznym miejscu. Stary rybak przez chwilę się zastanawiał, jak podzielić pięć arbuzów na siedem osób. Potem zadał sobie nieuniknione pytanie: Po co jechać do Włoch, na wybrzeże toskańskie, do Marem- my, do Castiglione della Pescaia, s k o r o j e s t s i ę u c z u - l o n y m n a s ł o ń c e ? Sam Arto Söderstedt nie miał na to dobrej odpowiedzi. Czy „piękno" stanowiło dostateczne usprawiedliwienie dla wyciąg- nięcia ze szkoły piątki dzieci, i to pod sam koniec roku szkol- nego? Czy „spokój" tłumaczył dwoje dorosłych zatrudnionych w instytucjach państwowych, którzy znikają na długie miesiące, zwłaszcza rewidenta podatkowego w Urzędzie Skarbowym, i to w okresie, gdy wieżowiec skarbówki tonie w deklaracjach podatkowych? To ostatnie dotyczyło Anji. Nic dziwnego, że sumienie protestowało przy słowach „pięk-

no" i „spokój". Milczało tylko odnośnie do niego samego. Arto Söderstedt ani przez chwilę nie żałował, że na jakiś czas opuścił szeregi policji. Drużyna A, to znaczy jednostka specjalna Rikskrim do zwal- czania przestępczości o charakterze międzynarodowym, miała co prawda w minionym roku ręce pełne roboty, ale wielkich, przyćmiewających wszystko inne śledztw nie prowadzili od czasu dziwnego zakończenia sprawy rzeźni w Siekli, kiedy to znaleźli się na krawędzi międzynarodowej katastrofy. Ale zda- rzyło się to blisko rok temu, a czas, jak to się mówi, leczy rany. Gdy pieniądze spadły na niego jak manna z nieba, Arto Sö- derstedt nie zwlekał zbyt długo z decyzją. W dodatku czuł się w y p a l o n y , choć nie potrafił pojąć, co to tak naprawdę znaczy. Teraz wszyscy byli w y p a l e n i , wszy- scy z wyjątkiem niego - pewnie jedynie dlatego, że nie rozumiał sensu tego słowa. Bardzo możliwe, że był wypalony już od dawna, tylko o tym nie wiedział. Teraz przyszła kolej na niego. Pod sztandarem „piękna" i „spokoju" zamierzał wyleczyć się z wypalenia - nieważne, czy było, czy nie. Jednego i drugiego w Toskanii nie brakowało, o czym przekonał się już po kilku dniach pobytu. Rodzina wynajęła dom na wsi w Chianti, otoczony winnica- mi. Nie była to willa - po włosku „willa" znaczy co innego niż w innych językach - ale mały wiejski domek z kamienia na pachnącym pinią zboczu niedaleko wsi Montefioralle na obrzeżach miasta Greve. W dole rozpościerały się plantacje winogron, pola nieskończoności, jak gdyby pękło niebo, a raj rozsypał się na drobne kawałki, tworząc nieziemski patchwork. Arto Söderstedt rozkoszował się Włochami w pełni - a zarazem czuł się w jakiś sposób n i e g o d n y , jakby święty Piotr przysnął w chwili, gdy smukłe, białe ciało inspektora kryminalnego wślizgnęło się jak wąż przez bramy raju. W żadnym wypadku na to nie zasłużył. Przesiadywał noce na werandzie przy kieliszku Vin Santo lub dostojnego Brunello di Montalcino błądzącego po kubkach smakowych. Świadomie bezkrytycznie wchłonął cały mit związany z Toskanią i czuł się z tym wyśmienicie. Z wizyty w Sienie - co za magiczne miasto -

