Beacie
W każdym z nas drzemie socjopata,
gotów przeoczyć związek pomiędzy czynem,
a jego konsekwencjami.
C. Cook „Czerwone żelazne noce”
Sekret wart jest tyle, ile warci są ludzie,
przed którymi powinniśmy go strzec.
Carlos Ruiz Zafon „Cień wiatru”
Mnie budzi Teba. Tebe tatuś.
Tatusia - budzik. To kto w końcu
jest najważniejsy?
Philip K. Dick Yeates, lat 4.
Cykl rozważań egzystencjalnych:
„Co jest grane. I kto tym wszystkim rządzi?”.
PROLOG
Co wy tu robicie? Nic?
No to uwijajcie się szybciej!
„456 odzywek z armii, o armii i dla armii”
Było tak gorąco, że nawet się nie pociłem. Miałem wrażenie, że pot
wysycha, zanim wysiąknąwszy ze mnie zdoła się skoncentrować w kroplę
cieczy. Pokrywałem się tylko warstewką suchej soli i kiedy zaczynała
mnie piec skóra, czyli co półtorej godziny, rzucałem wszystko, to znaczy
leżenie pod wentylatorem, i waliłem się do wanny.
Klimatyzacja działała, pewnie. Działała bardzo dobrze i wydajnie.
Gdybym chciał podnieść temperaturę w domu o cztery stopnie,
wykonałaby to w niecałe dwie minuty, a może i jedna by wystarczyła. Ale
kiedy usiłowałem zejść z 28 stopni Celsjusza do jakiejkolwiek temperatury
poniżej, sterownik dostawał czkawki i skakał do trzydziestu siedmiu, po
czym przez niekończące się trzy kwadranse wracał do magicznych, już w
tym momencie upragnionych dwudziestu ośmiu. Próbowałem tego dwa
razy, potem poddałem się.
Nikt nie przyjedzie pomóc. Sterowniki w całym mieście padały jak
pchły na psie, który wszedł o świcie do izby żołnierskiej. Sterowniki
padały w połowie kraju - susza trwała od czterdziestu dni,
apokaliptycznych chyba, a jakiś jajogłowy czy raczej jajomózgi okularnik,
któremu klima musiała paść jeszcze wcześniej, w pocie czoła - nomen
omen - wyliczył, że gdyby cały Wielki Kanion wypełniała woda, to
musiałaby płynąć 118 dni, żeby wyrównać powstały w tym roku deficyt.
Ale nie pamiętałem na jakiej powierzchni - całych stanów, jego stanu czy
jego wanny...
Leżałem w swojej, w chłodnej wodzie, łapczywie pochłaniałem
drugi kilogram zimnych czereśni, a pestkami strzelałem od godziny w
ekran telewizora. Ohydny zwyczaj, orzekła Pyma. Nie leżenie w wannie,
tylko strzelanie do telewizora. Właściwie nie tyle do telewizora, ile do
prymitywnej maty TV przekazującej obraz z odbiornika salonowego. I
strzelałem pestkami nie dlatego, że nie lubię tej maty, sam ją powiesiłem. I
nie dlatego, że nie lubię Nickiego Golbluma czy jego uśmiechu
przypominającego kratkę do grilla właśnie. O nie, podłoże było głębsze:
po każdym strzale, kiedy pestka spadała na podłogę, rzucał się na nią
kierowany słuchem i okiem mały ścierwojad cleaner, który przy
pierwszym prysznicu, gdzieś o czwartej rano, pożarł moje majtki. Choć
nie powinien! Ale on chyba też ześwirował. Chyba?!... Jeśli maszyna
wypełza w nocy na trawnik, usiłuje wyskubać całą trawę i jeszcze ją
przeżuć, to musiało jej na coś paść!
I nie daje się wyłączyć. Dlatego zamknąłem cleanera w łazience i
zatrudniłem do zbierania pestek.
Nickie „Grill” nadaje w tym czasie jak podkręcony crackiem,
chłodny i ubrany; na pewno nagranie co najmniej sprzed roku:
- ...a wiecie przecież, że każdy facet ma dwa razy w życiu kłopoty ze
swoją Fletnią Pana. Wiecie? - Sala zahuczała przecząco. - Nie? No to wam
powiem, przyda się,
żeby nie wpadać w panikę. - Wsadził palec za kołnierz koszuli i przejechał
od karku do wydatnego jabłka Adama. - Faceci mają problemy ze swoimi
fujarami w wieku lat siedemnastu, kiedy mogliby na okrągło, z każdą i
wszędzie, w przeciągu, pociągu, na drągu. I drugi raz po pięćdziesiątce,
kiedy na okrągło nie mogą! - Sala eksplodowała śmiechem. Kamera
migiem wychwyciła kilka matron, które poszturchując swoich mężów
zanosiły się ze śmiechu. Nickie poczekał, aż poocierały sobie łzy. - Ale
wracajmy do apteki, bo denerwuje mnie ten aptekarz, przyznaję. Więc
chcę go jakoś przygwoździć. Wiecie, jacy są Żydzi!... - Znowu śmiech na
sali.
Sala ubrana i chłodna. Nagranie, na pewno. Nie ma takich miejsc na
naszej półkuli, z wyjątkiem bieguna, gdzie można by zmusić ludzi do
włożenia koszuli, a co dopiero nakłonić tysiąc ludzi do włożenia tysiąca
marynarek!
- No więc rozglądam się i mówię: A dlaczego prezerwatywy mają
napisy „Dla trzydziestolatków”, „Dla czterdziestolatków”, „Dla
pięćdziesięciolatków”, a we wszystkich paczkach jest dokładnie taki sam
tuzin kondomów?... - Przerywa, a ja trafiam go w ucho. Cleaner rzuca się
na turlającą się jeszcze pestkę. - A on mi odpowiada... - Nickie zawiesza
glos. - On mi na to odpowiada, że nie chodzi o wielkość czy grubość, tylko
o intensywność korzystania, częstotliwość kupowania, znaczy się.
Trzydziestolatki - raz na dwa tygodnie, a pięćdziesięciolatki - raz na rok!
No to mam go! Mówię: Chyba zwariowałeś pan, panie aptekarz! Kierując
się jakąś tam częstotliwością, wystawiłeś te dla trzydziestolatków na dole,
dla czterdziestolatków wyżej, a pięćdziesięciolatki, ci najbardziej
schorowani i niesprawni, muszą sięgać pod sufit?!
Sala ryczy ze śmiechu. Komu by się chciało ryczeć ze śmiechu,
gdyby nie mieli porządnej, nie zacinającej się klimy?
- On gapi się na mnie długą chwilę, a ja się gotuję - wyznaje Nickie
„Grill”. - Potem rzuca: Jak pięćdziesięciolatek kupi tuzin, to wraca po
następny za rok dopiero,
więc mogę się nawet zdobyć na przyniesienie drabinki z zaplecza!
Spazmy na sali. Musi im być chłodno! Podobno jak ludzie marzną,
tak się śmieją. Taki przedśmiertny śmiech histeryczny.
- Na to ja, spokojny jak głaz, wykalkulowany jak cholera, mówię do
niego: No to daj mi pan paczkę dla mnie! A czekam tylko na jego
potknięcie - wystawiony palec
Golbluma ucina hałas i rechot, rodzi ciszę, przykuwa uwagę; staram się
trafić w ten palec, ale ledwo trafiam w ekran. - A on mi podaje paczkę tych
dla trzydziestolatków. - Nickie uśmiecha się triumfalnie. - Czyli dla tych,
co przychodzą co dwa tygodnie! - krzyczy. - Jestem usatysfakcjonowany!
Płacę mu za prezerwatywy, nie mogę się jednak powstrzymać i mówię na
odchodnym: - Przynajmniej dobrze mnie pan oszacował z tym
zapotrzebowaniem!
Zapada martwa cisza. Martwa, jakby wszyscy na sali zeszli na udar
cieplny, ale nie: widzę, żyją!
- A on mówi spokojnie: Oceniam pana na miesiąc. - Nickie zaczyna
terkotać jak karabin maszynowy: - Ja się śmieję i mówię: To trzeba było
dać dwie paczki! A on: Zawsze pan kupujesz jedną, a drugą dokupuje pana
szanowna małżonka. Gorrrąca musi być kobitka!
Dramatyczna pauza.
I puenta:
- A przecież ja z moją Moirą to raptem raz na dwa tygodnie, bo ona
ma tak-kkk-ie migreny!
Oklaski. Oklaski. Ok...
Pstryknąłem pestką. Pudło. Kilo czereśni i ani jednego trafienia?!
Na ekranie chłodny Nickie trajkoce dalej, przekrzykując i tak
cichnące brawa. Sprytny typ: tym sposobem sugeruje, że trwałyby i trwały,
i trwały, gdyby ich nie wyłączył.
- Ale to jeszcze nic. Ja tam raz na dwa tygodnie! To niezły wynik.
Może zaprzeczysz? Hej, ty tam w okularkach, co? No dobra, nie będę cię
przepytywał przy pełnej sali. Mój przyjaciel poczuł w nocy potrzebę
odcedzenia kartofelków, poszedł do WC, staje nad muszlą... I nic! Stoi,
czeka, w końcu pochyla się i mówi: - No co jest, przyjacielu? Przez całe
życie zgodnie współpracowaliśmy, a tu nagle jakieś mi numery wycinasz?
Z sypialni rozespana żona: - Z kim tam rozmawiasz? Z przyjacielem. -
Jakim znowu przyjacielem? - Z takim jednym starym przyjacielem, ty go
już nie pamiętasz!
O kurde! Trafiłem w wyłącznik! Nie dowiedziałem się, czy to już
była puenta czy jeszcze coś tam się działo. A tak miło było patrzeć na salę
wypełnioną takim chłodnym tłumem... A jeszcze jak przymknąłem oczy i
wyobraziłem sobie, że jestem tam, na klimatyzowanej sali, i nagle wstaję i
zaczynam z siebie zrzucać ubranie - marynara, koszula, spodnie,
skarpety... Zastanawiam się, czy gatki też i...
Zadzwonił telefon, drgnęła mi ręka i miska z kilkunastoma
rozkosznie omglonymi czereśniami rąbnęła na podłogę. Ten mały
przygłupek rzucił się na nie i na odłamki miski. Chrupał i mlaskał, a
mogłem ja! Odczekałem osiem sygnałów. Telefon też chyba się zagotował,
nie przełączał, nie włączał komunikatu...
- Telefon! Odbieram!
- Owen Yeates, odbieram! - zameldował telefon, potem krótko
pisknęło.
- Słucham? - rzuciłem w przestrzeń, starając się nie pluskać
przeponą.
