CAMILLE DEANGELIS
NOWA MARY
Z angielskiego przełożyła Agnieszka Nowakowska
Świat Książki
Moim dziadkom:
Kathleen i Michaelowi DeAngelis,
Tedowi Colangelo, a zwłaszcza babci Dorothy
PROLOG
Lata osiemdziesiąte dziewiętnastego wieku –
druga dekada dwudziestego wieku
University Avenue 25
NEW HALCYON, MASSACHUSETTS
Dom, choć okazały, nie ma nazwy. Joseph Dearthing, przodek naszej bohaterki, wybudował
go w 1882 roku ze środków, których przysporzyły mu jego najsłynniejsze wynalazki:
pierwszy aparat do pomiaru stężenia tlenku węgla i zrobione ze spinacza do bielizny
narzędzie do strojenia pianin. Początkowo dom nie miał adresu, więc listy przysyłano na
oddalony o ćwierć mili uniwersytet, gdzie Dearthing wykładał w czwartkowe popołudnia.
Mimo że dorastał w czynszówce nowojorskiej dzielnicy Five Points, w odróżnieniu od innych
ludzi, którzy jak on zawdzięczają wszystko wyłącznie sobie, nie lubił się sadzić i własnemu
domowi nie zamierzał nadawać nazwy.
W każdym razie swoim dzieciom stworzył wymarzony dom. W słoneczne popołudnia
jego synek Ambrose uwielbiał buszować w labiryncie wawrzynowych żywopłotów, choć w
tamtych latach nie wyrosły jeszcze na tyle, żeby ktoś wyższy od niego zdołał się wśród nich
zgubić. Witraże z serafinami o poważnych obliczach po obydwu stronach drzwi wejściowych
zamówił Dearthing w jednej z najlepszych pracowni w Bostonie i tak był z nich zadowolony,
że witrażami ozdobił także wysokie, zakończone ostrymi łukami okna w jadalni. Wśród
licznych baśniowych elementów architektury nie zabrakło nawet trzykondygnacyjnej wieży w
północno-zachodnim narożniku. Jego córka Cecelia co wieczór zasypiała więc w komnacie w
kształcie księżyca w pełni.
W tym domu wszędzie kryją się niespodzianki. Kalejdoskopowe wzory misternej
mozaiki na podłodze w holu można dostrzec dopiero z podestu na pierwszym piętrze.
Wszystkie pomieszczenia wyłożone są barwnymi tapetami projektu Williama Morrisa .
Księgozbiór w bibliotece na parterze liczy ponad dwanaście tysięcy tomów, gzyms z
piaskowca nad kominkiem w jadalni zdobi łacińska sentencja. Idąc przez kilka mniejszych
Angielski pisarz, architekt, malarz, dekorator i rysownik (1834-1896). Wszystkie przypisy redaktora.
salonów, dochodzi się do wspaniałego, dużego z kominkiem z kararyjskiego marmuru, nad
którym wisi syrena z rozłupaną lewą piersią, uratowana przed wojną secesyjną z dziobu
statku handlowego. W rogu nadal stoi fortepian - w tamtych czasach do częstych należały
chwile, w których na nim grał - a z oranżerii unosi się oszałamiający zapach lilii. Obok
szarotki na sztaludze znajduje się znakomita akwarela Cecelii.
Po śmierci pani Henry, która odeszła we śnie w pokoju na poddaszu jesienią 1914
roku, Dearthingowie nie zatrudniali już nikogo do pomocy w domu. Jej dzwoneczki wiatrowe
będą wisieć na belce stropowej jeszcze przez sto lat. Przy drzwiach na strych zaczyna się
przejście prowadzące do pięciu schodków i pokoju na drugim piętrze w wieży, skąd
kręconymi schodami schodzi się do sypialni na pierwszym piętrze i kuchni na parterze.
Joseph wybudował też tajne przejście, zwane „mijanką”, o którego istnieniu wiedziała
poza nim tylko jego siostra, a potem także żona i trójka dzieci. Przejście to, zaczynające się i
kończące w piwnicy, składa się z dwóch ciemnych, wąziutkich klatek schodowych, przy
wschodniej i zachodniej ścianie domu, które ponownie schodzą się na strychu. Można się tam
dostać ze wszystkich kondygnacji przez tak zwane pomieszczenia na szczotki, których drzwi
nie otwierają się kluczem uniwersalnym. Joseph Dearthing, mimo że korzystał z tego
przejścia rzadko, chciał sobie zapewnić swobodę poruszania od piwnicy aż po strych, choćby
w razie napadu na dom albo żeby uciec przed nudnymi gośćmi czy niesfornymi dziećmi,
które w Wigilię Bożego Narodzenia nie mogą uleżeć w łóżku. Wprawdzie dla nikogo oprócz
domowników istnienie tego przejścia raczej nie ma znaczenia, ale dzieci, jak to dzieci,
uwielbiają wszelkie tajemnice.
Osobliwe wyposażenie domu, choć staroświeckie w stylu, jest z gruntu nowoczesne;
takie są meble, poza jednym wyjątkiem - wysoką, rzeźbioną, osiemnastowieczną holenderską
szafą na kurioza z drewna ciemniejszego niż mahoń, zwieńczoną sceną Sądu Ostatecznego.
Nad półkami za szkłem promienieją niebiańskie twarze, cherubiny grają na trąbkach,
Chrystus siedzi na tronie. Rzeźby po bokach przedstawiają historię grzechu pierworodnego, a
dół, poniżej szuflad, zdobią maszkarony i wizerunki potępionych na wieki. Joseph Dearthing
kupił ten mebel w nowojorskim domu aukcyjnym za niebotyczną kwotę. Tłumaczył się z tego
wydatku, mówiąc, że dzięki szafie jego dzieci umocnią się w cnocie uczciwości. Jak się
okazało, wywoływała ona u nich jedynie koszmary.
ROZDZIAŁ I
BÓSTWA DOMOWE
Morrigan (Mohr-e-gan) - celtycka bogini wojny i losu, według
mitologii irlandzkiej krążąca złowróżbnie na polach bitewnych.
Występuje pod różnymi postaciami: najczęściej kruka albo wrony,
czasem praczki piorącej ubrania wojownikom przeznaczonym na
śmierć, czasem zaś tajemniczej kobiety (młodej lub starej wiedźmy)
lub kobiecej trójcy.
Etymologia: mor i rigan - widmowa królowa.
Rosemary Hargreaves
A Compendium of Irish Folklore (1927)
Piątek, 11 listopada 2005 roku, godzina 20.28
UNIVERSITY AVENUE 25, PIWNICA
Wśród naczelnych oprócz nas tylko szympansy bonobo robią to twarzą w twarz. W ich
społecznościach rolę dominującą odgrywają samice, a seks to dyplomacja w najczystszej
postaci. Promiskuityzm oznacza pokój.
Ale tak się te sprawy mają u bonobo. Czy wypada na pierwszą randkę zapraszać
mężczyznę do domu? - myśli Lucy.
- Trudno - mówi na głos, po czym przysuwa do nosa przegub, by jeszcze raz
powąchać nowe perfumy i uśmiecha się z roztargnieniem.
Na ekranie komputera w zawrotnym tempie przewijają się sekwencje DNA pobrane
tego lata ze skrzydła rusałki osetnika.
Już za późno: słychać dzwonek. Sięga po inhalator, wstrząsa nim i wchodząc
schodami, wciąga lekarstwo, po czym w drodze do drzwi chowa je w szufladzie stolika na
listy.
Godzina 20.32
PRZED WEJŚCIEM
Gray, na długo zanim w dziale nauk stosowanych biblioteki - uniwersyteckiej poznał przez
przypadek właścicielkę pirackiego statku „Queen Anne” przy University Avenue 25,
dostrzegł, że zmienia on kolory. Kadłub o dziwnym odcieniu żółci w świetle latarni staje się
szarozielony. Rano, gdy Gray idzie na uniwersytet, dom jest żółty, zielony, gdy wraca do
domu. Na widok starej wozowni z bramą zamkniętą na kłódkę i ponurymi ośmiokątnymi
oknami, niezależnie od pory dnia, cierpnie ze strachu.
Teraz, gdy po raz pierwszy zbliża się do drzwi wejściowych, widzi, że dom jest w
dużo gorszym stanie, niż sądził, patrząc nań z ulicy. Jeszcze się nie sypie - jeszcze nie - ale w
ogrodzie od frontu wieje smutkiem; ten dom nie zasługuje już na artykuł w piśmie „Better
Homes and Gardens”. Po raz pierwszy dostrzega też taras widokowy na dachu od strony
zachodniej, dziwiąc się przy tym, bo do morza jedzie się stąd dobrą godzinę.
Na ganku pali się lampa, ale za portalowym oknem w kształcie wachlarza jest ciemno.
Witraże przy wejściu przedstawiają chyba anioły z trzema parami skrzydeł. Czy to serafiny?
Zanim otworzą się drzwi, dzwoni trzykrotnie, a zegar w holu wydzwania tymczasem
kuranty.
- Przepraszam - mówi Lucy, drżąc w zimnych powiewach z dworu. - Byłam w
piwnicy.
Gray wręcza jej butelkę cusumano:
- Wspaniale! Skąd wiedziałeś, że uwielbiam sycylijskie wino?
W zagłębieniu u nasady szyi Lucy błyszczy spory brylant na delikatnym srebrnym
łańcuszku, przy świecy palącej się na stoliku w holu jej profil łagodnieje. W ostrym świetle
bibliotecznych jarzeniówek nie wydała mu się zbyt piękna, ale tu, w domu, ubrana w
satynowy ciuch ze trzy razy starszy od niej, wygląda po prostu prześlicznie. Gray patrzy, jak
odwiesza jego płaszcz do szafy po prawej stronie drzwi, a z jej przedramion znika gęsia
skórka. Na kołku w drzwiach szafy wisi staromodna czapka à la Sherlock Holmes.
Dom w środku wydaje się przeogromny, tym bardziej że panuje półmrok. Ze zdjęć na
ścianach w holu, w większości czarno-białych, spogląda na niego z góry jej rodzina, nad
stołem wisi starannie wykaligrafowane drzewo genealogiczne. Zza otwartych drzwi po lewej
stronie słyszy Billie Holiday śpiewającą There Is No Greater Love.
Wędrując po domu, Lucy pamięta zawsze o gaszeniu światła.
- Mamy bzika na punkcie oszczędzania - wyjaśnia.
W sklepionym łukowo holu prowadzącym do kuchni także wiszą zdjęcia - głównie ze
ślubów i zaręczyn, na kilku zjazdach rodzinnych stłoczyło się czterdzieści, pięćdziesiąt osób;
są też fotografie dzieci, ale jej na pewno na nich nie ma, bo to są stare zdjęcia.
Lucy zapala światło w kuchni i na rękę wkłada pikowaną rękawicę. Na granitowym
blacie stoi ceramiczna misa ze szpinakiem i pokruszoną fetą. Piekarnik oznajmia wesołym
basem:
- Misiu-Lucysiu, ciasteczka gotowe.
Gray wybucha śmiechem.
- To mój tata. - Lucy otwiera drzwiczki i sprawdza leżące na blasze filety z kurczaka
(sądząc po zapachu, z cytryną i rozmarynem).
- Ten piekarnik to prawdziwe dzieło sztuki.
- Bo mówi? - śmieje się. - Tata po prostu miał smykałkę do takich rzeczy. Do
minutnika dodał chip dźwiękowy. - Wyjmuje blachę z rozkosznie skwierczącym kurczakiem i
na pomocniku na kółkach stawia do niego dodatki. - Jak byłam mała, pozwalał mi piec, ale
wszystko się przypalało, bo zatopiona w książce zapominałam o całym świecie.
- Dlatego właśnie ja nie gotuję.
- W ogóle?
- Czasem, ale szczerze mówiąc, Julia Child byłaby wstrząśnięta.
- Chyba nie jesteś wegetarianinem? - Lucy spogląda z niepokojem.
Gray kręci głową.
- Całe szczęście. Ale wcześniej powinnam się upewnić.
Z misą w dłoni wchodzi za nią przez wahadłowe drzwi do jadalni, gdzie wielki,
szeroki jak ołtarz kamienny kominek, katedralne sklepienie i trzy długie okna witrażowe
zapierają mu dech. Będzie miał poczucie, że je w kościele. U szczytu długiego, mahoniowego
stołu o rozmiarach niemałego domu widzi dwa nakrycia. Z głośników umieszczonych nad
dużą serwantką dobiegają ostatnie słowa piosenki Billie Holiday. Rząd kryształowych karafek
z opalizującymi napojami stoi na kredensie. Gray stawia misę i wahając się, podchodzi do
baru.
- Czy to jest... absynt?
- Dodałam barwnika spożywczego do dżinu. Bo i tak już się nie nadawał do picia.
- Domyślam się, że raczej nie pijesz. - Gray dotyka napisu wykutego na kamiennym
gzymsie kominka: MEMENTO MORI, SED COMMORABOR .
- Mądra sentencja - mruczy pod nosem.
- Wybrał ją mój prapradziadek. To on zbudował ten dom - mówi Lucy, otwierając
drzwi, żeby przesunąć pomocnik na kółkach, po czym stawia na stole misę ziemniaczanego
puree przyprawionego czosnkiem.
Gray stoi za oparciem krzesła z rękami w kieszeniach sztruksowych spodni.
- Wspaniała kolacja. Nie wiedziałem, że będziesz się tak fatygować.
Lucy z uśmiechem odkorkowuje wino i nalewa je do wysokich kieliszków o
pojemności talerza do zupy.
- Nic podobnego, wcale się nie fatygowałam. Siadaj, proszę.
Na ścianie naprzeciw okien też wisi rząd czarno-białych fotografii ulicznych grajków,
wiejskich targów, bosonogich dzieciaków zbierających dmuchawce na trawiastym wzgórzu.
Na pierwszy rzut wydaje się, że o wyborze tych zdjęć nie decydowały względy
sentymentalne, lecz ich walory artystyczne.
- To dzieło mojej babci - wyjaśnia Lucy.
Sadowiąc się na krześle, Gray uświadamia sobie, że właśnie dziś po południu wygłosił
Amerykańska dziennikarka, autorka telewizyjnych programów kulinarnych i książek kucharskich
(1912-2004).
Pamiętaj, że umrzesz, lecz nie całkiem (łac. - tłum. wolne).
wykład o larach - rzymskich bóstwach domowych i duchach zmarłych przodków. Każdego
członka rodziny chronił jego duch opiekuńczy, którego figurka z kości słoniowej stała w
domowym sanktuarium. W czasie modlitwy trzymało się ją w dłoni.