nie zapomni ani jednej minuty. I to mimo dzieciaków, które wyły czystym kanonem w samym sercu katedry. Piszczałki organów, pomyślał tylko, przyglądając się pięciu istotom, które ustawione od najniższej do najwyższej wrzeszczały wniebogłosy, aż zjawił się stróż i z kamienną twarzą wyrzucił całą piątkę. Nawet się nie zająknął, wypierając się ojcostwa. Stróż spojrzał z niedowierzaniem na jego większą, ale jakże identyczną postać. Kłamać o czymś takim w domu bożym... Przez kolejne pół godziny przechadzał się w absolutnej ciszy, napawając się Donatellem, Michałem Aniołem, Pinturicchiem, Berninim, Pisanem. Gdy wyszedł, dzieciaki siedziały na schodach Piazza del Duomo, zajadając się lodami. Najbardziej pochłonięta tym wydawała się Anja - widać wyparcie się przez niego ojcostwa nie zrobiło na niej większego wrażenia. Nawet telefon wyłączył. Gdy siedział pod biało-niebieskim parasolem, zastanawiając się, jak w chwili kupna zamierzał podzielić pięć arbuzów mię- dzy siedem osób w różnym wieku, przyszedł mu na myśl wuj Pertti. Wspomnieniu temu towarzyszyło poczucie wdzięczności. I spora dawka wyrzutów sumienia. Zapomniał, że ma wuja. A teraz ten już nie żył. Wuj Pertti nie był tak naprawdę jego wujem, tylko wujem jego matki, ale mimo to Arto dorastał w cieniu jego legendy. Bohater wojny zimowej. Lekarz, który zasłużył się w armii Mannerheima. Arto Söderstedt był jedynakiem, podobnie jego żona - pewnie dlatego dorobili się aż piątki dzieci - a w Finlandii pozostawili bardzo nieliczną rodzinę. Jego rodzice - również jedynacy - nie żyli już od dawna, a innych krewnych nie miał. Jak się okazało, był jedynym spadkobiercą. Arto Söderstedt grzebał nożem w piasku i myślał: pięć podzielić przez siedem, zastanówmy się, zero przecinek siedemset czternaście arbuza na osobę, oczywiście pod warunkiem, że wszyscy dostaną po równo, ale jeśli weźmie się pod uwagę ciężar ciała... Przerwał i spojrzał na swoją wielką, siedzącą w cieniu

rodzinę, która z coraz większym zniecierpliwieniem obserwowała jego zastygły w bezruchu nóż. Czy tak wyglądają godni spadkobiercy bohatera wojny zimowej Perttiego Lindrota, zwycięzcy bitwy pod Suomussalmi, jednego z twórców słynnej taktyki motti, dzięki której pokonano uzależnione od dróg oddziały Armii Czerwonej, rozdzielając je w lesie na mniejsze grupy, okrążając i niszcząc? - Po prostu go pokrój - odezwała się zniecierpliwiona druga co do starszeństwa córka Linda. Arto Söderstedt spojrzał na nią urażony. Jeszcze nigdy nie pozwolił sobie na tego rodzaju niedbałość. Wykluczone. Arto - sześćdziesiąt pięć kilo, tyle samo Anja, Mikaela - czterdzieści, Linda - trzydzieści pięć, tyle samo Peter, Stefan - dwadzieścia pięć, a mała Lina - dwadzieścia. Łącznie dwieście osiemdziesiąt pięć kilo. Z czego dwadzieścia trzy procent, sześćdziesiąt pięć podzielone przez dwieście osiemdziesiąt pięć, powinno przypaść każdemu z rodziców. Dwadzieścia trzy procent z pięciu arbuzów to jest... - Po prostu go pokrój - powtórzyła mała Lina. ...jeden przecinek piętnaście arbuza. To znaczy ponad jeden arbuz dla każdego z rodziców. Czy naprawdę tak wtedy za- mierzał je podzielić? Nóż się nie ruszał. Czego nie można było powiedzieć o ro- dzinie. A więc małej Linie przypadało zero przecinek trzydzieści pięć arbuza. Nie wydało mu się to sprawiedliwe. Sprawiedliwe. Czy sprawiedliwe było, że gdy zadłużył się po uszy, kupując wielki samochód rodzinny, po śmierci wuja spłacił go za jed- nym zamachem i jeszcze, niewiele się zastanawiając i nawet nie informując o tym rodziny, wynajął przez Internet na dwa miesiące dom w Toskanii? Nie, to nie było sprawiedliwe. Ale co jest w życiu sprawiedliwe? Z pewnością nie zero przecinek trzydzieści pięć arbuza dla najmłodszej córki, pomyślał z nagłą stanowczością i pokroił owoc, dzieląc go sprawiedliwie między wszystkich członków