- Owen, tu Struggleman. Robin William Vilfraid Struggleman.
- Tak?
Hm, rodzice szanownego rozmówcy byli miłośnikami
dwudziestowiecznej komedii?.. Tylko kto to mo...
HEJ!!! Podskoczyłem w wannie, chlusnęło na boki, woda zalała
cleaner, który zapiszczał cienko i odjechał, huknął z czółka w ścianę i
zamarł z zamilknięciem pospołu. Co za ulga. Wyskoczyłem na podłogę,
otrząsnąłem się z grubsza.
- Sierżancie?!
- No. Wiedziałem, że nie będziesz pamiętał...
- Przecież pamiętam!
- Po siedmiu sekundach.
- Udawałem, specjalnie udawałem, żeby panu zrobić przyjemność!
- No to zrób mi jeszcze jedną: przyjedź do mnie.
- A gdzie pan jest, sierżancie?
- Tu, w Chicago. Tyle że w innej dzielnicy. Bardzo innej. To nie jest
twoje Arlington, tylko Palos Hills. Ale ty masz lepszą klimę w bastaadzie
niż w domu. Chodzi?
Sierżanta nie da się oszukać. To pamiętałem, lecz ciągle
próbowałem, wierząc, że zanim zejdę, uda mi się przynajmniej raz...
- Chodzi jak cholera!
- Nie chodzi. Łżesz, Owen. Jak zwykle nieudolnie.
- Sierżancie, pan niszczy mój image! Ja wszystkim dokoła wciskam,
i z powodzeniem, muszę się nieskromnie pochwalić, że jestem zawołanym
łgarzem i blagierem, że na trzy zdania dwa i pół są kłamstwem i
konfabulacją. A i to tylko kiedy zeznaję przed urzędem podatkowym, bo w
innych sytuacjach jestem jeszcze skuteczniej...
- Mało gadamy, dużo działamy - przerwał mi. Mogłem działać,
byłem już suchy. Bielizna, całe dwie zmiany, leżały w szczelnych workach
w lodówce obok pół tuzina skarpet. Byłem przygotowany na tak
apokaliptyczną ewentualność jak wyjście.
- Dobra. Sierżancie, proszę o adres.
- Już go masz w tele. Czekam na rogu Harlem Avenue i Roberts
Road. Ile będziesz się tu czołgał?
- Gdybym się czołgał, byłbym w pół godziny, ale muszę jechać
samochodem, więc umówmy się za całą.
1Wio! Futro w gacie i jedziemy!
I rozłączył się. Ociekający wodą stanąłem na ciepłych kaflach.
Wanna ćwierknęła, że niby woda w niej została i co z nią robić? Wolno,
żeby się niepotrzebnie nie rozgrzewać, podszedłem do pulpitu,
skierowałem wodę do zbiornika podlewającego trawnik, potem
połączyłem się z bastaadem, uruchomiłem w nim klimę i ustawiłem
temperaturę na dwadzieścia stopni. Okazało się, że w garażu temperatura
dochodzi do pięćdziesięciu czterech, miałem więc kilka co najmniej minut,
żeby spokojnie się ubrać.
Majtki z lodówki były niezłe, ale mimo że były to bokserki o
umyślnie dużej powierzchni, ogrzałem je sobą w kilka sekund.
Zrezygnowany cmoknąłem na psa. Monty udawał białego misia na
płytkach pod schodami, lecz kiedy pokazałem mu klucz, pozbierał
wszystkie swoje łapy, pyski i ogony i ruszył za mną. Poczekałem i
dotknąłem go, był rozgrzany jak piec do wytopu szkła. No, trudno się
dziwić. Jedyne co go jako tako chłodziło to kurtyna wodna w ogrodzie,
tyle że władze miasta apelowały o powstrzymanie się od takiego używania
wody w czasach ostrego jej deficytu. Włączyłem ją poprzedniego wieczora
i zaraz napadło mnie jakieś małoletnie komando, co to węszy po okolicy w
poszukiwaniu utracjuszy wodnych. Wyłączyłem kurtynę, obiecałem
poprawę, przeprosiłem Monty’ego. Odtąd włączałem nawilżanie obłokiem
wodnym tylko na cztery minuty, między północą a pierwszą. Wtedy te
hordy egzekutorów wespół z komandami inkwizytorów zajmują się
przestępstwami cięższymi albo składają raporty lub uzgadniają plany
działania na następne godziny.
Może nawet śpią?
Grunt, że przez cztery minuty możemy z Monterem stać w
rozkosznej, względnie chłodnej wilgoci i przez następne cztery minuty
wydaje nam się, że jest chłodniej. Przez te pięćset sekund mógłbym nawet
gadać ze swoim agentem o trasie promującej „Władców nocy, złodziei
snów”, ale on się wyniósł na chłodne Baleary, a jego pełen współczucia
głos dochodzący stamtąd podnosił mi temperaturę o cztery do pięciu
kresek. Dlatego obawiając się udaru cieplnego, nie dzwoniłem do niego,
jego telefony, wszystkie dwa, skwitowałem kilkoma słowami o upale.
Poza tym kiedy u mnie była pierwsza w nocy, u niego chyba ósma rano.
Nie miałem zamiaru słuchać jego zadowolonego z siebie, sytego głosu, ja,
odżywiający się od dziesięciu dni wodą, czereśniami, melonami, arbuzami,
ogórkami i znowu wodą... Wszystkim, co wilgotne, soczyste, ciekłe i
dające się schłodzić.
Piwem.
No trudno. Jak działać, to działać, słowo „mężczyzna” do czegoś
zobowiązuje. Wbiłem się w przewiewne szorty, narzuciłem koszulkę,
chwyciłem swój klucz i pognaliśmy z Montym do garażu, w którym czekał
już rozkosznie schłodzony bastaad. Przelotnie, zamykając dom na
wszystkie spusty i wyjeżdżając na ulicę, pomyślałem, że może by się tak
przeprowadzić do samochodu na jakiś czas? Po prostu podłączyć się do
instalacji energetycznej i spać w wozie? Ale po chwili wydało mi się to
głupie, po drugiej chwili odłożyłem decyzję na potem.
Tłukłem się przez ospałe, senne, rozmamłane, spocone miasto. Blask
walił od posrebrzonego asfaltu, polewanego przez dziesiątki beczkowozów
municypalnych czymś, co miało odbijać promienie słoneczne, inaczej
stopiłby się i spłynął do studzienek kanalizacyjnych, szyby bastaada same
się spolaryzowały, zrobiło się ciemniej i chłodniej. Odruchowo
sprawdziłem, czy mam włączonego tropiciela, który by pilnował, czy ktoś
za mną nie jedzie podejrzanie długo.
Niemal czułem, szczególnie na światłach, jak opony bastaada
zapadają się w rozmiękający asfalt, jak z trudem na zielonym wynurzają
się z miękkich łożysk. Nie daj Boże gwałtownie zahamować -
pomyślałem. - Opony zedrą dywanik podłoża na całej trasie hamowania.
Zwolniłem jeszcze bardziej. Potem pomyślałem, że zwolniłem nie tyle z
powodu dbałości o wygląd i jakość podłoża, ile chcąc wydłużyć
przyjemność oddychania chłodnym dwudziestostopniowym powietrzem.
Obok mnie Monty wysunął kinol w kierunku wylotu nawiewu i chwytał
zimne powietrze z błogo zapadającym się w siebie spojrzeniem.
- Wszystko co dobre ma swój koniec - powiedziałem do niego. -
Poza kiełbasą, która ma dwa.
Nie zareagował nawet na słowo „kiełbasa”. No, skoro Monty woli
powietrze od wędliny!...
Dojechaliśmy do Harlem Avenue po godzinie i sześciu minutach.
Fatalny czas.
Sierżant Kaszel stał w pełnym słońcu, nie pocił się, nie unosił - jak
wielu innych na chodnikach - rąk niczym kogut skrzydła, by osuszyć
swoje „podpachy”. Miał upał w dupie, a ten godził się z tym i nie
podskakiwał. Kto by zresztą chciał zastartować do sierżanta Kaszla?!
Harcap (czy co on tam miał z włosów, ja nazywałem to harcapem) dumnie
leżał mu na tyle głowy. Tak samo gruby jak piętnaście lat temu, grubszy
nawet. Pewnie już trzeba by sierżanta huknąć łomem, żeby przez harcap
ogłuszyć. Ale pytam raz jeszcze: kto by się na to odważył?
Ja na pewno nie.
Zatrzymałem wóz, sierżant otworzył przednie drzwi i popatrzył
pytająco na Montyego. Ten posłusznie poderwał się i przeskoczył na tylną
kanapę.
Nieznacznym ruchem puściłem tam dodatkową strugę chłodu.
- Ile to razy spóźnialiście się do szeregu, żołnierzu? - zadał sierżant
Kaszel rytualne pytanie.
- Nie mam pojęcia, panie sierżancie. Sądziłem, że to raczej pan
prowadzi ewidencję! - odpowiedziałem równie rytualnie.
- Witaj, Owen - powiedział sierżant i podał mi dłoń.
Chłodną! Uścisnąłem ją szczerze i radośnie. Podjechałem kawałek i
znalazłszy skrawek cienia, zacumowałem w nim. Tu było tylko
czterdzieści sześć stopni. Przestawiłem swój fotel tak, by siedzieć twarzą
do sierżanta. Poszedł w moje ślady.
- Nieźle się trzymasz jak na zapasionego literata. Całkiem, całkiem!
- No, mam inne zdanie. Najlepiej tu się trzyma klima, a zaraz potem
pan. Ja jestem daleko za Montym.
Zamiast zaprzeczyć, skinął głową.
- Przeczytałem wszystkie twoje powieści - powiedział. Dwa
dywizjony ciarek ruszyły mi od karku ku... ku... Kur... W dół. - Wszystkie
sześć. I muszę powiedzieć...
- Było siedem - bąknąłem nieśmiało.
- Jedna do dupy! - gładko zmiótł mój protest. - Nie liczę jej. Tak więc
przeczytałem wszystkie sześć i muszę powiedzieć...
- Sierżancie, łaski! - jęknąłem. - Chce mnie pan w coś wrobić, to
może bez smaru, co?
- ...że sprawne i wciągające. Co prawda, wychwalasz w nich siebie
pod niebiosa, ale jeśli przynajmniej część tych komplementów jest
słuszna, gratuluję.
- Jak to: część, sierżancie? To są niemal reportaże ze spraw, tyle że
lekko zbeletryzowane.
- Ciekawe, a archiwa CBI jakby przeczą twoim słowom - uśmiechnął
się lekko.
