mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Dębski Eugeniusz - Owen Yeates 4 - Flashback2-okradziony swiat

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Dębski Eugeniusz - Owen Yeates 4 - Flashback2-okradziony swiat.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 81 stron)

EUGENIUSZ DĘBSKI FLASHBACK 2 czyli OKRADZIONY ŚWIAT Otwierając oczy nie miałem pewności, co do prawdziwej przyczyny przebudzenia — erekcja czy dzwonek tele- fonu? Sygnał telefonu był o wiele słabszy od sygnału z rdzenia kręgowego, ale gdy zacząłem wyplątywać się z pościeli, zauważyłem na chassis aparatu żółte oczko, które wskazywało na drugi stopień głośności. Posłuszny komp proponował wszystkim dzwoniącym w nocy wysłuchanie krótkiej historyjki o zmęczeniu pana Owena Yeatesa, który serdecznie uprasza o wyrozumiałość i przemyślenie, czy sprawa jest na tyle ważna, aby zakłócać panu Yeatesowi nocny wypoczynek. Dopiero wtedy, gdy rozmówca wykazywał się natarczywością, której współczesne kompy nie potrafią jeszcze neutralizować, domowa katarynka elektroniczna przystępowała do delikatnego budzenia. Zanim wyciągnąłem dłoń w kierunku telefonu, sygnał stał się jeszcze głośniejszy. Zerknąłem na Pymę i przyłożyłem słuchawkę do ucha. — Th... Tak? Usłyszałem głos Douga Sarkissiana. — Owen, chcę ci zadać jedno z najgłupszych pytań. — Już ci odpowiadam: nie śpię. — To tak jak ja. — Yhy. Wyczułem to po głosie. — A nie zapytasz, dlaczego? — Dlaczego? — To dłuższa opowieść. Przygotowałem duży dzbanek wybornej kawy. Nie zdołam jej wypić sam... — Takie gadanie było dobre w czasach, kiedy kawa pochodziła z przemytu, ale nie wiem, czy w ogóle były takie czasy. Aktualnie mam w domu duży zapas. — Dobra. Ale ja muszę ci coś powiedzieć... — Boże, jesteś w ciąży? — Długo będziesz tak paplał? Obudzisz Pymę. — Ją może obudzić tylko trzęsienie ziemi albo zbyt cichy oddech Phila. — Wstałem i zrzuciłem na podłogę spodnie od piżamy. — Za trzy minuty schodzę do samochodu. — Czeka już na ciebie mój chłopak. — Jak większość obywateli uważam, że na rozdmuchane potrzeby CBI idzie za dużo pieniędzy. Stawki nocne są u was dość wysokie, czyż nie? Sarkissian bez słowa odłożył słuchawkę. Poszedłem do łazienki. Trzy minuty później gestem i groźnym mruknięciem odegnałem Tebę od drzwi, otworzyłem je i wyszedłem przed dom. Noc poderwała się z bezruchu i chlusnęła na mnie mokrym, mglistym powietrzem. Księżyc świecił jak z łaski, należałoby mu się karne przejście na emeryturę. Odetchnąłem kilka razy, dając płucom czas na przyzwyczajenie się do nadmiaru wilgoci, i poszedłem ścieżką. Na przekór wszystkim standardowym wyobrażeniom o pracy instytucji typu CBI nie czekała na mnie ciemna, tajemnicza limuzyna, lecz mały, żółty kabriolet. Wsiadłem i skinąłem kierowcy. Odwzajemnił powitanie i ruszył. Dopiero teraz spojrzałem na zegarek, była trzecia dwadzieścia siedem. Ulice puste niczym Sahara przed zalaniem cywilizacyjnym potopem. Sygnalizacja uliczna, widząc zbliżający się samochodzik, usłużnie zapalała zielone świ- atła. Nie sprawiła tego zamontowana w wozie przystawka — sam mam taką w bastaadzie — po prostu było stosun- kowo pusto: tylko my i dziwnie dużo patroli policyjnych. Nie czepiano się nas. Policjanci odprowadzali nas tylko sennymi, obojętnymi spojrzeniami, co dowodziło, że nasz mały nadajnik wysyła zakodowany sygnał identyfikujący. — Co jaki czas zmienia się sygnał w identyfikatorach? — zapytałem. Ku mojemu zdziwieniu kierowca wcale się nie oburzył. — Chyba co czterdzieści minut — powiedział. — Dokładnie nie wiem, ale kiedyś chciałem zamon- tować to w swoim prywatnym wozie... — zgrabnie pokonał zakręt. — Powiedziano mi, że to nie wyjdzie, bo mu- siałbym mieć także wyszukiwacz kolejnych częstotliwości i kodów, a wtedy wykryto by mnie po kilkudziesięciu sekundach. — Zgadza się. Ja również chciałem kiedyś założyć coś takiego w moim samochodzie. Nawet nie dlatego, że było mi to do czegoś potrzebne — jeżeli chodzi o tę dziedzinę, zachowywałem się jak sroka, taszcząca do swego gniazda wszystko, co się

świeci. Uważałem, że każdy gadget, nawet jeśli tylko raz w życiu spełni swoją funkcję, a w końcu mogło od tego zależeć moje życie, jest wart pieniędzy, jakie weń włożyłem. Wyhamowaliśmy przed bramą jakichś magazynów. Gdy zapadła się w ziemię, wjechaliśmy na plac i zaraz potem do otwartej paszczy ciemnego składu. Kierowca zgasił światła i w zupełnych ciemnościach osunęliśmy się pod pow- ierzchnię ziemi. Winda przeniosła nas wraz z samochodem kilkadziesiąt metrów i zatrzymała się. — Drzwi na końcu korytarza — powiedział chłopak. — Do widzenia panu — dodał z ukłonem, nic- zym filmowy maitre d'hótel. Po prawdzie jednak, musiałby to być szmatławy film. Autentyczni szefowie sal w prawdziwych lokalach nie kłaniają się w pas nawet szefom emiratów. Mruknąłem „cześć” i wysiadłem. Nad moją głową rozjarzyła się seledynowym światłem prosta, cienka kre- cha—przewodniczka. Szedłem pod nią, niemal muskając ją włosami. W pewnej chwili, jakieś trzy metry przede mną, krecha jakby obsunęła się po zbyt stromej ścianie, błyskawicznie obrysowała drzwi,— a ta jej część, która była nade mną, zgasła. „Stanowczo za dużo pieniędzy idzie na głupstwa” — pomyślałem i postanowiłem takim właśnie tekstem powitać Sarkissiana. Zrezygnowałem z tego, gdy wszedłem i rzuciłem na niego okiem. Odczekałem, aż zamkną się za mną drzwi i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Byliśmy sami. Doug siedział przy ogromnym ekranie—stole, opierając głowę na rękach. Ucieleśnienie zniechęcenia. Spojrzał na mnie nie zmieniając położenia ciała. Dopiero po chwili oderwał głowę od podpórki i wskazał mi fotel. Wyjąłem z kieszeni papierosy i używając jako popielniczki pustego pojemnika na dyski, siedziałem i czekałem, aż Doug zacznie mówić. — Jest sprawa — powiedział. W zwykłych okolicznościach wykorzystałbym pauzę na kilka dowcipnych wstawek, ale z jego wyglądu wywnioskowałem, że normalne okoliczności skończyły się kwadrans i cztery kilometry temu, gdy spałem w swoim łóżku. Zaciągnąłem się. Wypuściłem dym. Doug milczał. — Nawet nie wiem, od czego zacząć... — znowu zamilkł. Mój język poderwał się niczym auto- nomiczny organ, chcąc udzielić strapionemu Sarkissianowi kilku rad. Ledwo udało mi się poskromić padalca, ale czułem, że długo nie wytrzyma. — Powiedz, co jest, bo aż mnie świerzbi, żeby sobie poużywać. — Nie próbuj... — Nie próbuję, ale to bardzo męczące. Powiedz wreszcie coś... — Dokonano największej kradzieży w historii świata. Większej nie będzie, bo być nie może... — Wycięli z gleby i wywieźli Fort Knox? — Jesteśmy... jako kraj... skompromitowani na wieki wieków — mówił, nie zwracając uwagi na moje pytanie. — Plajta! Słowo „pośmiewisko” zostanie zastąpione słowem „stanowisko”... — Przestań biadać nad stanem Stanów! Obudziłeś mnie, żeby się wyżalać przy użyciu ogólnikowych prognoz? Sarkissian wstał, chyba tylko po to, żeby móc mocniej uderzyć dłonią w stół. — Kurważ mać! — wydusił z siebie. — Jestem załamany... Uwierzyłem mu. Sarkissian bełkoczący, Sarkissian niezdarnie klnący, Sarkissian niemogący zebrać myśli... — Będę milczał, a ty mów — zaproponowałem. — Chcesz papierosa? — Nie. Słyszałeś o wystawie z okazji trzechsetlecia Konstytucji? Formalnie było to pytanie, ale w kontekście obudzenia mnie w środku nocy odebrałem to jako informację pod- stawową. — Gdyby nie to, że wystawa ma być otwarta za sześć tygodni, a eksponaty przylecą tydzień wcześniej, pomyślałbym, że mówisz coś o kradzieży tych obrazów... — powiedziałem ostrożnie, czując, że moje wnętrzności przestawiają się na produkcję lodu. — To była informacja podana dla zmylenia tropów. — Doug usiadł, poderwał się i rozpoczął marsz wzdłuż dłuższego z boków prostokątnego ekranu. — W rzeczywistości obrazy przyleciały do nas cztery dni temu i zaraz potem wystartowały w dalszą drogę. — Nikt nie zauważył, ze Gioconda nie wisi na swoim miejscu? — Większość najsłynniejszych dzieł zastąpiły kopie, niektóre muzea zamknięto z powodu remontów, inne z tytułu zmiany ekspozycji. Wyglądało na to, że nikt się niczego nie domyśla. Nawet szefowie muzeów, z których pożyc- zyliśmy obrazy, nie wiedzieli, co i w jakim terminie będzie transportowane do Lincoln. Uznając, że rozkładanie na partie zwiększy ryzyko, zdecydowaliśmy się przewieźć wszystko razem i w ten oto sposób ułatwiliśmy komuś ro- botę. — Powiedz krótko: obrobili transport tych dzieł? — Nie da się powiedzieć krótko, Owen. Prado, Luwr, Ermitaż... — wyciągnął w moim kierunku trzy palce — załatwione! Takie miasta jak Drezno, Duisburg, Heidelberg, Amsterdam, Oslo, Barcelona, nie mówiąc już o Watykanie... załatwione. Owen... Mówiło się o wystawie przez duże „W”, ale tylko kilkanaście osób wiedziało, co

to naprawdę będzie! To, co wiesz ty, co podaliśmy do prasy, to jedna dwudziesta prawdy. Miała nosić tytuł „Dwadzieścia wieków malarstwa” i był to najskromniejszy tytuł, jaki można było wymyślić! — Zawsze wydawało mi się, że nawet nasza megalomania jest największa — wrzuciłem niedopałek do pojemnika i zapaliłem następnego papierosa. Musiałem coś powiedzieć, żeby dać Sarkissianowi czas na otarcie potu z czoła. — Wiesz, kto tam był? — zapytał rzucając mokrą chusteczkę. — Wymienię tylko część. Uważaj! Rubens, Rublow, obaj van Eyckowie, Botticelli, da Vinci, Michał Anioł, Rafael, Tycjan, Tintoretto, Bruegel, Diirer, Holbein, Watteau, El Greco, Velaząuez, Goya, van Dyck, Rembrandt, Gainsborough, Gericault, Delacrok, Riepin, Renoir, Manet, Monet, Degas, Cezanne, van Gogh, Wrubel, Picasso, Dali, Giotto, Snyders, Pissarro, Sisley, Gau- guin, Kokoschka, Kandinsky, Klee, Toulouse—Lautrec... —. odetchnął głęboko i potrząsnął głową. — Wymieniłem tylko tych, których zapamiętałem. Łatwiej byłoby wymienić tych, którzy się nie zmieścili. Rozumiesz? — Skinąłem głową. — Całe światowe malarstwo. Nie wiem, czy coś cennego zostało na swoim miejscu. Chyba że w prywatnych kolekcjach. Groza... — Zgoda. — Otworzyłem usta, żeby poprosić o sole trzeźwiące albo dwa łyki bourbona, ale zrozu- miałem, że dzisiejsza noc nie jest najlepsza na tego rodzaju zachcianki. — No to wiem, co ukradziono, domyślam się też, że wyniki masz mizerne albo żadne. Trochę więcej patroli pęta się po mieście, pewnie dzieje się tak w całym kraju. Patrolują, nie wiedząc, czego mają szukać, tak? — Doug skinął głową. — Właśnie... Tylko nie wiem, czego spodziewasz się po mnie. Nawet mój geniusz nie może równać się z CBI i całą policją kraju. O co więc chodzi? — O pomysł. Brak nam pomysłu. Daj nam ideę, a pognamy za nią chyżo jak gepardy! Bo w tej chwili przebieramy nogami w miejscu. — Pomysł...! — parsknąłem i natychmiast spoważniałem. — Z przyjemnością, tylko nie wiem, czy go mam. Jeśli wy... — My! — zawołał. W jego ustach zaimek ten po raz pierwszy zabrzmiał jak obelga. — Ja ostrze- gałem, przekonywałem... Bałem się tego przedsięwzięcia. Ale pion strategiczny był pewien swego jak nikt i nigdy. — Będziecie mieli nowy pion strategiczny — mruknąłem. — Jeśli CBI będzie jeszcze istniało... — No, jeżeli tak zaczynasz mówić, to lepiej opowiedz, jak to zostało zrobione... — Odsuń się, zobaczysz wszystko na ekranie. Posłusznie przesunąłem swój fotel i pojemnik — popielniczkę pod ścianę. Doug jednym szarpnięciem ustawił blat stołu w pionie. Ekran cieszył oko spokojną szarością. — Zacznę od tego, że każdy z obrazów zapakowany był w próżniowy pojemnik ze stali Reisendor- fera, praktycznie niemal niezniszczalny i niekłopotliwy w otwarciu. Lepiej, żeby złodziej otworzył kasetę, niż żeby zmasakrował i ją, i jej zawartość. Tak więc wszystkie płótna były w przygotowanych futerałach. — Dotknął jednego z szeregu przycisków na obrzeżu ekranu. — Napad miał miejsce między Kansas City i Lincoln, zaraz po przekroc- zeniu granicy stanu. Wyglądało to tak. Wóz, wyglądający jak ciężarówka do przewożenia cytrusów, jechał drogą... — na ekranie pojawił się widok szosy z lotu ptaka — ...numer AS trzysta czterdzieści dwa. Droga ta cztery dni wcześniej została sprawdzona i zamknięta dla ruchu pod pretekstem prac remontowych. — Maskowanie? — Pełne. Dwie ekipy naprawdę pracowały tam nad rzeczywiście nie najlepszą nawierzchnią. Tu nie mogło być żadnych podejrzeń. Nie chciałbym ci nic sugerować, ale to nie mogła być przypadkowa sprawa. — Przeciek...? — Szybko machnąłem dłonią. — Nie, leć dalej. — Tak więc jedzie ciężarówka... — Na ekranie pojawił się wóz widziany z góry, w dolnym prawym rogu obejrzałem go ze wszystkich stron. — Przed nią... Aha! Tuż przedtem „remont” został zakończony, usunęliśmy znaki ograniczenia ruchu, ale gęste patrole miały zatrzymywać każdy pojazd. To samo z drugiej strony. Konwój otwierają cztery samochody z obstawą, sześć go zamyka. W kabinie trucka kierowca i czterej doborowcy. O piętnas- tej czternaście następuje atak. Zobacz, jak... Obraz drogi pokryła drobna ospa. — Ktoś naszpikował szosę na odcinku ośmiuset metrów dwudziestoma tysiącami mikroładunków. Zdalnie odpalone ładunki w pół sekundy załat- wiły całą obstawę. Natomiast pod ciężarówką wybuchły małe rakietki, wykonane chyba specjalnie na tę okazję. Przebiły pancerz, zdemolowały kabinę i pokaleczyły ludzi. Komp uruchomił hamulce. Co jeszcze...? No tak! Nad konwojem przez cały czas wisiał flyer. Były dwa, zmieniały się w miarę zużywania paliwa. Jeden właśnie zatan- kował i ruszał nad konwój, gdy drugi zaczął tracić wysokość. Jakoś wylądował... Zestrzelili go, oczywiście. Gdy ten pierwszy nadleciał nad miejsce napadu, było już po wszystkim. Na ekran wrócił obraz sprzed kilkunastu sekund — ciężarówka z rozbitą kabiną, dziesięć unieruchomionych sa- mochodów. Siedem z nich płonęło. — Z góry? — zapytałem. — Z satelitów? — Właśnie wtedy nastąpiły jakieś dziwne zaburzenia atmosferyczne. Nasi spece twierdzą, że ktoś rozpylił w powietrzu jakiś jodek czy chlorek, czy jeszcze coś innego, czego kryształy zniekształciły obraz.