swojej wielkiej rodziny. Ponad milion. Kto by pomyślał, że stary wuj Pertti, o którego istnieniu zapomniał, dorobił się takich oszczędności? Wraz z pieniędzmi wróciły wspomnienia, ale Arto Söderstedt zapamiętał tylko jego wiejące smrodem usta z rzędem małych, nadpsutych zębów. Bohater, który się zaniedbał, ale którego gloria świeciła nadal jasnym światłem. Miał, jak by to powiedzieć, p r a w o się zaniedbać, tak przynajmniej rozumiał słowa rodziców. Całe życie wydawało mu się, że to właśnie oni, ostatni żyjący krewni, utrzymywali staruszka. I nagle się okazało, że wuj miał na koncie ponad milion. Nic nie jest do końca takie, jakim się wydaje. Gdyby miał się podjąć rekonstrukcji jego życia, wyglądałoby to mniej więcej tak: młody, energiczny wiejski lekarz wpada w wir fińskiej wojny zimowej po niespodziewanym ataku so- wieckiej Rosji. Wykazuje się dużym talentem podczas party- zanckich walk w zimowych lasach, szybko więc awansuje. Po kilku rozstrzygających bitwach zostaje bohaterem, a po ostatecznym zwycięstwie Rosji znika w lesie jak prawdziwy partyzant. Po wojnie wraca, zniszczony życiem. Coraz częściej zagląda do kieliszka, coraz większe trudności sprawia mu utrzymanie posady lekarza w coraz bardziej zapadłych dziurach, w końcu wraca do Vaasa i zostaje lokalnym oryginałem, który żyje swoim smutnym życiem aż do dziewięćdziesiątki. End of story. Tak w każdym razie sądził Arto Söderstedt. Do dnia, w którym dostał spadek. Który teraz był konsumowany pod postacią pokaźnej liczby kawałków arbuza w coraz dalej sięgającym cieniu. Toskańskie wiosenne słońce wyraźnie dotykało już wygiętego horyzontu Morza Liguryjskiego. Niedługo zniży się na tyle, że kredowobia- ła rodzina odważy się wyjść spod parasola i wykąpać. Gdy wszyscy inni - trzęsąc się z zimna - opuszczą plażę. Arto Söderstedt patrzył, jak stary rybak składa stoisko z ar- buzami, rzuca ostatnie zdziwione spojrzenie na siedzącą w

cieniu rodzinę, kręci głową i odchodzi, żeby wypić kieliszek wina w lokalnym barze. Opowie o cieniolubnej rodzinie, a na stole położy pieniądze, które kiedyś należały do innego oryginała z całkiem innego miejsca na ziemi. Arto Söderstedt dał się przez chwilę ponieść rozmyślaniom na temat ruchów pieniądza, przepływu pieniądza, źródeł pieniądza. Następnie ściągnął z siebie pognieciony garnitur i pobiegł na czele gromadki dzieciaków do brzegu, żeby zanurzyć duży palec u nogi w wodzie, której lodowatość przypomniała mu kąpiele z dzieciństwa w fińskich jeziorach. Na brzegu siedział wujek Pertti, ciągnąc z butelki koskenkor- vę, i śmiał się do rozpuku, rozbawiony jego tchórzostwem. Arto wbiegł do wody. Dzieci zapiszczały jak piszczałki organów. W plecaku pod biało-niebieskim parasolem leżał wyłączony telefon.

3 SIEDZĄCA na szpitalnym łóżku dziewczynka, która miała szczęście w nieszczęściu, wydawała się zdziwiona. Wyglądała tak zapewne od wczorajszego wieczoru. Jej zdziwienie miało charakter trwały. Paul Hjelm rozumiał ją aż nazbyt dobrze. Gdy ma się dziesięć lat i idzie w wiosenny wieczór, trzymając ojca za rękę, to człowiek nie spodziewa się, że zostanie postrzelony. A tak się właśnie stało. Trochę zmarzła, nagle zerwał się wiatr, przeniknął cienką kurtkę i wyziębił jej w zasadzie gołe nogi. Jedną ręką trzymała ojca, a drugą balon w kształcie wesołego, żółtego ludzika. Czasem podskakiwała, głównie po to, żeby się rozgrzać, ale również dlatego, że cieszyła się na myśl o torebce z łakociami, którą wyłowiła na wędkę i która teraz znajdował się w rekla- mówce niesionej przez ojca. Było trochę zimno, ale poza tym super. I wtedy ktoś do niej strzelił. Skądś nadleciała kula i trafiła ją prosto w prawe ramię. I zo- stała. Całe szczęście. Szczęście w nieszczęściu. - Będzie dobrze, Liso - powiedział Paul Hjelm, kładąc rękę na jej dłoni. - To tylko powierzchowna rana. Ojciec Lisy siedział na krześle z zapłakaną twarzą i chrapał. Paul Hjelm dotknął go ostrożnie w ramię. Głowa mężczyzny podskoczyła z głośnym pociągnięciem nosem. Spojrzał, niczego nie rozumiejąc, na siedzącego na brzegu łóżka policjanta, potem przeniósł wzrok na zabandażowane ramię córki i nagle wszystko sobie przypomniał. - Proszę wybaczyć, panie Altbratt - odezwał się uprzejmie Hjelm. - Muszę być całkowicie pewny, że nie mamy nawet cienia podejrzeń co do sprawcy. Żadnego ruchu między drze- wami? Zupełnie nic? Altbratt potrząsnął głową i zaczął się wpatrywać w swoje

