mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Despain Bree - Dziedzictwo mroku 2 - Łaska Utracona

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Despain Bree - Dziedzictwo mroku 2 - Łaska Utracona.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 143 stron)

KONSEKWENCJE - Rób, co on ci każe, a może przeżyjesz - powiedział okrutny głos prosto w jego ucho. Poczuł mocny cios w nerki. Upadł na beton, bezwładnie wyrzucając ręce do przodu. - To ten, który próbował uciec, tak? - spytał inny głos gdzieś z cienia. Wydawał się głębszy, starszy, bardziej gardłowy. Niemałjak warknięcie. - Niech ci się nie zdaje, że to jakiśklub, chłopcze. Nie możesz po prostu uznać, że masz dość zabawy, i pójść sobie do domu. Chłopak zakaszlał. Z ust spłynęła mu czerwona od krwi ślina. - Ja wcale nie... Ja... - Chciał się podnieść, żeby uklęknąć, ale silny kop w plecy pchnął go znów na ziemię. W głowie miał gonitwę myśli, odtwarzał każdy krok, który doprowadził go do tego miejsca. To miejsce. Powiedzieli, że będzie mógł nazywać je domem. Powiedzieli, że są jego przyjaciółmi. Nazywali go bratem. I to wystarczyło. Tego właśnie pragnął. Lecz to miejsce nie było domem... - Jesteś moją własnością - powiedział mężczyzna i wyszedł z cienia. -1 dlatego właśnie powiesz mi teraz wszystko. To miejsce było więzieniem. A ci ludzie nie byli jego rodziną... Mężczyzna, którego inni nazywali ojcem, pochylił się nad nim i utkwił w nim spojrzenie swych błyszczących złowieszczo, żółtych oczu. 6 - Mówi - ryknął i wbił swój but w pierścień na wyciągniętej bezsilnie dłoni chłopca, gniotąc go obcasem. Chłopiec wrzasnął - nie z bólu,który odczuwał, gdy kawałki pierścienia wbijały mu się w ciało, a ścięgna zrywały się z potrzaskanych kości palców. Krzyczał, bo dobrze wiedział, że za to, co uczynił, spotka go nieunikniona kara: wszystkich,których kiedykolwiek kochał, i wszystko, co opuścił, czeka śmierć. ROZDZIAŁ 1 gdy spadają gwiazdy Czwartek wieczór, trening numer 82 - Dasz radę, Grace - powiedział Daniel między jednyma drugim płytkim oddechem. - Sama wiesz, że dasz. - Przecież próbuję. - Drżały mi palce, gdy zacisnęłam je w pięści. Ból związany z przeobrażeniem wciąż mnie zaskakiwał - bez względu na to, jak bardzo usiłowałamsię na niego przygotować. Zaczynał się gdzieś w głębi mo jego ciała, po czym rozlewał się na mięśnie, aż trzęsły mi się ramiona, a w nogach czułamnieznośne rwanie. Miałam wrażenie, że moje bicepsy dosłownie płoną ży wym ogniem. - No, dalej, Grace. Chyba się nie poddajesz? - Zamknij się! - syknęłam, wykonując kolejny zamach. Daniel tylko się roześmiał i odskoczył na lewo. Mój cios nawet nie musnął jego rękawicy. - A! - Potknęłam się, ale Daniel złapał mnie, nim upadłam, i odepchnął z powrotemna trawę. Zacisnęłam zęby i zakołysałamsię na piętach. Powinnam być znacznie zręczniejsza. - Przestań się tak kręcić wte i wewte. - Twój przeciwnik - sapnął Daniel - nie będzie przecież stał grzecznie i czekał na cios. Wysunął swoje rękawice bokserskie w oczekiwaniu na kolejny atak. - A powinien, gdyby tylko wiedział, co dla niego dobre. - Rzuciłamsię naprzód, próbując połączyć jakoś 10 prosty z sierpowym, ale Daniel bez trudu odparł mój atak rękawicami. Zwinął się, odskoczył, a mój kolejny cios pchnął mnie w pustkę obok niego. - Wrr! - Pokręciłamgłową. Mój naszyjnik z księżycowego kamienia uderzył mnie w klatkę piersiową i poczułam jego dziwnie ciepły dotyk na rozgrzanej od wysiłku skórze. - Za bardzo się wychylasz. Oszczędzaj siły. Krótkie ciosy. Szybki ruch ręką do przodu i od razu ją cofaj. - Przecież to właśnie robię. - Ból w mięśniach był coraz trudniejszy do zniesienia. Ale nie wynikał ze zmęczenia. To moje moce. Moje „umiejętności", jak nazywał je Daniel. Gdy tylko zaczynaliśmy trenować, czułam, jak odzywają się gdzieś tam w głębi, przyczajone, poza moim zasięgiem. Gdybym tylko była w stanie przebić się przez tę ścianę ognia, która mnie od nich odgradzała, chwycić je i użyć! Przejąć kontrolę.