— Z twoich słów wynika, że mogli albo zwiać do Lincoln i wtedy wpadliby pod skrzydła drugiego flyera, albo wrócić do Kansas, gdzie byliby gorąco powitani przez pędzące w ich kierunku oddziały. Wyparowali?! — Tak. Rozwalili w kilka sekund drzwi ładowni, zabrali futerały z obrazami i zniknęli. Prowadziliśmy poszukiwania na ziemi i w powietrzu, wykluczyliśmy flyery, coptery i wszystko, co lata. Wykluc- zyliśmy wszystko, co porusza się na ziemi. I pod ziemią. I wszystko to, co pływa... — A to co się rozpływa...? — mruknąłem do siebie. — Co mówisz? — Nie, nic... Klnę trochę. Jeszcze coś? — Tak. Po siedmiu godzinach coś odkryliśmy. W pobliżu miejsca napadu, na idealnej równinie znajduje się anomalia geologiczna: niewielka niecka, coś jak odcisk wydłubanego z piasku kamyka. Nad tą niecką ktoś pracowicie zbudował dach i zamaskował go ziemią... Do obserwacji wystarczyło. Niczego tam nie znaleźliśmy. Żadnych śladów... — Żadnych śladów?! No to skąd wiesz... — Całą nieckę ktoś zalał teksturą budowlaną. — Aha... — pokiwałem głową. — Skurczyła się, zacierając wszystko. — Tak. Między innymi dlatego uważamy, że to była ich baza. — No i fakt samego istnienia kryjówki... — mruknąłem. — Oczywiście. I jeszcze jedno. Podczas otwierania futerałów uruchamiany jest impulsowy nadajnik, ale jak na razie nikt żadnego z nich nie otworzył. — Mogli zawieźć je do jakiegoś schronu, kopalni czy jaskini. Jeśli dowiedzieli się o tak tajnym transporcie, to znaczy, że wiedzieli wszystko. — Raczej nie. — Sarkissian zniknął na chwilę za ekranem. Blat zaczął opadać. Doug wrócił, wlokąc za sobą fotel. Usiadł naprzeciwko mnie. — O tych nadajnikach wiedziały, łącznie ze mną, cztery osoby. Oczywiście wszystkie znane głębokie dziury są pod specjalną opieką. Satelity czyhają na sygnał. Nic. Jestem prawie pewien, że nie otworzyli jeszcze ani jednego futerału. — Czego jeszcze jesteś pewien? — Pogrzebałem w paczce papierosów i zostawiłem ją w spokoju. Piekło mnie gardło. — Nie uciekli z tamtej okolicy. To wykluczone. — Przestań... Zagrzebali się w ziemi czy jak? I co ze mną? Nie jestem różdżkarzem ani nie lubię przekopywać ziemi. Widać to po moim ogrodzie. — Nie wiem... Milczeliśmy kilka minut. Miałem kompletną pustkę w głowie, choć właściwie była w niej jedna myśl, ale tak banalna, że aż nie chciałem o niej mówić. Wstałem i jeszcze raz obejrzałem zarejestrowaną scenę napadu. Uderzyło mnie to, że na ekranie ani razu nie pojawili się rabusie. Odwróciłem się do Sarkissiana i potworzyłem swój domysł: — Musiał być przeciek... Szarpnął się i uderzył pięścią w kolano. — Nie było. To wykluczone. Ale z pewnością wszyscy będą tak myśleć. Nasza kochana ojczyzna będzie skompromitowana w świecie, a CBI w kraju. To koniec firmy. — Nie przejmuj się tym tak bardzo. — Wróciłem na fotel i jednak zapaliłem. — Żeby istniało pojęcie sprawiedliwości, musi istnieć niesprawiedliwość. Są ze sobą nieodłącznie związane, nie istnieją bez siebie. Do- tychczas uważało się, że jeśli zniknie zbrodnia, zanikną organa ścigania. Może zrobić odwrotnie: zacząć od policji, a przestępstwo samo zdechnie? — Przeciek wykluczony — powtórzył, nie zwracając uwagi na moją błyskotliwą myśl. Postanowiłem wygłosić ją kiedy indziej albo komuś innemu. — Nawet gdyby był, to poza kilkoma osobami nikt nie znał całego planu. A bez tej wiedzy nie dałoby się aż tak przygotować napadu. Mieliśmy przewidzianych pięć tras dopiero w ostatniej chwili komp wylosował tę właśnie. — No dobrze. Zacznijmy inaczej. Kim może być złodziej? Powinien zdawać sobie sprawę z tego, że rozmiary kradzieży powodują, iż staje się ona przedsięwzięciem bezcelowym. Kiedy kradnie się jeden czy kilka obrazów, to przejmuje się tym głównie poszkodowany, natomiast reszta świata zaledwie tak sobie. Ale tutaj został okradziony świat! No więc komu sprzeda się łup? Nie ma takiego bogacza, który byłby w stanie kupić te dzieła, nie ma kraju, który pozwoliłby sobie na nabycie choćby jednego z nich. Zdobycz jest, ale cieszyć się nią nie można. To tak, jakbym porwał prostytutkę z syfilisem. Chyba że... — zakłuła mnie maleńka, ostra myśl. — Chyba że to jakiś kolekcjoner wzbogacił swoje zbiory. — O tym właśnie pomyślałem, ale chyba nie... Przecież prędze] czy później ktoś zobaczy te obrazy. Nie da się tego ukryć... Ile tam było płócien? — Dwa tysiące siedemset czterdzieści dwa. — „Ja cie...!” jak mawia Phil. — Opadłem na oparcie fotela. — Doug, możesz na mnie krzyczeć, ale daj mi kropelkę czegoś mocniejszego. Zlituj się...

Patrzył na mnie chwilę niewidzącymi oczami, jakby nie rozumiejąc, co powiedziałem. Albo jakbym popełnił świętokradztwo. W końcu poderwał się i machnął ręką. Może było to tylko złudzenie, ale miałem wrażenie, że w jego spojrzeniu błysnęło coś żywszego. — Dopóki nie zacząłeś pisać, nie zdawałem sobie sprawy, że tak dużo pijesz — powiedział, ot- wierając jakąś kasetę w ścianie. — Już po trzech pierwszych stronach powinieneś leżeć sztywny jak szyna monokolejowa. — Już mi to mówiono. Ale wiesz, jak nie mam komu dać po ryju, jak nie ma jakiejś pani do przele- cenia... — Właśnie... — Podał mi jedną ze szklanek. — Jak Pyma odnosi się do twoich seksualnych harców na stronicach powieści? — Tak jak w życiu. — Łyknąłem z przyjemnością. — Nie wierzy w nie. — I słusznie. — I słusznie. — I dużo palisz... — Tak. Kiedyś to rzucę. — No to wtedy twoje powieści będą się składały z samych nieprzyzwoitych słów i bójek. — Będę pisał powieści eksperymentalne. Zaangażowane, artystyczne, literackie kawałki, nudne i niepoczytne, ale wartościowe. — Ale na razie życzę ci, żebyś napisał kolejną krwistą powieść o tym, jak rozwikłałeś aferę z kradzieżą tysiąclecia. — Dobrze. Posłuchaj... Jednak zamiast zacząć mówić, zadumałem się. Jakaś myśl gwałtownie domagała się zwerbalizowania. Usilnie oczyszczałem dla niej ścieżkę, aż wreszcie dojrzałem ją i ucałowałem w oba policzki. — Doug, mam pytanie... — Słucham. — Nie, mam pytanie, odpowiedź na które będzie rozwiązaniem zagadki. — Nie jest to: „Kto to zrobił?” albo „Jak to zrobił?”, mam nadzieję? — Nie Posłuchaj, to jest piękne pytanie. Jestem z niego dumny. Rzadko mi się to zdarza, bo... — Dawaj to pytanie! — wrzasnął wściekły. — W jaki sposób złodziej zapewnił sobie bezkarność? — W jaki sposób złodziej zapewnił sobie bezkarność... — powtórzył powoli. — Tak! — W jaki sposób złodziej zapewnił sobie bezkarność... — Oczywiście. Inaczej rzecz ujmując: „Kto się nie boi całego świata?” Teoretycznie rzecz traktując, możemy sobie pofantazjować, że istnieje taki kraj, który żyje w izolacji, nie boi się nas i nawet nas nie lubi... — Ale Wschód też został ogołocony... — Aha... No to nieco inaczej: w jakimś izolowanym kraju, może w Albanii, może w Hajdrze albo w Yagonie, żyje sobie bogacz... — Tam nie ma bogaczy! — przerwał. — Święta racja. No to krąg podejrzanych zawęził się. — Do zera... — Do zera... — Teraz ja powtórzyłem jego słowa, nie zastanawiając się nad nimi. — C h y b a jednak nie... — zaoponowałem słabo. — Owen — Sarkissian wychylił się i w swój ulubiony sposób trącił moje kolano wskazującym pal- cem. — Nie spodziewam się, żebyś po wyjściu stąd pojechał pod jakiś znany sobie adres swoim ulubionym bas- taadem, wyposażony w siedemnaście różnych palników, od elephanta poprzez biffax po dwa drizzlery i tak dalej. Nie spodziewam się, że jutro zwalisz mi na biurko kilka stalowych kaset i wskażesz kciukiem resztę na podwórku. Ale błagam cię, rzuć wszystko i zastanów się. Mam przeczucie, ze rutyna na nic się tu nie zda. Musisz mi pomóc... Nie drżał mu głos, ale czułem, że Doug nigdy i nikogo jeszcze tak usilnie o nic nie prosił. Być może była to największa prośba w jego życiu. Trochę przeraziła mnie odpowiedzialność, jaką mnie obarczał. — Jeśli obiecasz mi tuzin butelek hausbarkera, to rozwiążę dla ciebie tę sprawę — rzuciłem nied- bałym tonem i nagle poczułem, że rzeczywiście tak będzie. Przysiągłem sobie, że poświęcę resztę życia, ale nakryję złodzieja. Uścisnąłem dłoń Douga i wyszedłem. Ten sam kierowca odwiózł mnie do domu. Była szósta czterdzieści. Po- nieważ oddycham inaczej niż Phil, Pyma nie obudziła się, gdy wszedłem do sypialni. Zacząłem rozpinać guziki koszuli, ale zrozumiałem, że i tak nie zasnę. Na dole syknęły drzwi, wypuszczając psa do ogrodu. Szybko zbiegłem po schodach i wyszedłem na zewnątrz. Teba bawiła się w podgryzanie pięt panny Cooper, która właśnie wsadzała do

ziemi obsypaną owocami kępkę truskawek. Na mój widok uśmiechnęła się. Zerknąłem przez ramię na okno pokoju Phila. — On tak zabawnie dziwi się za każdym razem, gdy znajduje owocujące truskawki w swoim ogrodzie... — powiedziała panna Cooper. — Tylko czy nie nabawi się przeświadczenia o własnej potędze? Bo jeśli udaje mu się wyhodować jesienne gruntowe truskawki, to może dojść do wniosku, że wszystko mu się uda... — Ooo, to pan nie zna własnego syna! — Może... Do widzenia. Teba...! Wyszliśmy na ulicę. Nie miałem zamiaru mówić pannie Cooper, że dawno temu Phil, wiedziony jakimś przeczu- ciem, policzył jej szklarniowe późne truskawki i powiedział mi: „Panna Cooper zamienia moje truskawki na swoje, z owocami. Bardzo ją ten dowcip cieszy”. „Powinieneś chyba powiedzieć jej, że ją rozszyfrowałeś. To nieładnie: objadasz się jej owocami”. „Ale ona ma radochę, jak ja się dziwię i objadam”. W parku dość długo szukaliśmy odpowiedniego kija. Aportowanie jest zajęciem poważnym, jeśli wykonują je istoty świadome tego faktu. W końcu Teba znalazła stosowny patyk, mnie zaś udało się w drugim rzucie wpakować go w gałęzie gęstego modrzewia, wobec czego pies udał, że o to właśnie chodziło i pobiegł obwąchać najświeższe ploteczki. Usiadłem na ławce, gdzie zaczęła mnie nękać pewna myśl. Była absurdalna i natrętna, jedno i drugie w równym stopniu. Gdy wróciliśmy do domu, wystukałem numer do Sarkissiana. Powiedziałem mu, co wpadło mi do głowy. — To idiotyzm — rzucił w słuchawkę. Zaraz potem rzucił również ją. Po godzinie zadzwonił, żeby zapytać, czy nadal upieram się przy hipotezie, która zaprowadzi nas do domu, w którym oszczędzają na klamkach. O jedenastej, kiedy woda w basenie podgrzała się na tyle, żeby po wejściu do niej można było normalnie mówić, zadzwonił znowu i zażądał, żebym zapomniał o moim pomyśle. Powiedziałem, że mnie jest wszystko jedno, ale czekam na tuzin butelek piwa z browaru w Meinz. Powstrzymał się od komentarzy. O pierwszej Pyma zapropon- owała wyskok na podmiejskie pieczenie ziemniaków — najnowsza moda prosto z Europy, i to chyba Wschodniej. Powiedziałem, że czekam na ważny telefon. Sarkissian odezwał się kwadrans później. — Możesz to jakoś uargumentować? — zapytał. Jego glos zdradzał, że w tej chwili niczego nie życ- zył mi tak serdecznie jak niepowodzenia. — To jedyny sposób, żeby zapewnić sobie bezkarność, to po pierwsze. Minie kilka lat i można będzie ogłosić, że przypadkiem znaleziono kryjówkę z trzema tysiącami obrazów. I zażądać czterystu z nich za zwrot reszty. Myślisz, że świat nie pójdzie na to? — To są jałowe spekulacje! — Ale to jest możliwe. Miałem tego dowody. Wiesz o tym... — Wiem, ale jeśli masz rację, to jestem załatwiony! — Myślę... — Chcesz mi doradzić, żebym spokojnie czekał na ujawnienie skrytki? Kilka lat? — Może kilkadziesiąt... — sprecyzowałem. — Zabiję cię... — powiedział głosem pełnym zniechęcenia. — Lepiej zabierz się do roboty. Dałem ci kierunek. — A co ja mam zrobić? Co? Usłyszałem, jak babka, której pieczenia miałem pilnować osobiście, ponieważ komp zawsze robił ją gąbczastą, wycieka na rozgrzaną płytę. — Zbuduj wehikuł czasu! — wrzasnąłem i wyłączyłem się. Pół godziny później, gdy okazało się, że płyta grzejna jest nie do odczyszczenia, zamówiłem w sklepie dostawę nowej i montując ją, uświadomiłem sobie z całkowitą jasnością, że rzucona w pośpiechu myśl jest jedyną, która może doprowadzić do sukcesu w potyczce ze złodziejami z przyszłości. I dlatego postanowiłem ją zrealizować. Niedługo potem zjawił się Doug i po kilku zmar- notrawionych minutach, podczas których przyrównywał mnie i siebie do różnych części ludzkiego ciała, oświadczył że wchodzi. Sądząc po jego minie, to, w co wchodził, wglądało w jego oczach na stare, wypełnione po brzegi szambo. Potrzymał w dłoni kubek z kawą i nie wypiwszy ani łyka, odstawił, krzywiąc się do własnych myśli. — Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego upierasz się przy swoim pomyśle — powiedział, kierując swoje słowa do dywanu pod stopami. — Jeśli wykluczasz przeciek ze swojej firmy, jeśli jesteś pewien, że przestępcy nie przedarli się przez zaalarmowane siły pościgowe, to mogli to zrobić tylko złodzieje z przyszłości. Popatrz: ktoś dysponujący sprzętem do podróży w czasie wiedział dokładnie, jak odbył się transport płócien, zgoda? Przeczytał o tym w gazetach sprzed lat. Tenże ktoś mógł kilka minut po kradzieży załadować obrazy do wehikułu i zwiać do swoich czasów, może być? I po trzecie: wiemy, że co najmniej jedna osoba, mam na myśli Heyrouda, za kilkanaście lat skonstruuje takie urządzenie. Spotkaliśmy się już z jego wykorzystaniem przez Guylorda, ale wcale nie możemy wykluczyć, że kto inny dokona tego samego wynalazku, albo że kto inny skorzysta z efektów pracy Heyrouda. Wiem, kiedy został

zabity Guylord. Może po jego śmierci ktoś przejął tego blueballa z zamontowanym stanowiskiem do podróży w czasie? Nie wiem. Mam tylko taką hipotezę. Może jest fałszywa, ale aktualnie pasują do niej wszystkie znane nam fakty. Znajdź coś, co ją obali, a wycofam się ze swojej propozycji. — Postaram się... — Nikt ci nie broni. Chwycił kubek z kawą i podniósł do ust, ale znowu go odstawił, ledwie delikatna smużka pary i zapachu dotarła do jego nozdrzy. Kilka sekund poruszał ustami, jakby wyłamywał językiem dolne zęby. Pokręcił głową jak człow- iek, który nie może pogodzić się z przedstawionymi faktami. — Jeśli masz rację, to powinniśmy natychmiast zabić Heyrouda — powiedział, nie usiłując bodaj tonem złagodzić wymowy swoich słów. — Przecież jeśli ktoś dorwał się do jego wynalazku, to wszystko jest za- grożone: życie polityków, sejfy bankowe, skarbce... wszystko. Jednocześnie złodzieje są bezkarni. Absolutnie bez- karni. — Masz sporo racji, ale zapominasz, że w ich czasach również jest policja i CBI... — Po tej aferze CBI może zostać rozwiązane! — No tak... — A my mamy czekać na reakcję tej przyszłościowej policji? Pokiwałem głową i nagle roześmiałem się. — Wiesz co? — parsknąłem do zaskoczonego i rozeźlonego Douga. — Przecież tam w przyszłości my też będziemy. Może nie ma powodu do niepokoju? — Poczekaj... — ożywił się nieco. — Jak to jest z tym czasem? Jeśli ktoś z przyszłości dokonuje kradzieży w przeszłości, to czy w starych rocznikach można znaleźć informację o kradzieży? Zastanawiałem się chwilę. — Nie wiem, cholera. Ten problem wydawał mi się zawsze zawikłany ponad miarę: wnuk zabija dzi- adka, ktoś zabija sam siebie, ale późniejszego, ja zastrzeliłem Guylorda, a jednocześnie mogę z nim rozmawiać, jeśli bardzo tego zapragnę... — Wzruszyłem ramionami. — Na mój rozum przyszłość powinna być poinformowana o kradzieży. Nie wiadomo tylko, z jakiej przyszłości przybyli do nas złodzieje. Nie wiem, czy dzieli nas od nich dzie- sięć, trzydzieści czy sto lat. To jest bardzo ważne. — Zapomniałeś dodać, że nie wiemy również, jak się do nich dobrać... ponuro uzupełnił Sarkis- sian. Milczałem. Kawa zdążyła nieco przestygnąć i można już było ją pić bez obawy o poparzenie przełyku. Przechy- liłem kubek pięć czy sześć razy i tyleż razy gorący, aromatyczny napój, radując zmysł smaku, spłynął do żołądka. — Owen... — Sarkissian wychylił się i puknął mnie palcem w kolano. — Mówiłem przed chwilą, że nie wiemy, jak się do nich dobrać — powiedział z naciskiem. — Dlaczego milczysz? — Och, nie jest aż tak źle — rzuciłem niedbałym tonem. — Nie powiesz chyba, że masz pomysł? — Powiem. Pomysł był w bardzo niemowlęcym wieku, żył od jakiejś minuty czy dwóch. Wpadł mi do głowy, czy raczej wyk- luł się, czy też skonkretyzował, przy drugim łyku gorącej kawy. — No to powiedz... — To jest zgrubne bardzo... Mniej więcej tak: musimy znaleźć ślady wcześniejszego pobytu tych przestępców w naszych czasach. — Myślisz, że tu byli? — Jestem pewien. Musieli przyjrzeć się okolicy, musieli zaminować szosę, może zaangażować jakichś ludzi... Nie wiem dlaczego, ale jestem przekonany. Byli tu już wcześniej. W okolicy musiały zostać po nich jakieś ślady, a ty powinieneś je odnaleźć. To podstawowa rzecz, bez niej nie mamy co brać się do roboty. — A co jest dalej? Heyroud? — Oczywiście, ale musimy wiedzieć, dokąd mamy się udać. Bez określenia czasu nie mamy szans. Zresztą... — westchnąłem. — Pamiętam, że Guylord mówił coś o kłopotach z podróżami w przyszłość. Módlmy się, żeby się mylił, albo żeby Heyroud nie pokazał mu wszystkich kart. Przez dwie czy trzy minuty w salonie panowała cisza. Doug po raz trzeci sięgnął po kubek i w końcu napił się kawy. — Fajnie byłoby prowadzić taką sprawę, gdyby nie te cholerne dzieła sztuki — powiedział cicho. — Bez wątpienia... — Czy nie mogli tego zrobić po prostu jacyś... — rozłożył ręce, szukając odpowiedniego słowa. — Tacy nasi rodzimi, swojscy rabusie? — podpowiedziałem. — Z naszych ciepłych czasów? — Aha...