dłonie. - W pobliżu nie było nikogo - szepnął. - Nic nie słyszałem. Nagle Lisa krzyknęła, trysnęła krew. Dopiero lekarz wyjaśnił mi, że została postrzelona. Postrzelona! Co to za kraj! - Szliście Sirishovsvägen w kierunku Djurgårdsvägen. Gdzie dokładnie byliście? - A jakie to ma znaczenie? Zadzwoniła komórka Paula Hjelma. Nieodpowiedni moment. Miał nadzieję, że nie siądą od tego respiratory ani inna aparatura podtrzymująca pracę serca czy płuc. Już widział nagłówki gazet: „Szok! Znany policjant zabija komórką czterech ciężko chorych pacjentów". - Hjelm - odezwał się lakonicznie, bo czy ktoś zdrowy na umyśle będzie robić wywód, odbierając telefon? Chyba że jest się automatyczną sekretarką... Przez chwilę było cicho. Altbratt patrzył na niego, jakby Hjelm zajęty był wyrywaniem piór zagrożonemu wyginięciem orłowi. Córka Altbratta wciąż wyglądała na zdziwioną. - Skansen? - wykrzyknął dręczyciel orła. Nic więcej nie do- dał. Podniósł się z łóżka, pogłaskał Lisę po głowie i podał jej ojcu rękę na pożegnanie. - Muszę lecieć. Jeszcze wrócę. Przedpołudniowe niedające ciepła słońce wyszło mu na spot- kanie w wejściu na ostry dyżur pediatryczny Szpitala Karolin- ska. Szpital Dziecięcy imienia Astrid Lindgren. Ruszył w stronę parkingu, poklepując się po kieszeniach. Najwyraźniej zgubił gdzieś klucze do wozu. Nie pierwszy już raz, powtórzył więc rytuał z poklepywaniem. Ta-dam! Wyskoczyły z kieszeni stanowczo zbyt cienkiej marynarki. Same procedure as last year. Był rześki wiosenny poranek z rodzaju tych, które w pierw- szym tygodniu maja kuszą, żeby wyjść, gdy patrzy się przez okno, a potem okazują się podstępnie zamaskowanym zimo- wym dniem. Cienki materiał nie stawiał najmniejszego oporu lodowatym podmuchom wiatru. Próbował opatulić się ciaśniej, nie miał jednak na sobie niczego, czym by mógł się owinąć.

Była dziewiąta rano, a stojące w korkach auta wokół Haga Södra i Norrtull nawet nie drgnęły. W ciągu ostatniego roku znacznie wzrosła liczba samochodów. Nagle wszyscy zapragnęli tkwić w korkach. Wyglądało to na tanią psychoterapię, rząd klatek z rozwrzeszczanymi panami Hyde'ami. Wielkiego wyboru jednak nie było: niedawno sprywatyzowana kolej podmiejska, która nigdy nie kursowała, metro, które stało godzinami w ciemnych tunelach, lub jazda rowerem po ścieżkach, które wymyślił jakiś sadysta i z których nikt nie miał odwagi korzystać, bo zaprojektowano je chyba w celu powodowania szczególnie nieprzyjemnych obrażeń. Dobra, trochę zrzędził. On sam nie miał się na co skarżyć. Na trasie czerwonej linii metra w zasadzie wszystko działało. Podczas codziennej podróży z Norsborga do Sztokholmu uciekał od rzeczywistości w jazz. Zaliczył co prawda skok w bok w świat opery, idąc w ślady lekko zdeprawowanego inspektora Morse'a, ale wrócił do jazzu. Nie mógł oderwać się od bebopu z lat sześćdziesiątych. W tej chwili słuchał Milesa Davisa. Kind of Blue. Arcydzieło, inaczej nie mógł tego nazwać, każdy utwór na całej płycie. Pięć klasyków: So What, Freddie Freeloader, Blue in Green, All Blues i Flamenco Sketches - każdy z nich mniej lub bardziej zaimprowizowany w studiu nagrań w złotym roku 1959. Muzycy weszli do studia, Miles zjawił się z garścią kartek zapisanych nutami i, jak głosi legenda,- wszystkie pięć utworów nagrano już za pierwszym razem. Czuło się, że ta muzyka powstawała w czasie sesji, że od początku się układała. Nowy rodzaj bluesa, nieskończenie prymitywny, nieskończenie wyrafinowany. Rozkoszował się każdą sekundą. W pracy jeździł służbowym autem. Włożył cudownie odna- leziony kluczyk do zamka starego beżowego audi, spojrzał na zatłoczoną ulicę i ciężko westchnął. Szybciej byłoby pewnie p r z e p ł y n ą ć na Djurgården. Właśnie tam się wybierał. W głosie Jorge Chaveza, jego kolegi i partnera, wyczuł nutkę nadziei, za którą Paul Hjelm tak bardzo już tęsknił: „Powinieneś tu przyjechać, Paul. Do Skansenu".