- Pan by chciał, żeby się przyznawali do wszystkich kiksów? Do
infiltracji Ziemi z innego wymiaru, do...
- Kapitanie Yeates! Nie badałem tego pod kątem prawdziwości,
przyjąłem, że sprawy były takie, jak pan opisał. Mnie interesowało, jak
pan je rozwiązywał. Metoda - uniósł palec. - I wynik. A czy szukał pan
gwałciciela osła w waszym zoo czy minomiota, czy polował na szpiega z
innego wymiaru, co mi do tego? Sprawa to sprawa!
Zawsze to samo: ja do niego gadam, a on odpowiada ni z gruchy, ni z
pietruchy. Jakby słuchał kwestii z innego wymiaru, innego czasu.
Polemika to słowo nie istniejące w słowniku sierżanta Robina Williama
Vilfraida Strugglemana. Chciałbym być obecny podczas jego spotkania ze
świętym Piotrem. No, nie śpieszy mi się, ale jakby co?... Albo z
Lucyferem! Już on im powie, jak powinno funkcjonować piekło i raj, bo to
co się dzieje teraz, to gówno, za przeproszeniem, nie piekło!
Westchnąłem w duchu. Zobaczyłem, że Kaszel uśmiecha się pod
szczotkopodobnym wąsem, niewątpliwie wiedząc, jakie myśli kotłują się
aktualnie w mojej głowie.
- Sprawa to sprawa... - powtórzyłem bezmyślnie. I nagle
zaskoczyłem: - A jaka to sprawa, sierżancie?
- Och, banał i trywiał! - machnął ręką. - Najzwyklejsza asekuracja.
- A... sekuracja-a?..
- Wprowadzam: nieopodal znajduje się Dom Weterana. -
Wytrzeszczyłem oczy. - Ja tam nie mieszkam, ale jest tam moich kilku
kolegów. Poszkodowani w potyczkach afgańskich i afrykańskich... I
innych. Wszystko byłoby OK, gdyby w okolicy nie pojawiła się banda
Chinonegrów, która najwyraźniej zamierza z tej parkowej dzielnicy
stworzyć sobie miłe chłodne miejsce spoczynkowe...
- Sierżancie, nie mówimy już Chinonegry, tylko Afr...
- Wytropiłem ich legowisko. Siedzi tam zawsze taki bysio z
przywódczymi zapędami i jakieś pół tuzina przydupasów. Sam się tam nie
zjawię, bo już nie te lata.
Zerknąłem na jego biceps. Jak to nie są te lata, to które są? -
pomyślałem.
- Potrzebuję kogoś, kto przypilnuje, żeby jakiś drań nie skoczył mi
na plecy.
- Musi być ze mną kiepsko, sierżancie - powiedziałem zrezygnowany
- skoro uznaje pan, że nadaję się tylko do asekuracji. Wiem - plotłem w
natchnieniu - jestem tylko kapitanem S-Force, mam ledwie dwa
odznaczenia za odwagę. Cóż, byłem tylko policjantem w sekcji zabójstw,
aktualnie zaledwie detektyw z markerem A na licencji...
- A potem zapraszam cię do siebie na małego. U mnie klima działa -
oświadczył.
I poczułem, że to jest właśnie SPRAWA, a nie skopanie dupy
czwórce przetesteronowanych młodzianków. Przymknąłem się. Skinąłem
głową.
- Miło cię zobaczyć - powiedział sierżant Kaszel. - Przyjemnie -
dodał, jakby wyczuwając, że oszczędzanie na miłych słowach nie jest
dobrym wstępem do gry ze mną.
- Mógł pan zażyć tej przyjemności wcześniej - odpowiedziałem. -
Ileśmy się nie widzieli? Piętnaście lat? Siedemnaście?
Nadąsany szczeniak rozczarowany brakiem uwagi ukochanej
nauczycielki!... Wzruszył ramionami.
- Już nie jesteśmy oddziałem. Każdy ma własne życie. A poza tym...
- machnął ręką. - Udało mi się zobaczyć kilku... chłopaków... - wykrztusił
z trudem. - Otłuszczone pasibrzuchy... Jeden chleje piwo i tłucze babę,
drugi ćpa i nie widzi sensu życia, trzeci jest kaznodzieją i przeprasza za
grzechy swoje i cudze... Po kilku takich widokach boi się człowiek
odezwać do kolejnego żołnierza, by nie pogłębiać splinu. Takie losy mnie
postarzają, a nie lubię.
- Ja też piję piwo - uśmiechnąłem się.
- Ja też. Każdy normalny człowiek... - przerwał i nagle parsknął
cichym śmieszkiem: - Znasz ten dowcip o Kubusiu Puchatku? Kubuś
Puchatek złowił złotą rybkę. A rybka jak to rybka, obiecuje spełnić jego
trzy życzenia, ale Kubuś macha ręką: „I tak cię wypuszczę”, mówi. I
wypuszcza. Idzie sobie przez Stumilowy Las i nagle widzi Kłapouchego,
który siedzi pod drzewkiem i popija piwo. „O! - myśli Kubuś. - Piwka to
ja też bym się napił!” I nagle trzyma w ręku litrowy kufel wspaniałego
pienistego piwa. „Ach, to złota rybka! - domyśla się. - Mimo wszystko
spełnia wszystkie moje życzenia!” Idzie sobie dalej z kuflem w ręku, aż tu
zza krzaka wyskakuje Prosiaczek i trajkoce: „O, Kubusiu, dobrze, że cię
widzę. Oj, widzę, że masz piwo! Ale fajnie, też bym się piwka napił.
Zimne, pieniste... Podzielisz się ze mną? Ojej, Kubusiu, a czemu tak cię
całuję w dupę?...”
Roześmiałem się tak głośno, że leżący w podmuchu zimna Monty
poderwał się i szczeknął z wyrzutem. Pewnie obliczył, ile kalorii spalił na
ten ruch. Pochichotawszy chwilę zapytałem:
- Piwa? - Sięgnąłem do lodówki i sprawdziwszy treść, wyliczyłem: -
Bud, „555”, golden wave i parsteck. To ostatnie polecam szczególnie.
- Nie, dziękuję.
Przyjrzałem mu się z teatralnym zdziwieniem na twarzy.
- Dokonałem niedawno wymiany poglądów z moją pompą. Ona
zaproponowała nefalizm i postawiła na swoim.
- Hm... Jeśli dobrze pamiętam, to zboczenie wzięło się z kultury
helleńskiej, dawno już nie dominującej, sierżancie, na tym świecie.
Powstrzymywanie się od napojów wyskokowych dotyczyło bogów, a nie
pomp.
- No i ze mną tak właśnie jest. Mam ważne rzeczy do zrobienia i... -
zmarszczył nos. - Nieważne. Ale dziękuję za piwo.
Wyjąłem puszeczkę parstecka i wypiłem połowę.
- Broń? - Zlizałem pianę, odetchnąłem i wskazałem na siedzisko
fotela, pod którym miałem co nieco.
Skrzywił się.
- Ale tam! To żuczki gnojarze. Nie będziemy ich ranić, co najwyżej
szpic w dupę i płasko w ucho. Popłaczą się i popędzą do mamy.
- Dobra. To gdzie to jest? - Dopiłem piwo i zgniótłszy dno puszki,
uruchomiłem dezaktywator, a puszkę wrzuciłem do specjalnego
pojemnika, gdzie z szelestem przemieszczał się alupył po kilku
poprzedniczkach.
- Jedź, będę pokazywał.
Wyjechaliśmy na słońce i mimo że temperatura w samochodzie nie
wzrosła ani o setną stopnia, uderzyło w nas ostrym światłem i
iluzorycznym, produkowanym w mózgu poczuciem gorąca. Musiałem się
powstrzymać, by nie obniżyć jeszcze temperatury, bo nie chciałem
przeziębić Monty’ego. A tym bardziej sierżanta. Ruchem palca
wskazującego kierował moim wozem, po dziesięciu minutach dotarliśmy
do niewielkiego placyku, na którym jakaś mniejszość narodowa ustawiła
obelisk z wydrapanym w głazie profilem swojego wodza, mentora,
generała?... Nie dojrzałem napisu, zresztą nie tym się zajmowałem. Pod
obeliskiem siedziała grupa... no, już nie wyrostków, raczej młodziaków,
dwadzieścia, dwadzieścia trzy, cztery lata. Aż do bólu standardowa horda -
zeppeliny w uszach, kolce w brwiach, opancerzone knykcie, pasy z
ćwiekami o wadze sześciu kilo, które po kilku dniach noszenia zostawiają
blizny na biodrach, szerokie bufiaste portki, obcisłe czarne skórzane
kamizelki. Matko Boska, że też nic się na tym świecie nie zmienia! Żarli
morele i strzelali pestkami w pływającą w kałuży puszkę po jakimś
izodrinku. Kałuża?! W tym upale???
Popatrzyłem w lewo i w prawo, zobaczyłem nowiutki słupek
hydrantu. Musieli, gnojki, skopać poprzedni, pobawili się w fontannie
wody, potem rączo zjawiła się ekipa i zatkała wyciek. Zostawili im nowy
hydrant do sflekowania.
Było ich dziewięciu. No, nie była to znacząca przewaga, o ile nie
skończyli jakiegoś gruntownego kursu dżaimpo czy innego kalaripajatu.
Otworzyłem drzwi od swojej strony, otworzyłem drzwi tylne od strony
ulicy. Zawsze można się łudzić, że jakby co, to i Monty dołączy do nas,
swoich kumpli. Wysiadłem i przeciągnąłem się. Sierżant Kaszel
odkaszlnął i otworzył swoje drzwi.
Wysiadł i już nie przedłużając sprawy, bez żadnych
porozumiewawczych spojrzeń i sprawdzania zegarków ruszył w kierunku
bandy. Przypomniałem sobie nagle, jak kiedyś, tuż przed akcją, jedną z
pierwszych, kiedy dygotały nam łydki, a Samuel popierdywał z nerwów,
Kaszel powiedział nagle półgłosem: „Pułkownik Samashed mówi do
swoich oficerów: Panowie, atakujemy jutro o dziesiątej. Wyjaśnienie dla
tych, co mają zegarki cyfrowe: o tysięcznej”. Wtedy Sam się roześmiał i
rozluźnił pośladki, co zaowocowało długim przeciągłym trąbieniem, a to z
kolei wywołało atak histerycznej wesołości. Potem poszliśmy i chichocząc
oczyściliśmy trzy budynki z zaskoczonych maschelawich, brodatych i
kudłatych bojowników o wolność i niezależność doliny Hantalle. Której
nikt nie chciał zawojować, a bronienie jej sprowadzało się do podkładania
pirożelowych bomb w marketach Ameryki Północnej.