— Może i mogli. To znaczy, mogli próbować. Ale naszym by się to nie udało. To nie megalomania, ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej podoba mi się mój pomysł... — To akurat mnie nie dziwi... — powiedział Sarkissian. Ucieszyło mnie, że zdobył się na uszczypli- wość. Bezwolny, załamany Doug działa na mnie przygnębiająco. — Zawsze kochałeś swoje pomysły. Otworzyłem usta, przygotowując już do odpalenia ciężką ripostę, gdy uchyliły się drzwi. Do salonu wpadła Teba, zaledwie o czubek nosa wyprzedzając Phila. Pełna wigoru para runęła na Douga. Wyszedłem na ganek i widząc, że Pyma wcale nie niesie góry zakupów, poczekałem na nią pod dachem chroniącym przed przykrą mżawką. — Mamy gości? — zapytała, nadstawiając policzek. — Nie... — cmoknąłem ją głośno. — Doug... — Spaliłeś babkę? — wciągnęła powietrze nosem. — Odrobinę... — Za karę... — Owen? — Sarkissian wybawił mnie z niesympatycznej sytuacji. — Cześć — powiedział do Pymy i dokończył w moją stronę: — Idę uruchomić swoje oddziały. — Dobrze. Przemyślę wszystko jeszcze raz i dam ci znać. — Masz pół godziny. — Zerknął na Pymę. — Wiesz, że musimy się spieszyć. — Bardzo musimy. — Cześć. — Do zobaczenia. Odczekaliśmy, aż Sarkissian wsiądzie do wozu i odjedzie. Weszliśmy do salonu, gdzie Phil kończył drugi czy trzeci kawałek wybitnie nieudanej babki. Teba siedziała tuż przed nim. Jej oddech niemal utrzymywał w powietrzu talerzyk z jeszcze jednym kawałkiem ciasta. Pies ziewał i starał się patrzeć w naszym kierunku, jednym tylko okiem łypiąc na talerz. — Phil, daj psu trochę ciasta — powiedziała surowo Pyma. — Dlaczego ją męczysz? — Męczę?! — oburzył się. — Ona zjadła już trzy kawałki, a ja tylko dwa! — Ile? — Pyma wyrwała się z moich objęć. — Pięć?! To ile zostało? — Dwa — zdziwił się Phil. — Dla was. Sprawiedliwie. Przypomniałem sobie mój poranny wywód o sprawiedliwości. Westchnąłem i powlokłem się do góry, całym sobą wołając o pomstę do nieba. W połowie schodów wymruczałem coś o niewdzięcznych dzieciach, żarłocznych psach i skąpych żonach. Zamknąłem się w swoim gabinecie i wyjąłem z barku dwie torebki mieszanki bakaliowej. Zanim plan działania skrystalizował się w moim umyśle, puste opakowania wylądowały na podłodze. Głośnik odezwał się w chwili, gdy Nick Douglas wysiadł z zaparkowanej w ślepej uliczce karetki. Pokiwałem dłonią, Nick szybko oddalił się i zniknął za rogiem. — Tu Szóstka. Melmola zaczyna wciągać kombinezon. Chyba zaraz zaczniemy... Pochyliłem się do mikrofonu. — Daj znać, gdy będziemy potrzebni. Do tego czasu za chowaj milczenie — poleciłem. Nick wyłonił się zza rogu, trzymając w dłoniach dwie tace z faszerowanymi naleśnikami, jego zdaniem najlepszymi w całym mieście. Zdążyłem ugryźć dwa razy, Nick — trzy, gdy głośnik syknął: — Zwalił się jak długi. Obstawa właśnie sięga do telefonu. Nick przyspieszył tempo konsumpcji. Nie mogłem pójść w jego ślady — piekło mnie w ustach i przełyku jak gdybym łyknął napalmu. Z żalem popatrzyłem na zwinięty placek i wyrzuciłem go za okno. Głośnik odezwał się tym razem innym, kobiecym głosem: — Otrzymaliśmy wezwanie spod umówionego adresu. — Na kilka sekund zapadła cisza, dziewczyna nie bardzo wiedziała, co robić z nietypowym zleceniem. — Czy wszystko w porządku? — zapytała. — W porządku, w porządku — uspokoił ją Nick. Wepchnął sobie do ust kawał wielkości zimowego buta mojego syna i usiłując powstrzymać łzy, popatrzył na mnie pytająco. Kilka razy wciągnąłem powietrze szeroko otwartymi ustami. Nick wykrztusił: — Chedziemy? — Możemy. Trącił płytkę zapłonu, wolno wytoczył się z uliczki, przejechał kawałek zmagając się z resztkami naleśnika i wdu- sił gaz, uruchamiając jednocześnie syrenę. Do posiadłości Fardiego Melmoli dotarliśmy po trzech minutach. Przed bramą stał zwalisty, ciemnoskóry brunet, który przyjrzał się nam uważnie, ale gdy machnąłem kilka razy dłonią, a Nick jechał udając, że zapomniał o istnieniu hamulca, ochroniarz odskoczył i kiwnął ręką. Skrzydła bramy rączo odskoczyły, wpadliśmy w szeroką aleję. Żwir bryznął spod kół, gdy Nick wcisnął hamulec. Wychyliłem głowę przez okno. — Gdzie jest poszkodowany? — wrzasnąłem do biegnącego za nami bruneta.

Sadził niezgrabnie dużymi krokami, machając jedną ręką. Drugą co trzy kroki wsuwał pod poły lekkiej ma- rynarki, ale wyciągał ją za każdym razem pustą. Czuł się niepewnie bez gnata w łapie i precyzyjnych dyspozycji szefa. Dopadł drzwiczek i chwycił ramę okna. Takim gestem policjanci kładą łapę na ramieniu podejrzanego, gdy chcą go poinformować o aresztowaniu. — W lewe rozwidlenie alei, za domem jest jezioro... Nick wdusił gaz. Ochroniarz wykonał kilka olbrzymich kroków, wciąż trzymając się ramy. Nick zachichotał, utrzymując prędkość. Brunet ryknął coś, uderzył biodrem o drzwi karetki, huknęło metalicznie, musiał nosić tam jakiś ciężki, metalowy przedmiot, zarzuciło nim i w końcu grzmotnął potężnie, przeturlał, odbijając się od ziemi i opadając na nią z powrotem. Nick zdemolował żwirową aleję, ryjąc głębokie koleiny na rozjeździe. Objechaliśmy spory pałac, nazywany tutaj domem, i znaleźliśmy się na trawniku wielkości pola golfowego. Rozpościerał się od rzeczonego domu aż do sztucznego jeziora, łagodnie opadając ku jego tafli. Nick jęknął z zachwytem i z dziką roz- koszą pognał na skróty przez trawę. Grupka ludzi rozstąpiła się przed nami. Wyskoczyłem z karetki, jeszcze zanim się zatrzymała. Wóz omal nie strącił do wody dwóch mężczyzn o wyglądzie pospolitych zbirów lub tanich goryli. Skoro się jednak tu znajdowali, musieli należeć do rodziny Melmoli. Pochylałem się już nad nim, leżał na plecach z zamkniętymi oczami, puls miał niemal niewyczuwalny. Nic dziwnego, po takiej porcji farecylium, wstrzykniętego do butli z mieszanką tlenową, nawet wieloryb leżałby na trawniku ze śladową pracą serca. — Sala operacyjna! — wrzasnąłem do Nicka. — Przynieście tlen z karetki! — ryknąłem do bliższego z gorylowatych Melmolich. Pochylając się nad podobnym do nich z urody, czy raczej jej braku, Fardim, po- myślałem, że musieli, cała rodzina, surowo przestrzegać czystości rasowej, skoro ich brzydota nie rozpłynęła się w żadnej mieszance. Ktoś uderzył dnem małej butli w trawę tuż obok mojej dłoni, zakląłem pod nosem, ale powstrzy- małem się od komentarzy. Nałożyłem na twarz Melmoli maskę i skinąłem na Nicka. — Dawaj nosze! Gdy ułożył je wzdłuż leżącego ciała, kiwnąłem na najbliższego ze stojących. Kierowałem przesuwaniem ciała Cygana i poderwałem się na równe nogi, gdy tylko spoczęło na noszach. Wyszarpnąłem z gniazda mikrofon i wy- dałem szereg bezsensownych poleceń, a potem, jakby nie wierząc własnym oczom, wytrzeszczyłem je, wrzeszcząc: — Co on tu jeszcze robi? Do karetki! Biegiem!! Bracia Fardiego rzucili się do wykonania polecenia. Wymruczałem jeszcze kilka słów do mikrofonu, mrugnąłem na Nicka wskoczyłem do karetki i chwyciwszy bezwładną rękę Melmoli, ryknąłem: — Ruszaj się! Bo go nie wygrzebiemy z tej zapaści! Nick dokumentnie zrąbał hektar murawy. Goryl, który usiłował nam towarzyszyć, omal nie wpadł pod koła, gdy sypiąc żwirem pokonywaliśmy zakręt. Zanim ktokolwiek z towarzystwa zdążył wsiąść do samochodu, wy- jechaliśmy poza bramę, skręciliśmy w prawo, potem dwa razy w lewo i zgrabnie wsunęliśmy się do olbrzymiego transcontinentala. Zamknęły się klapy. Ślad po Fardim Melmoli, karetce i dwu osobnikach w białych ubraniach zag- inął. Zgodnie z planem. Jeszcze tego samego przedpołudnia Doug Sarkissian przedstawił mi wykaz swoich miejscowych agentek. Wszystkie były hipnotycznie uwarunkowane na hasła. Każda z nich kiedyś tam zgodziła się wykonać zadanie i natychmiast o nim zapomnieć. Potem zajęli się nimi hipnotyzerzy. Przejrzałem listę i wybrałem Annę Gelbart, pięćdziesięcioczteroletnią, pulchną, sympatyczną na pierwszy rzut oka blondynkę. Była w domu, gdy przy- jechaliśmy do niej z Nickiem. Na hasło „Mid—Cztery—Dim” zareagowała prawidłowo — kaszlnęła, potrząsnęła głową i zapytała: — Co mam zrobić? Instrukcję zrozumiała w lot, zarepetowała broń i rzuciła okiem na małe, złote cacuszko, wypożyczone z gabinetu osobliwości CBI. Była gotowa. Podwieźliśmy ją na plac Caraibian Sunset, gdzie wysiadła z wozu i energicznie przedzierając się przez tłum, skierowała kroki do antykwariatu Sylvestra Killicka. Musiałem poczekać chwilę i — gdy zwolniło się miejsce — zaparkowałem tuż przy drzwiach do ant—salonu. Po dziesięciu minutach pojawił się Killick z wykrzywioną złością twarzą i zaraz za nim uśmiechnięta pani Gelbart, zaciskająca w dłoni płaską torebkę, za którą ukrywała najmniejszy i najcichszy pistolet maszynowy świata. Ta broń była moim zdaniem przekonywająca tylko na oko, w działaniu — beznadziejna, ale Killick tego wiedzieć nie musiał. Annę popchnęła go lekko w naszą stronę, Nick wyskoczył i otworzył tylne drzwi. Gdy Killick wsiadł, uruchomiłem blokadę i zaraz potem z zamaskowanych otworów zaczął się wydobywać bezwonny gaz usypiający. Zabrałem starszej pani pistolet i szepnąłem hasło kodujące. Annę Gelbart zmarszczyła brwi i rozejrzała się z niepokojem, nie pamiętając, po co ani dlaczego tutaj przyszła. Nie wiedziała również, że w najbliższej loterii przytrafi się jej szczęśliwy los. Wsunąłem się za kierownicę i ruszyłem. Z tyłu rozwalił się na poduszkach limuzyny ziewający Killick. Nick po- patrzył na niego przez ramię. — To przedostatni... — stwierdził. — Chyba tak. Sprawdźmy. Trzy godziny wcześniej Stanley B.D.Y. Forrestal wsiadł do windy, która miała go zawieźć na dach budowanego przez jego firmę elewatora portowego. Winda nie zatrzymała się po osiągnięciu poziomu dachu — trzy cienkie, ale

pewne liny, zaczepione o hak szesnastopiętrowego dźwigu szybko przeniosły kabinę z wrzeszczącym Forrestalem na drugi brzeg rzeki, gdzie wylądowała na placu wypełnionym policjantami. Porwany nawet nie wyjmował broni, jego goryl również. Aktualnie wysypiali się w podziemiach jednego z zamaskowanych centrów CBI. Gene Winesting właśnie zsunął majteczki blondynce opartej zmysłowo o barierkę nad basenem, gdy nad jego po- siadłość dotarły balonem policjantki i zaczęły wołać o pomoc. Gene, najbardziej przebiegła i ostrożna z naszych ofiar, przerwał na chwilę rozbieranie blondynki, rozejrzał się dookoła, po czym zsunął swoje slipy i uśmiechnął się zachęcająco, prezentując olśniewająco białe zęby. Dziewczyny zrzuciły linę, a gdy Gene chwycił ją i przykleił się na dobre, uruchomiły aparaturę do alarmowego wznoszenia. Opadły na ziemię dopiero siedem kilometrów dalej. Win- estinga natychmiast uśpiono i załadowano do karetki. Dziewczyny, uśmiechając się złośliwie z gondoli balonu, tłu- maczyły pośpiech kolegów kompleksami. Z Winestinga rzeczywiście był kawał chłopa. Czterej pomniejsi szefowie różnej wielkości band zostali bardziej lub mniej wymyślnie aresztowani, porwani, uśpieni i ułożeni do snu w podziemiach CBI. — Został jeden — powiedziałem po wykonaniu tego myślowego rachunku sumienia. — Wiem, że jest w mieście i sądzę, że uda mi się go po prostu zaprosić. — Ja bym na miejscu Guylorda wygarnął do ciebie z czterech luf — przyznał się Nick. — A chciałbyś znać dzień swojej śmierci? — Przestań, te sztuczki z czasem, te paradoksy... — skrzywił się. W milczeniu dojechaliśmy na miejsce spotkania czołówki przestępczej armii tej części kraju. Wjechałem na podwórko, potem do garażu i wyłączyłem silnik. Dwaj nijacy młodzieńcy wyciągnęli Melmolę i ułożyli na noszach. Jeden zerknął na mnie. — Tak jak reszta: osobno. Pilnujcie, żeby sobie czegoś nie zrobił. Podszedłem do telefonu. Guylorda złapałem dość łatwo, trudniej było przekonać go, że zawdzięcza CBI życie, a jeśli nawet nie życie, to przynajmniej święty spokój. Niechętnie zgodził się udzielić mi półgodzinnej audiencji na moim terenie. Zanim przyjechał, wypaliłem trzy golden gate'y pod dwa spore bourbony, piłowany spojrzeniami Douglasa Sarkissiana i Nicka Douglasa. Żaden z nas nie odzywał się aż do momentu, kiedy głośnik w obudowie urządzenia o dumnej nazwie „Sekre—Star” zaanonsował Guylorda. Zerwałem się i podszedłem do drzwi. Na progu olśniła mnie cenna myśl. — Doug! Musisz uruchomić swoje archiwa i znaleźć wszystko, co masz o Yolanie Heyroudzie. Plasnął dłonią w czoło i pokiwał głową. — Ależ cymbał ze mnie! — zawołał. — Idźcie do nasłuchu — rzuciłem i wyszedłem. Guylord czekał na mnie na parterze budynku, którego tył wychodził na podpiwniczone podwórko. W tej piwnicy leżeli pozostali bossowie podziemia. Nie ściska- liśmy sobie dłoni. — Pewna instytucja — powiedziałem na wstępie — oczekuje od pana i kilku innych osób daleko idącej pomocy w delikatnej i ważnej sprawie. — Takie mgliste gadanie... — zaczął niechętnie. — Chodźmy! — wskazałem drzwi. — Tam wszystko stanie się klarowne. Prowadząc szefa arbitrażu przestępczego po podziemnych korytarzach czułem cały czas na swoich plecach jego lodowaty wzrok i pożałowałem nawet przez chwilę, że go nie przeszukałem. Pocieszałem się myślą, że Guylord własnoręcznie niczego nie załatwia. Nie widziałem powodu, dla którego miałby robić wyjątek dla mnie. Wszedłem do dużej, dobrze oświetlonej sali która miała stać się miejscem największego oficjalnego szantażu w historii świata. Wskazałem Marcowi Guylordowi fotel, ale jego zainteresowały otwarte drzwi dziesięciu małych pokoików. Tylko jeden z nich był wolny, w pozostałych umieściliśmy nasze zdobycze. Czekałem cierpliwie, aż obejrzy wszystkie pomieszczenia. Nie okazywał zdziwienia, opanowania mógłby mu pozazdrościć indiański wódz. Po przeglądzie pozwolił sobie na pytające spojrzenie. — Mogę to załatwić tylko z tobą — powiedziałem, zapalając papierosa i siadając w fotelu. — Jeśli jesteś w stanie zmusić całą tę resztę do współpracy. Zastanawiał się chwilę. — Nie — powiedział. — Nie mam ochoty tłumaczyć się ze swojej działalności. Miałem wrażenie, że chciał jeszcze coś dodać, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Być może nie chciał się przyznać, że nie ma aż takiej władzy, albo że boi się o tym przekonać. Liczyłem się z tym. Wstałem i obszedłem salę dookoła, zamykając wszystkie drzwi. Nic się nie zmieniło, ale wiedziałem, że Doug uruchamia w tej chwili sprężarki tłoczące do pokoi neutralizator. Już po minucie usłyszeliśmy, jak poruszył się pierwszy z obudzonych. Odczekałem jeszcze moment. — Czekam tu na panów! — zawołałem. Otworzyły się jedne drzwi, potem niemal jednocześnie dwoje następnych. Mężczyźni lustrowali obecnych i uspokojeni znajomymi twarzami wchodzili do pokoju. Później na ich obliczach pojawiało się zmieszanie. Nigdy dotychczas nie zgromadzili się w jednym miejscu nie z własnej woli. Wskazywałem im krzesła przy stole. Najmniej