Wzdrygnęłamsię, bo moja księżycowa blizna znów piekła i rwała. Zaczęłamtrząść ręką, usiłując pozbyć się jakoś tego dokuczliwego bólu. - Ręce do góry - powiedział Daniel. - Reguła numer jeden: nigdy nie trać czujności. - Klepnął mnie lekko w ramię, tylko tak dla żartu, ale ból w bliźnie przeszył mnie niczym prąd. Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie. - Chyba zaczynasz się irytować - zauważył Daniel. N.i ustach błąkał mu się ten jego kpiarski uśmieszek. - Coś ty? - Zaatakowałam jego rękawicę kolejną kombinacją ciosów. Trzy proste, jeden sierpowy. I nagle wreszcie poczułam w ciele falę mocy, a ostatni cios wypadł znacznie mocniej i szybciej, niż zamierzałam. Daniel nie zdążył się zasłonić i moja pięść uderzyła w jego ramię. - Aua! - Odskoczył i otrząsnął się. - Panuj nad mocą, Grace. Nie pozwól emocjom przejąć kontroli. - To dlaczego próbujesz mnie zirytować? Jego uśmieszek przeszedł z kpiarskiego w złośliwy. - Żebyś mogła nauczyć się utrzymywać równowagę. - Złożył rękawice i gestem nakazał mi znów zaatakować. Czułam już pulsujące we mnie moce, czułam, że wreszcie są w zasięgu ręki. Roześmiałam się i odsko- czyłam kilka kroków do tyłu. - To masz na myśli? - Spytałam z uśmiechem i zanim byłam w stanie to przemyśleć, moje ciało samo ułożyło się w kopnięcie okrężne, a stopa wylądowała prosto w wyciągniętych rękawicach Daniela. Stęknął i zatoczył się do tyłu. Kolana mu się zatrzęsły i ugięły pod nim, aż z hukiem runął plecami o ziemię. - O nie! - Rzuciłam się w jego stronę i złapałam go za ramię, ale było już za późno, by powstrzymać go od upadku, i tylko razem przewróciliśmy się na trawę. Wylądowaliśmy na trawniku tuż przy sobie. Upadek zupełnie mnie ogłuszył, a w dodatku nie tylko pozbawił mnie tchu, ale i mocy. Daniel przekręcił się 12 na bok i jęknął, co natychmiast przywołało mnie do rzeczywistości. - O nie! Przepraszam! - Usiadłam. - Zrobiłam to zupełnie bezmyślnie. Poczułam moce i... Wszystko w porządku? Jęk Daniela przeszedł w cichy śmiech. - Nie to miałem na myśli, kiedy mówiłem o równowadze. - Mrugnął do mnie, zdjął rękawice i rzucił je na bok. - Ale ja poważnie pytam. Nic ci nie jest? - Nic, nic. - Daniel pochylił się i zaczął sobie rozcierać kolano. Zbił je sobie poważnie, gdy spadł z balkonu nad kaplicą niecałe dziesięć miesięcy temu. A ponieważ zaraz po tym upadku uzdrowiłam go z klątwy wilko-łactwa, stracił swoje nadludzkie moce i musiał teraz czekać, aż noga mu się zaleczy jak każdemu normalnemu człowiekowi. Mimo że całe tygodnie chodził o kulach i poddał się intensywnej fizjoterapii, nadal miał z tym kolanem sporo problemów. - Kalekę bijesz? Co by na to powiedział twój tata? - Ha, ha. - Zrobiłam niby to obrażoną minę. - Ale tak na serio, to jesteś w tym coraz lepsza. - Jęknął i położył się z powrotem na trawie, podkładając sobie ręce pod głowę. - Ale wciąż nie dość dobra. Potrzebowałam prawie całej godziny intensywnej walki, żeby moje moce zaczęły się w ogóle pojawiać, a gdy już je poczułam, trwało to może - bo ja wiem - jakieś trzydzieści sekund? Na tym właśnie polegał problem z tymi moimi zdolnościami. Pojawiały się i znikały, kiedy im się podobało, a ja zupełnie tego nie kontrolowałam. Moje rany goiły się znacznie szybciej niż u zwykłych ludzi, ale nadal nie umiałam korzystać ze swojej mocy tak, jak robił to kiedyś Daniel. Nie potra fiłam nawet przyspieszyć tego leczenia na swoich zasadach. Miałam napady szybkości czy zwinności, jakby moje ciało samo się rządziło w tych sprawach i na przykład postanawiało nagle kopnąć Daniela tak jak przed chwilą, ale zwykle w ogóle nie miałam kontroli nad tym, kiedy się to zdarzy.