Więcej ofiar niż wszystkich ogółem mieszkańców doliny.
Okrążyłem wóz i z przyjemnością patrzyłem na działania sierżanta.
Podszedł prosto do grupki i nie otwierając ust wkopał jaja pierwszemu,
który wstał, by zepchnąć z widnokręgu natrętnego dziadka. Drugi załapał
obcas w dołek i zwaliwszy się przez oparcie ławki na uklepaną glinę pod
popiersiem, rzygał zwijając się i rozwijając jak dżdżownica na rozpalonym
asfalcie. Potem zobaczyłem dwa wspaniałe haki w podbródki; trafieni
wyłączali mięśnie nóg i osuwali się na ziemię jak pozbawione podpór
powoje. Ale dopiero teraz zrobiło się ciekawie: pozostała piątka otrząsnęła
się z zaskoczenia i usiłowała coś zrobić ze swoimi szykami. Tyle że zanim
je uformowała, szyków już nie było. Dwaj z nich walali się na ziemi: jeden
dostał, jak to sierżant zapowiadał: „płasko w ucho”, i wykonał coś na
kształt popularnej dziecinnej figury akrobatycznej „gwiazdą” zwanej,
drugi, kopnięty w rzepkę kolanową, pracowicie wykonywał kołyskę na
plecach i wrzeszczał naprzemiennie: „Matko!” i „Kurwa!”. Żadna nie
przybyła. Pozostali trzej zachowali się rozsądniej: jeden zwiał od razu,
drugi skoczył na sierżanta, ale przekroił tylko ostrzem noża rozgrzane
powietrze, a nosem sprawdziwszy knykcie sierżantowej dłoni, uznał, że
więcej nie powinno się od niego wymagać, i dał w długą.
Ostatni w miarę fachowo trzymał nóż i nawet zręcznie przekładał go
z ręki do ręki. Wiedziałem, co się za chwilę stanie, czekałem na ten
fragment sekundy, w którym Kaszel wykopie mu kozik z ręki, może nawet
jednym i tym samym kopem sięgając żuchwy. Widziałem to już w jego
wykonaniu i miło wspominałem.
Rzeczywistość odbiegła jednak od moich przewidywań. Kiedy
nożownik przesunął się w bok, zza postumentu wyłonił się jeszcze jeden
bojownik. Wysoki chudy piszczel z włosami zlanymi zawartością całego
słoika brylantyny. Ale nie to było niebezpieczne, co najwyżej pochlapałby
sierżantowi buty...
Skoczyłem ku niemu. Miał na rękach tak zwane drętwy - paralizatory
wpakowane w grube rękawice. Modne jakieś osiem lat temu, gnojek
wykopał je gdzieś na strychu wuja czy dziadka. Mniej więcej pięćdziesiąt
tysięcy mieszkańców Volt przy pięciu setnych Ampera. Tanie i skuteczne.
Do tego dołożył, co zobaczyłem po dwu krokach, takie same drętwy na
buty. I zrobiło się nieciekawie - każde dotknięcie jego stopy czy dłoni
musiało na sekundę sparaliżować ofiarę. Moja spluwa leżała w wozie, tam
też leżał Monty, a wybrylantynowany grzechotnik sunął w kierunku
pleców sierżanta.
- Tyły! - wrzasnąłem do sierżanta. I do chudego piździelca: - Chodź
tu, miłośniku odbytów!
Miałem nadzieję, że zaatakuje mnie, a w tym czasie Kaszel wykopie
z obiegu nożownika, po czym razem, jakoś tam manewrując i prowokując,
„odizolujemy” miłośnika produktów Elec-C. Ale stało się inaczej. W
chwili kiedy krzyknąłem: „Tyły”, nożownik skoczył na sierżanta, który nie
mógł zrobić nic innego, jak wykonać unik, zablokować pchnięcie i
złamawszy mu nadgarstek, zniechęcić go do aktywnych działań. I tak
zrobił. Tylko że przysunął się do elektryka, a ten, choć już pędził do mnie,
zdołał pacnąć sierżanta w tył głowy lewą dłonią.
Sierżant wyprostował się, potem wygiął w tył i runął na plecy. Jego
przeciwnik, już bez noża, zaryczał, kwiknął i zgięty, trzymając drugą ręką
złamany przegub prawej, zajął się wykonywaniem piruetów. Po
„gwieździe” jego „pistolety”, żywcem z jazdy figurowej na lodzie, były
najzabawniejszym widokiem, jaki mi los podarował w ciągu ostatnich
trzech minut. Całość psuł jednak rozciągnięty na asfalcie sierżant Kaszel.
Nie miałem czasu na przyglądanie się pokazowi - zostaliśmy na
placu boju my dwaj, ja i elektryk. Podchodził wolno i ostrożnie, widocznie
założył, że jesteśmy z jednej drużyny, równie kompetentni. Poniekąd
słusznie. Rozważałem przez pół sekundy wariant, w którym skoczę do
wozu, wyszarpnę pistolet i...
Nie było już czasu. Zamachnął się ręką dla zmyły i wyprowadził
kopa. Dla efektu.
Uskoczyłem.
Żebyż ten cholerny pies się ruszył! Gdzie tam - było przecież tak
gorąco! Zacisnąłem zęby: nie poproszę go o pomoc! Nie to nie!
Uskoczyłem drugi raz. Elektryk zarechotał. Zbliżył do siebie dłonie,
zaiskrzyło, w powietrzu rozległ się cichy trzask. Może nawet poczułem
zapach burzy, ozonu i deszczu.
- No toś, skurwielu, wpadł! - syknął.
Wykonał kolejny raz ten sam manewr - udawał sierpowy, a mierzył
kopytem. Przy tym sygnalizował prawą nogę, a podskoczył i nożycami
niemal musnął mi brzuch lewą. A kiedy się usunąłem, naprawdę walnął
sierpowym.
Cudem uniknąłem tej serii. Tylko brwi mi się zjeżyły, kiedy rękawica
z kilkudziesięcioma tysiącami woltów w sobie przemknęła mi przed
twarzą.
Odskoczyłem, poszedłem w bok. Może złapię nóż tego kolesia, nie
będę się obcyndalał, tylko z trzech raerów wbiję mu go w udo, a potem
pogadamy. Może nawet z bólu straci rozum i chwyci za rękojeść?! To by
było miłe i widowiskowe! Przesunąłem się jeszcze, lecz chyba
rozszyfrował moje zamiary - skoczył w bok i odciął mnie od miejsca,
gdzie leżał sierżant i nóż i gdzie ciągle piruety kręcił powizgujący
nożownik.
Ale pośpieszył się. I żeby rozstrzygnąć walkę na swoją korzyść,
ruszył na mnie gwałtownie i nieco niedbale. Dwa zamachowe były łatwe
do uniknięcia, później wyprowadził kopa, uskoczyłem i podciąłem mu
nogę, nie dało się jednak wykorzystać jego upadku: już leżąc zawirował na
ziemi i niemal mnie trafił stopą, musiałem odstąpić. Poderwał się na równe
nogi i wściekły - oj, jak dobrze, że wściekły! - runął w moim kierunku.
No i miałem swój grandę, a nawet grandioso finale - po kolejnym
kopie podbiłem mu nogę do góry, czubek drugiego buta wbiłem gdzieś
między odbyt a mosznę. Bardzo miło wrzasnął coś boleściwego i pochylił
się nieco. Wtedy rzuciłem się twarzą do ziemi, w locie trafiając go obiema
stopami w tyłek. Wyleciał jak z katapulty. Jeszcze lecąc coś wrzasnął do
mnie. Zapowiedź zemsty czy coś w tym guście. Tyle że na razie nie
wiedział, w jakim kierunku leci.
Wpadł w kałużę, nie wyłączywszy drętw. No bo jak miał to zrobić?
Plasnęło i błysnęło.
Sam elektryk wygiął się do tyłu i niemal klasnął rękami za plecami,
kołyska w kałuży była nawet bardziej widowiskowa niż jego kumpla na
suchej ziemi. Na dodatek noszony w plecaczku generator eksplodował z
silnym hukiem, rozrywając opakowanie i na pewno częstując go
dodatkowym kopniakiem w plecy. Woda prysnęła na boki, mały obłoczek
pary pofrunął do góry.
Szybko jednak zniknął w suchym gorącym powietrzu.
Sierżant Kaszel już poruszył głową.
Sprawdziłem, czy elektryk nie zachłyśnie się wodą. Przelotnie
pomyślałem, że na jego miejscu bawiąc się drętwami, nie omieszkałbym
włożyć kombinezonu, ale ten upał... No i dlatego chłodził się teraz w
kałuży. Poza tym powinien był założyć pieluchę, bo na jego portkach
wykwitała już ciemnobrązowa plama. Gdybym lubił kloaczne dowcipy,
powiedziałbym, że rozparła go energia.
Zmierzając do sierżanta, jeszcze jednym kopniakiem poczęstowałem
tego ze złamanym nadgarstkiem - za bardzo werbalnie był aktywny; nie
wiem, po co rzuciłem okiem na napis pod popiersiem. Coś o wdzięczności
za poprowadzenie, doprowadzenie i wyprowadzenie... Przykucnąłem przy
Robinie Williamie Vilfraidzie, uniosłem jego głowę z asfaltu. Drgnęły mu
powieki, potem uchylił je, otworzył i puścił do mnie oko.
- Już?
- Ta...
Stęknął i podniósł się do siadu.
- Ale mnie łupnął!.. - Podniósł ręką i ostrożnie obmacał czachę.
- Nie ma guza, nie ma krwi. Używał drętw - poinformowałem go.
- A... I co teraz?
- Teraz... Gdybym lubił kloaczne dowcipy, powiedziałbym, że
rozparła go energia - nie mogłem się powstrzymać od wykorzystania
kalamburu. Może i gówniany, ale zawsze.
- Hm?
- Wpakowałem kolesia do kałuży, łupnęło go z własnego generatora,
to się i sfajdał... Mam nadzieję, że ocknie się ostatni, że go wszyscy
kumple obejrzą i obwąchają...
- Owen, fe! - Sierżant Kaszel skrzywił się i podpierając na moim
ramieniu, wstał na równe nogi. Rozejrzał się po polu boju. - No, ładnie -
skwitował wykwity na asfalcie. - Wpadniemy tu za kilka dni, dobrze?
Tylko już inaczej, bo albo się wyniosą, albo przygotują jakieś pukawy...