chętnie podporządkował się otulony w szeroki, jedwabny szlafrok Winesting. Czułem na sobie ich ponure spojrzenia, w których sporą domieszkę stanowiła czająca się obietnica. Zerkali też na siebie, jakby szukając sygnału czy otuchy. — Proszę panów — powiedziałem w zupełnej ciszy. — Najpierw krótki wstęp. Zebraliśmy tu, mówiąc: „zebraliśmy”, mam na myśli pewną poważną instytucję, bossów podziemia tego regionu, a częściowo również kraju. Marc Guylord, szef arbitrażu, postać niezależna, ale o wielkich możliwościach. Fardi Melmola — wskazałem Cygana — szef „Purpurowej Róży”. Kontrabanda wszelkiego rodzaju, przerzut ludzi ze zmianą oso- bowości, piractwo płytowe i video. To oczywiście nie wszystko, ale będę ograniczał się do najważniejszych spraw. — Odwróciłem wzrok od Melmoli i popatrzyłem na Forrestala. — Stanley B.D.Y. Forrestal stoi na czele „Padre Siciliano”, z pochodzenia Włoch. Narkotyki, szantaż na ogromną skalę, oszustwa patentowe, szpiegostwo prze- mysłowe i tak zwane „pikowanie mózgów”, czyli po prostu porwania i wymuszanie pracy. — Spojrzałem na kolejnego gościa. — Sylvester Killick. Narkotyki, prostytucja, fałszerstwa antyków i dzieł sztuki. Rzuciłem na podłogę niedopałek i rozgniotłem go obcasem. Nadal miałem skupioną widownię, nad którą panowałem. Ominąłem wzrokiem dwóch pomniejszych bossów. — Gene Winesting. Generał w tak zwanej „Afro Army”. Kasyna gry, zlecenia likwidacyjne, napady rabunkowe, narkotyki. Zostało nam jeszcze kilku panów. Snowden: szantaż, prostytucja; Myfflin: fałszerstwa kom- puterowe, kidnaping; Schoch i Creeger działają podobnie: prostytucja, nielegalne kasyna. Zapaliłem papierosa. Podrapałem się po karku. Przyjrzałem się obecnym. Nikt się nie odezwał. — Zgromadziliśmy tu panów, żebyście zrozumieli, że wiemy o was bardzo dużo. To co wymieniłem, to tylko część danych, i w dodatku ogólnych. Jeśli ktoś sobie życzy, możemy podać szczegółowsze. Proszę mi wierzyć, są wystarczające, żeby na długo wsadzić wszystkich tu obecnych do solidnych pudeł. — No to...? — nie wytrzymał Winesting. — Zgoda, takie pytanie powinno paść — pokiwałem głową. — Należałoby was wymieść i w kraju zapanowałby spokój. Oczywiście, podobnie jak i wy, wiemy, że nie jest to takie proste. Jesteście ludźmi ustosun- kowanymi, sporą część pieniędzy wypraliście, ulokowaliście w różnego rodzaju uczciwych przedsięwzięciach. Wasze upadki odbiłyby się na gospodarce kraju, nie mówiąc już o wstrząsie moralnym. Tak więc mamy sytuację poniekąd patową. Jednakże, gdyby zaczęło się coś dziać, byłoby to bardziej nieprzyjemne dla was niż dla instytucji, którą reprezentuję. — I której jesteśmy do czegoś potrzebni... — rzucił kpiąco Killick. On pierwszy, może tuż po Guy- lordzie, zrozumiał, że porwanie nie grozi im żadnymi nieprzyjemnymi konsekwencjami. — Tak, potrzebni. Bardzo potrzebni. Ale nie rozpaczliwie, nie budujcie sobie na tym złudzeń, panowie. W każdym razie, muszę to powiedzieć, żebyście zrozumieli, że jesteśmy gotowi na wiele. W razie nieprze- jednanej postawy narazicie nie tylko siebie, ale i wasze dzieci, wasze ulubione zwierzęta, wasze kolekcje, haremy, rodziców, że nie wspomnę o posiadłościach. Jeśli wypowiemy sobie wojnę, to poleje się wszystko, nie tylko tania krew... — Strasznie się wystraszyłem! — warknął Myfflin. Siedzący najbliżej Forrestal rzucił mu krótkie spojrzenie, po którym Myfflin wypróbował siłę swojego wzroku na blacie stołu. Forrestal poruszył wargami, jakby robił rozgrzewkę, szybko zlustrował resztę porwanych. — Powiedzmy, że nas rozmiękczyłeś... — Na ty nie przechodziliśmy! — przerwałem. — Powiedzmy, że nas pan rozmiękczył — powiedział beznamiętnie. — Co dalej? Czego się po nas spodziewacie? — Czy to coś na kształt deklaracji? — zapytałem uprzejmie. — Powiedzmy... — Została dokonana kradzież. Kradzież, której w żaden sposób nie można puścić płazem. Łup jest tak duży, że aż bezsensowny. Mogę wam powiedzieć, o co chodzi, ale w ten sposób będziemy w razie czego uważali, że przecieki wyjdą od was... — Na razie nie musimy nic więcej wiedzieć! — szybko wtrącił Forrestal. Wyglądało, że najszybciej rozważył „za” i „przeciw” i, chwilowo przynajmniej, przejął dowodzenie. — Nie zakładamy, że to wasza robota — powiedziałem. — Jeśli jednak tak jest, to im szybciej nastąpi zwrot łupu, tym będzie lepiej dla wszystkich stron. Jak na razie, przyjmujemy, że dokonali tego przyjezdni, ale nie mamy o nich zbyt wielu danych. A musimy mieć. Inaczej... — wyciągnąłem z kieszeni papierosy i zapaliłem — ...rozpęta się piekło. Mówię poważnie. Poleci wiele ważnych głów, co musi wywołać lawinę. Wszystkie, wasze układy diabli wezmą, a nowych nie zdążycie zawrzeć. Tyle mam do powiedzenia. Przez pół minuty panowała cisza, potem Forrestal mruknął coś, co chyba miało zwrócić na niego uwagę obec- nych. Rozwalił się w fotelu i zapytał: — Możemy się naradzić?

— Tak, ale nikt nie opuści tego pomieszczenia bez deklaracji współpracy. Wystarczy ustna. I nie żądajcie, żebym stąd wyszedł. Guylord roześmiał się krótko. Wszyscy spojrzeli na niego. — Znam tego pana — powiedział patrząc na mnie. — Jedną z metod jego dość dziwnie prowadzonej działalności jest mówienie prawdy. Zwłaszcza jeśli jest górą. Sądzę, że możemy przyjąć wszystko, co powiedział, za szczere przyznanie się „szacownej instytucji” do jakiejś poważnej porażki. Kontynuując ten tok rozumowania, pow- inniśmy uwierzyć, że idąc na dno, pociągnie ona i nas za sobą. — Myślisz, że mają o nas dużo informacji? — przemówił Melmola. — I nie wykorzystali tego wcześniej? — Myślę, że mają — Guylord odwrócił się do Cygana i pokiwał głową. — Nie wykorzystywali, bo nie leżymy w sferze ich zainteresowań. No i trzymali te swoje dane na taką okazję jak ta. Policja i pokrewne służby zawsze uważają, że łatwiej jest pilnować przestępców znanych niż tropić nowych. — Ale o co chodzi?! — zniecierpliwił się Snowden. — Jak mamy im pomóc, jeśli nie wiemy... — Przymknij się... — Forrestal przerwał mu, zniechęcony. — Po co go tu sprowadziliście? — zwrócił się do mnie z wyrzutem. — Siedzę przy jednym stole z tym głąbem... Snowden odetchnął kilka razy płytko, jakby przygotowywał się do długiego wrzasku. Ograniczył się jednak do wydmuchania z siebie złości. — No to co mamy wam dać? — skorzystał z ciszy Winesting. Wstałem i podszedłem do konsolety. Na ścianie pojawiło się satelitarne zdjęcie styku dwu stanów. Pokazałem punkt, w którym dokonano rabunku, a po- tem komp wykreślił na ekranie okrąg o promieniu kilkunastu centymetrów. — Wszystkie dziwne rzeczy, które działy się na tym obszarze w okresie ostatniego półrocza. Dziwne, to znaczy: zaginięcia waszych ludzi, zdrady, wypytujący nieznajomi wynajmujący ludzi, popisujący się nowoczesną bronią, dziwacy wszelkiego rodzaju. Słowem, wszystko, co nie da się natychmiast wytłumaczyć. Bardzo nam zależy na szybkości działania. Chcemy, żebyście wysłali tam wszystkich rozgarniętych ludzi, bez względu na to, jakie straty poniesiecie. To by było na tyle. Kontakt przeze mnie: tele—restante szesnaście szesnaście sześćdziesiąt jeden. Prosić pana Owena Yeatesa — dodałem niespodziewanie dla samego siebie, nie przewidywałem przedstawiania się. Nawet nie dlatego, żebym bał się zemsty, po prostu nie widziałem potrzeby, ale wydawało mi się, że odczytuję w spojrzeniu Guylorda pytanie: „Ciekaw jestem, czy wystarczy ci odwagi?” W takiej sytuacji nawet dżdżownica gryzie. — Opuszczam panów. Każdy z was może udać się w moje ślady, po wyrażeniu zgody, rzecz jasna. Korytarz wyprowadzi was na powierzchnię, stoją tam cztery samochody. Odbierzemy je sami. Do widzenia... — Do zobaczenia! — nie wytrzymał Snowden. Spieszył się i dlatego nie zabrzmiało to wystarczająco groźnie. — Czy ty nas masz za chór wujów? — usłyszałem, zanim zamknęły się za mną drzwi, pytanie Win- estinga. Najbliższych kilka minut nie musiało być dla Snowdena miłe. Wszedłem do otwartej kabiny windy i pojechałem do góry. W pokoju dowodzenia Sarkissian oderwał wzrok od ekranu, na którym kłócili się wodzowie podziemia. Uśmiechnął się i podniósł wyprostowany kciuk. — Łyka mi lepiej daj! — sapnąłem i zwaliłem się na fotel. — Kiedy będę pisał powieść... to tę scenę zakończę na słowie „kciuk”. — Na czym? — W każdym razie nie będzie w niej ani kropli alkoholu. — No to twoje powieści staną się niestrawne — powiedział Doug, podając mi whisky z lodem. — Mnie najbardziej smakują opisy picia. Sugestywne i smaczne. — Dziękuję ci, przyjacielu... — Wychodzą! — przerwał. — No, to teraz siedzimy i czekamy na wieści... Spojrzałem na ekran przez szklankę. Ostry, złoty blask kołysał się w przezroczystym walcu. Poruszyłem dłonią, świetlisty więzień zaczął się miotać o ściany. — Wiesz co? — powiedziałem, mrużąc jedno oko, a drugiego nie odrywając od wnętrza szklanki. — Kiedyś whisky miała nawet czterdzieści pięć procent mocy. To był kop, co? — Dzięki Bogu, że to przeszłość. Wyobrażasz sobie siebie po kilku stronach powieści? Westchnąłem. Łyknąłem i odstawiłem naczynie. — Musimy mieć możliwość lotu na Księżyc w każdej chwili — powiedziałem. Sarkissian pochylił się do mikrofonu, rzucił kilka słów, potem wyprostował się i popatrzył na mnie. — A co będzie, jeśli niczego się nie dowiemy? — To nie będziemy musieli lecieć do Heyrouda. Nie mając danych o tym, skąd byli złodzieje, nie mamy szans na ich znalezienie w przyszłości. Jest jeszcze cała masa różnych innych „jeżeli”, ale to nie ma sensu...

— A nie można by skoczyć do przodu o sto lat, znaleźć w bibliotece książkę pod tytułem „Historia największej kradzieży dwudziestego pierwszego wieku. Przebieg i szczęśliwe zakończenie”? Mielibyśmy wszystkie potrzebne informacje... — Na pewno. — Stłumiłem w zarodku potężne ziewnięcie, właściwie ziewnąłem, tyle że nie ot- wierając ust, cofnąłem tylko żuchwę. — Obawiam się jeno, że Heyroud w ogóle nie stworzył jeszcze „Expressu Po Czasie”. Będę się cieszył, jeśli istnieje jakiś niezdarny prototyp. Nie sądzę, byśmy mogli do woli korzystać z wysoce niezawodnego sprzętu. Uu—eech...! — Tym razem nie udało mi się ukryć senności. — Gdybym ja miał tak pesymistyczne podejście do świata jak ty, to dawno już bym się powiesił — powiedział z niesmakiem Sarkissian. Do centrali wszedł Nick i kiwnął głową. Przeciągnąłem się, nie wstając z fotela. Wyprężyłem maksymalnie nogi, wyciągnąłem do góry ręce i chwilę walczyłem z własnymi ścięgnami. — A ja wręcz przeciwnie — oświadczyłem. Wstałem, narzucając na plecy bluzę składającą się właściwie z samych kieszeni. Zrobiłem to ostrożnie, w kilku z nich znajdowały się ciężkie przedmioty. Nawet początkujący psychoanalityk dokonałby na ich podstawie stuprocen- towo trafnej analizy mojej osobowości. — Jak to rozumieć? — zapytał Nick, marszcząc się w wysiłku myślenia. — Właśnie wręcz przeciwnie. — Przestańcie... — mruknął bez przekonania Doug. — Nie mam siły do takich zabaw. Najlepiej z tym skończcie. — A propos końca zabawy... — podszedłem do drzwi i zatrzymałem się, chcąc zapalić papierosa. — Opowiadałem wam, jak siedziałem kiedyś w karcerze? — W karcerze? — powtórzył Nick. — Myślałem, że spędziłeś w nim cały okres służby? Pokiwałem z politowaniem głową. Schowałem zapalniczkę i papierosy. Zaciągnąłem się. — Miałem cztery doby karceru — powiedziałem do Sarkissiana. — To był karcer polowy, rachityc- zna buda, właściwie dwa sracze bez szamb. W jednym siedziałem ja, w drugim gość z obcego plutonu. Mieliśmy wyjść razem, z tym że on miał trzy tygodnie. Wściekał się z nudów, wciągał mnie w rozmówki, usiłował grać bez pionków w szachy i tak dalej. W końcu wymyślił grę akurat dla nas. Zaproponował, żebyśmy licytowali się słowami z możliwie dużą ilością tych samych samogłosek. No i ja wygrałem... Rzuciliśmy słuchawki niemal jednocześnie, tyle że on nieco wcześniej niż ja. Wyszedłem z domu i pomachałem Pymie. W marszu, jeszcze przed furtką, zapaliłem papierosa. Zdążyłem przejść kilkaset metrów, gdy z tyłu na za- kurzonym glasfalcie szurnęły koła. Obejrzałem się. Małe, dwumiejscowe cudeńko ze złomowiska. Kierowca jedną ręką drapał się po głowie nie zdejmując kapelusza, drugą wskazywał mi miejsce obok siebie. Jednocześnie dodawał gazu i popuszczał sprzęgło, bo samochodzik tańczył w miejscu, jakby nie mogąc się doczekać prawdziwej jazdy. Mężczyzna miał śniadą cerę. Wsiadłem. Ruszył, wciąż jeszcze drapiąc się po głowie, w związku z czym jego kape- lusz wbił się w szarą podsufitkę. Gdy zajął się wreszcie prowadzeniem, zobaczyłem, że podsufitka była w tym miejscu wytarta albo tylko brudna. Strzepnąłem popiół przez otwarte okno. Powtórzyłem tę operację, żeby sprawdzić, czy trzęsą mi się jeszcze ręce. Trzęsły się. Nie mogłem tego zwalić na jakość nawierzchni. — Jeśli masz jakąś broń czy coś takiego, to zostaw to juz tutaj. Szef lubi takie gesty dobrej woli... — Zostawiłem wszystko w domu, łącznie z dobrą wolą. — Co? — Mówię, że z broni mam przy sobie tylko portfel. — Z twojego portfela szef nie zrobiłby nawet packi na muchy. — Zachichotał radośnie. Skręciliśmy i poleciałem na pysk, gdy wbił stopę w pedał hamulca. — Przesiadkaa! — zaśpiewał, wskazując ogromne, granatowe pudło merridla na pustych obręczach. Wysiadłem i poszedłem w tamtym kierunku. Kierowca tego wozu siedział za kuloodporną szybą. Nie poruszył się, gdy wsiadłem. Silnik musiał pracować, bo mężczyzna wcisnął tylko pedał i od razu ruszyliśmy. Sięgnąłem do barku i bez pytania nalałem sobie trochę koniaku. Pijąc drugą porcję rozpoznałem okolicę i zrozumiałem, do kogo jadę w gościnę. Przy bramie nie było tym razem goryla, który wpuszczał karetkę. Pomyślałem, że dobrze by było, gdyby leżał w szpitalu, takie typy bywają mściwe. Zaraz potem zaświtało mi, że Melmola również może być mściwy. Dokończyłem koniak. Na podjeździe czekała czwórka oddelegowanych do powitania śniadych w ciemnych garniturach. Gdy wóz się zatrzymał, dwóch z nich ulżyło swoim kieszeniom i skierowało ich zawartość w moją stronę. — Zastanawiam się, czy wysiadać — powiedziałem do kierowcy. — To jest chyba kuloodporny wóz? — Spadaj stąd! — mruknął do przedniej szyby. Drzwiczki od strony ciemnych ubrań otworzyły się, gdy wcisnął coś na konsoli. Wysunąłem się na zewnątrz i ustawiłem na linii strzału. Dwaj nieobciążeni palnikami Cyganie obeszli swoich kolegów, jeden po drugim spenetrowali moje ubranie i skoncentrowali się na nadgarstkach, które uchwycili w wytrenowane dłonie. Z tyłu