- Nie tknąłeś jedzenia - Lucy mówi po chwili. - O czym tak rozmyślasz?
Słodkie głosy z porysowanej płyty śpiewają teraz coś starszego od piosenek Billie
Holiday.
- Macie tu centralny system nagłośnieniowy?
- Tak, zainstalował go ojciec. Czemu się uśmiechasz?
- Ciekaw jestem, jak to jest, gdy ktoś w sąsiednim pokoju chce słuchać czegoś innego.
- Nie ma tylu osób, żeby się sprzeczać - odpowiada Lucy, wzruszając ramionami.
Gray patrzy na nią: ozdobne sztućce w szczupłych palcach Lucy pobłyskują w świetle
świec. Na paznokciach kciuków ma szerokie półksiężyce. W szwie na ramieniu tuż przy
obramowaniu dekoltu widać dwie rdzawe dziurki po starej agrafce, która zbyt długo spinała
materiał. Lucy po ubrania zamiast do sklepu wędruje na strych pełen tweedowych kostiumów
(bierze albo spódnicę, albo żakiet, nigdy kompletu), jedwabnych sukni, sznurowanych butów
pastuje je regularnie, choć rzadko nosi). Chomikowanie to u nich przypadłość rodzinna,
wyjaśnia.
Widzi, że Gray przypatruje się jej obrączce z białego złota na serdecznym palcu lewej
ręki.
- Mojej mamy. Mam nadzieję, że nie jesteś freudystą.
Godzina 21.56
HOL
U Lucy mieszka pięciu lokatorów: doktorantów i magistrantów. Wszyscy mają poważny
niedobór witaminy D i upodobanie do kruczoczarnych ubrań. Mijają Graya w korytarzu,
kłaniając się w milczeniu, ich pociągłe, blade twarze unoszą się i opadają w półmroku
(wyglądają jak jakieś niesamowite, bezcielesne istoty).
Znikają w kuchni, a ostatni z nich odwraca się na moment i z ciekawością spogląda na
Graya.
- Przejdźmy do biblioteki, rozpalimy sobie w kominku - proponuje Lucy.
- Chciałbym jeszcze popatrzeć na zdjęcia - odpowiada Gray.
Włącza lampę w holu i pociąga łyk wina. Najpierw ogląda mały dyptyk Dearthingów:
Josepha i Mary Anne.
- Moi pradziadkowie - mówi półgłosem Lucy z dumą, po czym pokazuje zdjęcie
ciemnowłosej sufrażystki w edwardiańskiej sukni z kartą do głosowania wzniesioną nad urną.
- Niebywałe - zachwyca się Gray.
- Moja prababcia była pierwszą kobietą w New Halcyon, która głosowała. Zmarła
kilka lat później. Kiedy National Women's Party odmówiła przyjmowania Afroamerykanek,
razem z bratową założyły nową partię sufrażystek. Alice Paul zarzuciła im, że wszystko
sprowadzają do kwestii rasowych, a wtedy moja prababcia ni mniej, ni więcej wyzwala ją od
hipokrytek. I do tego publicznie. Zdaje się, że cię nudzę - dodaje z uśmiechem.
- Nic podobnego. Mówisz jak przewodnik po muzeum.
- Więc jednak cię nudzę.
- Ani trochę!
Obok też wisi ciekawe zdjęcie: babcia trzyma na kolanach ośmioletnią Lucy. Babcia
uśmiecha się prosto do aparatu, lecz zaciekawiona czymś Lucy patrzy w bok.
- Czemu tu nie ma twoich fotografii z wczesnego dzieciństwa?
Lucy wzrusza ramionami:
- Przez całe lata miałam na twarzy jakąś wysypkę.
Fotografia młodej pary pozującej na szczycie kopuły jakiejś europejskiej katedry ma
wyjątkowo ozdobną ramkę.
- Twoi pradziadkowie?
- Nie, to moi dziadkowie. Mary i Teddy.
Z całą pewnością w podróży poślubnej. Babcia z pogodnym uśmiechem kładzie głowę
na ramieniu męża.
- Musiała być chyba wysoka?
- Ona na czymś stoi. - Lucy kręci głową, nie odrywając wzroku od zdjęcia.
Na fotografii w prawym dolnym rogu widnieje data.
- O, rany! - dziwi się Gray. - Moja babcia urodziła się w 1929 roku.
- W naszej rodzinie z rodzeniem dzieci nikt się nie spieszył. Moja mama miała mnie
po czterdziestce.
Gray podchodzi do pięknie wykaligrafowanego drzewa genealogicznego. Chcąc się
przekonać, czy w tej rodzinie nazwiska rzeczywiście dziedziczyło się w linii żeńskiej,
stwierdza po chwili, że Morrigan jest drugim imieniem, którego Lucy używa jako nazwiska.
Sufrażystka (1885-1977), w 1913 roku powołała komitet ds. obrony praw kobiet; współzałożycielka
Narodowej Partii Kobiet.
Ciekawe, czy to bardzo „złości jej ojca, czy też należy on do mężczyzn uznających racje
feministycznych ekstremistek zwalczających patriarchat?
- Czy to twój tata? - Gray pokazuje zdjęcie młodej pary na pikniku.
Lucy kiwa głową. Jej ojciec wygląda tu nieco ekscentrycznie: okulary w czarnej
oprawie, wychudzony, jakby jadał tylko od święta, gęstej, czarnej, zmierzwionej czupryny nie
czesał chyba nigdy w życiu. Lucy jest wręcz niesamowicie podobna do matki.
Ale Gray wie, że o matkę nie należy się dopytywać, bo Lucy nosi przecież jej
obrączkę.
- Gdzie jest twój ojciec?
- Pamiętasz pożar na uniwersytecie w budynku Kellmana? - Lucy pyta po chwili
milczenia.
W zeszłym miesiącu minęły dwa lata od śmierci czwórki naukowców w podziemnym
laboratorium. Przypomina sobie ckliwe nekrologi rozwieszone na kampusie i duże zdjęcia
portretowe w tandetnych metalowych ramkach, przybrane więdnącymi różowymi i żółtymi
goździkami w uniwersyteckiej gablocie pamiątkowej.
- Twój ojciec był...?
Ona kiwa głową.
- Bardzo mi przykro.
Lucy gasi światło.
- Dzięki, ale zmieńmy temat.
Godzina 22.04
BIBLIOTEKA
Gray w milczeniu ogląda półki wypełnione od podłogi do sufitu tomami oprawnymi w skórę,
podziwia amarylisy w niebieskiej, ceramicznej donicy na parapecie za biurkiem, kamienny
kominek i kanapę obitą czerwonym aksamitem. Gdy Lucy zamyka za nimi drzwi, spogląda w
duże lustro w srebrnej ramie, wiszące nad gzymsem kominka: kręcone włosy na skroniach
przyprószyła przedwczesna siwizna, ale jemu nie pomoże nawet najlepsza farba do włosów,
bo i tak będzie wyglądać jak dobrotliwy wujaszek.
W szklanej, zakurzonej gablotce pod lustrem jest niewielka, złożona z kilkunastu
okazów kolekcja motyli.
Lucy stawia kieliszek na stoliku i klękając przed kominkiem, odkręca gaz i już po
chwili wesoło buzuje ogień. Zwieńczone łukiem drzwi w przeciwległym kącie biblioteki
prowadzą do nieoświetlonego pomieszczenia.
- Co jest za tymi drzwiami?
Lucy sadowi się na sofie.
- Kilka małych salonów i jeden duży. Ale się go nie używa.
- Dlaczego?
- Bo jest za duży.
Słychać ciężkie kroki na schodach - pięciu lokatorów wędruje z wieczorną przekąską
do swoich pokoi.
- Od jak dawna mieszkają u ciebie?
- Chłopcy? Od września. Colin robi doktorat z filozofii, Felix z teologii, Dewey o
poetach metafizycznych, a Rob i Milo są na studiach magisterskich z informatyki - przerywa
na chwilę. - Czemu mi się tak przypatrujesz?
- Po prostu trochę się dziwię, że ich wpuściłaś do rodzinnego domu.
- Co w tym dziwnego? Oni muszą gdzieś mieszkać, a mnie się nie przelewa.
- Rozumiem.
- Utrzymanie starego, dużego domu nie jest łatwe i sporo kosztuje. I tak nie robię tu
tyle, ile bym chciała, gdyby czas pozwolił - milknie na chwilę. - A do tego z nimi jest mi
raźniej.
- Ty ich jakoś odróżniasz?
- Oni się tylko tak samo ubierają. Każdy jest inny, choć łączą ich cele życiowe.
- Cele życiowe?
- Należą do Siódmego Zakonu Świętej Agaty - Lucy mówi z kieliszkiem przy ustach.
- Wyglądają bardziej na anarchistów niż fanatyków religijnych.
- O ile wiem, to jest zakon świecki. Ale obowiązuje ich celibat. Nie znam szczegółów,
lecz ten zakon uczestniczy w modnym ostatnio męskim ruchu czystości.
- Dziwne. - Gray kręci głową.
- Święta Agata była dziewicą i męczennicą. Twoi starzy przyjaciele, Rzymianie,
obcięli jej piersi.
Obok kolekcji motyli wisi fotografia Lucy ubranej w niebieską togę z okazji rozdania
dyplomów; stojąca przy niej kobieta poważnym spojrzeniem i siwym kosmykiem w gęstwinie
czarnych włosów przypomina Susan Sontag.
- To jest Megan - mówi Lucy. - Najbliższa przyjaciółka mojego ojca. Pracuję u niej w
laboratorium.
- Czym się zajmujecie?
- Ostatnio testujemy nowy lek na Huntingtona . Jeśli będzie skuteczny, przynajmniej o
dziesięć lat opóźni pierwsze objawy tej choroby.
Gray siada przy niej na kanapie.
- Czyli wstrzykujecie ten lek i analizujecie wyniki? Na tym to polega?
- Pytasz, czy pastwię się nad małymi myszkami? - Stawia kieliszek na stole i zaciska
usta. - Nie, nie eksperymentujemy na zwierzętach. - W każdym razie nie w jej laboratorium.
- Więc w jaki sposób testujecie leki?
- Na ludzkich neuronach.
- Bierzecie je ze zwłok?
Lucy kręci głową:
- W sąsiednim laboratorium klonują komórki.
- Bezpańską tkankę mózgową?
- Ta tkanka jest własnością uniwersytetu.
Gray chce zapytać, czy komórki mózgowe na laboratoryjnej szalce Petriego
funkcjonują tak samo jak jej komórki i czy w niemym proteście zmykają spod igły.
- Tylko tym się zajmujesz?
- Uważasz, że to mało?
- Nie, ale wspomniałaś, że masz laboratorium w piwnicy...
- To prawda. Powiedzmy, że w domu prowadzę dodatkowe badania.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Pochyliwszy się, muska ustami jego ucho.
- To, co tu robię, jest nielegalne.
- Komórki macierzyste?
Lucy kiwa głową.
- Myślałem, że badania finansowane ze źródeł prywatnych...
- Więc muszę wyprowadzić cię z błędu. To będzie niedozwolone jeszcze przez lata.
- Co wy z nimi robicie? - pyta teatralnym szeptem. - Klonujecie się? Wiem, że to
nielegalne.
Przecież w tym roku, myśli, wbrew stanowczym sprzeciwom znacznej części
środowiska naukowego, obydwie izby Kongresu zakazały klonowania komórek ludzkich.
Naukowcy zapewniali z całą mocą, że klonowanie ludzi w celach reprodukcyjnych jest czystą
George Huntington (1850-1916) - amerykański lekarz. Zajmował się pląsawicą występującą u ludzi
starszych, stąd nazwa choroby.
fantazją, liberalni eksperci zrobili dużo szumu, a pieniądze podatników poszły w błoto,
wydane, by zakazać czegoś, co i tak nie ma szans zaistnieć.
- Już niedługo ta metoda znajdzie zastosowanie do celów rozrodczych. Będziemy z
powodzeniem rozmnażać gatunki.
- I jeszcze parę pokoleń, a mężczyźni stracą rację bytu.
- Mylisz się, to nastąpi znacznie szybciej. - Pije łyk wina, spogląda na niego i wybucha
śmiechem. Wnętrze jej kieliszka pokrywa się parą.
- Nie widzę w tym nic śmiesznego.
- Nie martw się. - Klepie go po ramieniu, jakby pocieszając za nieistotne
rozczarowanie. - Nie chcemy się was pozbyć. Niekiedy się przydajecie w pewnych sprawach.
Kończą cusumano i rozpromieniona Lucy przynosi butelkę cossentino.
- Też sycylijskie! Kupiłam dziś po południu. Genialny pomysł, prawda?
Przez następne dwie godziny nadaje bez przerwy: o neandertalczykach - Europejczycy
wywodzą się od krzyżówki neandertalczyka z Homo sapiens; nie, nie interesuje mnie, co
czytałeś w „New York Timesie” - o Encyclopedia Atlantica - zanim wyjdzie ostatni tom,
zawsze zaczynają następną edycję, zapewniając oczywiście, że tym razem będzie w pełni
uaktualniona; czy zauważyłeś, że w tym pokoju większość książek to encyklopedie? - o
postępach genetyki reprodukcyjnej i jej osobliwościach. - Wyobraź sobie tylko: genetyczne
dziecko usuniętego płodu!
Gray dowiaduje się również, że Ian Wilmut sklonował swoją owcę z komórki
sutkowej i dlatego właśnie nazwano ją na cześć Dolly Parton.
Lucy zwierza się również, że jako dwunastolatka przeczytała Zmierzch i upadek
cesarstwa rzymskiego - egzemplarz znalazła w bibliotece ojca - ale, jak przyznaje, niewiele
pamięta. W końcu pyta o zajęcia Graya na uniwersytecie. On opowiada jej, jak to studenci, a
przynajmniej pewna ich grupa, spędzają przedpołudnia na wciąganiu kokainy przez rurkę z
ułamanego trzonka plastikowej łyżeczki do kawy i zjawiają się pod koniec wykładu z
błyszczącymi na pomarańczowo plamami pod nosem.
- Dam głowę, że mógłbyś mi opowiedzieć mnóstwo takich historyjek. Powinieneś
napisać książkę o nieszczęsnych przypadkach na łacinie.