Gdy już lekarz Daniela dał mu zielone światło, jeśli chodzi o ćwiczenia, zaczęliśmy razem trenować trzy wieczory w tygodniu, to znaczy o ile akurat nie miałam szlabanu na wychodzenie z domu. Trochę biegaliśmy, trochę trenowaliśmy parkour, trochę boksowaliśmy tak jak dzisiaj. Ćwiczyliśmy też widzenie i słyszenie z dużych odległości. Ale choć byłam znacznie szybsza i silniejsza niż kilka miesięcy temu, wszystko coraz bardziej wskazywało na to, że mimo tych wysiłków nigdy nie będę w stanie wykorzystywać mocy tak, jak bym tego chciała, zamiast pozwalać mocom wykorzystywać mnie. Daniel westchnął i wskazał na niebo. - Wygląda na to, że skończyliśmy akurat na czas. Właśnie zaczął się deszcz meteorów. 14 Spojrzałam w górę. Ciemne, czyste niebo nad nami przecięła spadająca gwiazda. - A, racja. Omal nie zapomniałam. Planowaliśmy obserwować to zjawisko zaraz po wieczornym treningu. Mieliśmy policzyć, ile meteorów zobaczymy w ciągu trzydziestu minut, żeby dostać w szkole dodatkowe punkty za projekt z przyrody. Wiedziałam dobrze, że Daniel martwi się, bo dyrektor Conway nie dał mu w zeszłym roku żadnych szans na ukończenie szkoły. Daniel miał o wiele za dużo nieobecności, po prostu dlatego, że większość czasu spędził na uciekaniu przed klątwą, która zatruwała mu każdą myśl. Ja jednak cieszyłam się, że nie poszedł jeszcze na studia. Musiał tylko pochodzić do letniej szkoły, zdobyć trochę dodatkowych punktów, zdać kilka egzaminów i już na wiosnę razem skończymy szkołę. - Pójdę po światło - powiedziałam, zdejmując opaskę bokserską z ręki. Idąc przez podwórko za starym domem Maryanne Duke, rozprostowywałam palce i rozcierałam obolałe knykcie. Wzięłam z werandy latarenkę, chwyciłam bluzę i ruszyłam z powrotem w stronę trawnika. Owinąwszy się bluzą jak kocem, odetchnęła m głęboko jesiennym powietrzem i opadłam na zimną trawę tuż przy Danielu. - Szósta - stwierdziłam po dłuższej chwili. Daniel mruknął potakująco. - Ojej! A widziałeś tamtą? - Wskazałam wysoko ponad jego głowę na wyjątkowo jasną gwiazdę, która zamigotała na niebie świetlistą smugą, nim rozpłynęła się w nicości. - No - szepnął Daniel. - Piękna. Spojrzałam na niego. Leżał na boku i wpatrywał się we mnie. - Ale ty w ogóle nie patrzysz - skarciłam go żartem. - Owszem, patrzę. - Daniel znów uśmiechnął się do mnie kpiarsko, jak to on. - Widziałem jej odbicie w twoich oczach. - Wyciągnął dłoń i pogładził mnie po policzku. - To jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie było mi dane zobaczyć. Przycisnął jeden z palców pod moją brodą i przyciągnął moją twarz do swojej. Oderwałam wzrok od jego głębokich, ciemnobrązowych oczu, by spojrzeć na zarys mięśni widoczny przez cienką koszulkę, którą włożył na trening. Potem mój wzrok powędrował ku tym potarganym włosom, które przez lato znów stały się jasne, niemal złote. Wreszcie zupełnie zniknęła tamta paskudna ciemna farba. Podążając wzrokiem za liniami jego szczęki, doszłam aż do łuku uśmiechniętych ust. Nie było już śladu po tamtym złośliwym uśmieszku, a zamiast niego widziałam uśmiech, który gościł na tych ustach tylko w specjalnych chwilach - wtedy, kiedy czuł się naprawdę szczęśliwy. Był jeszcze rozgrzany po naszej walce i czułam ciepło bijące od jego ciała ledwie kilka centymetrów ode mnie. Ciepło przyciągające mnie do niego. Nakazujące mi zmniejszyć dzielącą nas odległość. Znów spojrzałam 16 mu w oczy, ciesząc się tym wspaniałym uczuciem, że mogłabym tak patrzeć w nie bez końca. To w takich właśnie chwilach nie mogłam uwierzyć, że wciąż tu był. Że wciąż żył. Że był mój. Już raz widziałam, jak umiera. Trzymałam go w ramionach i wsłuchiwałam się w zanikające bicie jego serca. Było to tamtej nocy, kiedy mój brat Jude poddał się klątwie wilkołactwa, kilka dni przed tym, gdy zostawił na kuchennym stole list i wyszedł w śnieżycę, by zniknąć bez śladu. Tej samej nocy Jude zaraził mnie mocami, które teraz drwiły sobie ze mnie. Tamtej nocy straciłam niemal wszystko.