- Poproszę komendanta... Nie wiem, kto teraz tu dowodzi polewą, ale
jakoś go namierzę i...
- Nie, proszę. To moja... nasza... - poprawił się - ...sprawa. Jeśli nie
damy rady tym godnym pogardy odrzutom, to cośmy warci?
- Filozofujemy, sierżancie, co?
Nie odpowiedział, ruszył do bastaada. Wtedy Monty przypomniał
sobie, że jeszcze w tej okolicy nie niuchał, wyskoczył z wozu i potruchtał
pod ławkę. Oznakował jedną jej nogę i róg obelisku, potem chciał łyknąć
wody z kałuży, lecz zbliżywszy się, powietrzył chwilę i zrezygnował.
Eugeniusz Dębski Ostatnia przygoda Lublin 2009
Beacie W każdym z nas drzemie socjopata, gotów przeoczyć związek pomiędzy czynem, a jego konsekwencjami. C. Cook „Czerwone żelazne noce” Sekret wart jest tyle, ile warci są ludzie, przed którymi powinniśmy go strzec. Carlos Ruiz Zafon „Cień wiatru” Mnie budzi Teba. Tebe tatuś. Tatusia - budzik. To kto w końcu jest najważniejsy?
Philip K. Dick Yeates, lat 4. Cykl rozważań egzystencjalnych: „Co jest grane. I kto tym wszystkim rządzi?”.
PROLOG Co wy tu robicie? Nic? No to uwijajcie się szybciej! „456 odzywek z armii, o armii i dla armii” Było tak gorąco, że nawet się nie pociłem. Miałem wrażenie, że pot wysycha, zanim wysiąknąwszy ze mnie zdoła się skoncentrować w kroplę cieczy. Pokrywałem się tylko warstewką suchej soli i kiedy zaczynała mnie piec skóra, czyli co półtorej godziny, rzucałem wszystko, to znaczy leżenie pod wentylatorem, i waliłem się do wanny. Klimatyzacja działała, pewnie. Działała bardzo dobrze i wydajnie. Gdybym chciał podnieść temperaturę w domu o cztery stopnie, wykonałaby to w niecałe dwie minuty, a może i jedna by wystarczyła. Ale kiedy usiłowałem zejść z 28 stopni Celsjusza do jakiejkolwiek temperatury poniżej, sterownik dostawał czkawki i skakał do trzydziestu siedmiu, po czym przez niekończące się trzy kwadranse wracał do magicznych, już w tym momencie upragnionych dwudziestu ośmiu. Próbowałem tego dwa razy, potem poddałem się. Nikt nie przyjedzie pomóc. Sterowniki w całym mieście padały jak pchły na psie, który wszedł o świcie do izby żołnierskiej. Sterowniki padały w połowie kraju - susza trwała od czterdziestu dni, apokaliptycznych chyba, a jakiś jajogłowy czy raczej jajomózgi okularnik, któremu klima musiała paść jeszcze wcześniej, w pocie czoła - nomen omen - wyliczył, że gdyby cały Wielki Kanion wypełniała woda, to musiałaby płynąć 118 dni, żeby wyrównać powstały w tym roku deficyt. Ale nie pamiętałem na jakiej powierzchni - całych stanów, jego stanu czy
jego wanny... Leżałem w swojej, w chłodnej wodzie, łapczywie pochłaniałem drugi kilogram zimnych czereśni, a pestkami strzelałem od godziny w ekran telewizora. Ohydny zwyczaj, orzekła Pyma. Nie leżenie w wannie, tylko strzelanie do telewizora. Właściwie nie tyle do telewizora, ile do prymitywnej maty TV przekazującej obraz z odbiornika salonowego. I strzelałem pestkami nie dlatego, że nie lubię tej maty, sam ją powiesiłem. I nie dlatego, że nie lubię Nickiego Golbluma czy jego uśmiechu przypominającego kratkę do grilla właśnie. O nie, podłoże było głębsze: po każdym strzale, kiedy pestka spadała na podłogę, rzucał się na nią kierowany słuchem i okiem mały ścierwojad cleaner, który przy pierwszym prysznicu, gdzieś o czwartej rano, pożarł moje majtki. Choć nie powinien! Ale on chyba też ześwirował. Chyba?!... Jeśli maszyna wypełza w nocy na trawnik, usiłuje wyskubać całą trawę i jeszcze ją przeżuć, to musiało jej na coś paść!
I nie daje się wyłączyć. Dlatego zamknąłem cleanera w łazience i zatrudniłem do zbierania pestek. Nickie „Grill” nadaje w tym czasie jak podkręcony crackiem, chłodny i ubrany; na pewno nagranie co najmniej sprzed roku: - ...a wiecie przecież, że każdy facet ma dwa razy w życiu kłopoty ze swoją Fletnią Pana. Wiecie? - Sala zahuczała przecząco. - Nie? No to wam powiem, przyda się, żeby nie wpadać w panikę. - Wsadził palec za kołnierz koszuli i przejechał od karku do wydatnego jabłka Adama. - Faceci mają problemy ze swoimi fujarami w wieku lat siedemnastu, kiedy mogliby na okrągło, z każdą i wszędzie, w przeciągu, pociągu, na drągu. I drugi raz po pięćdziesiątce, kiedy na okrągło nie mogą! - Sala eksplodowała śmiechem. Kamera migiem wychwyciła kilka matron, które poszturchując swoich mężów zanosiły się ze śmiechu. Nickie poczekał, aż poocierały sobie łzy. - Ale wracajmy do apteki, bo denerwuje mnie ten aptekarz, przyznaję. Więc chcę go jakoś przygwoździć. Wiecie, jacy są Żydzi!... - Znowu śmiech na sali. Sala ubrana i chłodna. Nagranie, na pewno. Nie ma takich miejsc na naszej półkuli, z wyjątkiem bieguna, gdzie można by zmusić ludzi do włożenia koszuli, a co dopiero nakłonić tysiąc ludzi do włożenia tysiąca marynarek! - No więc rozglądam się i mówię: A dlaczego prezerwatywy mają napisy „Dla trzydziestolatków”, „Dla czterdziestolatków”, „Dla pięćdziesięciolatków”, a we wszystkich paczkach jest dokładnie taki sam tuzin kondomów?... - Przerywa, a ja trafiam go w ucho. Cleaner rzuca się na turlającą się jeszcze pestkę. - A on mi odpowiada... - Nickie zawiesza
glos. - On mi na to odpowiada, że nie chodzi o wielkość czy grubość, tylko o intensywność korzystania, częstotliwość kupowania, znaczy się. Trzydziestolatki - raz na dwa tygodnie, a pięćdziesięciolatki - raz na rok! No to mam go! Mówię: Chyba zwariowałeś pan, panie aptekarz! Kierując się jakąś tam częstotliwością, wystawiłeś te dla trzydziestolatków na dole, dla czterdziestolatków wyżej, a pięćdziesięciolatki, ci najbardziej schorowani i niesprawni, muszą sięgać pod sufit?! Sala ryczy ze śmiechu. Komu by się chciało ryczeć ze śmiechu, gdyby nie mieli porządnej, nie zacinającej się klimy? - On gapi się na mnie długą chwilę, a ja się gotuję - wyznaje Nickie „Grill”. - Potem rzuca: Jak pięćdziesięciolatek kupi tuzin, to wraca po następny za rok dopiero, więc mogę się nawet zdobyć na przyniesienie drabinki z zaplecza! Spazmy na sali. Musi im być chłodno! Podobno jak ludzie marzną, tak się śmieją. Taki przedśmiertny śmiech histeryczny. - Na to ja, spokojny jak głaz, wykalkulowany jak cholera, mówię do niego: No to daj mi pan paczkę dla mnie! A czekam tylko na jego potknięcie - wystawiony palec Golbluma ucina hałas i rechot, rodzi ciszę, przykuwa uwagę; staram się trafić w ten palec, ale ledwo trafiam w ekran. - A on mi podaje paczkę tych dla trzydziestolatków. - Nickie uśmiecha się triumfalnie. - Czyli dla tych, co przychodzą co dwa tygodnie! - krzyczy. - Jestem usatysfakcjonowany! Płacę mu za prezerwatywy, nie mogę się jednak powstrzymać i mówię na odchodnym: - Przynajmniej dobrze mnie pan oszacował z tym zapotrzebowaniem! Zapada martwa cisza. Martwa, jakby wszyscy na sali zeszli na udar
cieplny, ale nie: widzę, żyją! - A on mówi spokojnie: Oceniam pana na miesiąc. - Nickie zaczyna terkotać jak karabin maszynowy: - Ja się śmieję i mówię: To trzeba było dać dwie paczki! A on: Zawsze pan kupujesz jedną, a drugą dokupuje pana szanowna małżonka. Gorrrąca musi być kobitka! Dramatyczna pauza. I puenta: - A przecież ja z moją Moirą to raptem raz na dwa tygodnie, bo ona ma tak-kkk-ie migreny! Oklaski. Oklaski. Ok... Pstryknąłem pestką. Pudło. Kilo czereśni i ani jednego trafienia?! Na ekranie chłodny Nickie trajkoce dalej, przekrzykując i tak cichnące brawa. Sprytny typ: tym sposobem sugeruje, że trwałyby i trwały, i trwały, gdyby ich nie wyłączył. - Ale to jeszcze nic. Ja tam raz na dwa tygodnie! To niezły wynik. Może zaprzeczysz? Hej, ty tam w okularkach, co? No dobra, nie będę cię przepytywał przy pełnej sali. Mój przyjaciel poczuł w nocy potrzebę odcedzenia kartofelków, poszedł do WC, staje nad muszlą... I nic! Stoi, czeka, w końcu pochyla się i mówi: - No co jest, przyjacielu? Przez całe życie zgodnie współpracowaliśmy, a tu nagle jakieś mi numery wycinasz? Z sypialni rozespana żona: - Z kim tam rozmawiasz? Z przyjacielem. - Jakim znowu przyjacielem? - Z takim jednym starym przyjacielem, ty go już nie pamiętasz! O kurde! Trafiłem w wyłącznik! Nie dowiedziałem się, czy to już była puenta czy jeszcze coś tam się działo. A tak miło było patrzeć na salę wypełnioną takim chłodnym tłumem... A jeszcze jak przymknąłem oczy i
wyobraziłem sobie, że jestem tam, na klimatyzowanej sali, i nagle wstaję i zaczynam z siebie zrzucać ubranie - marynara, koszula, spodnie, skarpety... Zastanawiam się, czy gatki też i... Zadzwonił telefon, drgnęła mi ręka i miska z kilkunastoma rozkosznie omglonymi czereśniami rąbnęła na podłogę. Ten mały przygłupek rzucił się na nie i na odłamki miski. Chrupał i mlaskał, a mogłem ja! Odczekałem osiem sygnałów. Telefon też chyba się zagotował, nie przełączał, nie włączał komunikatu... - Telefon! Odbieram! - Owen Yeates, odbieram! - zameldował telefon, potem krótko pisknęło. - Słucham? - rzuciłem w przestrzeń, starając się nie pluskać przeponą. - Owen, tu Struggleman. Robin William Vilfraid Struggleman. - Tak? Hm, rodzice szanownego rozmówcy byli miłośnikami dwudziestowiecznej komedii?.. Tylko kto to mo... HEJ!!! Podskoczyłem w wannie, chlusnęło na boki, woda zalała cleaner, który zapiszczał cienko i odjechał, huknął z czółka w ścianę i zamarł z zamilknięciem pospołu. Co za ulga. Wyskoczyłem na podłogę, otrząsnąłem się z grubsza. - Sierżancie?! - No. Wiedziałem, że nie będziesz pamiętał... - Przecież pamiętam! - Po siedmiu sekundach. - Udawałem, specjalnie udawałem, żeby panu zrobić przyjemność!