- Nie obraziłbym się, gdyby było ich mniej - odpowiada półgłosem Gray. - Studenci
nie przejmują się moim przedmiotem. Mógłbym ich uczyć kuchennej łaciny i nikt by nawet
tego nie zauważył.
- Na pewno wiesz, że Kaligula mianował swego konia konsulem.
- Tak, oczywiście.
- Jasne, że wiesz. - Lucy ziewa. - Ten koń nazywał się Incitatus.
- „Chyży” - wyjaśnia poważnie Gray.
Ona wybucha śmiechem i kładzie głowę na jego ramieniu, a jej czarne, błyszczące
włosy opadają mu na rękę. Lucy skubie bransoletkę utkaną z konopi, którą Gray nosi na
prawym przegubie.
- Ty naprawdę jesteś rzadkim okazem, prawda?
- Czemu tak uważasz?
- Pasjonujesz się starożytnym Rzymem. Na pewno dziwnie się czujesz w otoczeniu
wapniaków o ziemistej cerze.
Gwałtownie wysuwa ramię spod jej głowy, a ona się prostuje.
- Nieszczęsny, jedyny czarnuch na wydziale - szydzi Gray. - Wiesz, tak się składa, że
nie biegamy na afrykanistykę, żeby upolować Murzyna. - Oni zawsze będą w nim widzieć
członka utalentowanej czarnej elity i nic poza tym, myśli.
- Przepraszam. Nie o to mi chodziło.
- A o co?
- Tylko o to, że... że jest w tobie coś... coś niespotykanego...
- To ty pachniesz naftaliną.
- Nieprawda!
- I chyba nie byłoby ci miło, gdybym ci wytykał, że należysz do WASP-ów .
- Ale to nieprawda. My jesteśmy katolikami.
- A więc dręczy cię poczucie winy. Nic dziwnego, że na wspomnienie o WASP-ach,
robisz się defensywna.
Lucy odchyla głowę do tyłu i wybucha śmiechem:
- Weź pod uwagę, że jestem niepraktykująca.
Zapada cisza. Gray niemal słyszy stłumione echa rozmów, jakie toczyły się tutaj
dziesiątki lat temu.
Lucy kończy wino i pochyliwszy się nad stolikiem, odstawia kieliszek. Ma nadzieję,
że już się udobruchał, bo gdyby było inaczej, więcej go nie zobaczy.
- Chcesz zajrzeć do laboratorium?
Gray kiwa głową, a ona odzyskuje pewność siebie. Bierze go za rękę i wyprowadza z
White Anglo-Saxon Protestant - osoba rasy białej pochodzenia anglosaskiego, wyznająca religię
protestancką i kultywująca tradycję przodków.
biblioteki, po czym idą przez hol. Lucy wyciąga pęk kluczy i po kolei otwiera sześć zamków
w drzwiach do piwnicy.
Lata czterdzieste - 1 listopada 1986 roku
UNIVERSITY AVENUE 25
Lucinda Morrigan od wczesnego dzieciństwa wiedziała, że poślubi naukowca. Ten rodzinny
żart, mimo całej swej niewinności, nie był pozbawiony podtekstów. Dziadek jej matki był
wynalazcą (zakurzona kolekcja stworzonych przez niego przedziwnych prototypów oraz
poronionych dzieł zajmuje stojak na wino w odległym, dostępnym tylko dla myszy kącie
piwnicy), a jej ojciec i dziadek - lekarzami.
Lucinda mogłaby równie dobrze zostać na przykład lekarką i wyjść za mąż za artystę,
ale ją pochłonęli bez reszty poeci przeklęci, tacy jak nieszczęsny Dante Gabriel Rossetti ,
który po ośmiu latach ekshumował swoją żonę, żeby odzyskać plik wierszy złożony przy
głowie zmarłej. W wieku dwudziestu czterech lat Lucinda broni doktorat z literatury
angielskiej, a rok później wydawnictwo uniwersyteckie publikuje jej eseje o poezji
metafizycznej.
Poza tym z zapałem fotografuje, najchętniej rolleiflexem swej matki. W tej dziedzinie
nie ma jednak wielkich osiągnięć, nie tyle z braku talentu, ile z powodów od niej
niezależnych: Lucinda bowiem nieustannie choruje. Jej choroby są bardzo poważne; we
wczesnym dzieciństwie omal nie umiera na ziarnicę złośliwą, jako nastolatka z powodu
zapalenia płuc spędza dwa miesiące w szpitalu i trzykrotnie przechodzi zapalenie oskrzeli.
Ale nawet nadzwyczajna siła ducha i jej młodzieńcza energia nie mogą zrekompensować
nadszarpniętego zdrowia.
Choć krucha i chorowita, poza tym, że unika alkoholu, nie oszczędza się i żyje
aktywnie. 17 grudnia 1971 roku jej stary przyjaciel Marcus Delaney zaprasza ją na przyjęcie
bożonarodzeniowe w restauracji na kampusie. Tam po raz pierwszy widzi pewnego
młodzieńca o bujnej czuprynie, który ośmiolatkowi w spodniach w kropki na szelkach
wyjaśnia budowę podwójnej helisy, przy czym obydwaj raz po raz sięgają do misy, by dolać
sobie ponczu. Gdy chłopiec dostaje czkawki, Ambrose mówi:
- Dziecinko, nie powinieneś tego pić, bo to jak nic jest zaprawione.
Lucinda wybucha śmiechem, on się odwraca i z szerokim uśmiechem wskazuje
Angielski poeta, tłumacz i malarz pochodzenia włoskiego (1828-1882).
ociekającą ponczem łyżką jej pustą szklankę. Ona, odwzajemniając uśmiech, odmownie kiwa
głową, a chłopiec w spodniach na szelkach, słysząc, że podano górę lukrowanych
pierniczków, oddala się.
Kiedy się okazało, że Lucinda zapadła na śmiertelną chorobę, mąż pobiera i zamraża jej
jajeczka, obcina pukiel włosów, napełnia krwią kilkanaście probówek, by przechować je do
czasu, gdy biotechnologia rozwinie się na tyle, że żonę można będzie przywrócić do życia.
Ona cierpliwie pozwala mu się karmić tymi złudzeniami i szeroko otwiera usta, gdy mąż
długim patyczkiem higienicznym pobiera wymaz z gardła.
Lucinda odchodzi z tego świata w piętnastą rocznicę pamiętnego bożonarodzeniowego
przyjęcia, pozostawiając matkę, męża oraz kilkuletnią córeczkę. Podczas gdy sieroty dostają
zwykle po rodzicach pliki starych listów miłosnych (często przewiązane aksamitką), kasety
wideo, starannie opisane albumy fotograficzne itp., Lucy dziedziczy bardzo niewiele
pamiątek. Najbardziej namacalnym świadectwem istnienia jej matki jest kultura komórkowa,
schowana w czeluściach laboratoryjnej lodówki.
Czwartek, 23 października 2003 roku
NEW HALCYON
Czy życie rozpala się i gaśnie jak sylwestrowa raca, po której pozostaje tylko osmalony pręt
dopalający się w trawie? W końcu mozolny proces życia i umierania nie ma w sobie żadnych
tajemnic. Lucy wyjaśni, że komórka przestaje się po prostu dzielić, gdy telomery
chromosomów skracają się do poziomu uniemożliwiającego funkcjonowanie, i doda, że
trzysta miligramów siarkowodoru na metr sześcienny w osiem i pół minuty spowoduje śmierć
przez uduszenie pięćdziesięcioośmioletniego mężczyzny ważącego poniżej średniej. Powie
również, że dopatrywanie się w tym tajemnicy wynika wyłącznie z niewiedzy.
Sobota, 12 listopada 2005 roku, godzina 24.25
UNIVERSITY AVENUE 25, PIWNICA
Schodzenie do piwnicy to podróż w czasie zakończona wkroczeniem w dwudziesty pierwszy
wiek. Kute żelazne schody prowadzą Lucy i Graya (idą w samych skarpetkach) do długiego
białego pomieszczenia wyłożonego, z wyjątkiem jednej ściany, tablicami korkowymi. Z
głośników umieszczonych w narożnikach pod sufitem i podłączonych do centralnego systemu
nagłośnieniowego słychać ciepły, łagodny głos Sary Vaughan .
Day in, day out - same old voodoo follows me about...
Lucy, pochyliwszy się nad monitorem komputera, nastawia głośniej muzykę.
Na korkowej tablicy wiszą pożółkłe pamiątki: pocztówki, stare bilety do kina, wycinki
z gazet, a także skomplikowane schematy przedstawiające układ oddechowy i sercowo-
naczyniowy, holograficzna plansza układu okresowego oraz mnóstwo innych diagramów i
ilustracji nieznanych Grayowi. Na ścianie powyżej znajduje się kilka oprawionych rysunków
maszyn Leonarda da Vinci.
Gray, marszcząc brwi, patrzy na kolorowe zdjęcie zrekonstruowanego australopiteka -
Australopithecus afarensis, który swe imię, Lucy, zawdzięcza słynnej odzie Beatlesów do
pewnego narkotyku.
- Ojciec powtarzał, że nazwali mnie na jej cześć.
- To okrutne!
Lucy wzrusza ramionami.
- On żartował. Mam imię po mamie.
I oczywiście sprzęt: mikroskopy, półki i stojaki z naczyniami laboratoryjnymi, różne
nieznane urządzenia na białym blacie z laminatu, umocowanym do ścian pod tablicami
korkowymi. Środek piwnicy zajmuje kontuar, który niczym półwysep wcina się w morze
błyszczących czystością kafelków, a na nim komputer, jakiego mógłby pozazdrościć
Pentagon, oraz cztery płaskie monitory w różnych rozmiarach; przy klawiaturze stoi
sfatygowany skórzany fotel.
Na starej tarczy do gry po prawej stronie wszystkie strzałki tkwią w byczym oku.
Stojącą obok tablicę na kółkach pokrywają gryzmoły i równania matematyczne; Lucy
najwyraźniej nie miała serca ich zmazać. Na środku tej tablicy ktoś narysował kredą
niebiesko-żółtego, szczerzącego się w uśmiechu, amorficznego stwora z komiksowym
dymkiem: „To ja, mała ameba. Nie mogłam!” SALVE PATER! - wykonany dziecinną ręką
napis na dole sąsiaduje z zanotowaną rzymskimi cyframi i bardziej wyrobionym charakterem
pisma datą. Lucy wyjaśnia, że liczby w kolumnie obok określają, jaką część DNA człowiek
ma taką jak następujące gatunki: bonobo - 97%, mysz polna - 96%, muszka owocowa - 59%,
szpinak - 31%, pleśń łazienkowa - 21% (!!!).
Amerykańska śpiewaczka jazzowa (1924-1990).
To, co było dla jej ojca najcenniejsze, jakby z nadmiernej skromności pozostaje na
wpół ukryte za tablicą; jest to szkielet Claudine du Moyenne, słynnej dziewiętnastowiecznej
akrobatki z Paryża, wiszący na metalowym stelażu. (Nieraz późnym wieczorem Ambrose brał
ją w objęcia i porywał do tańca, kładąc jej dłoń w sposób wyjątkowo nieprzyzwoity na
wspaniale wysklepionej prawej kości biodrowej). Czaszka połyskuje w świetle jarzeniówki,
obojczyk jest gładki jak ostrze sztyletu. Lucy pokazuje Grayowi stawy nadgarstkowe,
łokciowe, kolanowe. Za mademoiselle Claudine stoi niewielka lodówka i zamrażalnik,
których zawartości nie wolno mylić z produktami z lodówki w kącie kuchennym.
Rupieciarnię w głębi oddziela od laboratorium wysoka komoda i sięgający od podłogi
do sufitu prawie pusty stojak na wino. (Leżące na nim butelki są pozostałością po
najszczęśliwszych wieczorach jej rodziców). W kącie za kuchenką (z supernowoczesnym
ekspresem do kawy) Gray dostrzega przykryty pokrowcem dziwaczny sprzęt, kształtem
przypominający trumnę.
- To jest najciekawsze - mówi Lucy. - W życiu byś nie zgadł, co to takiego.
Gray podchodzi do zasłoniętego przedmiotu z wahaniem i lękiem jak dziecko w
bożonarodzeniowy poranek, pełne obaw, że w opakowaniu kryje się jakiś niechciany prezent.
- To jest... to jest wehikuł czasu.
- Niezupełnie. - Lucy ściąga pokrowiec na ziemię.
- Co to takiego? - Gray wyciąga rękę, by dotknąć maszyny, ale jego dłoń
nieruchomieje nad przezroczystą obudową obramowaną lśniącym chromem.
W półmroku majaczą w środku niewyraźnie połyskujące metalicznie kontury, ale rząd
cyfrowych wskaźników i napisów z boku łatwo się daje odczytać: tlen, węgiel, wodór i
mnóstwo innych pierwiastków, poniżej zaś znajdują się nieoznakowane przyciski i
przełączniki. Całe to ustrojstwo rzeczywiście ma rozmiary trumny! Jest jak machina z jakiejś
makabrycznej technobajki o kriogenice i Królewnie Śnieżce. Elektryczny sznur z wtyczką
leżącą u stóp Lucy owija podstawę urządzenia.
- Jak stąd wyjdziemy, zapomnisz, że to widziałeś, zgoda?
Gray z rozdziawionymi ustami kiwa głową.
- To miał być symulator macicy - wyjaśnia Lucy.
- Żeby od samego początku prowadzić ciążę? - pyta Gray, wybuchając śmiechem.
- O to właśnie chodziło. Ojciec pracował nad tym latami, chyba przez dziesiątki lat.
To była jego obsesja - mówi cicho. - Ale oczywiście nie działa. - I działać nie będzie myśli. -
Dobra - dodaje Lucy pogodnie. - Na dziś to wszystko, szanowny panie. - Stanowczym gestem
pokazuje schody: - W drogę!
Gray, idąc za nią na górę, nie może oderwać wzroku od ukrytych pod kabaretkami
łydek i ich wewnętrznego zarysu i zapomina o piwnicy. Przy drzwiach wyjściowych słychać
kroki.
- Musimy poczekać, aż pójdą na górę - szepcze Lucy, unosząc rękę.
- Dlaczego?
- Nie chcę, żeby wiedzieli, co się tu dzieje.
- Rozumiem - odpowiada, wciąż gapiąc się na jej nogi.
- Oni myślą, że jestem hieną cmentarną - szepcze. - I że jak już zrobię swoje, w
piwnicy zamurowuję zwłoki. - Zakrywa mu ręką usta, by stłumić jego śmiech.