Zaciekawiło go to, zwłaszcza że akurat zajmował się sprawą również związaną z okolicami Skansenu. Utknął w korku już na terenie Szpitala Karolińska, obiecał sobie jednak, że nie przemieni się w pana Hyde'a. Nie warto. Włożył Kind of Blue do odtwarzacza; gdy poczuł, jak pierwsze dźwięki kładą się miękko na jego bębenkach, uśmiechnął się. W oczekiwaniu na wyjazd z terenu szpitala robił ranking dziw- nych nazwisk. Altbratt? Czy nie zasłużyło na pierwsze miejsce? Co prawda miał już takie kwiatki jak Kungskranz i Riddarsson, Äppelblohm i Sarkander, ale czym były wobec Altbratta1 . Anton Altbratt był zamożnym właścicielem sklepu z futrami na Östermalm, mieszkał w Djurgårdsstaden, dwukrotnie żonaty, owocem drugiego małżeństwa była dziesięcioletnia Lisa. Z pierwszego małżeństwa miał dwójkę dzieci; z nową żoną, mamą Lisy, nie sposób się było skontaktować. Wyjechała służbowo w nieznane miejsce. Hjelm domyślał się zawiłych układów erotycznych, postanowił jednak, że nie będzie się dopytywać. Co takiego mogło się kryć za strzałem do nieszczęsnej Lisy? Żywił szczerą nadzieję, że ofiarą miał być ojciec Anton. Wów- czas łatwiej było o racjonalne motywy - młoda żona, handel dobrami luksusowymi, kto wie, może nawet atak wegańskiej bojówki na sprzedawcę futer. Brak huku oznaczał tłumik - co z kolei sugerowało profesjonalną grupę przestępczą - czyli raczej żona, która z powodów finansowych lub seksualnych chciała pozbyć się małżonka, lub szemrane kontakty handlowe, być może nielegalny obrót futrami. Bądź coś w ten deseń. Nic groźnego. Zaplanowany, ale nieudany pojedynczy atak. Gorzej, jeśli ofiarą miała być Lisa. Wówczas znikały wszystkie możliwe racjonalne motywy i wyłaniał się obraz szaleńca w typie Lasermana. Tym razem specjalizującego się w dzieciach. Tej myśli Paul Hjelm nie miał ochoty dokończyć. Była jeszcze trzecia możliwość: ani ojciec, ani córka nie mieli 1 Przytyk do modnego w niektórych kręgach zwyczaju przyjmowania obco brzmiących, oryginalnych nazwisk, niekiedy sugerujących szlacheckie pochodzenie, zwłaszcza jeśli wcześniej nazywało się Svensson lub Andersson (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