- I następna. - Daniel pochylił się i pocałował mnie tuż za okiem. Ustami zsunął się po policzku aż na brodę, wprawiając moje ciało w rozkoszny dreszcz. Jego usta odnalazły moje. Musnął je delikatnie, a polem przycisnął ostrożnie. Rozchylił wargi i połączył je I moimi. Gdy przysunęłam się bliżej, pokonując w końcu il/ielącą nas odległość, poczułam ból w nogach. Nie dbałam o to, że leżeliśmy na środku trawnika za Htarym domem Maryanne Duke. Nie obchodziło mnie też to, że powinniśmy właśnie skupić się na liczeniu meteorów. Poza jego dotykiem nie istniało zupełnie nic. Pod niebem pełnym spadających gwiazd nie było nic - tylko Daniel, ja i miękka trawa pod nami. Daniel odchylił trochę głowę do tyłu. - Coś ci dzwoni - wyszeptał mi prosto w usta. - Hę? - mruknęłam i pocałowałam go. Odsunął się. - To chyba twoja komórka. Też usłyszałam ten dźwięk. W kieszeni bluzy podskakiwał mi telefon. - No to co? - Chwyciłam go łobuzersko za koszulę i przyciągnęłam bliżej. - Niech ten ktoś mi się nagra. - Ale to może być twoja mama - szepnął Daniel. -Dopiero co cię odzyskałem. Nie chcę cię znów utracić na całe długie dwa tygodnie. - Psiakość! Daniel prychnął. Nadal uważał, że przezabawnie przeklinam. Ale w zasadzie miał rację - to znaczy, je- śli chodzi o moją mamę. Odkąd Jude zniknął, funkcjonowała tylko w dwóch trybach: Królowej Zombie lub Szalonej Matki Niedźwiedzicy. Tak jakby stworzyła sobie zupełnie własną wersję cyklofrenii. Wyszłam z domu, nim wróciła ze stacji, na którą zawiozła ciotkę Carol, więc nie byłam pewna, w jakim będzie nastroju po powrocie, ale jeśli znów zmieniła się w nadopiekuńcza mamę małych misiów, mogę dostać szlaban na wychodzenie z domu, tylko dlatego że nie odebrałam telefonu po pierwszym sygnale. Usiadłam i zaczęłam szukać komórki w kieszeni, ale nie zdążyłam i umilkła, nim ją znalazłam. 18 - Cholera. - Nie zniosę kolejnych dwóch tygodni bez widywania się z Danielem poza szkołą. Otworzyłam szybko klapkę, by spojrzeć na informację o nieodebranych połączeniach, modląc się w duchu, żeby to jednak 11 le była moja mama. Jednak to, co zobaczyłam, sprawiło, że głowa sama mi podskoczyła ze zdezorientowania. - Gdzie twój telefon? - spytałam Daniela. - Zostawiłem go w środku. Na łóżku. - Daniel ziewnął. -A co? Wstałam, wciąż wpatrując się w ekranik komórki. Nagle ogarnęło mnie złe przeczucie. Dostałam gę- siej skórki, mięśnie napięły się tak, jak zawsze ostatnio, gdy ciało wyczuwało jakieś zagrożenie. Telefon w dłoni /nów zaczął dzwonić. Mało go nie upuściłam. - Kto dzwoni? -Ty. Tak nieporadnie próbowałam odebrać, że komórka prawie mi wypadła z ręki. Wreszcie nacisnęłam przycisk „odbierz". - Halo? - spytałam niepewnie, przyłożywszy telefon do ucha. Cisza. Spojrzałam na ekranik, aby się upewnić, czy zdąży-1.1 n 1 odebrać albo czy przypadkiem nie wcisnęłam „od-r/nć". Znów przyłożyłam telefon do ucha. - Yyy. Halo? Nadal nic. I'opatrzyłam na Daniela i wzruszyłam ramionami. 19 - Pewnie jakiś głupi żart - powiedziałam i już miałam się rozłączyć, gdy coś jednak usłyszałam. Coś, co brzmiało jak zasłanianie słuchawki dłonią. - Halo? - Przeszły mnie ciarki, a ramiona pokryły się gęsią skórką. - Kto tam? - Przyjdą po ciebie - wymamrotał zduszony głos. -Jesteś w niebezpieczeństwie. Wszyscy jesteście w niebezpieczeństwie. Nie powstrzymasz ich. - Kto mówi? - spytałam, a wraz z paniką wzrosło napięcie w mięśniach. - Skąd masz telefon Daniela?