Sobota, 12 listopada 2005 roku, godzina 10.55
SYPIALNIA
Na pierwszym piętrze na odkrycie czeka jeszcze wiele cudów, ale najwspanialszy z nich,
niewielką witrażową rozetę w spadzistym suficie nad łóżkiem z baldachimem, Gray dostrzega
niedługo po świcie. Na twarzy i piersiach Lucy i na pościeli grają świetliste, kolorowe
refleksy, a gdy słońce wznosi się wyżej, w jasnych zielonościach i złocie wygląda jak
cudowne zjawisko. Przysypiając od czasu do czasu, przez godzinę albo i dłużej leży i patrzy
na nią, pogrążoną we śnie, a gdy otwiera oczy i uśmiecha się do niego pogodnie, nabiera
pewności, że ona jest istotą nieziemską.
- Co? Wygadywałam jakieś bzdury? - mruczy, kładąc palec na usta.
Pod prysznicem Gray mówi Lucy, że naprawdę powinien już iść, a ona potulnie się
zgadza. Potem delikatnie gryzie go w dolną wargę i już wie, że wygrała ten dzień.
Ona przygotowuje śniadanie, on ogląda rzeźbioną szafę na kurioza. Gdy Lucy zjawia
się w jadalni z dwoma kopiastymi talerzami smażonych ziemniaków z bekonem, Gray
odwraca się do niej; złowieszcze postaci wystrugane w ciemnym drewnie odebrały mu apetyt.
Wyjaśnia, czemu wygląda tak niewyraźnie, a ona wybucha śmiechem. Ale koniec końców ze
śniadaniem nieźle sobie radzi, a potem w zielonym salonie prawie przez godzinę przeglądają
kolekcję płyt jej ojca.
Gray czyta opis na odwrocie albumu Ink Spots, a ona rozmyśla o wieczorze w
bibliotece sprzed prawie tygodnia. Obydwoje szukali książek na tej samej półce, więc
przepraszając się co chwila, sięgali tam na przemian, a ta sytuacja stawała się nie do
zniesienia, spomiędzy dwóch przestarzałych książek psychologicznych Grayowi wypadł
„Penthouse” sprzed dziesięciu lat. Widząc jego minę, zaczęła się śmiać.
- Pornografia jest nauką stosowaną - powiedziała, a on się roześmiał.
Przez parę minut rozmawiali zalotnie, aż ich uciszył jakiś wredny student; wtedy
postanowili się przenieść do holu na drugim piętrze. W drodze do wyjścia na widok książki
Podstawy nawilżania uśmiechnęła się uwodzicielsko i poklepała go po plecach. Zauważyła
wtedy, że jest przystojny, jak na jej gust może nawet zbyt przystojny, ale dzięki ciepłu i
pewnej nieśmiałości, nie ma w nim cienia arogancji.
Gray kładzie płytę na talerzu gramofonu i opuszcza igłę.
- O czym myślisz?
Ona się tylko uśmiecha.
O zmroku, trzymając się za ręce, Lucy i Gray idą do jego mieszkania nad garażem pani
Tepplethwaite, sędziwej, wręcz przedpotopowej wdowy po Jonathanie Tepplethwaite,
dwudziestym dziewiątym rektorze. Gray zmienia ubranie, ona czeka w saloniku.
- Straszny tu ziąb i wilgoć - woła Lucy przez wąski korytarz. - Cud, że nie chorujesz.
W drodze powrotnej Lucy opowiada, jak to ojciec powtarzał nieraz, że ludzie wierzą
w Boga, bo to im dodaje otuchy, tak jak jej otuchy dodaje towarzystwo misia.
- A Teddy Ruxpin też? - spytała, a ojciec pokiwał głową.
I tak przez kilka lat była przekonana, że gadający Teddy Ruxpin jest bogiem lub
przynajmniej jednym z boskich wcieleń, więc jeśli tylko będzie uważnie słuchać jego kasety,
któregoś dnia pozna wszystkie tajemnice wszechświata.
- Jak długo w to wierzyłaś? - docieka Gray, lekko ściskając jej rękę.
- Za długo - odpowiada, po czym dodaje szybko: - Ale nie jestem ateistką.
- Zabrzmiało to, jakbyś mówiła o jakiejś chorobie. - Gray wzrusza ramionami.
Lucy zerka na niego ukradkiem.
- Za to ty chyba jesteś ateistą.
Gray uśmiecha się zagadkowo, a ona z miejsca szufladkuje go jako unitarianina.
Gdy wchodzą na trawnik przed domem, słyszą trzask spiętych kłódką drzwi do
wozowni, jakby ktoś się dobijał od wewnątrz.
- Wieje przez dziurę w tylnej ścianie - wyjaśnia Lucy, widząc jego minę.
- Nie trzymasz tam samochodu?
- Nie mam samochodu.
- Wozownia jest pusta?
Miś Ruxpin - bohater kreskówek.
- Tak, bo się może zawalić.
Wieczorem rozmawiają godzinami, jedzą resztki, znów wypijają dwie butelki wina i w
dalszym ciągu zwiedzają parter. Historyjki o Claudine du Moyenne sprawiają, że Gray
zaczyna opowiadać o krypcie w siedemnastowiecznym kościele Kapucynów w Rzymie, a
Lucy słucha z ogromną ciekawością o zegarze, którego tarczę tworzą misternie ułożone kręgi
oraz kości palców rąk i nóg.
- Słowo „cappuccino” pochodzi od koloru kapucyńskich habitów.
Lucy dopytuje się o jego podróże do Włoch, Rumunii, Egiptu i Nepalu z takim
zainteresowaniem, że Gray zaczyna powątpiewać, czy ona kiedykolwiek wyjeżdżała, choćby
do Europy. Okazuje się, że tak, ale tydzień, który jako ucząca się niemieckiego licealistka
spędziła ze swoją klasą w Berlinie, z pewnością nie uczynił z niej podróżniczki.
- Nie dlatego, żebym nie myślała o podróżach - wyjaśnia pospiesznie. - Zawsze
chciałam zobaczyć trochę świata. Wiem, że to wydaje się dziwne, ale... chyba nie chciałam na
dłużej zostawiać ojca.
- W tym nie ma nic złego - mówi Gray ze zrozumieniem.
Zdjęcia rodzinne znajdują się też w salonach, a Lucy, patrząc na fotografię babci Mary
z mamą Lucindą i bałwanem w czapce Sherlocka Holmesa na głowie - czyżby to ta sama,
która wisi na wieszaku w szafie? - wyjaśnia mu, że Mary miała bzika na punkcie Antarktydy.
Huk pękających lodów, plamy na Słońcu, nieziemsko piękna Baia di Terra Nova (włoska
stacja badawcza, gdzie cudzoziemcy nie wierzą własnym oczom, widząc ekspres do kawy
przy zbiorniku na wodę), niezliczone różnice między pingwinem cesarskim a białobrewym -
babcia zawsze opowiadała o Antarktydzie, jakby tam była naprawdę. Zanim Lucy zrozumiała,
że jest inaczej, także minęły lata.
- Kiedy zmarła?
- Szesnaście lat temu. A co?
- To za długo, żeby chować urazę. Nawet drobną.
- O co ci chodzi?
- Choćby o to, że się teraz dąsasz. Jakbyś wciąż była zła, że się jej dałaś nabrać.
- Nie jestem zła. I nigdy nie byłam. Ja po prostu...
- Po prostu, co?
- Po prostu tęsknię za nią - odpowiada z westchnieniem. - Szkoda, że nie mogę jej
spytać, czemu pozwalała mi wierzyć, że tam była.
Lucy ziewa, a on nagle widzi ją w wyobraźni, jak pochyla się nad źródełkiem przy
łuku Septimusa Sewera, pociąga duży łyk wody, a jej włosy lśnią w słońcu, po czym z
uśmiechem odwraca się do niego i ociera usta wierzchem dłoni.
- Gray? - Obraz znika na dźwięk jej głosu.
- Co takiego?
- O czym myślisz?
Choć odczytuje błędnie jego minę, i tak należy się jej pocałunek.
Listopad i grudzień 2005 roku
UNIVERSITY AVENUE 25
Dom nigdy nie wydawał się pusty, nawet przez te dwa lata po pożarze w laboratorium, zanim
się tu pojawili członkowie Siódmego Zakonu. I nie mają z tym nic wspólnego siły
nadprzyrodzone; czując zapach perfum babci albo wody po goleniu ojca, Lucy wie, że po
prostu przesiąkły nim zasłony.
Ale do tej pory czuła się tutaj jak na przyjęciu, gdy wyczerpią się wszystkie tematy i z
nikim się już nie chce rozmawiać. Od czasu gdy do tego nudnawego grona dołączył Gray,
ustąpiło wrażenie, które miała dotąd wieczorami - że ktoś na nią patrzy, niczym matka
pilnująca swego dziecka. Gray sypia u niej cztery razy w tygodniu. Po kolacji zasiadają przy
prostym, modernistycznym stoliku przy kominku w salonie do scrabbla. Zaskakują się na
przemian siedmioliterowymi wyrazami z podwójną premią; przez cały czas słuchają muzyki
ze zbiorów Ambrose'a, a Lucy zmienia płyty.
Wieczorami, które spędzają osobno, Gray przesiaduje na uniwersytecie w swoim
gabinecie bez okien, ślęcząc nad rozłożonym na biurku podręcznikiem dla wykładowców
wstępu do łaciny. Co najmniej przez godzinę rozmyśla o następnym dniu, domowej kolacji z
dobrym winem, Johnem Coltranem i mocno sfatygowanym słownikiem Webstera.
Lucy kładzie się wtedy wcześnie do łóżka, po to tylko żeby się wiercić w pościeli, zła
na siebie za pomysł niesypiania z Grayem co noc.
Środa, 21 grudnia 2005 roku, godzina 2.55
SYPIALNIA
Gdy Lucy jako nastolatka uświadamiała sobie, że tylko jeden człowiek na całym świecie
oddałby za nią życie, za każdym razem popadała w tygodniową depresję. Kiedy go zabrakło,
nie mogła już sobie pozwolić na te stany. Teraz Gray, mamrocząc przez sen, ramieniem
mocno obejmuje ją w pasie, a ona zasypia z myślą, że może wystarczy jej tylko jeden.
We śnie stoi z ojcem przy oknie i patrząc na zachód słońca za iglastymi drzewami,
pyta go, czemu zlekceważył alarm przeciwpożarowy, a potem było za późno. On tylko miło
się do niej uśmiecha, jak do zwierzątka w klatce, a na jego szkłach w czarnych oprawkach
osiadają drobinki kurzu.
Ten sen Lucy nie przeraża. Kiedyś śniło się jej, że ojciec stoi przy grobie matki na
cmentarzu przy kościele Świętej Łucji w centrum - chociaż matka, tak jak i on, nie ma grobu -
pada deszcz, samochody w absolutnej ciszy jadą pobliską ulicą, a ona bierze go za rękę.
Ojciec mówi: Jesteś córką swojej mamy. - I wtedy się zbudziła, bo te słowa najbardziej ją
przeraziły.
Piątek, 17 lutego 2006 roku, godzina 13.05
PRIMAVERA VEGAN GRILL, NEW HALCYON
W piątkowe popołudnia zawsze siadają przy tym samym stoliku w boksie przy oknie. Lucy
czeka na tę chwilę przez cały tydzień. Z kampusu idzie się tutaj pięć minut. To restauracja
ekologiczno-wegetariańska, bo Megan nie bierze do ust niczego, co miało oczy. W ciągu
ostatnich trzydziestu lat najbliższa przyjaciółka ojca, która także jest jej najbliższą
przyjaciółką, nie dała się nawet namówić na jajko w koszulce.
Megan pochyla się nad stołem i zasłoniwszy usta laminowanym menu, mówi:
- Wiesz, że wolno nam pracować nad naszym projektem tylko dlatego, że żona
gubernatora jest nosicielką genu Huntingtona.
- Podejrzewałam, że coś jest na rzeczy.
- Mam wrażenie, że nie mogę się nawet wysikać, żeby jakiś facet w nieoznakowanym
samochodzie nie zrobił o tym notatki.
- Dzięki, że odebrałaś mi apetyt przed lunchem.
- Sądziłam, że wypada ci o tym powiedzieć...
- Niby o czym?
- Lu, tkwię tutaj od dwudziestu dwóch lat. Myślę, że chyba nadszedł czas na zmiany.
- Pójdę za tobą wszędzie, o ile nie wyniesiesz się z tego miasta.
- Lucy, mówię poważnie. - Megan gładzi menu, po czym je otwiera. - Ale pogadamy o
tym innym razem. Ten stolik może być na podsłuchu.
Lucy śmieje się, wrzucając do mrożonej herbaty trzy opakowania brązowego cukru.
- Lepiej opowiedz o swoim amancie - prosi Megan. - Kiedy mi go wreszcie
przedstawisz?
- Zaproszę was kiedyś do siebie na kolację - odpowiada Lucy, gdy kelnerka oddala się
z zamówieniem.
- Kiedyś! Znam twoje „kiedyś”. Gdyby to miało zależeć od ciebie, nikt by w ogóle nie
próbował nic robić.
- Zwróć łaskawie uwagę, że ja nawet nie pamiętam, kiedy to po raz ostatni byłam u
ciebie na kolacji.
- Wiesz przecież, jak Ralphie linieje! Musiałabym trzy dni czyścić kanapy.
- Weź sobie kogoś, kto cię wyręczy.
- Od czasu do czasu widuję go w naszej herbaciarni.
- Kogo?
- Graya, oczywiście. Zwykle jest sam.
- Więc czemu się z nim nie przywitasz?
- Nie chcę go wprawiać w zakłopotanie. Mówiłaś mi, jaki jest. Ale ho, ho bardzo z
niego przystojny chłopiec! Na widok takich jak on żałuję, że nie jestem o dwadzieścia lat
młodsza.
- Całe szczęście, że ja przy nim nie mam tego zmartwienia.
Megan uśmiecha się dobrotliwie. Znów, jak tyle razy wcześniej, uzmysławia sobie, że
przypadkowy obserwator z całą pewnością wziąłby Lucy za jej córkę. Na tę myśl robi jej się
bardzo ciepło i przyjemnie.
- Wiesz, że w laboratorium zjawiasz się coraz później.
Kelnerka przynosi sałatki.
- Dziś przyszłam dwadzieścia po dziewiątej. - Lucy ostukuje widelcem surową
brukselkę. - Chyba to nie tak źle.