zaskrzypiał żwir pod kołami merridla i był to jedyny dźwięk, jaki usłyszałem od dwóch minut. Moje „kajdanki” pociągnęły mnie do przodu, lufy rozstąpiły się. Cała nasza piątka pomaszerowała do pałacu. Melmola pojawił się chwilę po tym, jak weszliśmy do salonu. A może poczekalni? Przebiegł z zaaferowaną miną — wypadł z jednych drzwi, z tego szeregu po mojej prawej ręce, i po przebyciu trzydziestu metrów zanurkował do jednego z kilkunastu innych pomieszczeń. Po drodze zdążył zerknąć na mnie, udać, że poznaje mnie z pewnym trudem i machnąć dłonią gdzieś za siebie i jakby w dół. Tuż przed zamknięciem drzwi, gdy kajdanki wlokły mnie do zaoferowanego na gościnę pomieszczenia, Fardi Melmola wysunął czubek głowy i krzyknął: — Dokładnie pogadam z nim później! Dodał coś jeszcze w nieznanym mi języku. Moi opiekunowie musieli jednak kończyć ten sam kierunek filologic- zny, bo odpowiedzieli niemal chórem, równie dla mnie niezrozumiale. Mógł to być dialog: „Nie zapomnijcie odciąć głowy i oddać do wypreparowania!” „Rozkaz, szefie!” Albo: „Dajcie mu kieliszek czegoś!” „Z cyjankiem, ma się rozumieć?” Przeleciałem jeszcze kilka wariantów, zanim opiekun z lewej wsunął się do czwartych z kolei drzwi w o wiele mniej ozdobnej części pałacu. Wciągnął mnie za sobą, a ja pociągnąłem tego z prawej. Zrewidowali mnie w milczeniu i o wiele dokładniej niż poprzednio. Dołączył do nich jeszcze jeden, wyszarpnął z małej walizeczki laskę testera i wykonał nią dookoła mnie kilkadziesiąt ruchów podobnych do magicznych gestów podrzędnego hipnotyzera. Na koniec spróbował rozchylić mi laską zęby. Miałem wolne ręce. Szarpnąłem go na sie- bie, podnosząc jednocześnie kolano. Uderzył o nie żołądkiem, głowa poleciała mu do przodu, stuknął czołem nieco poniżej mojego mostku, jakby zabierał się do masażu serca. Odepchnąłem go. Nadspodziewanie długo nikt się do mnie nie zabierał. Zanurkowałem za walącym się na plecy elektronicznym magikiem. „Zanurkowałem” to dobre określenie — któryś zdążył podciąć mi stopy, ale mając przed sobą obce ciało, nie bałem się upadku. Odwróciłem się jeszcze w powietrzu. Dwaj mężczyźni, jeden z bezbronnych i jeden z uzbrojonych, jak na komendę poruszyli zesztywniałymi ramionami i przysunęli się o pół kroku. Poderwałem się szybko. Oceniłem reprezentantów obydwu drużyn. Nie bardzo można było dostrzec ich słabe czy mocne strony, po prostu szykowali się nawpieprzać po pysku komuś, kto ma mieć nawpieprzane. — Gościa bić będziecie? — powiedziałem groźnie. — Za bicie gościa dostaniecie... Jeden z dwóch rezerwowych szczeknął coś krótko i ci z pierwszej linii w końcu ruszyli. Wykonałem kilka po- kazówek — podskoczyłem do jednego i równie szybko odskoczyłem, pomachałem rękami zakończonymi groźnie zaciśniętymi pięściami, błysnąłem małą serią zwodów, ale nie znalazło to żadnego odzwierciedlenia w ruchach eg- zekutorów. Opuściłem dłonie i westchnąłem. Bójka nie miała sensu, stłukliby mnie po nerkach i jądrach, zmiażdżyli twarz pod obcasami, a ja mógłbym co najwyżej podrapać im policzki. — Czego chcecie? — zapytałem tego, który wydawał komendy. — Najpierw prześwietlimy usta... — Mój Boże?! No to trzeba było od razu mówić! Bo ja pomyślałem sobie, że... ech, nieważne. Proszę! — otworzyłem usta szeroko jak tunel wąskotorówki z kopalni uranu. Magik podniósł się w końcu i beznamiętnie wdusił mi laskę do ust. Spodziewałem się, że spróbuje wyłamać mi nią kilka zębów, ale podszedł do sprawy jak rzemieślnik. Potem wyszedł. Zaraz po nim zniknął jeden z palnikiem. Pozostali trzej kilkadziesiąt sekund przyglądali mi się, potem, jakby na jakiś niewidoczny dla mnie sygnał, ruszyli. Dowodzący polecił: — Ręce do przodu! Złączone! Wykonałem polecenie. Owinięto mi przeguby karykaturalnie grubą warstwą plastra z rolki. Było tego tak dużo, że gdybym nawet miał obcięte dłonie, nikt by tego nie zauważył, nawet ja sam. Resztą rolki, jakimiś pięcioma me- trami, owinęli mi złączone kostki stóp. Stałem teraz tylko dzięki dużemu wysiłkowi mięśni nóg i brzucha. Ci dwaj, co to szykowali się na mnie, ominęli trzeciego i wyszli. Czekałem na jakieś dobre słowo z jego ust. Zbliżył się i powiedział: — Wiesz, co to jest honor? — Tak. — A szef wie jeszcze lepiej. Odwrócił się i zrobił pół kroku, ale natychmiast cofnął się i pchnął mnie lekko. Waląc się na plecy, machając, w myślach rzecz jasna, rękami, zdążyłem pomyśleć, że chyba sam bym tak zrobił — kusi człowieka taka ludzka kukła. Grzmotnąłem na bok, a gdy się przekręciłem, byłem w pokoju sam. Jakoś udało mi się usiąść. Rozejrzałem się. Pokój przygotowany był przez jakiegoś scenografa jako miejsce uwięzienia natrętnego detektywa: wąska prycza, wąski, pusty regał przy drzwiach wąskie, umieszczone dość wy- soko okno, drzwi bez zamka, klamki, ale i bez wizjera. Przeturlałem się. Opierając się karkiem o brzeg pryczy i kopiąc nogami w podłogę, wsunąłem się na średnio wygodne legowisko. Przeanalizowałem zachowanie Melmoli. Najbardziej prawdopodobne wydało mi się to, że chce mnie przestraszyć. Albo zabić... Trudno mi się było zdecydować na ostateczny wniosek. Mogłem tylko mieć nadzieję, że Melmola podzieli moje niezdecydowanie. Z nudów przemyślałem wszystko, co wiedziałem o kradzieży, potem wszystko, co wiedziałem o Fardim Melmoli, wziąłem też pod lupę Heyrouda. Tego ostatniego tak na wszelki wypadek, gdybym

miał stąd wyjść. Zajęło mi to niemal godzinę. Akurat kiedy nie miałem już o czym myśleć, otworzyły się drzwi i wszedł Fardi. W jednej ręce trzymał grubego papierosa w czarnej bibułce, w drugiej szklankę z wódką. Alkohol musiał być zamrożony — szklanka szybko pokryła się nalotem pary, no i zupełnie nie było czuć zapachu. Majt- nąłem nogami, co pozwoliło mi usiąść. — Dlaczego ośmieszyłeś mnie przed moimi ludźmi? — zapytał. — Och, nie bądź taką mimozą. Każdemu mogło się to przydarzyć. Jeśli chcesz, to mogę porwać w taki sam sposób kilku twoich pracowników. Nie będą potem pyszczyć. — Głupie... — ocenił po kilku sekundach zastanawiania się. Łyknął w sposób, jaki mi zawsze imponował: nie wlewał w usta porcji wódki, tylko pił małymi łyczkami jak zimną wodę. — Może głupie. Ale równie głupie jest przejmowanie się swoimi własnymi ludźmi. — To nie są zaledwie moi ludzie, to moja rodzina, bliższa i dalsza. Taki układ zmienia postać rzeczy... — Wcale nie. Jeśli rodzina chichocze po kątach z powodu przygody głowy rodu, to trzeba zmienić rodzinę. — Albo głowę rodu. — No to nie podsuwaj im tej myśli. Pyknął kilka razy papierosa, aż jego koniec rozjarzył się na kształt lampki sygnalizacyjnej i zaciągnął się tak głęboko, że nie zdziwiłbym się, widząc kłęby dymu wypływające z jego skarpet. — Czy zaprosiłeś mnie tutaj, żeby obgadać kwestie rodzinne, czy też może potrafisz pomóc nam w wiadomej sprawie? — zapytałem. Popatrzył na koniec papierosa, potem na mnie, wzrokiem człowieka, który zamierza zgasić niedopałek na czyjejś twarzy. Dopił resztę wódki i odstawił szklankę na regał. Potem podszedł do mnie i usiadł obok na pryczy. — Znalazłem coś. Rzeczywiście. Ale z tobą nie będę tego roztrząsał, bo i tak musiałbym powtarzać to komuś innemu. — Lubię takie proste, klarowne informacje — powiedziałem. — Ale lubię też, jak rozmówcy nie pieprzą bez potrzeby. Albo powiesz, co masz powiedzieć, albo daj mi spokojnie zrobić rachunek sumienia. Poproszę również dużą porcję bitej śmietany, papierosy, dwie podwójne whisky i księdza. Melmola wstał i podrapał się po szczęce, potem zaciągnął się i wypuścił kilka kółek. — Zrozum, muszę tak postąpić — powiedział tonem, jakim powierza się poufne informacje. — Nawet jeśli cię trochę polubiłem i nawet jeśli grozi mi węszenie twoich kumpli z U5L. Nawiasem mówiąc, bardzo sobie cenię, że nie grozisz mi, ich natychmiastową zemstą. Jesteś fajny facet. Cóż... Raz się pomyliłeś. Głupie to życie... Nie patrząc już na mnie, ruszył do drzwi i zniknął za nimi. Patrzyłem na kłąb aromatycznego dymu rozpływający się w pokoju. Korciło mnie, żeby przesunąwszy się, wejść w wonny obłok i zaciągnąć się głęboko, ale to nie tylko Cyganie mają honor. Powstrzymałem się od tego, powstrzymałem od pośpiechu. Szarpnąwszy nogami, ułożyłem się z powrotem na pryczy. Nie zdołałem wyciągnąć z Melmoli terminu zakończenia rozmów w jego „domu”. To było dość ważne, choć nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak bardzo. Spróbowałem podłożyć ręce pod głowę, ale nie było to wykonalne. Pokręciłem się. Nie widziałem kamery, nie znalazłem ryjeczków mikrofonów, co i tak o niczym nie świadczyło — cała ściana mogła być wyjściem kamery sensorowej, nawet ta z drzwiami czy oknem. Minutę zmi- trężyłem na próbę masażu dłoni i palców. Wstałem. Udało mi się dość łatwo utrzymać równowagę. Nie wiadomo dlaczego, odchrząknąłem kilka razy i ruszyłem suwo—skokami w kierunku drzwi. Szklankę uchwyciłem w dłonie bez większego trudu. Ostrożnie przysiadając, straciłem równowagę i zwaliłem się miękko na plecy. Kiwnąłem się, usiadłem, rozbiłem szklankę o podłogę i zacisnąwszy jej denko między kolanami, zacząłem piłować w ekspresowym tempie kilkanaście warstw plastra zmuszającego mnie do modlitewnego trzyma- nia rąk. Czas — start! Siedemdziesiąt sekund piłowania, małe skaleczenie, brak reakcji z zewnątrz. Świetnie. Nogi... Z lekka ścierpnięte dłonie spisują się jak mogą. Czterdzieści sekund... Poderwałem się szybko. Jeśli ktoś mnie ob- serwuje, to za chwilę zjawi się tu sześćdziesięciu krewnych Melmoli. Jeśli nie obserwuje, to... Założyłem, że nie obserwuje. Wykonałem kilka skłonów, pomachałem rękami. Podniosłem szkło i ważyłem je chwilę w dłoni, potem odstawiłem na regał. Zbliżyłem się do drzwi i przyłożyłem do nich ucho. Odebrałem — nie licząc łomotu mojego serca — zero fal akustycznych. Delikatnie pchnąłem drzwi palcami. Oparły się mojemu naciskowi. Pchnąłem całymi dłońmi, z całej siły. Akcja równa się reakcji... Jeśli tak, to powinienem zostać pchnięty w drugą stronę? Czy opór to też pchanie? A żeby to... Wskoczyłem na pryczę i przyjrzałem się oknu. Nie wyglądało solidnie i to mnie zniechęciło. Zeskoczyłem na podłogę i szybko pozbierałem kawałki plastra. Potem ustawiłem się na wprost wejścia i starannie poprzyklejałem dłuższe z wybranych strzępów do złączonych stóp, a potem, co było już trudniejsze, do przegubów. Zastukałem w drzwi kostkami palców. Dopiero za dziesiątym czy jedenastym razem cofnęły się przede mną. W prześwicie pojawił

się znany mi już kajdanek. Tym razem miał w dłoni jakieś małe strzelające świństwo. Zrobiłem kilka drobnych susów do tyłu, starając się nie zerwać plastra na nogach. — Muszę do WC — powiedziałem. — Poza tym palić mi się chce. Mężczyzna wsunął się do pokoju. Dłoń z bronią powędrowała w dół. Wskazałem mu brodą regał ze stłuczoną szklanką. Strażnik nie widział jej z miejsca, w którym stał. Odwracał wolno głowę, usiłując nie spuścić ze mnie wzroku — częsty objaw nieufności — w końcu jednak, chcąc nie chcąc, przeniósł spojrzenie na półki. Zrobił to. Nie szarpałem się z więzami na rękach — złączonymi dłońmi walnąłem go w prawe ucho. Udało mi się jednoc- ześnie zerwać plastry z kostek. Głowa strażnika uderzyła o ściankę mebla, niezbyt mocno, odbił się od razu i zaczął podnosić obie ręce. Mogłem już jednak działać efektywniej i zrobiłem to: trzasnąłem go jeszcze raz, tyle że lewą, otwartą dłonią. Prawą wyciągnąłem w kierunku broni i wyszarpnąłem mu ją, gdy oszołomiony osuwał się na kolana. Przeskoczyłem przez niego i wyjrzałem na korytarz. Był pusty. Szybko zamknąłem drzwi do swojej—już—nie—s- wojej celi i przez chwilę zastanawiałem się nad wyborem kierunku. Przyprowadzono mnie z lewej, więc ta trasa była mniej bezpieczna w razie pościgu. Poszedłem na palcach w prawo. Ponieważ znajdowałem się na parterze, problem zasadzał się na znalezieniu okna. Niestety, w tej części domu projektant postanowił zaoszczędzić na witrażach, których nie szczędził od frontu. Korytarz miał klarowny, biurowy charakter, co łatwo osiągnąć, jeśli wylewa się ściany i sufit emalią, a na podłodze zaszczepia ultratrwałą wykładzinę, odporną na skutki dowolnej działalności człowieka. Drzwi były identyczne jak prowadzące do mojej niedawnej celi i być może prowadziły do identycznych pokoi. Posuwałem się do przodu, ściskając w garści zabraną strażnikowi broń. Doszedłem do przecznicy, gdzie musiałem podjąć decyzję co do dalszego kierunku ucieczki. Wychyliłem głowę i rozejrzałem się w obie strony. Z lewej, w identycznym ciągu, drugie z kolei drzwi były uchylone i dobiegał z nich głos spikera telewizyjnego: „Przeciwnikiem naszego zawodnika jest czarnoskóry bokser z Haiti. Naszego chłopca poznamy po czerwonych spodenkach...” — Co za głupek! — powiedział ktoś, kogo nie widziałem. — Jak jeden jest biały, a drugi czarny, to chyba nie muszę już patrzeć na majtki? — Zamknij się! — warknął inny glos. Skręciłem w prawo. Korytarz po kilku metrach zakręcał jeszcze raz. Mogłem pójść nim dalej albo zejść po kilku schodkach. Wybrałem to drugie i po sforsowaniu drzwi znalazłem się w garażu. Musiał to być garaż dla wozów transportowych, bo poza jednym kabrioletem stały tam jedynie furgonetki i półfurgonetki. Regały wzdłuż ścian zastawione były pojemnikami i skrzynkami, na blacie stołu znalazłem etui z samozapłonowymi camelami. Wciągnąłem przez nos powietrze i szybko zapaliłem. Wskoczyłem na maskę helpera i wyjrzałem przez szyby. Pusto. Stałem chwilę, paląc i zastanawiając się. Satysfakcję z uwolnienia się z celi śmierci psuły mi różne myśli. Myślałem i patrzyłem i odwrotnie i nic z tego nie wynikało. Zeskoczyłem i rozejrzałem się. Szukałem czegoś łatwo- palnego, a gdy znalazłem pięciolitrowy pojemnik z dekstryną, zgasiłem papierosa i przytargałem ją do kabrioletu. Wróciłem po camele i jeszcze raz wyjrzałem przez okienko. Włączyłem silnik, wylałem trochę mieszanki na fotel obok kierowcy, a potem cienką strużką wytyczyłem ścieżkę na tylne siedzenie, gdzie zablokowałem otwarty kanis- ter. Ostatni raz zlustrowałem otoczenie i szarpnąłem do góry masywne, dobrze wyważone wrota. Wyjechałem na betanitowy podjazd, wykręciłem z piskiem opon, wdusiłem gaz i efektownym poślizgiem wypadłem na żwirową aleję. W oknie na pierwszym piętrze pojawił się jakiś smagły osobnik, który usiłował słownie powstrzymać mnie przed dalszą jazdą, ktoś inny wypadł przez wąskie drzwiczki i usiłował dokonać tego samego czynem, być może był to właściciel kabrioletu. Pociski poszły górą. Pokonałem drugi zakręt i wyszedłem na prostą. Pamiętałem, że ma długość jakichś stu metrów, potem ostry zakręt w lewo, tuż przed potężnym klonem, później aleja zawijała się z powrotem w prawo i już bez wahania prowadziła do bramy, ale ten odcinek mnie nie interesował. Rozpędziłem sa- mochód, wrzuciłem luz, podkurczyłem nogi i trzymając kierownicę jedną ręką, drugą wyszarpnąłem z etui garść cameli. Sypnąłem nimi na sąsiedni fotel, starając się trafić w kałużę mieszanki. Błysnął wesoły, niebieski płomyk. Wóz zjechał z drogi i pomknął po trawniku w stronę klonu. Szarpnąłem hamulec ręczny i pchnięty siłą bezwład- ności, wysokim łukiem poleciałem do przodu. Nie udało mi się trafić w kępę włochatej fluenalii, zahaczyłem tylko butami o czubki jej gałęzi. Niespodziewanie mój lot się przedłużył — zaraz za fluenalią był niewielki parów. Roz- paczliwie machałem rękami, usiłując korygować lot po zaskakująco długiej paraboli. Gdzieś z tylu i z góry dobiegł mnie stłumiony wybuch, a gdy grzmotnąłem w końcu w miękką, wilgotną trawę, z miejsca, które opuściłem kilka sekund temu, huknęło o wiele mocniej. Przetarłem rękawem twarz — podczas lądowania pomagała mi przy wytracaniu szybkości, poderwałem się na równe nogi i sprawdziłem stan posiadania. Ręce: sztuk dwie; nogi: sztuk dwie; głowa: sztuk jeden. Albo nieco mniej, jeśli podchodzić do sprawy obiektywnie. Pobiegłem parowem, zerkając co rusz w górę, potem, gdy od- daliłem się od miejsca wypadku, wdrapałem się na jego zbocze i wyjrzałem. Pałac miałem na wprost siebie, ale większą jego część, w tym podjazd, zasłaniały krzewy. Dokładnie widziałem tylko fragment alei, po którym najpierw przejechał helper, potem yambollaya z dwoma facetami na stopniach. Kolejni trzej pobiegli za nimi. Nie-