- Nie ufaj mu - powiedział drżący głos. - Zrobi wszystko, abyś myślała, że możesz mu ufać, ale to nieprawda. Daniel wyciągnął rękę w stronę telefonu, ale wymknęłam mu się. - O czym ty mówisz? - spytałam. - Nie ufaj mu. - Głos stał się nagle wyraźniejszy, jakby odsunęła się dłoń, która zasłaniała słuchawkę, i gdy go rozpoznałam, zamarło mi serce. - Błagam, Grace, posłuchaj mnie choć ten jeden raz. Jesteś w niebezpieczeństwie. Musisz wiedzieć, że... - Głos się urwał i usłyszałam brzdęk, jakby upadł telefon, a potem nastąpiła cisza. - Jude! - wrzasnęłam do telefonu. Jakieś dziesięć sekund później - Zaczekaj! - zawołał za mną Daniel, próbując jak najszybciej wstać z ziemi. 20 Ale ja już oddzwaniałam na jego komórkę i nim zaczęła dzwonić, zdążyłam przebiec przez trawnik i patio za domem. Słyszałam, jak gdzieś w mieszkaniu Daniela, urządzonym w przyziemiu domu Maryanne, jego telefon wygrywa cicho metalową wersję Moon-li^ht Sonata. Poczułam falę ponadludzkiej prędkości 1 w zaledwie kilka sekund dopadłam do domu i zbie głam po betonowych schodach, które prowadziły do kawalerki. Stare, żółte drzwi były uchylone. Nagle spociły mi nię dłonie. Daniel miał lekkiego fioła na punkcie zamykania drzwi na klucz. Zazgrzytały zawiasy, gdy pchnęłam drzwi, żeby bardziej je otworzyć. - Jude? - zawołałam w głąb kawalerki Daniela. Telefon nadal dzwonił, a w mieszkaniu panował mrok. Na ziemi przy stercie prania leżała para trampek Daniela. Kanapa była rozłożona, ale nie było na niej koca, a z cienkiego materaca prześcieradło zsunęło się do połowy. - Grace, zaczekaj. - Na szczycie schodów pojawił się I )aniel. - Przecież to mógł być ktoś inny, wcale nie twój brat... - To on. Wszędzie poznałabym jego głos. - Miałam całkowity zakaz (i to pod groźbą kary śmierci z rąk własnego ojca) przebywania sam na sam z Danielem w jego kawalerce, ale mimo to przekroczyłam próg. -11 ule? Jesteś tu? - Nie to mam na myśli. - Daniel kuśtykał w dół po schodach. - Chodzi mi o to, że Jude mógł nie być twoim bratem, kiedy do ciebie dzwonił. Przecież mógł nim władać wilk. Miał rację i zadrżałam na myśl o tym, co dotąd robił mój brat, gdy wilk przejmował nad nim kontrolę. Moja księżycowa blizna zakłuła dotkliwie, jakby na potwierdzenie tych wspomnień. Mimo to jednak, jeśli Jude był tutaj, musiałam to wiedzieć na pewno. Serce biło mi jak szalone, gdy weszłam do kawalerki. - Jude? - Nacisnęłam pstryczek od światła. Kilka razy. Nic. Moje kroki nadążały za uderzeniami serca, gdy nienaturalnie szybko szłam przez ciemny pokój. Lęk napiął mi mięśnie, a ścięgna zaczęły mrowić. Moje ciało szykowało się do czegoś: do ucieczki lub walki. Podeszłam do kanapy, wpatrując się w pomięte prześcieradło w poszukiwaniu telefonu, który według Daniela powinien gdzieś tu być. Daniel otworzył drzwi do łazienki i ostrożnie wszedł do tego niewielkiego pomieszczenia. Usłyszałam, jak otwiera i zamyka szafki, potem zaszeleściła zasłona od prysznica. Mrowienie czułam teraz nawet w opuszkach palców, więc zacisnęłam mocniej dłoń na komórce. Po- nownie wcisnęłam przycisk „oddzwoń". Najpierw usłyszałam sygnał w swoim telefonie, a dopiero potem komórka Daniela znów zaczęła grać tę metalową melodyjkę. Z początku cicho, potem nagle głośniej i bliżej. 22 Moje ciało zwinęło się instynktownie i obróciło w stronę dźwięku. Przykucnęłam gotowa do skoku. Z ust wyrwało mi się ciche warknięcie. - Hola! Grace! - zawołał Daniel. Stał przede mną, unosząc dłonie w obronnym geście. W ręce trzymał komórkę. - To tylko ja. Znalazłem ją pod prysznicem. Skoczyłam na niego i zarzuciłam mu ręce na szyję.