być ofiarami, a kula trafiła w ramię Lisy przez czysty przypadek. To by z kolei sugerowało porachunki gangów pośród drzew Djurgården. Nie miał zbyt wiele do roboty. Musiał sprawdzić, co takiego robiła żona Altbratta poprzedniego wieczoru, jak wyglądało ich małżeństwo, kto wiedział o przyjęciu dla dzieci na Rosendal, czy nie było przekrętów w działalności handlowej lub gróźb ze strony bojówek wegańskich i podobnych, oraz przeszukać las, skąd najprawdopodobniej nadleciała kula. Et cetera. I jeszcze odczekać i sprawdzić, czy o tym, że oba zdarzenia miały miejsce tak blisko siebie, rzeczywiście zadecydował przy- padek - o ile właśnie z nowiną o takim zdarzeniu czekał na nie- go w Skansenie Jorge. Czas, czas, czas. Naprawdę utknął; silnik audi zagrzał się już na samą myśl o korkach. Był to samochód całkowicie pozbawiony cierpliwości. A ponieważ jego kierowca poprzysiągł sobie, że nie zostanie panem Hyde'em, to jemu przypadła ta rola. Stojące w korku samochody wyglądały, jakby zaraz miały wybuchnąć. Paul Hjelm nastawił nawiew i ogrzewanie na maksimum, dziękując stwórcy, że Sztokholm nawiedziły zimowe mrozy, a nie letnie upały. Siedział z oczami wlepionymi w termometr silnika, a jego myśli płynęły w rytm niedoścignionych improwizacji Milesa Davisa, Johna Coltrane'a, Billa Evansa, Cannonballa Adderleya, Wyntona Kelly'ego, Paula Chambersa i Jimmy'ego Cobba. Właśnie tak wygląda moje życie, pomyślał zaskoczony. Chłodne, badawcze spojrzenie w kierunku silnika, który za chwilę wybuchnie. Myśli układające się w odważne improwiza- cje. Przesuwający się powoli samochód. Właśnie tak. Choć czegoś mu jeszcze brakowało. Gdy skończyło się So What, a z głośników sauny udającej auto popłynął bardziej popularny dwunastotaktowy blues Freddie Freeloader, na prawym pasie przy Roslagstull objawiła się luka. Skierował tam samochód, wcisnął pedał gazu, aż pisnęły opony, załapał się na zgodne z normami europejskimi żółte światło i jego oczom ukazała się całkowicie

pusta Birger Jarlsgatan. No, pomyślał, teraz to jest pełny obraz. Freddie Freeloader, pomyślał, dociskając pedał gazu. Szło mu dobrze aż do Stureplan, gdzie utknął w obowiązko- wym ścisku z bezwzględnymi kierowcami z działów marketin- gu, którzy egzekwują pierwszeństwo nawet wtedy, gdy im ono absolutnie nie przysługuje. Paul Hjelm miał to gdzieś. Skoro ich to bawi, pomyślał, nucąc do ostatnich tonów opartej na solo kompozycji Blue In Green. W bałaganie przy Nybroplan również powstrzymał się od komentarzy. Opuścił szybę, wyśpiewując na całe gardło ulubiony fragment Ali Blues, i właśnie wtedy zobaczył Ingmara Bergmana, jak idzie o lasce w stronę Dramaten. Stary reżyser obrócił się zdziwiony w jego stronę, przez krótką chwilę patrzyli na siebie. Jakby był w tym jakiś ukryty sens. Na Strandvägen było o wiele gorzej. Panował na niej przera- żający ścisk. Nie, pomyślał. Dopiero teraz obraz jest kompletny. Szybki, krótki odcinek, a potem powoli, ociężale, postój za postojem. Puściło, a na moście Djurgårdsbron poszło już całkiem nieźle. Projekcja życia zdążyła się rozpłynąć. Gdy parkował przed wejściem do Skansenu, łamiąc wszystkie przepisy, z głośnika dobiegły go końcowe, inspirowane hiszpańską muzyką dźwięki Flamenco Sketches. Na drugie było mu precyzja. Droga od Astrid Lindgren przez Ingmara Bergmana do Skansenu - droga przez serce Szwecji - trwała tyle, co Kind of Blue Milesa Davisa. No proszę. Trzy kwadranse, co do sekundy. Była za piętnaście dziesiąta, gdy Paul Hjelm wszedł do Skan- senu z mapką w ręku - miał udać się do „dzikich zwierząt" w północno-wschodnim rogu rozległego parku. Jechał zadaszo- nymi ruchomymi schodami, które najwyraźniej prowadziły na szczyt wzniesienia, i zastanawiał się, które zwierzęta nie są dzikie. A człowiek? Czy człowiek nie jest przypadkiem dzikim zwierzęciem? Na górze była całkiem inna pogoda niż na dole.