trudno było stwierdzić, że w chwili uderzenia o drzewo wóz był pusty, nie miałem więc zbyt dużo czasu. Zerknąłem w dół. Parowem mogłem się dostać pod kępę karłowatych sosen, spod której skokami i czołganiem dałoby się od biedy dotrzeć pod sam dom. Cztery minuty później leżałem pod sosnami, wdychałem mocny, żywiczny aromat i lustrowałem najbliższe otoc- zenie. Kabriolet musiał się chyba jeszcze palić, bo w pobliżu nie było nikogo. Poderwałem się i dobiegłem do rozłożystej kępy wysokich roślin, rzuciłem się między łodygi i wylądowałem w cuchnącym bagnisku, w którym rozjechały mi się ręce. Do następnej kępy krzewów pognałem ucharakteryzowany na smoka błotnego. Węch mówił mi, że nie mam się w tej odorosłonie czego i kogo bać, ale konserwatywny umysł kazał zbliżać się do budynku powoli, systematycznie wykorzystując osłony. W ostatniej, największej kępie zrzuciłem marynarkę i obawiając się, że Melmola może nie przeżyć spotkania ze mną będącym w takim stanie, przetarłem chusteczką twarz i ręce. Zdo- byczny pistolecik schowałem do kieszeni spodni. Wyskoczyłem z krzaków i szybkim krokiem pokonałem kilka me- trów dzielących mnie od ściany domu. Przywarłem do niej plecami, jak rozsądek i tradycja każe, rozejrzałem się i zacząłem się posuwać w stronę najbliższych drzwi. Dotarłem do nich bez przeszkód. Wsunąłem się do ho—lo—poczekalnio—hangaru i pobiegłem na palcach w kierunku drzwi, za którymi znikały właśnie plecy Melmoli. Usłyszałem jego głośne polecenie, wydane w nieznanym mi języku, ale ze znaną intonacją. Zaraz potem dobiegł mnie trzask rzucanej z mocą słuchawki. Odczekałem kilka sekund, chcąc upewnić się, że Melmola jest w pokoju sam, a potem delikatnie nacisnąłem klamkę i zajrzałem do środka. Podłoga nakryta była puszystym dywanem. Fardi musiał siedzieć w fotelu, tyłem do mnie, widziałem smugę aromatycznego dymu unoszącą się sponad wysokiego oparcia. Wśliznąłem się bezszelestnie do pokoju, zamknąłem drzwi i kilkoma susami dopadłem fotela. Na siedzeniu leżała popielniczka, z której unosiła się „smuga aromatyc- znego dymu”. — Nawet się nie zasapałeś! — powiedział ktoś z tyłu. Oszczędziłem sobie pośpiechu. Odwróciłem się powoli, trzymając w ręku zdobyczną broń. Melmola nie był uzbrojony. I był sam. Coś przestało mi się podobać w tej historii. Gdy gospodarz zrobił dwa kroki w moim kierunku, bez przekonania wyciągnąłem w jego stronę pistolecik. Popatrzył nań ze zdziwieniem, a potem ucieszył się teatral- nie, posunął się nawet do klaśnięcia w dłonie. — Znalazłeś ją?!! Jakże się cieszę!!! Podbiegł do mnie i bez trudu wyrwał mi pistolet z dłoni. Dość głośno, w każdym razie zupełnie nie pod nosem, wypowiedziałem szereg ociekających ohydą słów. Większość z nich skierowałem pod swoim adresem. Melmola przycisnął do piersi zapalniczkę i patrzył na mnie z ogromną wdzięcznością. — Tak się martwiłem — powiedział. — Tak się martwiłem... — powtórzył. — To prezent... — Przestań! Odwróciłem się i poszedłem w kierunku ściany, pod którą, niczym w poczekalni gabinetu prezydenta, stal szereg krzeseł z fantazyjnie powyginanymi nóżkami. — Naprawdę bałem się, że coś się z nią stało... — tłumaczył kpiąco Melmola. Wygłosiłem starą kwestię o całowaniu i dupie. Znał ją. Podszedł do barku i przyciągnął go do mnie. Siadł dwa krzesła dalej, wyciągnął w moim kierunku papierośnicę, a gdy, patrząc na jego podejrzane kopciuchy, pokręciłem przecząco głową, wskazał palcem barek z szeregiem papierosów różnych marek. Z braku innych wziąłem moon- lighta, Melmola uprzejmie podał mi ognia z mojego pistoleciku i zajął się nalewaniem bourbona. Przedtem zerknął na mnie pytająco, a ja skinieniem głowy utwierdziłem go w słuszności poczynań. — Wet za wet — powiedział podając mi moją szklankę. — Nie rozumiem po cygańsku! Roześmiał się. Roześmiał się sympatycznie. Coraz częściej trafiałem na sympatycznych przestępców—niepoko- jące zjawisko. — Musiałem się jakoś odkuć, nie uważa pan? — przetłumaczył. — Proponuję, żebyśmy przystąpili do sedna, jeśli jakoweś istnieje — mruknąłem zawzięcie. — Cóż to, brak poczucia humoru? Otworzyłem usta, po czym je zamknąłem. Byłem w pułapce. Westchnąłem, spróbowałem bourbona. — No dobrze. Odkuł się pan. Cieszę się. Jest mi lżej na duszy. Co dalej? — Dalej? — powtórzył za mną. — Mam coś. Zdrowie... — Uniósł szklankę. — Szukacie czegoś dziwnego, tak? Jednemu z moich dalekich znajomych przydarzyło się coś dziwnego. Mianowicie trzy tygodnie temu siedział sobie spokojnie w pewnym lokalu, „Koh—i—noor”, w Kansas, i popijał coś tam z kolegami, gdy nagle wszedł jakiś mężczyzna. Znajomy nie zwrócił nań większej uwagi, właściwie nie zwrócił żadnej. Ktoś przy jego stoliku powiedział coś o podobieństwie nowo przybyłego do innej znanej wszystkim osoby, ale na tym się skońc- zyło. Chwilę potem... A może woli pan opowieść z pierwszych ust? — Wolę. — Chwileczkę... — poderwał się i podszedł do biurka. Mruknął coś do interkomu i wskazał mi gestem fotele po przeciwnej stronie.

Przesiadłem się z przyjemnością, krzesła były piekielnie niewygodne. Czekaliśmy w milczeniu dwie minuty. Po- tem ktoś zastukał do drzwi. Melmola zawołał: „Wejść!” W drzwiach stanął mężczyzna w jeansowym mundurku. Gospodarz zaprosił go do nas i polecił: — Opowiedz wszystko. — To było siódmego września. Siedziałem z dwoma kolegami w „Koh—i—noorze”, piliśmy piwo i tak dalej. — Tym „i tak dalej” skwitował zapewne jakieś lewe interesy. — W pewnej chwili Rusty powiedział: „Ale facet jest podobny do Skipermana!” Johann popatrzył gdzieś za mnie i potwierdził zdziwiony: „Noo!” Mnie się nie chciało odwracać, zresztą nie znoszę Skipermana. Miałem z nim kiedyś krótką sprzeczkę, wybiłem mu wszystkie jedynki, podobno też miał pękniętą czy złamaną szczękę. W każdym razie nie rozglądałem się, powiedziałem im, żeby słuchali, co mam do powiedzenia i nie zawracali głowy jakimiś szczeniakami. Johann na to, że właśnie w tym rzecz, że to nie szczeniak, tylko jakiś o wiele starszy facet, może jego starszy brat. Obejrzałem się w końcu, ale tam- ten gdzieś się przesunął, a ja przypomniałem sobie, że Skiperman nigdy nie miał brata. Sierota z sierocińca, jeśli tak można powiedzieć. Więc dokończyliśmy rozmowę i już mieliśmy wychodzić, ale powiedziałem, żeby poczekali jeszcze, bo muszę się odlać i poszedłem. No i tam w kiblu czekał na mnie ten Skiperman—nie—Skiperman. To znaczy nie wiem, czy czekał, stałem przed pisuarem, a on szedł z kabiny i po chwili miałem na karku wylot jakiejś lufy, a na ramieniu trzęsącą się łapę tego gościa. Syknął mi do ucha: „Szoruj stąd na podwórko!” Nie miałem przy sobie nawet noża, ruszyłem do wyjścia, a potem skręciłem, gdzie kazał, i wyszliśmy na zewnątrz. Popchnął mnie do przodu, odwróciłem się i patrzę na niego. Gębę rozdziawił od ucha do ucha, w łapie dygotał mu jakiś dziwny palnik, ale nie wyglądał na zabawkę, więc stałem grzecznie i tylko się modliłem, żeby ktoś wyszedł na podwórze i lutnął go w łeb. A on aż się trzęsie i mówi: „No i co, Lux? Nadała mi cię Bozia. Wreszcie!” „Owszem, mam na imię Lux, ale to jakaś pomyłka”. Zachichotał i pokręcił głową, „O nie! Żadna pomyłka! Jestem Skiperman. Hardy Skiperman, któremu wywaliłeś zęby. Kilka nocy przez ciebie wyłem z bólu. Teraz ty będziesz wył”. „Hej! — wołam, bo widzę, że łapa z bronią podjeżdża mu do góry. — Opamiętaj się, chłopie! Nie wiem, czy to twój brat, czy ktoś inny, ale zapytaj go, to ci powie, że się po prostu biliśmy. Miałem złamane żebro. A w ogóle to on zaczął i miał nóż”. „Łżesz!” — ryknął. Rzeczywiście, z tym nożem to skłamałem, ale musiałem coś gadać, żeby mnie od razu nie prze- turlał. Więc on wrzeszczy: „Łżesz! Nie miałem noża! Owszem, byłem pijany, ale nie tłucze się do nieprzytomności gówniarza, który być może pierwszy raz w życiu spróbował czegoś mocniejszego!” Cały czas wracał do tego, że to on jest Skipermanem. Rzeczywiście, fakty znał bardzo dobrze, ale Skiperman powinien był mieć jakieś dwadzieścia lat, a ten miał dobrze po czterdziestce. I wcale nie udawał, on w to wierzył. No a ja zrozumiałem, że teraz mnie wykręci. Krzyknął jeszcze coś, że niby długo czekał i wtedy otworzyły się drzwi za nim, wyjrzał Rusty i od razu się ustawił, co i jak: wyszarpnął palnik i strzelił mu w plecy. Ten niby—Skiperman wykręcił się i odwrócił do Rusty'go — Rusty strzelił jeszcze raz, Johann też. Musiał trafić w magazynek tego gnata, bo huknęło jakby wybuchł granat, tyle że nie było odłamków, bo wszystkich nas by tam postrzępiło. Jak się podniosłem, to ten Skiperman leżał już bez ruchu, poharatało go doszczętnie. Rusty był cały zachlapany krwią, ja mniej, ale ja rzuciłem się za skrzynki, jak tylko Rusty strzelił pierwszy raz. Lux odchrząknął i oblizał wargi. Siedziałem na pozór nieruchomo, ale czułem się tak, jakby mi do jakiegoś ośrodka w mózgu przyłożono elektrodę i włączono słaby prąd: dygotały mi koniuszki palców. Odetchnąłem bezgłośnie. — Co się stało z ciałem tego gościa? Lux zerknął na Melmolę, to znaczy — niby nie popatrzył wprost, ale nie było wątpliwości co do jego oczekiwań. Melmola prawie niedostrzegalnie skinął głową. — Rusty przyprowadził furgonetkę i zabraliśmy go. Pochowaliśmy... — Pokażesz, gdzie? — Chciałem, żeby zabrzmiało to jak pytanie, ale byłem gotów wyszarpać z niego tę informację w każdy możliwy sposób. Znowu zerknął i przechwycił zezwolenie—polecenie Melmoli. — Mniej więcej... jeżeli pamiętam. Była noc i szczere pole... — Dobrze. Możesz od razu ze mną pojechać? — Może — powiedział Melmola. — Mogę — powiedział Lux, zupełnie już niepotrzebnie. Dopiłem bourbon i gestem podziękowałem za następny. Melmola wstał. — Proszę się nie obrażać, ale gdybym nie pilnował swoich ludzi, już nie mówiąc o pozostawionej w pokoju szklance, leżałby Pan tam do sądnego dnia. Rzuciłem mu ponure spojrzenie. — Gdybym się wybierał na wojnę, to nieco inaczej by to wyglądało — syknąłem. — Może — poruszył brwiami. —Ale z tym...? — podszedł do mnie i dotknął moich pleców. Gdy cofnął dłoń, trzymał w palcach cieniutką szpileczkę pilota. — Ten dom jest naszpikowany aparaturą śledzącą, a

przełączenie jej na naprowadzanie broni to kwestia jednego ruchu palcem. Gdyby tylko wysunął pan nos z pokoju, odstrzelono by go panu natychmiast. — Chyba że ma się taki zegarek jak mój — wysunąłem lewą rękę i pokazałem wielofunkcyjnego nailsona. Nie dodałem jednak, że nailson mógł mi co prawda pomóc w obliczaniu podatku, wyznaczaniu faz Księżyca, ważeniu przesyłki poleconej i w kilku innych rzeczach, nie wtrącał się natomiast do zakłócania pracy in- nym urządzeniom. Melmola jednak kupił blef. Odwróciłem się do Luxa. — Idziemy? — Ghm! — mruknął Melmola. — Jesteśmy kwita. A gdyby potrzebował pan kiedyś wsparcia, to obejdzie się bez karetki. — Może...? Kiwnąłem głową i ruszyłem w stronę drzwi. Lux podreptał za mną. Na podjeździe czekał merridl, który przywiózł mnie tutaj kilka godzin temu. Ten sam kierowca, nieruchomy i obojętny, zawiózł nas do centrum. Zadzwoniłem do Sarkissiana. Wóz z jego ludźmi zjawił się po czterech minutach. W kwaterze centralnej fachowcy zajęli się Luxem, natomiast ja zająłem się resztką whisky ze służbowej butelki Sarkissiana. Opowiedziałem Dougowi o pobycie u Melmoli. Uśmialiśmy się obaj, przy czym ja nieszczerze. Po powrocie do domu zaproponowałem Philowi nurkowanie w basenie, nie dodając, że pod wodą zadaje mniej pytań. Wietrzył chyba jakiś podstęp, ale — mimo że moja krew — nie był jeszcze tak zwierzęco chytry. Zgodził się. Nurkowaliśmy ponad godzinę, po czym zostałem zasypany siedemnastoma tysiącami pytań. Odpowiedzi na niek- tóre znałem. Sarkissian zaprosił mnie na dziewiątą rano — wyniki ekspertyz miały być już gotowe. Zjawiłem się w jego szta- bie nieco wcześniej, niedługo po mnie dotarł tam również Nick. Czekaliśmy prawie godzinę, rzucając co jakiś czas kilka jako tako sensownych zdań, bez nadziei na sensowną odpowiedź. Cała nasza trójka zdążyła zaprezentować cały arsenał zewnętrznych oznak zniecierpliwienia: było więc bębnienie po stole, nucenie, gwizdanie (dwa rodzaje gwizdania — melodyjne i nie bardzo), spacery po pokoju, pu- kanie palcem w ekran kompa, kopanie przyklejonej do podłogi zaschniętej grudki gumy do żucia, trzaskanie sta- wami palców, postukiwanie paznokciami po górnych zębach, sondowanie ucha koniuszkiem małego palca. Popiel- niczka omal nie załamała się pod stertą niedopałków. Dwaj pracownicy Sarkissiana wypadli z pokoju wynosząc ze sobą obietnicę obcięcia premii. Za dwadzieścia dziesiąta zjawił się w pokoju brzuchaty okularnik. Nie zwracając uwagi na ponaglające powarki- wania Douga, metodycznie rozłożył na stole kilkanaście kartek i wsunął dysk do kieszeni kompa. Wytarł okulary ze starannością amsterdamskiego szlifierza diamentów i przyjrzał się po kolei każdemu z nas. Gdy w końcu zwrócił się do Sarkissiana, wyglądało to tak jakby właśnie dokonał wyboru i mianował go na jakieś odpowiedzialne stano- wisko. — Hm—hm! Zacznę od analizy materiałów zebranych na zapleczu lokalu o nazwie „Koh—i—noor”, który to lokal znajduje się w Kans... — Do rzeczy! — przerwał mu nowo wybrany szef. — W Kansas przy ulicy... — DO RZECZY!!! — ryknął purpurowy Sarkissian. — Jju—już...! — Okularnik podskoczył i zabełkotał. Chyba zakrztusił się własnym językiem. — Analiza materiałów zebranych ze ścian budynków i z podłoża wykazuje obecność substancji, których istnienia na tym podwórku nie da się wytłumaczyć. Są to spieki ceramiczne i stopy spiekowo—metalowe, wanad i trzy rodzaje tworzyw polimerowych, z których dwa znajdują się aktualnie na liście materiałów utajnionych ze względu na zas- tosowanie w przemyśle komputerowym, wojskowym i kosmicznym, gdzie są wykorzystywane na przykład do pro- dukowania obudów pamięci warstwowych. Jeśli chodzi o te ślady, można przyjąć, że około miesiąca temu na terenie obiektu o nazwie... — zerknął na Douga i poprawił się szybko: — ...że nastąpiła tam eksplozja jakiegoś urządzenia zawierającego wszystkie te komponenty. Można też założyć, że ktoś zdetonował pojemnik z próbkami owych mate- riałów. Okularnik zacisnął usta i popatrzył na Nicka. Musiał zmienić zdanie co do Sarkissiana. Delikatnymi, miękkimi ruchami złożył w równy stosik kartki, do których nawet nie zdążył zajrzeć, po czym wyjął dysk i położył go na pa- pierach. Doug zgrzytnął zębami i założył górną wargę na dolną. Przypominał mi tą miną ubiegłoroczny model forda, w którym tak właśnie wymodelowano frontowy wlot powietrza. Ford nie umiał jednak cmokać, co uczynił Sarkissian i co przywróciło jego ustom naturalny układ. — Dziękuję — powiedział. — Proszę być w pobliżu aż do odwołania. Dokumentacja zostaje tutaj. Okularnik podniósł się, sapnąwszy dostojnie i wyszedł, skinąwszy głową Nickowi Douglasowi. Doug plasnął dłonią w kolano. — Jakby się zgadzało! — wymamrotał zdziwiony. — To jeszcze nie powód... — zaczął Nick.