- Jasna cholera! Myślałam, że to... że... - Wstrzymałam oddech i przycisnęłam księżycowy naszyjnik do piersi, pozwalając lękowi opuścić moje ciało. Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałam już właściwie, co mi się przed chwilą zdawało. Kto niby miał tu do mnie podejść? Wilkołak z komórką w pysku? Czułam się jak idiotka. - Już dobrze. - Daniel pogłaskał mnie po włosach. - Nikogo tu nie ma. - Ale ktoś tu na pewno był - powiedziałam. - Chyba że masz zwyczaj rozmawiać przez telefon pod prysznicem. - Spróbuj posłużyć się swoimi mocami, żeby określić, czy to Jude - podpowiedział mi Daniel. - Zdaj się na zmysły, tak jak cię tego uczyłem. Szczerze mówiąc, nie miałam zbyt wielkiej nadziei, że to się uda, ale wzięłam głęboki wdech, przytrzyma-l.nn powietrze w ustach i próbowałam sprawić, żeby w y pełniło moje zmysły, tak jak już chyba z milion razy tłumaczył mi Daniel. W ten sposób miałam jakoby umieć wyczuć w powietrzu ewentualne ślady po obecności brata, jego zapach albo smak, coś innego niż migdałowy zapach Daniela i farbę olejną, którą zawsze przesiąknięte było to mieszkanie. Wypuściłam powietrze z pełnym frustracji sykiem. Daniel spojrzał na mnie z nadzieją. Pokręciłam głową. Znów zawiodłam. - Nie martw się - powiedział. - W końcu się nauczysz. To po prostu wymaga czasu. - Zawsze tak mówił. - Tak, wiem. - Miałam tylko nadzieję, że nie będzie mi znów prawił kazania o tym, że najważniejsza jest równowaga, że tak w ogóle to świetnie mi jak dotąd idzie i że większości Urbat pełne rozwinięcie mocy zajmuje całe lata. - Zresztą nawet już nie pamiętam, jak on pachnie, no i na pewno nie wiem, jak smakuje. Daniel uśmiechnął się. Obejdzie się bez kazania. Wzięłam od niego komórkę i posłużyłam się zupełnie ludzkimi oczami, żeby poszukać na niej jakich- kolwiek wskazówek. Ekran był pęknięty, jakby ktoś ją upuścił, i w ogóle dziw, że jeszcze działała. Sprawdziłam, do kogo i o której ostatnio z niej dzwoniono. - Dzwonił na pewno z tej komórki. - Zadrżałam. -Był tu, gdy byliśmy tuż o krok, tam na trawniku. - Co powiedział? - spytał Daniel. - Że jestem w niebezpieczeństwie. Że wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie. Powiedział: „Przyjdą po ciebie" i że nie powstrzymam ich. I że mam komuś nie ufać... -Przygryzłam wargę, wahając się chwilę. - Nie wiem, ale chyba mówił o tobie. 24 Daniel skrzyżował ręce na piersi. - Wygląda na to, że jego uczucia względem mnie w ogóle się nie zmieniły. Z jego ciemnobrązowych oczu nie znikał niepokój. Czy myślał o tym, co ja? Że może Jude włamał się tu z zupełnie innymi zamiarami? Może liczył na to, że zastanie tu Daniela samego i bezbronnego? To by jednak nie miało sensu. Gdyby chciał go zaatakować, nie powstrzymałaby go moja obecność. Przedtem go nie powstrzymała. - Powiedział coś jeszcze? - spytał Daniel. - Nie. Połączenie się zerwało. Myślę, że wypadł mu telefon. Sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Może ręka mu się trzęsła. - A może właśnie przechodził przemianę. - Myślisz, że to wszystko to jakiś żart? - zastanawiał się Daniel. - Może to jakiś rodzaj upiornej gry. Przecież nigdy nie chciał, żebyśmy byli razem. - Nie wiem. - Spojrzałam na komórkę, którą wciąż trzymałam w dłoniach. - To niewykluczone. Ale z drugiej strony, czy wracałby tu tylko dla żartu? Myślę, że chodziło mu o coś więcej. Być może to moje nowe wilcze instynkty, a może tyl- I o rodzaj naturalnej więzi między rodzeństwem, ale na pewno coś kazało mi wierzyć, że Jude mówił prawdę. Wszyscy byliśmy w niebezpieczeństwie. Nie wie- II ziałam tylko, czy aby to nie on właśnie stanowi to 11 u 'bezpieczeństwo.