- No to zrób mi jeszcze jedną: przyjedź do mnie. - A gdzie pan jest, sierżancie? - Tu, w Chicago. Tyle że w innej dzielnicy. Bardzo innej. To nie jest twoje Arlington, tylko Palos Hills. Ale ty masz lepszą klimę w bastaadzie niż w domu. Chodzi? Sierżanta nie da się oszukać. To pamiętałem, lecz ciągle próbowałem, wierząc, że zanim zejdę, uda mi się przynajmniej raz... - Chodzi jak cholera! - Nie chodzi. Łżesz, Owen. Jak zwykle nieudolnie. - Sierżancie, pan niszczy mój image! Ja wszystkim dokoła wciskam, i z powodzeniem, muszę się nieskromnie pochwalić, że jestem zawołanym łgarzem i blagierem, że na trzy zdania dwa i pół są kłamstwem i konfabulacją. A i to tylko kiedy zeznaję przed urzędem podatkowym, bo w innych sytuacjach jestem jeszcze skuteczniej... - Mało gadamy, dużo działamy - przerwał mi. Mogłem działać, byłem już suchy. Bielizna, całe dwie zmiany, leżały w szczelnych workach w lodówce obok pół tuzina skarpet. Byłem przygotowany na tak apokaliptyczną ewentualność jak wyjście. - Dobra. Sierżancie, proszę o adres. - Już go masz w tele. Czekam na rogu Harlem Avenue i Roberts Road. Ile będziesz się tu czołgał? - Gdybym się czołgał, byłbym w pół godziny, ale muszę jechać samochodem, więc umówmy się za całą. 1Wio! Futro w gacie i jedziemy! I rozłączył się. Ociekający wodą stanąłem na ciepłych kaflach. Wanna ćwierknęła, że niby woda w niej została i co z nią robić? Wolno,
żeby się niepotrzebnie nie rozgrzewać, podszedłem do pulpitu, skierowałem wodę do zbiornika podlewającego trawnik, potem połączyłem się z bastaadem, uruchomiłem w nim klimę i ustawiłem temperaturę na dwadzieścia stopni. Okazało się, że w garażu temperatura dochodzi do pięćdziesięciu czterech, miałem więc kilka co najmniej minut, żeby spokojnie się ubrać. Majtki z lodówki były niezłe, ale mimo że były to bokserki o umyślnie dużej powierzchni, ogrzałem je sobą w kilka sekund. Zrezygnowany cmoknąłem na psa. Monty udawał białego misia na płytkach pod schodami, lecz kiedy pokazałem mu klucz, pozbierał wszystkie swoje łapy, pyski i ogony i ruszył za mną. Poczekałem i dotknąłem go, był rozgrzany jak piec do wytopu szkła. No, trudno się dziwić. Jedyne co go jako tako chłodziło to kurtyna wodna w ogrodzie, tyle że władze miasta apelowały o powstrzymanie się od takiego używania wody w czasach ostrego jej deficytu. Włączyłem ją poprzedniego wieczora i zaraz napadło mnie jakieś małoletnie komando, co to węszy po okolicy w poszukiwaniu utracjuszy wodnych. Wyłączyłem kurtynę, obiecałem poprawę, przeprosiłem Monty’ego. Odtąd włączałem nawilżanie obłokiem wodnym tylko na cztery minuty, między północą a pierwszą. Wtedy te hordy egzekutorów wespół z komandami inkwizytorów zajmują się przestępstwami cięższymi albo składają raporty lub uzgadniają plany działania na następne godziny. Może nawet śpią? Grunt, że przez cztery minuty możemy z Monterem stać w rozkosznej, względnie chłodnej wilgoci i przez następne cztery minuty wydaje nam się, że jest chłodniej. Przez te pięćset sekund mógłbym nawet
gadać ze swoim agentem o trasie promującej „Władców nocy, złodziei snów”, ale on się wyniósł na chłodne Baleary, a jego pełen współczucia głos dochodzący stamtąd podnosił mi temperaturę o cztery do pięciu kresek. Dlatego obawiając się udaru cieplnego, nie dzwoniłem do niego, jego telefony, wszystkie dwa, skwitowałem kilkoma słowami o upale. Poza tym kiedy u mnie była pierwsza w nocy, u niego chyba ósma rano. Nie miałem zamiaru słuchać jego zadowolonego z siebie, sytego głosu, ja, odżywiający się od dziesięciu dni wodą, czereśniami, melonami, arbuzami, ogórkami i znowu wodą... Wszystkim, co wilgotne, soczyste, ciekłe i dające się schłodzić. Piwem. No trudno. Jak działać, to działać, słowo „mężczyzna” do czegoś zobowiązuje. Wbiłem się w przewiewne szorty, narzuciłem koszulkę, chwyciłem swój klucz i pognaliśmy z Montym do garażu, w którym czekał już rozkosznie schłodzony bastaad. Przelotnie, zamykając dom na wszystkie spusty i wyjeżdżając na ulicę, pomyślałem, że może by się tak przeprowadzić do samochodu na jakiś czas? Po prostu podłączyć się do instalacji energetycznej i spać w wozie? Ale po chwili wydało mi się to głupie, po drugiej chwili odłożyłem decyzję na potem. Tłukłem się przez ospałe, senne, rozmamłane, spocone miasto. Blask walił od posrebrzonego asfaltu, polewanego przez dziesiątki beczkowozów municypalnych czymś, co miało odbijać promienie słoneczne, inaczej stopiłby się i spłynął do studzienek kanalizacyjnych, szyby bastaada same się spolaryzowały, zrobiło się ciemniej i chłodniej. Odruchowo sprawdziłem, czy mam włączonego tropiciela, który by pilnował, czy ktoś za mną nie jedzie podejrzanie długo.
Niemal czułem, szczególnie na światłach, jak opony bastaada zapadają się w rozmiękający asfalt, jak z trudem na zielonym wynurzają się z miękkich łożysk. Nie daj Boże gwałtownie zahamować - pomyślałem. - Opony zedrą dywanik podłoża na całej trasie hamowania. Zwolniłem jeszcze bardziej. Potem pomyślałem, że zwolniłem nie tyle z powodu dbałości o wygląd i jakość podłoża, ile chcąc wydłużyć przyjemność oddychania chłodnym dwudziestostopniowym powietrzem. Obok mnie Monty wysunął kinol w kierunku wylotu nawiewu i chwytał zimne powietrze z błogo zapadającym się w siebie spojrzeniem. - Wszystko co dobre ma swój koniec - powiedziałem do niego. - Poza kiełbasą, która ma dwa. Nie zareagował nawet na słowo „kiełbasa”. No, skoro Monty woli powietrze od wędliny!... Dojechaliśmy do Harlem Avenue po godzinie i sześciu minutach. Fatalny czas. Sierżant Kaszel stał w pełnym słońcu, nie pocił się, nie unosił - jak wielu innych na chodnikach - rąk niczym kogut skrzydła, by osuszyć swoje „podpachy”. Miał upał w dupie, a ten godził się z tym i nie podskakiwał. Kto by zresztą chciał zastartować do sierżanta Kaszla?! Harcap (czy co on tam miał z włosów, ja nazywałem to harcapem) dumnie leżał mu na tyle głowy. Tak samo gruby jak piętnaście lat temu, grubszy nawet. Pewnie już trzeba by sierżanta huknąć łomem, żeby przez harcap ogłuszyć. Ale pytam raz jeszcze: kto by się na to odważył? Ja na pewno nie. Zatrzymałem wóz, sierżant otworzył przednie drzwi i popatrzył pytająco na Montyego. Ten posłusznie poderwał się i przeskoczył na tylną
kanapę. Nieznacznym ruchem puściłem tam dodatkową strugę chłodu. - Ile to razy spóźnialiście się do szeregu, żołnierzu? - zadał sierżant Kaszel rytualne pytanie. - Nie mam pojęcia, panie sierżancie. Sądziłem, że to raczej pan prowadzi ewidencję! - odpowiedziałem równie rytualnie. - Witaj, Owen - powiedział sierżant i podał mi dłoń. Chłodną! Uścisnąłem ją szczerze i radośnie. Podjechałem kawałek i znalazłszy skrawek cienia, zacumowałem w nim. Tu było tylko czterdzieści sześć stopni. Przestawiłem swój fotel tak, by siedzieć twarzą do sierżanta. Poszedł w moje ślady. - Nieźle się trzymasz jak na zapasionego literata. Całkiem, całkiem! - No, mam inne zdanie. Najlepiej tu się trzyma klima, a zaraz potem pan. Ja jestem daleko za Montym. Zamiast zaprzeczyć, skinął głową. - Przeczytałem wszystkie twoje powieści - powiedział. Dwa dywizjony ciarek ruszyły mi od karku ku... ku... Kur... W dół. - Wszystkie sześć. I muszę powiedzieć... - Było siedem - bąknąłem nieśmiało. - Jedna do dupy! - gładko zmiótł mój protest. - Nie liczę jej. Tak więc przeczytałem wszystkie sześć i muszę powiedzieć... - Sierżancie, łaski! - jęknąłem. - Chce mnie pan w coś wrobić, to może bez smaru, co? - ...że sprawne i wciągające. Co prawda, wychwalasz w nich siebie pod niebiosa, ale jeśli przynajmniej część tych komplementów jest słuszna, gratuluję.