Z ustami pełnymi jabłek pokrojonych w kostkę, orzechów włoskich, rodzynków oraz
innych dodatków nienadających się do prawdziwych sałatek, kiwają do siebie głowami. Praca
u najbliższej przyjaciółki rodziny ma pewne wady. Megan nadziewa na widelec koktajlowego
pomidorka, a Lucy czeka, aż czerwona kuleczka zniknie w jej w ustach.
- Zaproponowałam mu, żeby się do mnie wprowadził.
Megan z trudem oddycha, pospiesznie przełyka na wpół przeżuty kęs, po czym
chrząka.
- Jesteś pewna, że to dobry pomysł?
- Sporo się nad tym zastanawiałam. Biorąc wszystko pod uwagę, ma to sens.
- Bądź łaskawa powiedzieć, co masz na myśli.
- Od kiedy to walczysz o wartości chrześcijańskie? - pyta Lucy, marszcząc brwi.
CAMILLE DEANGELIS NOWA MARY Z angielskiego przełożyła Agnieszka Nowakowska Świat Książki
Moim dziadkom: Kathleen i Michaelowi DeAngelis, Tedowi Colangelo, a zwłaszcza babci Dorothy
PROLOG Lata osiemdziesiąte dziewiętnastego wieku – druga dekada dwudziestego wieku University Avenue 25 NEW HALCYON, MASSACHUSETTS Dom, choć okazały, nie ma nazwy. Joseph Dearthing, przodek naszej bohaterki, wybudował go w 1882 roku ze środków, których przysporzyły mu jego najsłynniejsze wynalazki: pierwszy aparat do pomiaru stężenia tlenku węgla i zrobione ze spinacza do bielizny narzędzie do strojenia pianin. Początkowo dom nie miał adresu, więc listy przysyłano na oddalony o ćwierć mili uniwersytet, gdzie Dearthing wykładał w czwartkowe popołudnia. Mimo że dorastał w czynszówce nowojorskiej dzielnicy Five Points, w odróżnieniu od innych ludzi, którzy jak on zawdzięczają wszystko wyłącznie sobie, nie lubił się sadzić i własnemu domowi nie zamierzał nadawać nazwy. W każdym razie swoim dzieciom stworzył wymarzony dom. W słoneczne popołudnia jego synek Ambrose uwielbiał buszować w labiryncie wawrzynowych żywopłotów, choć w tamtych latach nie wyrosły jeszcze na tyle, żeby ktoś wyższy od niego zdołał się wśród nich zgubić. Witraże z serafinami o poważnych obliczach po obydwu stronach drzwi wejściowych zamówił Dearthing w jednej z najlepszych pracowni w Bostonie i tak był z nich zadowolony, że witrażami ozdobił także wysokie, zakończone ostrymi łukami okna w jadalni. Wśród licznych baśniowych elementów architektury nie zabrakło nawet trzykondygnacyjnej wieży w północno-zachodnim narożniku. Jego córka Cecelia co wieczór zasypiała więc w komnacie w kształcie księżyca w pełni. W tym domu wszędzie kryją się niespodzianki. Kalejdoskopowe wzory misternej mozaiki na podłodze w holu można dostrzec dopiero z podestu na pierwszym piętrze. Wszystkie pomieszczenia wyłożone są barwnymi tapetami projektu Williama Morrisa . Księgozbiór w bibliotece na parterze liczy ponad dwanaście tysięcy tomów, gzyms z piaskowca nad kominkiem w jadalni zdobi łacińska sentencja. Idąc przez kilka mniejszych Angielski pisarz, architekt, malarz, dekorator i rysownik (1834-1896). Wszystkie przypisy redaktora.
salonów, dochodzi się do wspaniałego, dużego z kominkiem z kararyjskiego marmuru, nad którym wisi syrena z rozłupaną lewą piersią, uratowana przed wojną secesyjną z dziobu statku handlowego. W rogu nadal stoi fortepian - w tamtych czasach do częstych należały chwile, w których na nim grał - a z oranżerii unosi się oszałamiający zapach lilii. Obok szarotki na sztaludze znajduje się znakomita akwarela Cecelii. Po śmierci pani Henry, która odeszła we śnie w pokoju na poddaszu jesienią 1914 roku, Dearthingowie nie zatrudniali już nikogo do pomocy w domu. Jej dzwoneczki wiatrowe będą wisieć na belce stropowej jeszcze przez sto lat. Przy drzwiach na strych zaczyna się przejście prowadzące do pięciu schodków i pokoju na drugim piętrze w wieży, skąd kręconymi schodami schodzi się do sypialni na pierwszym piętrze i kuchni na parterze. Joseph wybudował też tajne przejście, zwane „mijanką”, o którego istnieniu wiedziała poza nim tylko jego siostra, a potem także żona i trójka dzieci. Przejście to, zaczynające się i kończące w piwnicy, składa się z dwóch ciemnych, wąziutkich klatek schodowych, przy wschodniej i zachodniej ścianie domu, które ponownie schodzą się na strychu. Można się tam dostać ze wszystkich kondygnacji przez tak zwane pomieszczenia na szczotki, których drzwi nie otwierają się kluczem uniwersalnym. Joseph Dearthing, mimo że korzystał z tego przejścia rzadko, chciał sobie zapewnić swobodę poruszania od piwnicy aż po strych, choćby w razie napadu na dom albo żeby uciec przed nudnymi gośćmi czy niesfornymi dziećmi, które w Wigilię Bożego Narodzenia nie mogą uleżeć w łóżku. Wprawdzie dla nikogo oprócz domowników istnienie tego przejścia raczej nie ma znaczenia, ale dzieci, jak to dzieci, uwielbiają wszelkie tajemnice. Osobliwe wyposażenie domu, choć staroświeckie w stylu, jest z gruntu nowoczesne; takie są meble, poza jednym wyjątkiem - wysoką, rzeźbioną, osiemnastowieczną holenderską szafą na kurioza z drewna ciemniejszego niż mahoń, zwieńczoną sceną Sądu Ostatecznego. Nad półkami za szkłem promienieją niebiańskie twarze, cherubiny grają na trąbkach, Chrystus siedzi na tronie. Rzeźby po bokach przedstawiają historię grzechu pierworodnego, a dół, poniżej szuflad, zdobią maszkarony i wizerunki potępionych na wieki. Joseph Dearthing kupił ten mebel w nowojorskim domu aukcyjnym za niebotyczną kwotę. Tłumaczył się z tego wydatku, mówiąc, że dzięki szafie jego dzieci umocnią się w cnocie uczciwości. Jak się okazało, wywoływała ona u nich jedynie koszmary.
ROZDZIAŁ I BÓSTWA DOMOWE Morrigan (Mohr-e-gan) - celtycka bogini wojny i losu, według mitologii irlandzkiej krążąca złowróżbnie na polach bitewnych. Występuje pod różnymi postaciami: najczęściej kruka albo wrony, czasem praczki piorącej ubrania wojownikom przeznaczonym na śmierć, czasem zaś tajemniczej kobiety (młodej lub starej wiedźmy) lub kobiecej trójcy. Etymologia: mor i rigan - widmowa królowa. Rosemary Hargreaves A Compendium of Irish Folklore (1927)
Piątek, 11 listopada 2005 roku, godzina 20.28 UNIVERSITY AVENUE 25, PIWNICA Wśród naczelnych oprócz nas tylko szympansy bonobo robią to twarzą w twarz. W ich społecznościach rolę dominującą odgrywają samice, a seks to dyplomacja w najczystszej postaci. Promiskuityzm oznacza pokój. Ale tak się te sprawy mają u bonobo. Czy wypada na pierwszą randkę zapraszać mężczyznę do domu? - myśli Lucy. - Trudno - mówi na głos, po czym przysuwa do nosa przegub, by jeszcze raz powąchać nowe perfumy i uśmiecha się z roztargnieniem. Na ekranie komputera w zawrotnym tempie przewijają się sekwencje DNA pobrane tego lata ze skrzydła rusałki osetnika. Już za późno: słychać dzwonek. Sięga po inhalator, wstrząsa nim i wchodząc schodami, wciąga lekarstwo, po czym w drodze do drzwi chowa je w szufladzie stolika na listy. Godzina 20.32 PRZED WEJŚCIEM Gray, na długo zanim w dziale nauk stosowanych biblioteki - uniwersyteckiej poznał przez przypadek właścicielkę pirackiego statku „Queen Anne” przy University Avenue 25, dostrzegł, że zmienia on kolory. Kadłub o dziwnym odcieniu żółci w świetle latarni staje się szarozielony. Rano, gdy Gray idzie na uniwersytet, dom jest żółty, zielony, gdy wraca do domu. Na widok starej wozowni z bramą zamkniętą na kłódkę i ponurymi ośmiokątnymi oknami, niezależnie od pory dnia, cierpnie ze strachu. Teraz, gdy po raz pierwszy zbliża się do drzwi wejściowych, widzi, że dom jest w dużo gorszym stanie, niż sądził, patrząc nań z ulicy. Jeszcze się nie sypie - jeszcze nie - ale w ogrodzie od frontu wieje smutkiem; ten dom nie zasługuje już na artykuł w piśmie „Better Homes and Gardens”. Po raz pierwszy dostrzega też taras widokowy na dachu od strony zachodniej, dziwiąc się przy tym, bo do morza jedzie się stąd dobrą godzinę. Na ganku pali się lampa, ale za portalowym oknem w kształcie wachlarza jest ciemno. Witraże przy wejściu przedstawiają chyba anioły z trzema parami skrzydeł. Czy to serafiny?
Zanim otworzą się drzwi, dzwoni trzykrotnie, a zegar w holu wydzwania tymczasem kuranty. - Przepraszam - mówi Lucy, drżąc w zimnych powiewach z dworu. - Byłam w piwnicy. Gray wręcza jej butelkę cusumano: - Wspaniale! Skąd wiedziałeś, że uwielbiam sycylijskie wino? W zagłębieniu u nasady szyi Lucy błyszczy spory brylant na delikatnym srebrnym łańcuszku, przy świecy palącej się na stoliku w holu jej profil łagodnieje. W ostrym świetle bibliotecznych jarzeniówek nie wydała mu się zbyt piękna, ale tu, w domu, ubrana w satynowy ciuch ze trzy razy starszy od niej, wygląda po prostu prześlicznie. Gray patrzy, jak odwiesza jego płaszcz do szafy po prawej stronie drzwi, a z jej przedramion znika gęsia skórka. Na kołku w drzwiach szafy wisi staromodna czapka à la Sherlock Holmes. Dom w środku wydaje się przeogromny, tym bardziej że panuje półmrok. Ze zdjęć na ścianach w holu, w większości czarno-białych, spogląda na niego z góry jej rodzina, nad stołem wisi starannie wykaligrafowane drzewo genealogiczne. Zza otwartych drzwi po lewej stronie słyszy Billie Holiday śpiewającą There Is No Greater Love. Wędrując po domu, Lucy pamięta zawsze o gaszeniu światła. - Mamy bzika na punkcie oszczędzania - wyjaśnia. W sklepionym łukowo holu prowadzącym do kuchni także wiszą zdjęcia - głównie ze ślubów i zaręczyn, na kilku zjazdach rodzinnych stłoczyło się czterdzieści, pięćdziesiąt osób; są też fotografie dzieci, ale jej na pewno na nich nie ma, bo to są stare zdjęcia. Lucy zapala światło w kuchni i na rękę wkłada pikowaną rękawicę. Na granitowym blacie stoi ceramiczna misa ze szpinakiem i pokruszoną fetą. Piekarnik oznajmia wesołym basem: - Misiu-Lucysiu, ciasteczka gotowe. Gray wybucha śmiechem. - To mój tata. - Lucy otwiera drzwiczki i sprawdza leżące na blasze filety z kurczaka (sądząc po zapachu, z cytryną i rozmarynem). - Ten piekarnik to prawdziwe dzieło sztuki. - Bo mówi? - śmieje się. - Tata po prostu miał smykałkę do takich rzeczy. Do minutnika dodał chip dźwiękowy. - Wyjmuje blachę z rozkosznie skwierczącym kurczakiem i na pomocniku na kółkach stawia do niego dodatki. - Jak byłam mała, pozwalał mi piec, ale wszystko się przypalało, bo zatopiona w książce zapominałam o całym świecie. - Dlatego właśnie ja nie gotuję.
- W ogóle? - Czasem, ale szczerze mówiąc, Julia Child byłaby wstrząśnięta. - Chyba nie jesteś wegetarianinem? - Lucy spogląda z niepokojem. Gray kręci głową. - Całe szczęście. Ale wcześniej powinnam się upewnić. Z misą w dłoni wchodzi za nią przez wahadłowe drzwi do jadalni, gdzie wielki, szeroki jak ołtarz kamienny kominek, katedralne sklepienie i trzy długie okna witrażowe zapierają mu dech. Będzie miał poczucie, że je w kościele. U szczytu długiego, mahoniowego stołu o rozmiarach niemałego domu widzi dwa nakrycia. Z głośników umieszczonych nad dużą serwantką dobiegają ostatnie słowa piosenki Billie Holiday. Rząd kryształowych karafek z opalizującymi napojami stoi na kredensie. Gray stawia misę i wahając się, podchodzi do baru. - Czy to jest... absynt? - Dodałam barwnika spożywczego do dżinu. Bo i tak już się nie nadawał do picia. - Domyślam się, że raczej nie pijesz. - Gray dotyka napisu wykutego na kamiennym gzymsie kominka: MEMENTO MORI, SED COMMORABOR . - Mądra sentencja - mruczy pod nosem. - Wybrał ją mój prapradziadek. To on zbudował ten dom - mówi Lucy, otwierając drzwi, żeby przesunąć pomocnik na kółkach, po czym stawia na stole misę ziemniaczanego puree przyprawionego czosnkiem. Gray stoi za oparciem krzesła z rękami w kieszeniach sztruksowych spodni. - Wspaniała kolacja. Nie wiedziałem, że będziesz się tak fatygować. Lucy z uśmiechem odkorkowuje wino i nalewa je do wysokich kieliszków o pojemności talerza do zupy. - Nic podobnego, wcale się nie fatygowałam. Siadaj, proszę. Na ścianie naprzeciw okien też wisi rząd czarno-białych fotografii ulicznych grajków, wiejskich targów, bosonogich dzieciaków zbierających dmuchawce na trawiastym wzgórzu. Na pierwszy rzut wydaje się, że o wyborze tych zdjęć nie decydowały względy sentymentalne, lecz ich walory artystyczne. - To dzieło mojej babci - wyjaśnia Lucy. Sadowiąc się na krześle, Gray uświadamia sobie, że właśnie dziś po południu wygłosił Amerykańska dziennikarka, autorka telewizyjnych programów kulinarnych i książek kucharskich (1912-2004). Pamiętaj, że umrzesz, lecz nie całkiem (łac. - tłum. wolne).