ROZDZIAŁ 2 DAR WĄTPLOWOŚCI W domu, dwadzieścia minut później Daniel uparł się, że będzie jechał za mną na swoim nowym - w każdym razie dla niego - motocyklu. Jechałam powoli przez te kilka mil między domem a Oak Park, obserwując mijane ulice. Zwalniałam jeszcze bardziej za każdym razem, gdy zobaczyłam jakiegoś przechodnia, choć oczywiście nie zdarzało się to zbyt często, bo było już po dziesiątej. Jednocześnie w kółko wykręcałam numer taty, ale bez końca przemawiała do mnie jego automatyczna sekretarka. Co z tego, że wszystkim nam kupił wreszcie komórki, żebyśmy mogli być stale w kontakcie, skoro i tak zawsze zapominał naładować swoją? „Oddzwoń" - brzmiała wiadomość, którą zostawiałam mu za każdym razem. Biorąc pod uwagę, ile energii włożył przez te wszystkie miesiące w szukanie Jude'a, nie chciałam mu się teraz po prostu nagrać z informacją, że on wrócił. Była to jedna z tych rzeczy, którą znacznie lepiej przekazywać komuś, stojąc z nim -a jeszcze lepiej siedząc - twarzą w twarz. Chaos. To jedyne słowo, które adekwatnie oddawało sytuację, jaką zastaliśmy, gdy otworzyłam drzwi frontowe do domu. Z salonu ryczał telewizor, jakby ktoś podkręcił głośność tak, żeby słyszeć pana od wiadomości ponad rykiem Jamesa zanoszącego się płaczem w ramionach Charity, która stała na schodach. Wyglądało na to, że próbowała go jakoś zaciągnąć z po- 28 w rotem do sypialni. Ale mały wierzgał z taką siłą, że obydwojgu lada chwila groził upadek na sam dół. Nagle wszystkie te dźwięki zaczęły huczeć mi w gło-w ie dziesięć razy głośniej. Zacisnęłam powieki i zatka-lam sobie uszy rękoma. Idealna chwila, żeby włączył Hf do akcji mój superczuły słuch. - Co się tu dzieje? - próbowałam przekrzyczeć cały len zgiełk. - Przecież już ponad dwie godziny temu położyłam go do łóżeczka. - Zanim wyszłam na trening, 111 >ewniłam się, że James śpi sobie słodko, a Charity jest pochłonięta pracą domową. Choć tyle mogłam zrobić, )',dy tato znów był poza domem. - Nie wiem. Z jakąś godzinę temu obudził się, drąc się na całe gardło - pożaliła się Charity, której James mało nie przyłożył właśnie prosto w twarz. - W końcu miało mi się go uspokoić, ale znowu wpadł w panikę, I ledy chciałam go zabrać z powrotem do sypialni. Mo-ifce mu się śniło, że coś strasznego jest za oknem. Wymieniliśmy z Danielem szybkie spojrzenia. Kiw-n.)ł głową. To, co James widział za oknem, mogło w ogóle nie być snem. - Aaa! James! Przestań! - wrzasnęła Charity do bratu, który właśnie wygiął się do tyłu i kopał jak szalony. Mało nie wymsknął jej się i całkiem go nie upuściła. - Ja go wezmę. - Daniel przemknął się obok mnie w korytarzu i wyjął Jamesa z rąk Charity. - Już do- brze, mały - powiedział i usadził go sobie na biodrze. I hłopiec prawie natychmiast zamilkł i zarzucił drżące rączki Danielowi na szyję. Daniel nadal był jego super-bohaterem, a mały James w swoich śpioszkach wyglądał w jego silnych ramionach na jeszcze mniejszego. Znów przypomniałamsobie, jak Daniel złapał go wte dy, gdy James spadł w ten głęboki na co najmniej dziesięć metrów jar w lesie niedaleko domu. - Może poczytamci bajkę? - zaproponował Daniel i połaskotał go nosemw policzek. James skinął główką i otarł swoje czerwone, zapuch-nięte oczy. - Może Gdzie mieszkają dzikie stwory? Podoba mi się ten dzieciak w przebraniu wilka. - Była to ulubiona książeczka mojego braciszka, który pół roku temu dostał ją od Daniela na drugie urodziny. James pokręcił główką. - Nieee. Za stlasna. - Broda znów mu zadrżała. Musiał się naprawdę wystraszyć. - To może Kubusia Puchatka? - Daniel wziął Jamesa na barana i spojrzał na mnie. - Położę go do łóżka. - Dzięki - powiedziałyśmy z Charity zgodym chórem. Patrzyłam, jak Daniel drepcze z Jamesem po schodach i przemawia do niego, ze wszystkich sił udając Kłapouchego (wypadało to jak coś bardziej w stylu Marlona Brando, gdyby mnie kto pytał o zdanie). Jak można go było nie kochać? I dlaczego Jude wciąż uważa, że nie powinnam mu ufać? 3o - No, wreszcie. Mam jeszcze całe trzy strony zadań z matmy do zrobienia - gderała Charity. - Przepraszam. Gdybym wiedziała, co tu się dzieje, wróciłabym znacznie wcześniej.