- Jak to: część, sierżancie? To są niemal reportaże ze spraw, tyle że lekko zbeletryzowane. - Ciekawe, a archiwa CBI jakby przeczą twoim słowom - uśmiechnął się lekko. - Pan by chciał, żeby się przyznawali do wszystkich kiksów? Do infiltracji Ziemi z innego wymiaru, do... - Kapitanie Yeates! Nie badałem tego pod kątem prawdziwości, przyjąłem, że sprawy były takie, jak pan opisał. Mnie interesowało, jak pan je rozwiązywał. Metoda - uniósł palec. - I wynik. A czy szukał pan gwałciciela osła w waszym zoo czy minomiota, czy polował na szpiega z innego wymiaru, co mi do tego? Sprawa to sprawa! Zawsze to samo: ja do niego gadam, a on odpowiada ni z gruchy, ni z pietruchy. Jakby słuchał kwestii z innego wymiaru, innego czasu. Polemika to słowo nie istniejące w słowniku sierżanta Robina Williama Vilfraida Strugglemana. Chciałbym być obecny podczas jego spotkania ze świętym Piotrem. No, nie śpieszy mi się, ale jakby co?... Albo z Lucyferem! Już on im powie, jak powinno funkcjonować piekło i raj, bo to co się dzieje teraz, to gówno, za przeproszeniem, nie piekło! Westchnąłem w duchu. Zobaczyłem, że Kaszel uśmiecha się pod szczotkopodobnym wąsem, niewątpliwie wiedząc, jakie myśli kotłują się aktualnie w mojej głowie. - Sprawa to sprawa... - powtórzyłem bezmyślnie. I nagle zaskoczyłem: - A jaka to sprawa, sierżancie? - Och, banał i trywiał! - machnął ręką. - Najzwyklejsza asekuracja. - A... sekuracja-a?.. - Wprowadzam: nieopodal znajduje się Dom Weterana. -
Wytrzeszczyłem oczy. - Ja tam nie mieszkam, ale jest tam moich kilku kolegów. Poszkodowani w potyczkach afgańskich i afrykańskich... I innych. Wszystko byłoby OK, gdyby w okolicy nie pojawiła się banda Chinonegrów, która najwyraźniej zamierza z tej parkowej dzielnicy stworzyć sobie miłe chłodne miejsce spoczynkowe... - Sierżancie, nie mówimy już Chinonegry, tylko Afr... - Wytropiłem ich legowisko. Siedzi tam zawsze taki bysio z przywódczymi zapędami i jakieś pół tuzina przydupasów. Sam się tam nie zjawię, bo już nie te lata. Zerknąłem na jego biceps. Jak to nie są te lata, to które są? - pomyślałem. - Potrzebuję kogoś, kto przypilnuje, żeby jakiś drań nie skoczył mi na plecy. - Musi być ze mną kiepsko, sierżancie - powiedziałem zrezygnowany - skoro uznaje pan, że nadaję się tylko do asekuracji. Wiem - plotłem w natchnieniu - jestem tylko kapitanem S-Force, mam ledwie dwa odznaczenia za odwagę. Cóż, byłem tylko policjantem w sekcji zabójstw, aktualnie zaledwie detektyw z markerem A na licencji... - A potem zapraszam cię do siebie na małego. U mnie klima działa - oświadczył. I poczułem, że to jest właśnie SPRAWA, a nie skopanie dupy czwórce przetesteronowanych młodzianków. Przymknąłem się. Skinąłem głową. - Miło cię zobaczyć - powiedział sierżant Kaszel. - Przyjemnie - dodał, jakby wyczuwając, że oszczędzanie na miłych słowach nie jest dobrym wstępem do gry ze mną.
- Mógł pan zażyć tej przyjemności wcześniej - odpowiedziałem. - Ileśmy się nie widzieli? Piętnaście lat? Siedemnaście? Nadąsany szczeniak rozczarowany brakiem uwagi ukochanej nauczycielki!... Wzruszył ramionami. - Już nie jesteśmy oddziałem. Każdy ma własne życie. A poza tym... - machnął ręką. - Udało mi się zobaczyć kilku... chłopaków... - wykrztusił z trudem. - Otłuszczone pasibrzuchy... Jeden chleje piwo i tłucze babę, drugi ćpa i nie widzi sensu życia, trzeci jest kaznodzieją i przeprasza za grzechy swoje i cudze... Po kilku takich widokach boi się człowiek odezwać do kolejnego żołnierza, by nie pogłębiać splinu. Takie losy mnie postarzają, a nie lubię. - Ja też piję piwo - uśmiechnąłem się. - Ja też. Każdy normalny człowiek... - przerwał i nagle parsknął cichym śmieszkiem: - Znasz ten dowcip o Kubusiu Puchatku? Kubuś Puchatek złowił złotą rybkę. A rybka jak to rybka, obiecuje spełnić jego trzy życzenia, ale Kubuś macha ręką: „I tak cię wypuszczę”, mówi. I wypuszcza. Idzie sobie przez Stumilowy Las i nagle widzi Kłapouchego, który siedzi pod drzewkiem i popija piwo. „O! - myśli Kubuś. - Piwka to ja też bym się napił!” I nagle trzyma w ręku litrowy kufel wspaniałego pienistego piwa. „Ach, to złota rybka! - domyśla się. - Mimo wszystko spełnia wszystkie moje życzenia!” Idzie sobie dalej z kuflem w ręku, aż tu zza krzaka wyskakuje Prosiaczek i trajkoce: „O, Kubusiu, dobrze, że cię widzę. Oj, widzę, że masz piwo! Ale fajnie, też bym się piwka napił. Zimne, pieniste... Podzielisz się ze mną? Ojej, Kubusiu, a czemu tak cię całuję w dupę?...” Roześmiałem się tak głośno, że leżący w podmuchu zimna Monty
poderwał się i szczeknął z wyrzutem. Pewnie obliczył, ile kalorii spalił na ten ruch. Pochichotawszy chwilę zapytałem: - Piwa? - Sięgnąłem do lodówki i sprawdziwszy treść, wyliczyłem: - Bud, „555”, golden wave i parsteck. To ostatnie polecam szczególnie. - Nie, dziękuję. Przyjrzałem mu się z teatralnym zdziwieniem na twarzy. - Dokonałem niedawno wymiany poglądów z moją pompą. Ona zaproponowała nefalizm i postawiła na swoim. - Hm... Jeśli dobrze pamiętam, to zboczenie wzięło się z kultury helleńskiej, dawno już nie dominującej, sierżancie, na tym świecie. Powstrzymywanie się od napojów wyskokowych dotyczyło bogów, a nie pomp. - No i ze mną tak właśnie jest. Mam ważne rzeczy do zrobienia i... - zmarszczył nos. - Nieważne. Ale dziękuję za piwo. Wyjąłem puszeczkę parstecka i wypiłem połowę. - Broń? - Zlizałem pianę, odetchnąłem i wskazałem na siedzisko fotela, pod którym miałem co nieco. Skrzywił się. - Ale tam! To żuczki gnojarze. Nie będziemy ich ranić, co najwyżej szpic w dupę i płasko w ucho. Popłaczą się i popędzą do mamy. - Dobra. To gdzie to jest? - Dopiłem piwo i zgniótłszy dno puszki, uruchomiłem dezaktywator, a puszkę wrzuciłem do specjalnego pojemnika, gdzie z szelestem przemieszczał się alupył po kilku poprzedniczkach. - Jedź, będę pokazywał. Wyjechaliśmy na słońce i mimo że temperatura w samochodzie nie
wzrosła ani o setną stopnia, uderzyło w nas ostrym światłem i iluzorycznym, produkowanym w mózgu poczuciem gorąca. Musiałem się powstrzymać, by nie obniżyć jeszcze temperatury, bo nie chciałem przeziębić Monty’ego. A tym bardziej sierżanta. Ruchem palca wskazującego kierował moim wozem, po dziesięciu minutach dotarliśmy do niewielkiego placyku, na którym jakaś mniejszość narodowa ustawiła obelisk z wydrapanym w głazie profilem swojego wodza, mentora, generała?... Nie dojrzałem napisu, zresztą nie tym się zajmowałem. Pod obeliskiem siedziała grupa... no, już nie wyrostków, raczej młodziaków, dwadzieścia, dwadzieścia trzy, cztery lata. Aż do bólu standardowa horda - zeppeliny w uszach, kolce w brwiach, opancerzone knykcie, pasy z ćwiekami o wadze sześciu kilo, które po kilku dniach noszenia zostawiają blizny na biodrach, szerokie bufiaste portki, obcisłe czarne skórzane kamizelki. Matko Boska, że też nic się na tym świecie nie zmienia! Żarli morele i strzelali pestkami w pływającą w kałuży puszkę po jakimś izodrinku. Kałuża?! W tym upale??? Popatrzyłem w lewo i w prawo, zobaczyłem nowiutki słupek hydrantu. Musieli, gnojki, skopać poprzedni, pobawili się w fontannie wody, potem rączo zjawiła się ekipa i zatkała wyciek. Zostawili im nowy hydrant do sflekowania. Było ich dziewięciu. No, nie była to znacząca przewaga, o ile nie skończyli jakiegoś gruntownego kursu dżaimpo czy innego kalaripajatu. Otworzyłem drzwi od swojej strony, otworzyłem drzwi tylne od strony ulicy. Zawsze można się łudzić, że jakby co, to i Monty dołączy do nas, swoich kumpli. Wysiadłem i przeciągnąłem się. Sierżant Kaszel odkaszlnął i otworzył swoje drzwi.