wykład o larach - rzymskich bóstwach domowych i duchach zmarłych przodków. Każdego członka rodziny chronił jego duch opiekuńczy, którego figurka z kości słoniowej stała w domowym sanktuarium. W czasie modlitwy trzymało się ją w dłoni. - Nie tknąłeś jedzenia - Lucy mówi po chwili. - O czym tak rozmyślasz? Słodkie głosy z porysowanej płyty śpiewają teraz coś starszego od piosenek Billie Holiday. - Macie tu centralny system nagłośnieniowy? - Tak, zainstalował go ojciec. Czemu się uśmiechasz? - Ciekaw jestem, jak to jest, gdy ktoś w sąsiednim pokoju chce słuchać czegoś innego. - Nie ma tylu osób, żeby się sprzeczać - odpowiada Lucy, wzruszając ramionami. Gray patrzy na nią: ozdobne sztućce w szczupłych palcach Lucy pobłyskują w świetle świec. Na paznokciach kciuków ma szerokie półksiężyce. W szwie na ramieniu tuż przy obramowaniu dekoltu widać dwie rdzawe dziurki po starej agrafce, która zbyt długo spinała materiał. Lucy po ubrania zamiast do sklepu wędruje na strych pełen tweedowych kostiumów (bierze albo spódnicę, albo żakiet, nigdy kompletu), jedwabnych sukni, sznurowanych butów pastuje je regularnie, choć rzadko nosi). Chomikowanie to u nich przypadłość rodzinna, wyjaśnia. Widzi, że Gray przypatruje się jej obrączce z białego złota na serdecznym palcu lewej ręki. - Mojej mamy. Mam nadzieję, że nie jesteś freudystą. Godzina 21.56 HOL U Lucy mieszka pięciu lokatorów: doktorantów i magistrantów. Wszyscy mają poważny niedobór witaminy D i upodobanie do kruczoczarnych ubrań. Mijają Graya w korytarzu, kłaniając się w milczeniu, ich pociągłe, blade twarze unoszą się i opadają w półmroku (wyglądają jak jakieś niesamowite, bezcielesne istoty). Znikają w kuchni, a ostatni z nich odwraca się na moment i z ciekawością spogląda na Graya. - Przejdźmy do biblioteki, rozpalimy sobie w kominku - proponuje Lucy. - Chciałbym jeszcze popatrzeć na zdjęcia - odpowiada Gray. Włącza lampę w holu i pociąga łyk wina. Najpierw ogląda mały dyptyk Dearthingów: Josepha i Mary Anne.
- Moi pradziadkowie - mówi półgłosem Lucy z dumą, po czym pokazuje zdjęcie ciemnowłosej sufrażystki w edwardiańskiej sukni z kartą do głosowania wzniesioną nad urną. - Niebywałe - zachwyca się Gray. - Moja prababcia była pierwszą kobietą w New Halcyon, która głosowała. Zmarła kilka lat później. Kiedy National Women's Party odmówiła przyjmowania Afroamerykanek, razem z bratową założyły nową partię sufrażystek. Alice Paul zarzuciła im, że wszystko sprowadzają do kwestii rasowych, a wtedy moja prababcia ni mniej, ni więcej wyzwala ją od hipokrytek. I do tego publicznie. Zdaje się, że cię nudzę - dodaje z uśmiechem. - Nic podobnego. Mówisz jak przewodnik po muzeum. - Więc jednak cię nudzę. - Ani trochę! Obok też wisi ciekawe zdjęcie: babcia trzyma na kolanach ośmioletnią Lucy. Babcia uśmiecha się prosto do aparatu, lecz zaciekawiona czymś Lucy patrzy w bok. - Czemu tu nie ma twoich fotografii z wczesnego dzieciństwa? Lucy wzrusza ramionami: - Przez całe lata miałam na twarzy jakąś wysypkę. Fotografia młodej pary pozującej na szczycie kopuły jakiejś europejskiej katedry ma wyjątkowo ozdobną ramkę. - Twoi pradziadkowie? - Nie, to moi dziadkowie. Mary i Teddy. Z całą pewnością w podróży poślubnej. Babcia z pogodnym uśmiechem kładzie głowę na ramieniu męża. - Musiała być chyba wysoka? - Ona na czymś stoi. - Lucy kręci głową, nie odrywając wzroku od zdjęcia. Na fotografii w prawym dolnym rogu widnieje data. - O, rany! - dziwi się Gray. - Moja babcia urodziła się w 1929 roku. - W naszej rodzinie z rodzeniem dzieci nikt się nie spieszył. Moja mama miała mnie po czterdziestce. Gray podchodzi do pięknie wykaligrafowanego drzewa genealogicznego. Chcąc się przekonać, czy w tej rodzinie nazwiska rzeczywiście dziedziczyło się w linii żeńskiej, stwierdza po chwili, że Morrigan jest drugim imieniem, którego Lucy używa jako nazwiska. Sufrażystka (1885-1977), w 1913 roku powołała komitet ds. obrony praw kobiet; współzałożycielka Narodowej Partii Kobiet.
Ciekawe, czy to bardzo „złości jej ojca, czy też należy on do mężczyzn uznających racje feministycznych ekstremistek zwalczających patriarchat? - Czy to twój tata? - Gray pokazuje zdjęcie młodej pary na pikniku. Lucy kiwa głową. Jej ojciec wygląda tu nieco ekscentrycznie: okulary w czarnej oprawie, wychudzony, jakby jadał tylko od święta, gęstej, czarnej, zmierzwionej czupryny nie czesał chyba nigdy w życiu. Lucy jest wręcz niesamowicie podobna do matki. Ale Gray wie, że o matkę nie należy się dopytywać, bo Lucy nosi przecież jej obrączkę. - Gdzie jest twój ojciec? - Pamiętasz pożar na uniwersytecie w budynku Kellmana? - Lucy pyta po chwili milczenia. W zeszłym miesiącu minęły dwa lata od śmierci czwórki naukowców w podziemnym laboratorium. Przypomina sobie ckliwe nekrologi rozwieszone na kampusie i duże zdjęcia portretowe w tandetnych metalowych ramkach, przybrane więdnącymi różowymi i żółtymi goździkami w uniwersyteckiej gablocie pamiątkowej. - Twój ojciec był...? Ona kiwa głową. - Bardzo mi przykro. Lucy gasi światło. - Dzięki, ale zmieńmy temat. Godzina 22.04 BIBLIOTEKA Gray w milczeniu ogląda półki wypełnione od podłogi do sufitu tomami oprawnymi w skórę, podziwia amarylisy w niebieskiej, ceramicznej donicy na parapecie za biurkiem, kamienny kominek i kanapę obitą czerwonym aksamitem. Gdy Lucy zamyka za nimi drzwi, spogląda w duże lustro w srebrnej ramie, wiszące nad gzymsem kominka: kręcone włosy na skroniach przyprószyła przedwczesna siwizna, ale jemu nie pomoże nawet najlepsza farba do włosów, bo i tak będzie wyglądać jak dobrotliwy wujaszek. W szklanej, zakurzonej gablotce pod lustrem jest niewielka, złożona z kilkunastu okazów kolekcja motyli. Lucy stawia kieliszek na stoliku i klękając przed kominkiem, odkręca gaz i już po chwili wesoło buzuje ogień. Zwieńczone łukiem drzwi w przeciwległym kącie biblioteki
prowadzą do nieoświetlonego pomieszczenia. - Co jest za tymi drzwiami? Lucy sadowi się na sofie. - Kilka małych salonów i jeden duży. Ale się go nie używa. - Dlaczego? - Bo jest za duży. Słychać ciężkie kroki na schodach - pięciu lokatorów wędruje z wieczorną przekąską do swoich pokoi. - Od jak dawna mieszkają u ciebie? - Chłopcy? Od września. Colin robi doktorat z filozofii, Felix z teologii, Dewey o poetach metafizycznych, a Rob i Milo są na studiach magisterskich z informatyki - przerywa na chwilę. - Czemu mi się tak przypatrujesz? - Po prostu trochę się dziwię, że ich wpuściłaś do rodzinnego domu. - Co w tym dziwnego? Oni muszą gdzieś mieszkać, a mnie się nie przelewa. - Rozumiem. - Utrzymanie starego, dużego domu nie jest łatwe i sporo kosztuje. I tak nie robię tu tyle, ile bym chciała, gdyby czas pozwolił - milknie na chwilę. - A do tego z nimi jest mi raźniej. - Ty ich jakoś odróżniasz? - Oni się tylko tak samo ubierają. Każdy jest inny, choć łączą ich cele życiowe. - Cele życiowe? - Należą do Siódmego Zakonu Świętej Agaty - Lucy mówi z kieliszkiem przy ustach. - Wyglądają bardziej na anarchistów niż fanatyków religijnych. - O ile wiem, to jest zakon świecki. Ale obowiązuje ich celibat. Nie znam szczegółów, lecz ten zakon uczestniczy w modnym ostatnio męskim ruchu czystości. - Dziwne. - Gray kręci głową. - Święta Agata była dziewicą i męczennicą. Twoi starzy przyjaciele, Rzymianie, obcięli jej piersi. Obok kolekcji motyli wisi fotografia Lucy ubranej w niebieską togę z okazji rozdania dyplomów; stojąca przy niej kobieta poważnym spojrzeniem i siwym kosmykiem w gęstwinie czarnych włosów przypomina Susan Sontag. - To jest Megan - mówi Lucy. - Najbliższa przyjaciółka mojego ojca. Pracuję u niej w laboratorium. - Czym się zajmujecie?
- Ostatnio testujemy nowy lek na Huntingtona . Jeśli będzie skuteczny, przynajmniej o dziesięć lat opóźni pierwsze objawy tej choroby. Gray siada przy niej na kanapie. - Czyli wstrzykujecie ten lek i analizujecie wyniki? Na tym to polega? - Pytasz, czy pastwię się nad małymi myszkami? - Stawia kieliszek na stole i zaciska usta. - Nie, nie eksperymentujemy na zwierzętach. - W każdym razie nie w jej laboratorium. - Więc w jaki sposób testujecie leki? - Na ludzkich neuronach. - Bierzecie je ze zwłok? Lucy kręci głową: - W sąsiednim laboratorium klonują komórki. - Bezpańską tkankę mózgową? - Ta tkanka jest własnością uniwersytetu. Gray chce zapytać, czy komórki mózgowe na laboratoryjnej szalce Petriego funkcjonują tak samo jak jej komórki i czy w niemym proteście zmykają spod igły. - Tylko tym się zajmujesz? - Uważasz, że to mało? - Nie, ale wspomniałaś, że masz laboratorium w piwnicy... - To prawda. Powiedzmy, że w domu prowadzę dodatkowe badania. - Co chcesz przez to powiedzieć? Pochyliwszy się, muska ustami jego ucho. - To, co tu robię, jest nielegalne. - Komórki macierzyste? Lucy kiwa głową. - Myślałem, że badania finansowane ze źródeł prywatnych... - Więc muszę wyprowadzić cię z błędu. To będzie niedozwolone jeszcze przez lata. - Co wy z nimi robicie? - pyta teatralnym szeptem. - Klonujecie się? Wiem, że to nielegalne. Przecież w tym roku, myśli, wbrew stanowczym sprzeciwom znacznej części środowiska naukowego, obydwie izby Kongresu zakazały klonowania komórek ludzkich. Naukowcy zapewniali z całą mocą, że klonowanie ludzi w celach reprodukcyjnych jest czystą George Huntington (1850-1916) - amerykański lekarz. Zajmował się pląsawicą występującą u ludzi starszych, stąd nazwa choroby.
fantazją, liberalni eksperci zrobili dużo szumu, a pieniądze podatników poszły w błoto, wydane, by zakazać czegoś, co i tak nie ma szans zaistnieć. - Już niedługo ta metoda znajdzie zastosowanie do celów rozrodczych. Będziemy z powodzeniem rozmnażać gatunki. - I jeszcze parę pokoleń, a mężczyźni stracą rację bytu. - Mylisz się, to nastąpi znacznie szybciej. - Pije łyk wina, spogląda na niego i wybucha śmiechem. Wnętrze jej kieliszka pokrywa się parą. - Nie widzę w tym nic śmiesznego. - Nie martw się. - Klepie go po ramieniu, jakby pocieszając za nieistotne rozczarowanie. - Nie chcemy się was pozbyć. Niekiedy się przydajecie w pewnych sprawach. Kończą cusumano i rozpromieniona Lucy przynosi butelkę cossentino. - Też sycylijskie! Kupiłam dziś po południu. Genialny pomysł, prawda? Przez następne dwie godziny nadaje bez przerwy: o neandertalczykach - Europejczycy wywodzą się od krzyżówki neandertalczyka z Homo sapiens; nie, nie interesuje mnie, co czytałeś w „New York Timesie” - o Encyclopedia Atlantica - zanim wyjdzie ostatni tom, zawsze zaczynają następną edycję, zapewniając oczywiście, że tym razem będzie w pełni uaktualniona; czy zauważyłeś, że w tym pokoju większość książek to encyklopedie? - o postępach genetyki reprodukcyjnej i jej osobliwościach. - Wyobraź sobie tylko: genetyczne dziecko usuniętego płodu! Gray dowiaduje się również, że Ian Wilmut sklonował swoją owcę z komórki sutkowej i dlatego właśnie nazwano ją na cześć Dolly Parton. Lucy zwierza się również, że jako dwunastolatka przeczytała Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego - egzemplarz znalazła w bibliotece ojca - ale, jak przyznaje, niewiele pamięta. W końcu pyta o zajęcia Graya na uniwersytecie. On opowiada jej, jak to studenci, a przynajmniej pewna ich grupa, spędzają przedpołudnia na wciąganiu kokainy przez rurkę z ułamanego trzonka plastikowej łyżeczki do kawy i zjawiają się pod koniec wykładu z błyszczącymi na pomarańczowo plamami pod nosem. - Dam głowę, że mógłbyś mi opowiedzieć mnóstwo takich historyjek. Powinieneś napisać książkę o nieszczęsnych przypadkach na łacinie. - Nie obraziłbym się, gdyby było ich mniej - odpowiada półgłosem Gray. - Studenci nie przejmują się moim przedmiotem. Mógłbym ich uczyć kuchennej łaciny i nikt by nawet tego nie zauważył. - Na pewno wiesz, że Kaligula mianował swego konia konsulem.