Zniknęły zimowe podmuchy wiatru, szedł przez dziewiętnastowieczne miasto atrapę, był środek lata. Kwiecień plecień, chciał powiedzieć, ale przecież był maj. Czwartek, czwartego maja, w roku pańskim dwa tysiące - tjugohundra. Albo - tvåtusen. Słońce odbijało się od rdzawoczerwonych ścian, a on zastanawiał się nad wahaniami koniunktury w wymowie daty 2000. Na początku było oczywiste, że mówi się tvåtusen, potem - po zmasowanym ataku nieznanego zrzeszenia purystów językowych - stało się równie oczywiste, że mówi się tjugohundra - dosłownie „dwadzieścia setek", nawet jeśli nie przychodziło to naturalnie. I nawet jeśli oficjalnie obowiązywało tjugohundra, coraz częściej słyszał niepewne tvåtusen, zwykle pod nosem, jakby istniał jakiś podziemny ruch oporu. Społecznego oporu. Sam trzymał się własnej wersji, którą nazywał „i tak, i tak". Budziła ogólny niesmak, a opierała się na melodyce. Tjugohundra składało się z dwóch trochejów następujących po sobie, według schematu aaåa, podczas gdy tvåtusen było rytmicznie nieczystym układem ååa, w którym nieakcento- wana sylaba następowała po dwóch akcentowanych. Z braku rozsądnych argumentów za którąkolwiek z wersji, o wyborze decydowała linia melodyczna zdania. Spór między tymi dwoma obozami językowymi był w oczach Paula Hjelma znakiem czasu: żądzą władzy w jej najczystszej postaci. Chciało się m i e ć r a - c j ę, chciało się w y g r a ć , niezależnie od tego, jak błahy był przedmiot sporu i jak miałkie były argumenty. Oponentów łą- czyło jedno: największym wrogiem był b r a k o k r e ś l e n i a s i ę po jednej ze stron. Był święcie przekonany, że jego własny wybór był przejawem prawdziwego oporu. Właśnie o tym rozmyślał komisarz Paul Hjelm w roku pańskim, w którym państwo szwedzkie zostało zganione przez Amnesty International za rosnącą przemoc ze strony policji i w którym kosowscy Albańczycy zostali odesłani do swoich zrujnowanych domów z pięcioma tysiącami szlachetnych szwedzkich koron w kieszeni. Poczuł się, jakby k t o ś dostał się do jego myśli. Gdzie się podziały stare dobre fantazje erotyczne, które, jak

mówiły ostatnie badania, nawiedzają człowieka co najmniej piętnaście razy dziennie? Zanim doszedł go zapach dzikich zwierząt, zdążył jeszcze pomyśleć: Kim, do cholery, jest ten statystyczny człowiek, który ma czas na piętnaście fantazji erotycznych dziennie? Gdy zapach się nasilił, Paul Hjelm poczuł się jak dziecko tuż przed przyjściem Mikołaja, gdy ojciec wymyka się do toalety z podejrzanie obojętną miną. W tym wypadku Mikołaj nazywał się oryginalnie Jorge Chavez i był kimś tak nudnym, jak nudny może być tylko komisarz z Rikskrim. Zupełnie jak on. Potem zapach zniknął równie nagle, jak się pojawił. Paul Hjelm zabłądził. Nigdy miał się do tego nie przyznać, ale na- prawdę zabłądził w Skansenie. Jego dzieci zbliżały się do dwu- dziestki i już od dawna nie działała na nie sztuczka ze Skanse- nem, którą stosuje się, gdy brak lepszego pomysłu. Wybieg dla dzikich zwierząt powstał później; w pewnym momencie przyłapał sam siebie na rozmowie z zajętym przeżuwaniem łosiem, który wydawał się i wypchany, i mechaniczny. Nie miał do kogo otworzyć ust. Dochodziła dziesiąta, Skansen był prawdopodobnie jeszcze zamknięty, a łoś nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Nie wiedział nawet, gdzie znajdują się mordercze bestie. W końcu Hjelm trafił na górę niedźwiedzią, ziemię nieznaną. Wokół wszystko było starannie umocnione, wyślizgnął się z la- biryntu zasieków z uczuciem, że idzie po nitce do kłębka. Minął konie, rysie, dziki i wilki i wreszcie dotarł na miejsce. Do rosomaków. Dla odmiany tutaj kręciło się mnóstwo ludzi. Rozpoznał na- tychmiast ubranych na biało techników, którzy niczym początkujący wspinacze chodzili w górę i w dół po niewielkich wzniesieniach na terenie należącym do rosomaków. Rozpoznał biegnącą wzdłuż ogrodzenia biało-niebieską taśmę z krzyczącym napisem „Policja". Rozpoznał nieco zarośniętą osiemdziesięcioletnią twarz głównego obducenta Sigvarda Qvarfordta. Rozpoznał surową germańską twarz głównego technika kryminalistycznego Brynolfa Svenhagena. A także