— Wiem — przerwał Doug. — Ale to pierwsza od tygodnia sensowna wiadomość. Cieszę się z czego się tylko da. — Wyniki ekshumacji też dzisiaj? — zapytałem, wiedząc jaka będzie odpowiedź. — Zaraz będą! — mruknął niecierpliwie. Nie było to przekazanie informacji, a raczej ponaglenie niewidocznych anatomów i laborantów. — Obieca... Oo! — Drzwi otworzyły się i wszedł jeden z chłopaków Douga, z małą paczką w dłoni. — Masz... — Szefie, to nie to! — szybko przerwał przybyły. — Przed chwilą dostarczył specjalny posłaniec... Sarkissian jednym ruchem zdemolował opakowanie. W twardej kopercie znajdował się mały krążek dysku. Doug obejrzał go z obu stron i nie widząc opisu, wsunął do kieszeni kompa. Na ekranie pojawiła się na kilka sekund stan- dardowa siatka rastru, a zaraz potem zobaczyłem samego siebie, przecinającego pracowicie plastrowe pęta na przegubach i kostkach. Moje wcześniejsze domysły były trafne — Melmola miał jednak w moim pokoju kamerę, i to niezłą, choć nie najwyższej klasy. Miał również obiektywy na korytarzu, a wpięty w moje ubranie pilot urucha- miał je po kolei, gdy przemieszczałem się w budynku. Zobaczyłem także... wszyscy zobaczyliśmy garaż i moją w nim działalność. Nick parsknął krótkim śmieszkiem, gdy zapalałem papierosa, a potem powiedział: — Nie przyszło ci do głowy, że papierosy mogły być spreparowane? Popatrzyłem na niego zdziwiony. — A kto miałby mi zrobić takie świństwo? Na ekranie pojawił się kabriolet i pognał w kierunku bramy. Ktoś strzelał i teraz zobaczyłem, dlaczego pociski poszły górą. Zapiekły mnie uszy, wstałem i przespacerowałem się po pokoju. — Ooo? — Sarkissian patrząc w ekran pokręcił głową z podziwem. — Ten skok to całkiem, całkiem... Wypaliłem papierosa, odwrócony tyłem do ekranu. Przyglądałem się planowi szosy, na której dokonano napadu. Kropeczki mikroładunków układały się w jakiś wzór, choć komp twierdził, że to tylko optymalne rozmieszczenie, z małą dozą chaosu i przypadku, akurat na tyle, żeby nawet w razie zakłóceń plan mógł być zrealizowany. — Koniec — usłyszałem głos Sarkissiana. — Całkiem udatnie to zrobiłeś... — Wiem. Moim zdaniem zasłużyłem na czwórkę plus. — Nie, to za dużo! — Nick osunął się w fotelu do pozycji półleżącej. — Upieram się przy papiero- sach. Nikt normalny nie powinien w takiej sytuacji korzystać z cudzych petów. — Ponieważ sam jesteś złośliwy, to i innych podejrzewasz o równie podły stosunek do otoczenia... — powiedziałem, ale sam czułem, że nie zabrzmiało to przekonywająco. — Nick ma rację! — zdecydował Doug. — I... — Już dobrze! — przerwałem. — Obiecuję nie palić cudzych papierosów i nie pić cudzych trunków! A czy, waszym zdaniem, cudze kobiety też mogą być spreparowane? Otworzyły się drzwi. Mężczyzna, który wszedł do pokoju, dostał się pod ostrzał pożądliwych spojrzeń sześciorga oczu. Stanął przed Dougiem. — Przekazano nam ciało mężczyzny w wieku około czterdziestu pięciu, czterdziestu ośmiu lat. Zginął od trafienia trzema pociskami. Dwa z nich to kaliber zero trzydzieści pięć, trzeci to zero czterdzieści dwa. Jeden z pocisków trafił najpierw w trzymane przez ofiarę w rękach urządzenie, które eksplodowało. Prawa dłoń została urwana, lewa jest w znacznym stopniu okaleczona. W jamie brzusznej mężczyzny jest spora dziura, wyr- wana najprawdopodobniej również na skutek owego wybuchu. Skontaktowałem się z ekipą wykonującą badania miejsca śmierci ofiary. Wyniki potwierdzają się wzajemnie. W ciele denata znaleźliśmy te same elementy, stopy i materiały, które w zadziwiającej kompozycji występują na podwórku tej knajpy. Doszliśmy do wniosku, że pocisk, jeden z tych trzydziestek piątek, spowodował eksplozję, która zabiłaby denata, gdyby nie zginął od wcześniejszych trafień. — Co możecie powiedzieć o nim samym? — Ubranie i to co znaleziono w kieszeniach, nosi cechy przeciętnych wyrobów masowej produkcji. Jedna rzecz może być zastanawiająca: wszystko to zostało zakupione w jednym czasie, około czterech dni przed śmiercią właściciela. Znaleźliśmy nawet nieusunięte metki ze znacznikiem kasowym. Zidentyfikowaliśmy ofiarę, choć tu powstały pewne... — zająknął się — ...pewne niekonsekwencje. Jeśli posiłkować się danymi z wywiadu, to ofiarą jest niejaki Hardy Skiperman, urodzony dwudziestego trzeciego lutego dwa tysiące dwudziestego szóstego roku w Scormona, oddany do przytułku trzeciego marca tegoż roku, wychowywany na koszt państwa aż do uzys- kania pełnoletności. W wieku siedemnastu lat, niecałe dwa lata temu, został pobity, w wyniku czego doznał pęknięcia żuchwy i stracił cztery zęby. Udało nam się również uzyskać częściowe odciski palców. Możemy, z dziewięćdziesięcioprocentową pewnością, przypisać je Hardy'emu Skipermanowi. Natomiast w jaskrawej sprzec- zności z tymi danymi stoi biologiczny wiek denata. Dane komórkowe, szczegółowa, wykonywana po trzykroć, niezależnie od siebie, analiza skóry, siatkówki oka, włosów i zębów wykazuje, że w chwili śmierci mężczyzna miał czterdzieści pięć do czterdziestu ośmiu lat, z dwuletnim marginesem błędu. Nie Potrafimy niestety wyjaśnić tej sprzeczności. Jeszcze jedna niejasna okoliczność to fakt, że denat ma dwie blizny na żebrach Po lewej stronie,

najprawdopodobniej efekt uderzenia jakimś metalowym przedmiotem, dość ostrym, ale nie nożem, może szpadlem. Takich śladów nie powinien mieć Skiperman, a przynajmniej nie miał tego do ostatniego pobytu w szpitalu, gdy naprawiano mu szczękę. Dysponujemy kompletną dokumentacją przypadku. Mężczyzna jakby odetchnął, rad, że przebrnął przez najgorszą część raportu. Oblizał wargi. Sarkissian popatrzył na mnie, a potem na Nicka. Skubnął kilka razy brodę i skinął głową. — Dobrze. Dziękuję. Proszę przekazać ekipie, że najprawdopodobniej wszyscy macie rację, nawet jeśli brzmi to trochę dziwnie. Jest to informacja tylko dla was. Dziękuję. Mężczyzna odwrócił się i wyszedł. Poruszyliśmy się wszyscy jednocześnie. Nick najszybciej zakończył poprawi- anie się w — Wytłumaczcie mi coś. Jeśli ktoś zostaje zabity w dwa tysiące trzysta piątym roku, to aż do tego czasu żyją prawda? A co się dzieje, jeśli on z tego dwa tysiące trzysta piątego przemieszcza się do dwa tysiące dwieście osiem- dziesiątego drugiego i tam ginie? Znika w dwa tysiące trzysta piątym i wszystkich poprzednich latach czy tylko od dwa tysiące trzysta piątego począwszy? — Chcesz odnaleźć drugiego Skipermana — powiedziałem. — Niekoniecznie. Myślę, że i tak nie mógłby nam pomóc. Nikt nie wie, co będzie robił za trzydzieści lat. Tak więc on nie zna swoich kolesiów, swojego szefa... — nagle umilkł i wbił wzrok w podłogę, a czubki palców wskazujących w skrzydełka nosa. — No? Mądralo, jak to jest z tym czasem? — zapytał Doug. — Z nas wszystkich ty miałeś z nim najwięcej do czynienia. — Nie kpij sobie. — Paczka golden gate'ów była pusta. Miałem nadzieję, że w mojej bluzie będą jeszcze jakieś papierosy. Były, na szczęście. Wróciłem na miejsce. Nick wciąż jeszcze ugniatał palcami nos, a spojrzeniem szukał rozwiązania problemu we wzorze podłogowej wykładziny. — Teoretycznie... — zaczął Doug — ...jeśli tutaj został zabity człowiek z przyszłości, to powinien dalej żyć w każdym czasie, aż do momentu, z którego przybył do nas... Tak? — Z tego, co mówisz, wynika, że nasze życie to ogromna ilość jakby stop—klatek, po których wędrujemy, nieuchronnie zbliżając się do tej z napisem „The end”. Znaczyłoby to, że istniejemy w nieskończonej liczbie egzemplarzy, z których tylko jeden ma świadomość? Jakby w bardzo długim szeregu żarówek zapalała się zawsze tylko jedna, kolejna? — zapytałem. — Nie wiem. Co się mnie czepiasz? Dostaję odcisków na mózgu, gdy o tym myślę. Jeśli to wszystko wygląda tak, jak powiedziałeś, to znaczy, że wszystko już było i jednocześnie wszystko jest. A my możemy się szar- pać, ile chcemy, a i tak nie wyrwiemy się ze schematu, w który sami się kiedyś wpisaliśmy. — Może jesteśmy tymi, którzy właśnie zapisują schemat dla następnych Owenów i Dougów? — za- pytałem, właściwie tylko po to, żeby nie zauważyli, jak bardzo nie podoba mi się ta rozmowa o czasie. — Słuchajcie... — Nick wyrwał się z zadumy. — Może ten stary Skiperman skontaktował się z tym normalnym, dzisiejszym? Ja, gdybym przyleciał do czasów mojej młodości, postarałbym się zobaczyć samego sie- bie, nie? Może podrzuciłbym sobie setkę czy dwie... Nabrałem powietrza, żeby go zbesztać, ale w trakcie tej czynności coś mnie oświeciło. — Poczekajcie... Guylord mówił, że musi dość długo ładować swoją aparaturę. Dobrze to pamiętam. I mógł tu przebywać nie dłużej niż dobę, a nawet znacznie mniej: nieco ponad dwanaście godzin. Musimy założyć, że nasi przyjaciele wpadali tu co najmniej kilka razy, żeby poznać trasę, przygotować drogę i ten wykop. Nie sądzę, żeby mieli dużo czasu na swoje prywatne zabawy i na pewno mieli surowo przykazane pilnować tajemnicy, ale ludzie to ludzie... Przez chwilę panowało milczenie, coś jakby hołd złożony mojej wypowiedzi, potem Doug zacisnął wargi i sapnął. — Mamy więc dwa kierunki działania: jeden to wizyta u Heyrouda, drugi obejmuje pracę na Ziemi. Tutaj trzeba znaleźć Skipermana i poszukać sprzętu, który był wykorzystywany do nafaszerowania szosy i nakrycia dachem dziury, bo nie uwierzę, że sprowadzali tu swoje maszyny. — Nie zapomnij, że mogły to być małe, poręczne wózeczki — sprzeciwił się Nick. — Nawet jeśli — upierał się Doug. — Musieli mieć sporo miejsca na obrazy, sami też zajęli co nieco. A ich chyba również fazuje zasada proporcjonalnego związku ilości wydatkowanej energii i wielkości przemieszc- zanej masy. — Dobra! To jest temat do rozważań, ale nie przesądza niczym żadnej sprawy. Umówmy się co do dalszej roboty. Ja, popatrzyłem na obydwu przyjaciół — ...lecę do Heyrouda. Myślę, że Doug przydałby mi się tam, żeby podeprzeć moją gadaninę urzędowym autorytetem, ale z drugiej strony powinien pilnować spraw tutaj. Sądzę, że to jest ważniejsze, bo może jednak nasi nowi przyjaciele od Melmoli znajdą coś dla nas? — Co? — Nie bardzo mam ochotę na lot — zaskoczył mnie Nick. — uprzedzając moją propozycję. — Lot to betka — powiedziałem. — Dwie przesiadki i gotowe. — A na miejscu?

— Ojej... Wszystko! Można palić, są niezłe bary, no i połowę obsady stanowią zgrabne kobietki. — No właśnie, mówiłem, że nie mam po co tam lecieć... — I będziesz ważył jedną szóstą tego co na Ziemi. — A po cholerę mi to? — No to już nie wiem, jak cię zachęcić. — Przerzuciłem bluzę przez ramię i spojrzałem na Sarkissi- ana. — Na jakie hasło mam rezerwację? — Na „Dwadzieścia cztery”. — A może polecisz po prostu po to, żeby mi potowarzyszyć? Żeby mi nie było smutno? — zapytałem Nicka. — To co innego — zmarszczył brwi i rozszerzył nozdrza. Jego twarz nabrała zdecydowanego, os- trego wyrazu. — Możesz na mnie liczyć. — Owen... — Sarkissian wstał i podszedł do mnie. — Przed odlotem skontaktuj się ze mną. Rzeczy- wiście powinieneś mieć jakieś papiery z prośbą o pomoc. Rozmawiałeś z Heyroudem. Czy on nie sądzi, że mogłyby ci się przydać? — Wątpię, ale chciałbym coś takiego mieć. Głupio by było wracać z niczym, nie próbując każdego możliwego sposobu. Pieczęć z herbem prześmiesznie działa na ludzi. Hall terminala, zdolny do przełknięcia kęsa z kilku tysięcy ciał ludzkich, wypełniony był najwyżej w jednej szós- tej. Mogliśmy się czuć jak mała przekąska, przystawka do właściwego posiłku, który, przełknięty przez system trawienny terminalu: kasy, korytarze, pakownie, punkty kontroli bagaży, serwis, był następnie upakowywany w poszczególne porcje, żeby ulecieć na wschód, północ, zachód i południe. Może w postaci ekskrementów gigantyc- znego pożeracza—transportera? Rozejrzałem się po najbliższej okolicy i stwierdziłem, że Nick właśnie kieruje się w moją stronę. Zapaliłem pa- pierosa i wyciągnąłem do niego rękę. Uścisnął ją, ale niedbale, mimochodem, jak gdyby uważał powitanie za czyn- ność z lekka przeszkadzającą w wykonaniu właściwej roboty. Było w tym trochę racji — przybyliśmy tu nie po to, żeby powitać się serdecznie po dwugodzinnym niewidzeniu się — ale i tak zachował się zastanawiająco. Pokazałem mu palcem jelito korytarza numer 221 i ruszyłem pierwszy. Dogonił mnie po kilku krokach. Chwilę szedł milcząc, potem wskazał brodą gigantyczny stereogram z twarzą Bie Stennema. Stennem miał na policzku odciśnięty ślad pulchnych, uszminkowanych warg. Uśmiechał się szeroko, wywracając białka, żeby zobaczyć brzeg kapelusza, na którym umieszczono napis: „Do niebiańskiego się nie spiesz — odwiedź ziemski. RAJ!” — Temu to chyba na pysku usiadła menstruująca zebra... — powiedział Nick tonem tak zawziętym, jakby komentował upadek Stennema nieśmiertelną kwestią: „Dobrze mu tak”. Przez chwilę przyglądałem się Biemu, potem zerknąłem na Nicka, ale wtedy jeszcze niczego się nie domyślałem. Było wcześnie rano, byłem niewyspany, piekło mnie w okolicach mostka. — Dlaczego akurat zebra? — Przyjrzyj się jego zmarszczkom! — syknął. — Część pasków odbiła mu się na gębie... Wzruszyłem ramionami. Przełożyłem torbę do drugiej ręki i strzeliłem niedopałkiem w kierunku popielniczki, wędrującej ponuro w poszukiwaniu roboty. Nick najwyraźniej nie zamierzał kogokolwiek ani czegokolwiek oszc- zędzać. Zgrzytnął zębami. — Czy polecimy z tą babunią? Patrzył na sympatyczną, pulchną czterdziestolatkę o miękkich, zachęcających kształtach. Nabrałem powietrza do płuc, Nick jednak wycelował już broń i walił z obu luf. — Jeśli wszystkie pasażerki są w tym wieku, to połowa, mam nadzieję, odcumuje jeszcze przed wejściem na orbitę. Przecież jej wiek można stwierdzić tylko na podstawie analizy izotopu węgla! Coś mi zaświtało w głowie, ale zanim zdążyłem się odezwać, dokończył: — Chociaż wtedy mogło jeszcze nie być węgla. — Spojrzał na mnie. — Ile lat ma węgiel? Klepnąłem go w plecy. — Ja też się bałem za pierwszym razem —— powiedziałem uspokajająco. — Co ty opo... — Ale szybko mi przeszło — zagłuszyłem jego fałszywe oburzenie. — Trochę nieważkości, to rzec- zywiście zaskakuje, a reszta...? Jakbyś jechał nocnym ekspresem. — Odczep się! — Już. Tylko powiedz, ile wziąłeś ze sobą, a powiem ci, kim jesteś. Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Myślałem, że się obraził, ale on chyba tylko liczył. Rzucił mi krótkie spojrzenie — miało nieco mniejszy ciężar właściwy niż to sprzed trzech minut. — Siedem... — mruknął. — Ile??? — Siedem, właściwie sześć.