- Tak, oczywiście. - Jasne, że wiesz. - Lucy ziewa. - Ten koń nazywał się Incitatus. - „Chyży” - wyjaśnia poważnie Gray. Ona wybucha śmiechem i kładzie głowę na jego ramieniu, a jej czarne, błyszczące włosy opadają mu na rękę. Lucy skubie bransoletkę utkaną z konopi, którą Gray nosi na prawym przegubie. - Ty naprawdę jesteś rzadkim okazem, prawda? - Czemu tak uważasz? - Pasjonujesz się starożytnym Rzymem. Na pewno dziwnie się czujesz w otoczeniu wapniaków o ziemistej cerze. Gwałtownie wysuwa ramię spod jej głowy, a ona się prostuje. - Nieszczęsny, jedyny czarnuch na wydziale - szydzi Gray. - Wiesz, tak się składa, że nie biegamy na afrykanistykę, żeby upolować Murzyna. - Oni zawsze będą w nim widzieć członka utalentowanej czarnej elity i nic poza tym, myśli. - Przepraszam. Nie o to mi chodziło. - A o co? - Tylko o to, że... że jest w tobie coś... coś niespotykanego... - To ty pachniesz naftaliną. - Nieprawda! - I chyba nie byłoby ci miło, gdybym ci wytykał, że należysz do WASP-ów . - Ale to nieprawda. My jesteśmy katolikami. - A więc dręczy cię poczucie winy. Nic dziwnego, że na wspomnienie o WASP-ach, robisz się defensywna. Lucy odchyla głowę do tyłu i wybucha śmiechem: - Weź pod uwagę, że jestem niepraktykująca. Zapada cisza. Gray niemal słyszy stłumione echa rozmów, jakie toczyły się tutaj dziesiątki lat temu. Lucy kończy wino i pochyliwszy się nad stolikiem, odstawia kieliszek. Ma nadzieję, że już się udobruchał, bo gdyby było inaczej, więcej go nie zobaczy. - Chcesz zajrzeć do laboratorium? Gray kiwa głową, a ona odzyskuje pewność siebie. Bierze go za rękę i wyprowadza z White Anglo-Saxon Protestant - osoba rasy białej pochodzenia anglosaskiego, wyznająca religię protestancką i kultywująca tradycję przodków.
biblioteki, po czym idą przez hol. Lucy wyciąga pęk kluczy i po kolei otwiera sześć zamków w drzwiach do piwnicy. Lata czterdzieste - 1 listopada 1986 roku UNIVERSITY AVENUE 25 Lucinda Morrigan od wczesnego dzieciństwa wiedziała, że poślubi naukowca. Ten rodzinny żart, mimo całej swej niewinności, nie był pozbawiony podtekstów. Dziadek jej matki był wynalazcą (zakurzona kolekcja stworzonych przez niego przedziwnych prototypów oraz poronionych dzieł zajmuje stojak na wino w odległym, dostępnym tylko dla myszy kącie piwnicy), a jej ojciec i dziadek - lekarzami. Lucinda mogłaby równie dobrze zostać na przykład lekarką i wyjść za mąż za artystę, ale ją pochłonęli bez reszty poeci przeklęci, tacy jak nieszczęsny Dante Gabriel Rossetti , który po ośmiu latach ekshumował swoją żonę, żeby odzyskać plik wierszy złożony przy głowie zmarłej. W wieku dwudziestu czterech lat Lucinda broni doktorat z literatury angielskiej, a rok później wydawnictwo uniwersyteckie publikuje jej eseje o poezji metafizycznej. Poza tym z zapałem fotografuje, najchętniej rolleiflexem swej matki. W tej dziedzinie nie ma jednak wielkich osiągnięć, nie tyle z braku talentu, ile z powodów od niej niezależnych: Lucinda bowiem nieustannie choruje. Jej choroby są bardzo poważne; we wczesnym dzieciństwie omal nie umiera na ziarnicę złośliwą, jako nastolatka z powodu zapalenia płuc spędza dwa miesiące w szpitalu i trzykrotnie przechodzi zapalenie oskrzeli. Ale nawet nadzwyczajna siła ducha i jej młodzieńcza energia nie mogą zrekompensować nadszarpniętego zdrowia. Choć krucha i chorowita, poza tym, że unika alkoholu, nie oszczędza się i żyje aktywnie. 17 grudnia 1971 roku jej stary przyjaciel Marcus Delaney zaprasza ją na przyjęcie bożonarodzeniowe w restauracji na kampusie. Tam po raz pierwszy widzi pewnego młodzieńca o bujnej czuprynie, który ośmiolatkowi w spodniach w kropki na szelkach wyjaśnia budowę podwójnej helisy, przy czym obydwaj raz po raz sięgają do misy, by dolać sobie ponczu. Gdy chłopiec dostaje czkawki, Ambrose mówi: - Dziecinko, nie powinieneś tego pić, bo to jak nic jest zaprawione. Lucinda wybucha śmiechem, on się odwraca i z szerokim uśmiechem wskazuje Angielski poeta, tłumacz i malarz pochodzenia włoskiego (1828-1882).
ociekającą ponczem łyżką jej pustą szklankę. Ona, odwzajemniając uśmiech, odmownie kiwa głową, a chłopiec w spodniach na szelkach, słysząc, że podano górę lukrowanych pierniczków, oddala się. Kiedy się okazało, że Lucinda zapadła na śmiertelną chorobę, mąż pobiera i zamraża jej jajeczka, obcina pukiel włosów, napełnia krwią kilkanaście probówek, by przechować je do czasu, gdy biotechnologia rozwinie się na tyle, że żonę można będzie przywrócić do życia. Ona cierpliwie pozwala mu się karmić tymi złudzeniami i szeroko otwiera usta, gdy mąż długim patyczkiem higienicznym pobiera wymaz z gardła. Lucinda odchodzi z tego świata w piętnastą rocznicę pamiętnego bożonarodzeniowego przyjęcia, pozostawiając matkę, męża oraz kilkuletnią córeczkę. Podczas gdy sieroty dostają zwykle po rodzicach pliki starych listów miłosnych (często przewiązane aksamitką), kasety wideo, starannie opisane albumy fotograficzne itp., Lucy dziedziczy bardzo niewiele pamiątek. Najbardziej namacalnym świadectwem istnienia jej matki jest kultura komórkowa, schowana w czeluściach laboratoryjnej lodówki. Czwartek, 23 października 2003 roku NEW HALCYON Czy życie rozpala się i gaśnie jak sylwestrowa raca, po której pozostaje tylko osmalony pręt dopalający się w trawie? W końcu mozolny proces życia i umierania nie ma w sobie żadnych tajemnic. Lucy wyjaśni, że komórka przestaje się po prostu dzielić, gdy telomery chromosomów skracają się do poziomu uniemożliwiającego funkcjonowanie, i doda, że trzysta miligramów siarkowodoru na metr sześcienny w osiem i pół minuty spowoduje śmierć przez uduszenie pięćdziesięcioośmioletniego mężczyzny ważącego poniżej średniej. Powie również, że dopatrywanie się w tym tajemnicy wynika wyłącznie z niewiedzy. Sobota, 12 listopada 2005 roku, godzina 24.25 UNIVERSITY AVENUE 25, PIWNICA Schodzenie do piwnicy to podróż w czasie zakończona wkroczeniem w dwudziesty pierwszy wiek. Kute żelazne schody prowadzą Lucy i Graya (idą w samych skarpetkach) do długiego białego pomieszczenia wyłożonego, z wyjątkiem jednej ściany, tablicami korkowymi. Z głośników umieszczonych w narożnikach pod sufitem i podłączonych do centralnego systemu
nagłośnieniowego słychać ciepły, łagodny głos Sary Vaughan . Day in, day out - same old voodoo follows me about... Lucy, pochyliwszy się nad monitorem komputera, nastawia głośniej muzykę. Na korkowej tablicy wiszą pożółkłe pamiątki: pocztówki, stare bilety do kina, wycinki z gazet, a także skomplikowane schematy przedstawiające układ oddechowy i sercowo- naczyniowy, holograficzna plansza układu okresowego oraz mnóstwo innych diagramów i ilustracji nieznanych Grayowi. Na ścianie powyżej znajduje się kilka oprawionych rysunków maszyn Leonarda da Vinci. Gray, marszcząc brwi, patrzy na kolorowe zdjęcie zrekonstruowanego australopiteka - Australopithecus afarensis, który swe imię, Lucy, zawdzięcza słynnej odzie Beatlesów do pewnego narkotyku. - Ojciec powtarzał, że nazwali mnie na jej cześć. - To okrutne! Lucy wzrusza ramionami. - On żartował. Mam imię po mamie. I oczywiście sprzęt: mikroskopy, półki i stojaki z naczyniami laboratoryjnymi, różne nieznane urządzenia na białym blacie z laminatu, umocowanym do ścian pod tablicami korkowymi. Środek piwnicy zajmuje kontuar, który niczym półwysep wcina się w morze błyszczących czystością kafelków, a na nim komputer, jakiego mógłby pozazdrościć Pentagon, oraz cztery płaskie monitory w różnych rozmiarach; przy klawiaturze stoi sfatygowany skórzany fotel. Na starej tarczy do gry po prawej stronie wszystkie strzałki tkwią w byczym oku. Stojącą obok tablicę na kółkach pokrywają gryzmoły i równania matematyczne; Lucy najwyraźniej nie miała serca ich zmazać. Na środku tej tablicy ktoś narysował kredą niebiesko-żółtego, szczerzącego się w uśmiechu, amorficznego stwora z komiksowym dymkiem: „To ja, mała ameba. Nie mogłam!” SALVE PATER! - wykonany dziecinną ręką napis na dole sąsiaduje z zanotowaną rzymskimi cyframi i bardziej wyrobionym charakterem pisma datą. Lucy wyjaśnia, że liczby w kolumnie obok określają, jaką część DNA człowiek ma taką jak następujące gatunki: bonobo - 97%, mysz polna - 96%, muszka owocowa - 59%, szpinak - 31%, pleśń łazienkowa - 21% (!!!). Amerykańska śpiewaczka jazzowa (1924-1990).
To, co było dla jej ojca najcenniejsze, jakby z nadmiernej skromności pozostaje na wpół ukryte za tablicą; jest to szkielet Claudine du Moyenne, słynnej dziewiętnastowiecznej akrobatki z Paryża, wiszący na metalowym stelażu. (Nieraz późnym wieczorem Ambrose brał ją w objęcia i porywał do tańca, kładąc jej dłoń w sposób wyjątkowo nieprzyzwoity na wspaniale wysklepionej prawej kości biodrowej). Czaszka połyskuje w świetle jarzeniówki, obojczyk jest gładki jak ostrze sztyletu. Lucy pokazuje Grayowi stawy nadgarstkowe, łokciowe, kolanowe. Za mademoiselle Claudine stoi niewielka lodówka i zamrażalnik, których zawartości nie wolno mylić z produktami z lodówki w kącie kuchennym. Rupieciarnię w głębi oddziela od laboratorium wysoka komoda i sięgający od podłogi do sufitu prawie pusty stojak na wino. (Leżące na nim butelki są pozostałością po najszczęśliwszych wieczorach jej rodziców). W kącie za kuchenką (z supernowoczesnym ekspresem do kawy) Gray dostrzega przykryty pokrowcem dziwaczny sprzęt, kształtem przypominający trumnę. - To jest najciekawsze - mówi Lucy. - W życiu byś nie zgadł, co to takiego. Gray podchodzi do zasłoniętego przedmiotu z wahaniem i lękiem jak dziecko w bożonarodzeniowy poranek, pełne obaw, że w opakowaniu kryje się jakiś niechciany prezent. - To jest... to jest wehikuł czasu. - Niezupełnie. - Lucy ściąga pokrowiec na ziemię. - Co to takiego? - Gray wyciąga rękę, by dotknąć maszyny, ale jego dłoń nieruchomieje nad przezroczystą obudową obramowaną lśniącym chromem. W półmroku majaczą w środku niewyraźnie połyskujące metalicznie kontury, ale rząd cyfrowych wskaźników i napisów z boku łatwo się daje odczytać: tlen, węgiel, wodór i mnóstwo innych pierwiastków, poniżej zaś znajdują się nieoznakowane przyciski i przełączniki. Całe to ustrojstwo rzeczywiście ma rozmiary trumny! Jest jak machina z jakiejś makabrycznej technobajki o kriogenice i Królewnie Śnieżce. Elektryczny sznur z wtyczką leżącą u stóp Lucy owija podstawę urządzenia. - Jak stąd wyjdziemy, zapomnisz, że to widziałeś, zgoda? Gray z rozdziawionymi ustami kiwa głową. - To miał być symulator macicy - wyjaśnia Lucy. - Żeby od samego początku prowadzić ciążę? - pyta Gray, wybuchając śmiechem. - O to właśnie chodziło. Ojciec pracował nad tym latami, chyba przez dziesiątki lat. To była jego obsesja - mówi cicho. - Ale oczywiście nie działa. - I działać nie będzie myśli. - Dobra - dodaje Lucy pogodnie. - Na dziś to wszystko, szanowny panie. - Stanowczym gestem pokazuje schody: - W drogę!