rozgorączkowaną, śniadą twarz bliskiego kolegi, zięcia głównego technika kryminalistycznego Svenhagena, Jorge Chaveza. Na widok Hjelma Chavez rozpromienił się, podszedł do głębokiego rowu, który biegł przez środek wybiegu dla rosomaków, rozpostarł ramiona i zawołał (najwyraźniej długo to ćwiczył): - Zrzuć z siebie ludzkie szaty, korono stworzenia, i przyłącz się do naszej zwierzęcej orgii. Paul Hjelm westchnął: - Niby, kurwa, jak? Jorge Chavez uniósł zdziwiony brew i rozejrzał się dokoła. W końcu zwrócił się do Brynolfa Svenhagena, który chodził po wybiegu z surową miną. Jakby wykonywał zadanie swego życia. - To ty zwinąłeś kładkę, Brunte? Brynolf Svenhagen spojrzał zniesmaczony na zięcia. - Nie jestem Brunte - odpowiedział, niczego nie wyjaśniając. Ruszył dalej, marszcząc czoło. Chavez podrapał się po głowie. - To znaczy, że zabrały ją pornogliny. Jeszcze chwila i wy- puszczą na nas rosomaki. Paul Hjelm wdrapał się na drewniany parkan, próbował przez chwilę utrzymać równowagę, a potem zrobił desperacki krok w pustkę. Zawisł w powietrzu niczym balerina nad głębokim, wypełnionym wodą rowem i wylądował tuż obok kolegi. Ku zaskoczeniu wszystkich, nie wyłączając jego samego. - Pełna gracja - stwierdził Chavez z uznaniem. - Dziękuję - odpowiedział Hjelm, wciąż nie rozumiejąc, ja- kim cudem nie wykąpał się w odchodach rosomaków, nie runął do rowu i nie złamał jednego czy dwóch kręgów. Rozejrzał się. Rosomaki zajmowały spory pofałdowany teren na dosyć wysokim wzniesieniu. Tu i ówdzie w ziemi widać było doły, zapewne nory, a dużą część porośniętej trawą ziemi pokrywały drobne kawałki tkaniny, wyglądem zbliżone do piór w różnych kolorach i z różnych materiałów. Technicy robili

wszystko, co w ich mocy, żeby lekki podmuch przedpołudniowego wiatru nie przesunął choćby jednego włókna. Paul pokazał na nie ręką. Jorge skinął głową, ujął go pod ramię i poprowadził w stronę przeciwległego rogu, gdzie rów był po prostu pionową, głęboką na trzy metry betonową przepaścią o ziemnym raczej niż porośniętym trawą dnie. - Zacznijmy od początku - powiedział. Zatrzymali się. Włókna układały się tutaj, przynajmniej część z nich, w jakby bardziej uporządkowane kształty, przede wszystkim w kształt nogawki spodni w kolorze jasnego różu. Z nogawki wystawało jakieś dziesięć centymetrów ogryzionej do czysta pary kości. Prawdopodobnie piszczel i kość strzałkowa. - To największy zachowany kawałek - powiedział cicho Cha- vez i kucnął. Hjelm zrobił to samo, czekając na ciąg dalszy. Ten nastąpił. - Po łacinie Gulo gulo. Rosomak. Prawdziwy łobuz. Wyglą- dają jak słodkie niedźwiedziątka. Kunowate. Spokrewnione z borsukiem, kuną leśną, tchórzem, wydrą i norką. Zagrożone wyginięciem, w Szwecji żyje ich zaledwie kilkaset, wysoko w górach. Osiagają długość około metra, odżywiają się głównie nornikami i lemingami. Ale czasem zamieniają się w zwierzęta drapieżne... Hjelm wstał, prostując plecy. - Dobra - zaczął niepewnie. - Ktoś się upił, wdrapał na ogro- dzenie Skansenu i wpadł do rosomaków. Nie pierwszy raz, jak się domyślam. - Czy wówczas bym po ciebie dzwonił? - powiedział Chavez, wbijając w niego wzrok. - To są wyjątkowo wykwalifikowani zabójcy. Nie czytałeś Ellroya? Sprowokowane rozdzierają czło- wieka na strzępy, zwłaszcza gdy są w grupie. Mają pyski jak cęgi. Bez słowa wstępu kruszą kości i mielą je na papkę. Mamy szczęście, że przynajmniej to zostawiły. Za pomocą ołówka Chavez uniósł ostrożnie materiał, odsła- niając kości. Trochę głębiej zobaczyli kawałek ciała, w którym siedziały. Był tam też węzeł. Lina.