— Chyba zwariowałeś! Lecimy tam na dwa dni! — Ale sam lot trwa cztery doby. — No to ja pasuję — pokręciłem głową. — Nie wiesz, co to znaczy haftować w nieważkości. Chcesz się zabawić w odrzutowiec... cóż, twój plan, twoje wykonanie. Coś powiedział, ale wyprzedziłem go i podszedłem do hostessy, uśmiechającej się zawodowo, ale miło, na tle potężnego zestawu końcówek kompowych, które miały zapewne napełniać podróżnych zaufaniem do linii sateli- tarnych. Nickowi udało się mnie dopaść dopiero na pokładzie modułu orbitalnego. — Nic nie mogę na to poradzić — wyjąkał. Powietrze wydychane z jego płuc natychmiast opadało na podłogę, tak było nasycone alkoholem. Nie mogłem go jednak potępiać, pamiętałem jeszcze swoje zesztywnienie, gdy pod garażem zaatakował mnie mistrz spluwki i kiedy za łyk czegoś mocniejszego dałbym się pokroić na pasemka. — W środku wszystko mi tak lata, że mam siniaki na każdym organie. Mam nadzieję, że nie będę potrzebny do niczego poważniejszego niż pobieranie tlenu i wydalanie moczu... — Uspokój się — powiedziałem. Omal nie poradziłem mu, żeby łyknął na wzmocnienie. — Jutro przesiadamy się do promu i kilka godzin później jesteśmy w domu. — Aha... — mruknął i powlókł się do swojej kabiny. Gdy zajrzałem do niego dwie godziny później, leżał w pościeli, na brzuchu, z rozrzuconymi rękami i nogami. Przy koi czatowały dwa kubełki z czujnymi pokry- wami. Monotonny, wkradający się pod kopułę czaszki głos zaczął już sączyć Nickowi informacje, które mogły w najbliższej przyszłości uratować mu życie. „...Księżyc krąży wokół Ziemi z prędkością jednego i dwóch setnych kilometra na sekundę, dokonując pełnego obrotu co dwadzieścia siedem i trzydzieści dwie setne ziemskich dób. W czasie dnia księżycowego, trwającego ponad dwa tygodnie, jego powierzchnia w paśmie równikowym nagrzewa się do stu trzydziestu stopni Celsjusza, natomiast nocą temperatura spada do minus stu pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Średnia odległość między Księżycem a Ziemią wynosi trzysta osiemdziesiąt cztery tysiące kilometrów...” Cicho zamknąłem drzwi i poszedłem do barku. Teraz, gdy miałem Nicka z głowy, uznałem, że mogę sobie pozwolić na jednego. Zanim dotarłem do źródła, przypomniałem sobie, jak brzmi ciąg dalszy wykładu. „Promień Księżyca ma długość tysiąca siedmiuset trzydziestu ośmiu kilometrów. Przyciąganie jest sześciokrotnie mniejsze od ziemskiego, co w praktyce oznacza, iż człowiek, który na Ziemi waży osiemdziesiąt kilogramów, na Księżycu będzie ważył około trzynastu. Będzie mógł skakać sześć razy dalej i podnosić ciężary sześć razy większe...” Lekcje, których nie szczędzono mi podczas pierwszej podróży na naszego satelitę, zaowocowały ugruntowaną wiedzą. — Na pewno nie będę próbował — mruknąłem pod nosem. Barman przekręcił nieco głowę, wyglądał trochę jak orzeł przyglądający się potencjalnej ofierze. Rzuciłem mu wyjaśniająco: — To ja sam do siebie. Zmusił się do uśmiechu pełnego zrozumienia, którego wcale nie potrzebowałem. Wracając do swojej kabiny, wstąpiłem po drodze do Nicka i wylałem do wanny zawartość trzech z czterech pozostałych butelek. Nie jestem pewien, czy określenie „wylałem” jest dostatecznie precyzyjne. Siedziałem na krawędzi wanny i pociągając raz po raz z jednej butelki, wylewałem zawartość pozostałych. Cała operacja trwała około dwudziestu minut. Porządnie poukładałem puste flaszki w kasecie, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem i instrukcją wyrytą hipnopedycznie w moim mózgu. Wróciłem do siebie i zapadłem w sen. Jeszcze zanim definitywnie odcumowałem, dotarło do mnie: „Księżyc świeci czterysta pięćdziesiąt tysięcy razy słabiej niż Słońce...” Wydaje mi się, że zdążyłem jeszcze zakląć. Leon Vermilla pofatygował się po nas łazikiem aż do modułu lądującego. Jego beznamiętnej twarzy nie rozświet- lił uśmiech. Nie krzyknął: „Owen, ty stary byku!”, nie klepnął mnie po ramieniu, zresztą poklepywanie kogoś ubra- nego w kombinezon nie ma wiele sensu. Obdarzył nas jednak jasnym, szczerym spojrzeniem, którego nie była w stanie zmącić nawet połyskująca siatką drobnych rys szybka hełmu, dźwięcznym, również szczerym głosem wygło- sił krótką kwestię powitalną i ruszył pierwszy do pojazdu. Nick poruszał się zgodnie z instrukcją, wbitą mu do głowy podczas snu. Widząc ponure spojrzenia, jakimi obrzucał pejzaż, miałem ochotę rzucić kilka słów wyjaśni- enia, tyczących się widocznych budowli, tuneli łącznikowych, masztów, luster, pól baterii i innych elementów księżycowego krajobrazu. W pomieszczeniu śluzy zdjęliśmy skafandry. Vermilla uścisnął dłoń Nicka, później moją. — Druga wizyta detektywa w przeciągu pół roku? — powiedział na poły pytająco. — Tym razem nie jestem tu w charakterze detektywa — zachłannie zaciągnąłem się pierwszym od czterdziestu minut papierosem. — Sprawy spadkowe — dodał Nick, tonem nie wiadomo dlaczego mściwym. Zaskoczyło to Dona. Kilkanaście sekund wpatrywał się w nasze twarze, potem wskazał dłonią korytarz. — Macie kabiny obok siebie, dwadzieścia sześć i dwadzieścia siedem. Yolan będzie wolny za jakieś półtorej godziny. Czaruje coś w wyjałowionej komorze, szkoda byłoby ją zabagniać bez potrzeby. — Akurat tyle potrzebujemy, żeby odpocząć. Idziemy. Ruszyłem pierwszy, starając się przypomnieć sobie, jak się chodzi na Księżycu. Dwa razy omal nie fiknąłem kozła, ale jakoś utrzymałem się w pionie — ściana była blisko. Obejrzałem się przez ramię. Don zniknął już w najbliższym korytarzu, a Nick z zaciśniętymi zębami usiłował iść nie odrywając podeszew od podłogi korytarza. To się nie mogło udać. I nie udawało się. Ale posu- waliśmy się do przodu, z trudem co prawda, jak para pątników po miesiącu błądzenia po pustyni, ale szliśmy.

Pchnąłem drzwi kabiny Nicka i wszedłem, a gdy Nick wreszcie do niej doszurał, przywitałem go trzymaną w dłoni piersiówką. Ostatnią z jego zapasu. Miło było zobaczyć taki szeroki uśmiech. W milczeniu wypiliśmy dwie krótkie kolejki. Nick odprężył się, rozpakował swoje ciało i poukładał je porządnie w wygodnym fotelu, identycznym jak ten, w którym spędziłem kilka godzin z Ann Midmant podczas mojej pierwszej wizyty na ziemskim satelicie. Zrzu- ciłem z siebie bluzę i rozwaliłem się na pryczy. — Dostarczono bagaże — odezwał się głos z kasety komunikatora. Machnąłem niedbale dłonią, łyknąłem jeszcze kapinkę i podałem butelkę Nickowi. — Tu nie kradną — powiedziałem. — Kwiat skautingu. A gdyby nawet, to nie mają dokąd uciec. Nick był w nastroju raczej konsumpcyjnym niż konwersacyjnym, zagulgotało mu w przełyku. — Zaraz po powrocie na Ziemię... — powiedział, sapnąwszy dziękczynnie po wytarciu ust — ...zapisuję się na kurację. Tyle, ile wypiłem w trakcie... — Przesadzasz! Po prostu w nieważkości procenty szybciej docierają do głowy. A poza tym, powtar- zam ci, że prawie wszystko wylałem. A że kac tu jest gorszy i twarz boli od nadgorliwych pokryw kubełków... — wzruszyłem ramionami. — Cena używki... Łyknąłem jeszcze raz i podniosłem się. Oddałem Nickowi butelkę z resztką alkoholu i wyszedłem. Na korytarzu czekał wózek z dwiema torbami, zabrałem moją i poszedłem do swojej kabiny. Odsłoniłem klawiaturę kompa, ale przypomniałem sobie, że tu, na Księżycu, nie bawią się w palpację. — Komp... Rozmowa z panią Midmant — zażądałem. — Tak?! — usłyszałem niecierpliwy głos Ann. — Hghm... Owen... Owen Yeates — powiedziałem do ściany. — Aaa... Owen Yeates — powiedziała wolno i zaraz wróciła do poprzedniego niecierpliwego tonu: — Witam serdecznie. O co chodzi? — O nic, rzecz jasna. Nie ośmieliłbym się zakłócać ci spokoju, gdybym miał jakąś sprawę. To by było trywialne, nie sądzisz? Ekran mrugnął i nagle pojawiła się na nim twarz Ann. Patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Przekręciła lekko głowę i wysunęła koniuszek języka. Przesunęła nim po wargach. — Równie trywialne wydaje mi się posiadanie na Księżycu dziewczyny, do której można wpadać, ilekroć ma się tam coś do załatwienia. — Mój Boże! Ann? Chyba nie oczekiwałaś ode mnie oświadczyn? — zapytałem. Byłem zły, może nawet wściekły. — Akurat! — parsknęła. Odsunęła się trochę od ekranu. Jej twarz na ułamek sekundy rozmyła się i zaraz układ celowniczy namierzył ją ponownie. — To była kuracja. Trafiłam na rozbitego, podłamanego faceta, w dodatku przystojnego i z tej części gatunku ludzkiego, którą lubię... — No to rzeczywiście tym razem nie mamy po co zawracać sobie głowy: jestem poskładany, zrośnięty i zmieniłem przynależność gatunkową... — Yhy. Widzę — pochyliła się do przodu. — Cześć! Ekran zgasł. Stałem przed nim jeszcze kilka sekund, ale nic się nie działo. Opadłem na fotel, zastanawiając się nad dalszymi krokami. W końcu wyjąłem z torby płaską pocieszycielkę i rozebrany poszedłem z nią wziąć prysznic. Gdy uruchamiałem suszarkę, usłyszałem głos Nicka: — Jesteś gdzieś tam? — Tum ci! Zaraz wychodzę. Na prawo od drzwi jest kaseta kompa, weź od niego dwie kawy, co? Wróciłem do pokoju owinięty w ręcznik, rzuciłem Nickowi płastugę i wyjąłem z torby czyste ubranie. Kawa była ohydna. Połączyłem się z dyżurnym szefem kuchni i poprosiłem o coś, co bardziej przypominałoby znany mi napój. Młodzian uśmiechnął się i obiecał podzielić się własnym. Dodał też, że kiedyś usiłowali nauczyć komp parzyć kawę, ale potem zrezygnowali, więc komp robi ją teraz według własnego widzimisię. Zapaliliśmy. — Co to za facet, ten Heyroud? — Kopnięty naukowiec, zupełnie jak z filmu. Na dodatek bez nóg i bez protez. Musi być kimś, bo załoga dałaby się zgwałcić za niego. I ma hopla na punkcie czasu. To on zbudował maszynę, którą posłużył się Guy- lord... Przecież wiesz...? — Wiem, ale im więcej słucham na dany temat, tym łatwiej mi coś wygrzebać... — Zaciągnął się. — Posłuchaj... Heyroud konstruuje wehikuł czasu, Guylord się nim posługuje. Tak? Ale czy Heyroud, ten późniejszy, wie, że w takim to a takim roku zjawią się u niego dwaj faceci z upoważnieniem CBI i poproszą o zbudowanie takiego urządzenia? A może on w ogóle by go nie budował, gdyby nie my? Co? — Idź, bo cię kopnę — powiedziałem od niechcenia. — Z tym czasem to taka pozawijana sprawa... Te następstwa, konsekwencje... Nic nie rozumiem i na dodatek boję się, żebyśmy czegoś... — Zamówienie z kuchni — przerwał komp.

— Waśnie... — Otworzyłem drzwi, zabrałem tacę z niewielkim termosem i dwiema filiżankami i trąciłem stopą wózek. Ruszyliśmy każdy w swoją stronę. To była rzeczywiście prawdziwa kawa. W każdym razie nie kłóciła się z resztą bourbona z płastugi. — A co będzie, jeśli Heyroud odmówi współpracy? Powoli omiotłem wzrokiem sufit i ściany pokoju. Zerknąłem na Nicka. Zmrużył oczy i ledwo dostrzegalnie poki- wał głową. — Co będzie? Nie wiem. Nic nie będzie. To nie tylko kwestia jego chęci. Zawsze może się okazać, że zbuduje ten swój wehikuł dopiero za piętnaście lat. — Zapaliłem nowego papierosa. — Komp! Przyspiesz cyrku- lację powietrza! — Wypuściłem strugę dymu i patrzyłem, jak wsysa ją żarłoczniejszy po komendzie represer. — Nic nie wiem, musimy poczekać do rozmowy z Heyroudem. — Popieprzona sprawa... — Życie... — skonstatowałem. Nagle przyszła mi głowy głupia myśl, którą natychmiast zapragnąłem się podzielić z Nickiem. To takie ludzkie: dzielenie się głupotą. — A dlaczego nie mielibyśmy otworzyć firmy? Co? Byłbyś moim wspólnikiem?! — Ja? Wspólnikiem? — roześmiał się. — Daj spokój... Poza tym, twoi wspólnicy kończą... — przerwał i zarumienił się. — Przepraszam, Owen. Jestem kretyn... Kopnąłem go czubkiem buta w łydkę. — Nie, to ja jestem kretyn. Rzeczywiście coś w tym jest. Wszyscy moi wspólnicy kończą przedwcześnie... — Przestań! — Nick przetarł twarz dłonią. — Chyba się upiłem.— Powiem ci, dlaczego nie mogę być twoim wspólnikiem... — Zawiesił głos i, podobnie jak ja, przeciągle spojrzał na sufit i ściany pokoju. — A żeby cię! — wrzasnąłem. — Poważnie? Kiedy? Uśmiechnął się nieśmiałym, dziewiczym uśmiechem, nawet zarumienił się lekko. Plasnąłem go w kolano. Zaśmiał się zakłopotany. — I, bydlaki, nic mi nie powiedzieliście? Mnie?! — Wiesz... Mój szef... — Doug dostanie za swoje, to pewne... — To nie tylko jego wina. — Zgasił papierosa i podrapał się po karku. — Mieliśmy wyprawić huc- zny obrzęd inicjacji, ale akurat następnego dnia po podpisaniu wszystkich papierów... Wiesz... Ten numer... — A... Rzeczywiście niezłe wejście... — Tak, nawet pomyślałem, że jestem Jonasz... — A wiesz? Może... No to niech się martwi Sarkissian. — Ja... Z głośnika przy drzwiach rozległ się melodyjny sygnał. — Panie Yeates, oczekują pana w pokoju numer dwadzieścia cztery. Poderwałem się z fotela. Nick zaciągnął się nerwowo, jakby miał za chwilę zejść pod wodę, zgasił papierosa i ruszył za mną. Wykonując ruchy może niezbyt estetyczne, ale skuteczne, dwie minuty później dotarliśmy pod drzwi pokoju Heyrouda. Otworzyły się, gdy tylko dotknąłem klamki. Yolan Heyroud siedział w swoim fotelu. Postarał się, by jego twarz nie zdradzała zainteresowania, a może — co byłoby zrozumiałe po mojej jedynej z nim rozmowie — niechęci. Jeśli w ogóle było na niej coś wypisane, to najwyżej lekkie zniecierpliwienie. Zrobiłem trzy kroki w nieokreślonym kierunku, dając mu czas na decyzję: podać mi dłoń czy dać sobie spokój. Odczekał kilka sekund i ruszył w naszą stronę z wyciągniętą ręką. Uścisnęliśmy ją obaj i usiedliśmy. Yolan spojrzał na mnie pytająco. Podałem mu wyjętą z kieszeni kopertę. Obrócił ją kilka razy, niby oglądając. W rzeczywistości zastanawiał się, nie wiedziałem tylko nad czym. W końcu szarpnął pazurek, wyjął małą fiszkę i przeczytał jej treść. Popatrzył na nas, potem jeszcze raz przeczytał posłanie szefa CBI. — Można zweryfikować identyfikatory? — zapytał. — Nawet trzeba, przy okazji dowie się pan, jaki mamy priorytet—powiedziałem. — Tylko, jeśli łaska, proszę poczekać jeszcze kilka sekund, niech zniknie tekst. Skinął głową, wysunął żuchwę do przodu, wessał górną wargę. Milczeliśmy. Po dziesięciu sekundach pokazał nam fiszkę, na której zostało tylko kilka cyfr i pieczęć — identyfikator. Podjechał do potężnego zestawu końcówek kompa, wsunął kartkę w szczelinę i odczytał z ekranu informację. Po chwili z otworu młynka sypnęło garstką żółtawego pyłu. — Aha... — mruknął. Podjechał do nas i popatrzył pytająco. — Potrzebne nam jest dokładnie ekranowane pomieszczenie. Jeśli nie ma tu takiego... — Jest — powiedział zniecierpliwiony. Machnięciem dłoni wskazał wszystkie cztery ściany, podłogę i sufit. — Proszę odłączyć komp, nawet kontrolę awaryjną, a my pomyszkujemy tu trochę. Dobrze? Sapnął wściekle, ale kiwnął głową. Wyjęliśmy z Nickiem cienkie rękawiczki z wtopionymi w warstwę vicradu końcówkami czujników. Włożyliśmy okulary z celownikami, wpięliśmy klipsy w uszy, a w gniazda na mankietach wetknęliśmy jincle.