Gray, idąc za nią na górę, nie może oderwać wzroku od ukrytych pod kabaretkami łydek i ich wewnętrznego zarysu i zapomina o piwnicy. Przy drzwiach wyjściowych słychać kroki. - Musimy poczekać, aż pójdą na górę - szepcze Lucy, unosząc rękę. - Dlaczego? - Nie chcę, żeby wiedzieli, co się tu dzieje. - Rozumiem - odpowiada, wciąż gapiąc się na jej nogi. - Oni myślą, że jestem hieną cmentarną - szepcze. - I że jak już zrobię swoje, w piwnicy zamurowuję zwłoki. - Zakrywa mu ręką usta, by stłumić jego śmiech. Sobota, 12 listopada 2005 roku, godzina 10.55 SYPIALNIA Na pierwszym piętrze na odkrycie czeka jeszcze wiele cudów, ale najwspanialszy z nich, niewielką witrażową rozetę w spadzistym suficie nad łóżkiem z baldachimem, Gray dostrzega niedługo po świcie. Na twarzy i piersiach Lucy i na pościeli grają świetliste, kolorowe refleksy, a gdy słońce wznosi się wyżej, w jasnych zielonościach i złocie wygląda jak cudowne zjawisko. Przysypiając od czasu do czasu, przez godzinę albo i dłużej leży i patrzy na nią, pogrążoną we śnie, a gdy otwiera oczy i uśmiecha się do niego pogodnie, nabiera pewności, że ona jest istotą nieziemską. - Co? Wygadywałam jakieś bzdury? - mruczy, kładąc palec na usta. Pod prysznicem Gray mówi Lucy, że naprawdę powinien już iść, a ona potulnie się zgadza. Potem delikatnie gryzie go w dolną wargę i już wie, że wygrała ten dzień. Ona przygotowuje śniadanie, on ogląda rzeźbioną szafę na kurioza. Gdy Lucy zjawia się w jadalni z dwoma kopiastymi talerzami smażonych ziemniaków z bekonem, Gray odwraca się do niej; złowieszcze postaci wystrugane w ciemnym drewnie odebrały mu apetyt. Wyjaśnia, czemu wygląda tak niewyraźnie, a ona wybucha śmiechem. Ale koniec końców ze śniadaniem nieźle sobie radzi, a potem w zielonym salonie prawie przez godzinę przeglądają kolekcję płyt jej ojca. Gray czyta opis na odwrocie albumu Ink Spots, a ona rozmyśla o wieczorze w bibliotece sprzed prawie tygodnia. Obydwoje szukali książek na tej samej półce, więc przepraszając się co chwila, sięgali tam na przemian, a ta sytuacja stawała się nie do zniesienia, spomiędzy dwóch przestarzałych książek psychologicznych Grayowi wypadł „Penthouse” sprzed dziesięciu lat. Widząc jego minę, zaczęła się śmiać.
- Pornografia jest nauką stosowaną - powiedziała, a on się roześmiał. Przez parę minut rozmawiali zalotnie, aż ich uciszył jakiś wredny student; wtedy postanowili się przenieść do holu na drugim piętrze. W drodze do wyjścia na widok książki Podstawy nawilżania uśmiechnęła się uwodzicielsko i poklepała go po plecach. Zauważyła wtedy, że jest przystojny, jak na jej gust może nawet zbyt przystojny, ale dzięki ciepłu i pewnej nieśmiałości, nie ma w nim cienia arogancji. Gray kładzie płytę na talerzu gramofonu i opuszcza igłę. - O czym myślisz? Ona się tylko uśmiecha. O zmroku, trzymając się za ręce, Lucy i Gray idą do jego mieszkania nad garażem pani Tepplethwaite, sędziwej, wręcz przedpotopowej wdowy po Jonathanie Tepplethwaite, dwudziestym dziewiątym rektorze. Gray zmienia ubranie, ona czeka w saloniku. - Straszny tu ziąb i wilgoć - woła Lucy przez wąski korytarz. - Cud, że nie chorujesz. W drodze powrotnej Lucy opowiada, jak to ojciec powtarzał nieraz, że ludzie wierzą w Boga, bo to im dodaje otuchy, tak jak jej otuchy dodaje towarzystwo misia. - A Teddy Ruxpin też? - spytała, a ojciec pokiwał głową. I tak przez kilka lat była przekonana, że gadający Teddy Ruxpin jest bogiem lub przynajmniej jednym z boskich wcieleń, więc jeśli tylko będzie uważnie słuchać jego kasety, któregoś dnia pozna wszystkie tajemnice wszechświata. - Jak długo w to wierzyłaś? - docieka Gray, lekko ściskając jej rękę. - Za długo - odpowiada, po czym dodaje szybko: - Ale nie jestem ateistką. - Zabrzmiało to, jakbyś mówiła o jakiejś chorobie. - Gray wzrusza ramionami. Lucy zerka na niego ukradkiem. - Za to ty chyba jesteś ateistą. Gray uśmiecha się zagadkowo, a ona z miejsca szufladkuje go jako unitarianina. Gdy wchodzą na trawnik przed domem, słyszą trzask spiętych kłódką drzwi do wozowni, jakby ktoś się dobijał od wewnątrz. - Wieje przez dziurę w tylnej ścianie - wyjaśnia Lucy, widząc jego minę. - Nie trzymasz tam samochodu? - Nie mam samochodu. - Wozownia jest pusta? Miś Ruxpin - bohater kreskówek.
- Tak, bo się może zawalić. Wieczorem rozmawiają godzinami, jedzą resztki, znów wypijają dwie butelki wina i w dalszym ciągu zwiedzają parter. Historyjki o Claudine du Moyenne sprawiają, że Gray zaczyna opowiadać o krypcie w siedemnastowiecznym kościele Kapucynów w Rzymie, a Lucy słucha z ogromną ciekawością o zegarze, którego tarczę tworzą misternie ułożone kręgi oraz kości palców rąk i nóg. - Słowo „cappuccino” pochodzi od koloru kapucyńskich habitów. Lucy dopytuje się o jego podróże do Włoch, Rumunii, Egiptu i Nepalu z takim zainteresowaniem, że Gray zaczyna powątpiewać, czy ona kiedykolwiek wyjeżdżała, choćby do Europy. Okazuje się, że tak, ale tydzień, który jako ucząca się niemieckiego licealistka spędziła ze swoją klasą w Berlinie, z pewnością nie uczynił z niej podróżniczki. - Nie dlatego, żebym nie myślała o podróżach - wyjaśnia pospiesznie. - Zawsze chciałam zobaczyć trochę świata. Wiem, że to wydaje się dziwne, ale... chyba nie chciałam na dłużej zostawiać ojca. - W tym nie ma nic złego - mówi Gray ze zrozumieniem. Zdjęcia rodzinne znajdują się też w salonach, a Lucy, patrząc na fotografię babci Mary z mamą Lucindą i bałwanem w czapce Sherlocka Holmesa na głowie - czyżby to ta sama, która wisi na wieszaku w szafie? - wyjaśnia mu, że Mary miała bzika na punkcie Antarktydy. Huk pękających lodów, plamy na Słońcu, nieziemsko piękna Baia di Terra Nova (włoska stacja badawcza, gdzie cudzoziemcy nie wierzą własnym oczom, widząc ekspres do kawy przy zbiorniku na wodę), niezliczone różnice między pingwinem cesarskim a białobrewym - babcia zawsze opowiadała o Antarktydzie, jakby tam była naprawdę. Zanim Lucy zrozumiała, że jest inaczej, także minęły lata. - Kiedy zmarła? - Szesnaście lat temu. A co? - To za długo, żeby chować urazę. Nawet drobną. - O co ci chodzi? - Choćby o to, że się teraz dąsasz. Jakbyś wciąż była zła, że się jej dałaś nabrać. - Nie jestem zła. I nigdy nie byłam. Ja po prostu... - Po prostu, co? - Po prostu tęsknię za nią - odpowiada z westchnieniem. - Szkoda, że nie mogę jej spytać, czemu pozwalała mi wierzyć, że tam była. Lucy ziewa, a on nagle widzi ją w wyobraźni, jak pochyla się nad źródełkiem przy łuku Septimusa Sewera, pociąga duży łyk wody, a jej włosy lśnią w słońcu, po czym z
uśmiechem odwraca się do niego i ociera usta wierzchem dłoni. - Gray? - Obraz znika na dźwięk jej głosu. - Co takiego? - O czym myślisz? Choć odczytuje błędnie jego minę, i tak należy się jej pocałunek. Listopad i grudzień 2005 roku UNIVERSITY AVENUE 25 Dom nigdy nie wydawał się pusty, nawet przez te dwa lata po pożarze w laboratorium, zanim się tu pojawili członkowie Siódmego Zakonu. I nie mają z tym nic wspólnego siły nadprzyrodzone; czując zapach perfum babci albo wody po goleniu ojca, Lucy wie, że po prostu przesiąkły nim zasłony. Ale do tej pory czuła się tutaj jak na przyjęciu, gdy wyczerpią się wszystkie tematy i z nikim się już nie chce rozmawiać. Od czasu gdy do tego nudnawego grona dołączył Gray, ustąpiło wrażenie, które miała dotąd wieczorami - że ktoś na nią patrzy, niczym matka pilnująca swego dziecka. Gray sypia u niej cztery razy w tygodniu. Po kolacji zasiadają przy prostym, modernistycznym stoliku przy kominku w salonie do scrabbla. Zaskakują się na przemian siedmioliterowymi wyrazami z podwójną premią; przez cały czas słuchają muzyki ze zbiorów Ambrose'a, a Lucy zmienia płyty. Wieczorami, które spędzają osobno, Gray przesiaduje na uniwersytecie w swoim gabinecie bez okien, ślęcząc nad rozłożonym na biurku podręcznikiem dla wykładowców wstępu do łaciny. Co najmniej przez godzinę rozmyśla o następnym dniu, domowej kolacji z dobrym winem, Johnem Coltranem i mocno sfatygowanym słownikiem Webstera. Lucy kładzie się wtedy wcześnie do łóżka, po to tylko żeby się wiercić w pościeli, zła na siebie za pomysł niesypiania z Grayem co noc. Środa, 21 grudnia 2005 roku, godzina 2.55 SYPIALNIA Gdy Lucy jako nastolatka uświadamiała sobie, że tylko jeden człowiek na całym świecie oddałby za nią życie, za każdym razem popadała w tygodniową depresję. Kiedy go zabrakło, nie mogła już sobie pozwolić na te stany. Teraz Gray, mamrocząc przez sen, ramieniem mocno obejmuje ją w pasie, a ona zasypia z myślą, że może wystarczy jej tylko jeden.
We śnie stoi z ojcem przy oknie i patrząc na zachód słońca za iglastymi drzewami, pyta go, czemu zlekceważył alarm przeciwpożarowy, a potem było za późno. On tylko miło się do niej uśmiecha, jak do zwierzątka w klatce, a na jego szkłach w czarnych oprawkach osiadają drobinki kurzu. Ten sen Lucy nie przeraża. Kiedyś śniło się jej, że ojciec stoi przy grobie matki na cmentarzu przy kościele Świętej Łucji w centrum - chociaż matka, tak jak i on, nie ma grobu - pada deszcz, samochody w absolutnej ciszy jadą pobliską ulicą, a ona bierze go za rękę. Ojciec mówi: Jesteś córką swojej mamy. - I wtedy się zbudziła, bo te słowa najbardziej ją przeraziły. Piątek, 17 lutego 2006 roku, godzina 13.05 PRIMAVERA VEGAN GRILL, NEW HALCYON W piątkowe popołudnia zawsze siadają przy tym samym stoliku w boksie przy oknie. Lucy czeka na tę chwilę przez cały tydzień. Z kampusu idzie się tutaj pięć minut. To restauracja ekologiczno-wegetariańska, bo Megan nie bierze do ust niczego, co miało oczy. W ciągu ostatnich trzydziestu lat najbliższa przyjaciółka ojca, która także jest jej najbliższą przyjaciółką, nie dała się nawet namówić na jajko w koszulce. Megan pochyla się nad stołem i zasłoniwszy usta laminowanym menu, mówi: - Wiesz, że wolno nam pracować nad naszym projektem tylko dlatego, że żona gubernatora jest nosicielką genu Huntingtona. - Podejrzewałam, że coś jest na rzeczy. - Mam wrażenie, że nie mogę się nawet wysikać, żeby jakiś facet w nieoznakowanym samochodzie nie zrobił o tym notatki. - Dzięki, że odebrałaś mi apetyt przed lunchem. - Sądziłam, że wypada ci o tym powiedzieć... - Niby o czym? - Lu, tkwię tutaj od dwudziestu dwóch lat. Myślę, że chyba nadszedł czas na zmiany. - Pójdę za tobą wszędzie, o ile nie wyniesiesz się z tego miasta. - Lucy, mówię poważnie. - Megan gładzi menu, po czym je otwiera. - Ale pogadamy o tym innym razem. Ten stolik może być na podsłuchu. Lucy śmieje się, wrzucając do mrożonej herbaty trzy opakowania brązowego cukru. - Lepiej opowiedz o swoim amancie - prosi Megan. - Kiedy mi go wreszcie przedstawisz?
- Zaproszę was kiedyś do siebie na kolację - odpowiada Lucy, gdy kelnerka oddala się z zamówieniem. - Kiedyś! Znam twoje „kiedyś”. Gdyby to miało zależeć od ciebie, nikt by w ogóle nie próbował nic robić. - Zwróć łaskawie uwagę, że ja nawet nie pamiętam, kiedy to po raz ostatni byłam u ciebie na kolacji. - Wiesz przecież, jak Ralphie linieje! Musiałabym trzy dni czyścić kanapy. - Weź sobie kogoś, kto cię wyręczy. - Od czasu do czasu widuję go w naszej herbaciarni. - Kogo? - Graya, oczywiście. Zwykle jest sam. - Więc czemu się z nim nie przywitasz? - Nie chcę go wprawiać w zakłopotanie. Mówiłaś mi, jaki jest. Ale ho, ho bardzo z niego przystojny chłopiec! Na widok takich jak on żałuję, że nie jestem o dwadzieścia lat młodsza. - Całe szczęście, że ja przy nim nie mam tego zmartwienia. Megan uśmiecha się dobrotliwie. Znów, jak tyle razy wcześniej, uzmysławia sobie, że przypadkowy obserwator z całą pewnością wziąłby Lucy za jej córkę. Na tę myśl robi jej się bardzo ciepło i przyjemnie. - Wiesz, że w laboratorium zjawiasz się coraz później. Kelnerka przynosi sałatki. - Dziś przyszłam dwadzieścia po dziewiątej. - Lucy ostukuje widelcem surową brukselkę. - Chyba to nie tak źle. Z ustami pełnymi jabłek pokrojonych w kostkę, orzechów włoskich, rodzynków oraz innych dodatków nienadających się do prawdziwych sałatek, kiwają do siebie głowami. Praca u najbliższej przyjaciółki rodziny ma pewne wady. Megan nadziewa na widelec koktajlowego pomidorka, a Lucy czeka, aż czerwona kuleczka zniknie w jej w ustach. - Zaproponowałam mu, żeby się do mnie wprowadził. Megan z trudem oddycha, pospiesznie przełyka na wpół przeżuty kęs, po czym chrząka. - Jesteś pewna, że to dobry pomysł? - Sporo się nad tym zastanawiałam. Biorąc wszystko pod uwagę, ma to sens. - Bądź łaskawa powiedzieć, co masz na myśli. - Od kiedy to walczysz o wartości chrześcijańskie? - pyta Lucy, marszcząc brwi.