Wysiadł i już nie przedłużając sprawy, bez żadnych porozumiewawczych spojrzeń i sprawdzania zegarków ruszył w kierunku bandy. Przypomniałem sobie nagle, jak kiedyś, tuż przed akcją, jedną z pierwszych, kiedy dygotały nam łydki, a Samuel popierdywał z nerwów, Kaszel powiedział nagle półgłosem: „Pułkownik Samashed mówi do swoich oficerów: Panowie, atakujemy jutro o dziesiątej. Wyjaśnienie dla tych, co mają zegarki cyfrowe: o tysięcznej”. Wtedy Sam się roześmiał i rozluźnił pośladki, co zaowocowało długim przeciągłym trąbieniem, a to z kolei wywołało atak histerycznej wesołości. Potem poszliśmy i chichocząc oczyściliśmy trzy budynki z zaskoczonych maschelawich, brodatych i kudłatych bojowników o wolność i niezależność doliny Hantalle. Której nikt nie chciał zawojować, a bronienie jej sprowadzało się do podkładania pirożelowych bomb w marketach Ameryki Północnej. Więcej ofiar niż wszystkich ogółem mieszkańców doliny. Okrążyłem wóz i z przyjemnością patrzyłem na działania sierżanta. Podszedł prosto do grupki i nie otwierając ust wkopał jaja pierwszemu, który wstał, by zepchnąć z widnokręgu natrętnego dziadka. Drugi załapał obcas w dołek i zwaliwszy się przez oparcie ławki na uklepaną glinę pod popiersiem, rzygał zwijając się i rozwijając jak dżdżownica na rozpalonym asfalcie. Potem zobaczyłem dwa wspaniałe haki w podbródki; trafieni wyłączali mięśnie nóg i osuwali się na ziemię jak pozbawione podpór powoje. Ale dopiero teraz zrobiło się ciekawie: pozostała piątka otrząsnęła się z zaskoczenia i usiłowała coś zrobić ze swoimi szykami. Tyle że zanim je uformowała, szyków już nie było. Dwaj z nich walali się na ziemi: jeden dostał, jak to sierżant zapowiadał: „płasko w ucho”, i wykonał coś na kształt popularnej dziecinnej figury akrobatycznej „gwiazdą” zwanej,
drugi, kopnięty w rzepkę kolanową, pracowicie wykonywał kołyskę na plecach i wrzeszczał naprzemiennie: „Matko!” i „Kurwa!”. Żadna nie przybyła. Pozostali trzej zachowali się rozsądniej: jeden zwiał od razu, drugi skoczył na sierżanta, ale przekroił tylko ostrzem noża rozgrzane powietrze, a nosem sprawdziwszy knykcie sierżantowej dłoni, uznał, że więcej nie powinno się od niego wymagać, i dał w długą. Ostatni w miarę fachowo trzymał nóż i nawet zręcznie przekładał go z ręki do ręki. Wiedziałem, co się za chwilę stanie, czekałem na ten fragment sekundy, w którym Kaszel wykopie mu kozik z ręki, może nawet jednym i tym samym kopem sięgając żuchwy. Widziałem to już w jego wykonaniu i miło wspominałem. Rzeczywistość odbiegła jednak od moich przewidywań. Kiedy nożownik przesunął się w bok, zza postumentu wyłonił się jeszcze jeden bojownik. Wysoki chudy piszczel z włosami zlanymi zawartością całego słoika brylantyny. Ale nie to było niebezpieczne, co najwyżej pochlapałby sierżantowi buty... Skoczyłem ku niemu. Miał na rękach tak zwane drętwy - paralizatory wpakowane w grube rękawice. Modne jakieś osiem lat temu, gnojek wykopał je gdzieś na strychu wuja czy dziadka. Mniej więcej pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców Volt przy pięciu setnych Ampera. Tanie i skuteczne. Do tego dołożył, co zobaczyłem po dwu krokach, takie same drętwy na buty. I zrobiło się nieciekawie - każde dotknięcie jego stopy czy dłoni musiało na sekundę sparaliżować ofiarę. Moja spluwa leżała w wozie, tam też leżał Monty, a wybrylantynowany grzechotnik sunął w kierunku pleców sierżanta. - Tyły! - wrzasnąłem do sierżanta. I do chudego piździelca: - Chodź
tu, miłośniku odbytów! Miałem nadzieję, że zaatakuje mnie, a w tym czasie Kaszel wykopie z obiegu nożownika, po czym razem, jakoś tam manewrując i prowokując, „odizolujemy” miłośnika produktów Elec-C. Ale stało się inaczej. W chwili kiedy krzyknąłem: „Tyły”, nożownik skoczył na sierżanta, który nie mógł zrobić nic innego, jak wykonać unik, zablokować pchnięcie i złamawszy mu nadgarstek, zniechęcić go do aktywnych działań. I tak zrobił. Tylko że przysunął się do elektryka, a ten, choć już pędził do mnie, zdołał pacnąć sierżanta w tył głowy lewą dłonią. Sierżant wyprostował się, potem wygiął w tył i runął na plecy. Jego przeciwnik, już bez noża, zaryczał, kwiknął i zgięty, trzymając drugą ręką złamany przegub prawej, zajął się wykonywaniem piruetów. Po „gwieździe” jego „pistolety”, żywcem z jazdy figurowej na lodzie, były najzabawniejszym widokiem, jaki mi los podarował w ciągu ostatnich trzech minut. Całość psuł jednak rozciągnięty na asfalcie sierżant Kaszel. Nie miałem czasu na przyglądanie się pokazowi - zostaliśmy na placu boju my dwaj, ja i elektryk. Podchodził wolno i ostrożnie, widocznie założył, że jesteśmy z jednej drużyny, równie kompetentni. Poniekąd słusznie. Rozważałem przez pół sekundy wariant, w którym skoczę do wozu, wyszarpnę pistolet i... Nie było już czasu. Zamachnął się ręką dla zmyły i wyprowadził kopa. Dla efektu. Uskoczyłem. Żebyż ten cholerny pies się ruszył! Gdzie tam - było przecież tak gorąco! Zacisnąłem zęby: nie poproszę go o pomoc! Nie to nie! Uskoczyłem drugi raz. Elektryk zarechotał. Zbliżył do siebie dłonie,
zaiskrzyło, w powietrzu rozległ się cichy trzask. Może nawet poczułem zapach burzy, ozonu i deszczu. - No toś, skurwielu, wpadł! - syknął. Wykonał kolejny raz ten sam manewr - udawał sierpowy, a mierzył kopytem. Przy tym sygnalizował prawą nogę, a podskoczył i nożycami niemal musnął mi brzuch lewą. A kiedy się usunąłem, naprawdę walnął sierpowym. Cudem uniknąłem tej serii. Tylko brwi mi się zjeżyły, kiedy rękawica z kilkudziesięcioma tysiącami woltów w sobie przemknęła mi przed twarzą. Odskoczyłem, poszedłem w bok. Może złapię nóż tego kolesia, nie będę się obcyndalał, tylko z trzech raerów wbiję mu go w udo, a potem pogadamy. Może nawet z bólu straci rozum i chwyci za rękojeść?! To by było miłe i widowiskowe! Przesunąłem się jeszcze, lecz chyba rozszyfrował moje zamiary - skoczył w bok i odciął mnie od miejsca, gdzie leżał sierżant i nóż i gdzie ciągle piruety kręcił powizgujący nożownik. Ale pośpieszył się. I żeby rozstrzygnąć walkę na swoją korzyść, ruszył na mnie gwałtownie i nieco niedbale. Dwa zamachowe były łatwe do uniknięcia, później wyprowadził kopa, uskoczyłem i podciąłem mu nogę, nie dało się jednak wykorzystać jego upadku: już leżąc zawirował na ziemi i niemal mnie trafił stopą, musiałem odstąpić. Poderwał się na równe nogi i wściekły - oj, jak dobrze, że wściekły! - runął w moim kierunku. No i miałem swój grandę, a nawet grandioso finale - po kolejnym kopie podbiłem mu nogę do góry, czubek drugiego buta wbiłem gdzieś między odbyt a mosznę. Bardzo miło wrzasnął coś boleściwego i pochylił
się nieco. Wtedy rzuciłem się twarzą do ziemi, w locie trafiając go obiema stopami w tyłek. Wyleciał jak z katapulty. Jeszcze lecąc coś wrzasnął do mnie. Zapowiedź zemsty czy coś w tym guście. Tyle że na razie nie wiedział, w jakim kierunku leci. Wpadł w kałużę, nie wyłączywszy drętw. No bo jak miał to zrobić? Plasnęło i błysnęło. Sam elektryk wygiął się do tyłu i niemal klasnął rękami za plecami, kołyska w kałuży była nawet bardziej widowiskowa niż jego kumpla na suchej ziemi. Na dodatek noszony w plecaczku generator eksplodował z silnym hukiem, rozrywając opakowanie i na pewno częstując go dodatkowym kopniakiem w plecy. Woda prysnęła na boki, mały obłoczek pary pofrunął do góry. Szybko jednak zniknął w suchym gorącym powietrzu. Sierżant Kaszel już poruszył głową. Sprawdziłem, czy elektryk nie zachłyśnie się wodą. Przelotnie pomyślałem, że na jego miejscu bawiąc się drętwami, nie omieszkałbym włożyć kombinezonu, ale ten upał... No i dlatego chłodził się teraz w kałuży. Poza tym powinien był założyć pieluchę, bo na jego portkach wykwitała już ciemnobrązowa plama. Gdybym lubił kloaczne dowcipy, powiedziałbym, że rozparła go energia. Zmierzając do sierżanta, jeszcze jednym kopniakiem poczęstowałem tego ze złamanym nadgarstkiem - za bardzo werbalnie był aktywny; nie wiem, po co rzuciłem okiem na napis pod popiersiem. Coś o wdzięczności za poprowadzenie, doprowadzenie i wyprowadzenie... Przykucnąłem przy Robinie Williamie Vilfraidzie, uniosłem jego głowę z asfaltu. Drgnęły mu powieki, potem uchylił je, otworzył i puścił do mnie oko.
- Już? - Ta... Stęknął i podniósł się do siadu. - Ale mnie łupnął!.. - Podniósł ręką i ostrożnie obmacał czachę. - Nie ma guza, nie ma krwi. Używał drętw - poinformowałem go. - A... I co teraz? - Teraz... Gdybym lubił kloaczne dowcipy, powiedziałbym, że rozparła go energia - nie mogłem się powstrzymać od wykorzystania kalamburu. Może i gówniany, ale zawsze. - Hm? - Wpakowałem kolesia do kałuży, łupnęło go z własnego generatora, to się i sfajdał... Mam nadzieję, że ocknie się ostatni, że go wszyscy kumple obejrzą i obwąchają... - Owen, fe! - Sierżant Kaszel skrzywił się i podpierając na moim ramieniu, wstał na równe nogi. Rozejrzał się po polu boju. - No, ładnie - skwitował wykwity na asfalcie. - Wpadniemy tu za kilka dni, dobrze? Tylko już inaczej, bo albo się wyniosą, albo przygotują jakieś pukawy... - Poproszę komendanta... Nie wiem, kto teraz tu dowodzi polewą, ale jakoś go namierzę i... - Nie, proszę. To moja... nasza... - poprawił się - ...sprawa. Jeśli nie damy rady tym godnym pogardy odrzutom, to cośmy warci? - Filozofujemy, sierżancie, co? Nie odpowiedział, ruszył do bastaada. Wtedy Monty przypomniał sobie, że jeszcze w tej okolicy nie niuchał, wyskoczył z wozu i potruchtał pod ławkę. Oznakował jedną jej nogę i róg obelisku, potem chciał łyknąć wody z kałuży, lecz zbliżywszy się, powietrzył chwilę i zrezygnował.