- No coś ty. - Charity przesunęła palcempo słoju dębowej poręczy. - Przecież to nie ty jesteś od zajmowania się Jamesem, nie? - Rzuciła wymowne spojrzeli le w stronę salonu. - Może udałoby ci się namówić mamę, żeby trochę ściszyła? Naprawdę muszę się skoncentrować. - Więc znów mamy Królową Zombie? Charity pokiwała głową. Powinnamsię była domyślić, że dzień spędzony z ciotką Carol musiał się tak skończyć. Wpadała ona do 11.1 s od czasu do czasu, żeby „pomóc", kiedy nie było taty, ale jej złośliwe komentarze na temat naszej rodziny, f.lównie o tym, jak to Divine'owie nie są w końcu tacy znowu idealni, jak by się zdawało, naprawdę wszyst-k i in już wychodziły bokami. - Ciekawe, jak długo to potrwa tymrazem - mruk-iirki Charity i ruszyła w górę po schodach. Wciągnęłam powietrze przez zaciśnięte zęby i po-Nzłam do salonu. James przestał płakać i teraz z sy-pialni dochodził nawet jego cichy śmiech, ale telewizor huczał nadal na cały regulator, aż uszy pękały, gdy się człowiek zbliżył. Wzięłam pilota do ręki akurat w chwili, kiedy zaczęła się jakaś transmisja na żywo. Reporter stał przed taśmą policyjną założoną przed sklepem jubilerskim „Rodzinne Klejnoty", który nieraz mijałam, gdy byłam w mieście, w dzielnicy sklepów z antykami. - W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin włamano się w biały dzień do dwóch sklepów jubilerskich - powiedział reporter - lecz w obu przypadkach nie było żadnych naocznych świadków tych zuchwałych przestępstw. Policja nie wie, co o tym myśleć. Pracownicy obydwu sklepów twierdzą, że zostali ogłuszeni, nim zdołali cokolwiek zobaczyć, a ich sklepy kompletnie zdemolowano i ograbiono ze wszystkiego w ciągu dosłownie kilku minut. Na kamerach nie znaleziono żadnych informacji i policja podejrzewa, że zostały one w jakiś sposób wyłączone jeszcze przed włamaniem. Cięcie - i na ekranie pojawił się pulchny prezenter z masą włosów, który siedział już za biurkiem w studiu. - To niesamowite, Graham - powiedział. - Te włamania aż nadto coś nam przypominają, nie sądzisz? - Rzeczywiście - przytaknął reporter. - Dwa ostatnie włamania mogą być jakoś powiązane z serią innych dziwnych i nadal niewyjaśnionych kradzieży i napaści w mieście, o których informowaliśmy państwa w ciągu minionych miesięcy. Wszystko wskazuje na to, że policja nie ma jednak pojęcia, co się dzieje. - Hmm - mruknął prezenter. - Czy zatem nie powinniśmy się już zacząć martwić tym, że być może Po- 32 I wór z Markham Street postanowił się zająć bardziej /.organizowaną formą przestępczości... Ściszyłam głos, gdy prezenter zaczął chichotać /, własnego kiepskiego dowcipu. Mnie żarty o Potwo-1 /v z Markham Street nie wydawały się już w ogóle /.abawne, szczególnie teraz, gdy znałam prawdę i wi-il/.iałam co, a raczejkto się za tym krył. Mama nie za-I >ri itestowała na moją interwencję w sprawie głośności. Wpatrywała się tylko w materiał pokazujący gapiów 1 |>i /echodniów, którzy wypowiadali się na temat tych tajemniczych włamań. Jej oczy biegały od twarzy do I warzy i wiedziałam dobrze, kogo szuka. - Mamo? - wzięłam ze stolika przed sofą pusty kieli-Hek po winie i miskę zimnej zupy pomidorowej. - Nic II ii- zjadłaś. Może zrobię ci coś innego? Mama przesunęła się, bo widocznie moje nogi zasłoni IV jej trochę telewizor. - Tato powiedział, że jeśli znów przestaniesz jeść, ni.un zadzwonić do doktora Connorsa. Ani drgnęła. Tak bardzo chciałam jej powiedzieć, że Jude dzwonił dziś do mnie. Że był tu, obok, w Rosę Crest. Że z nim 11 >/. 1 nawiałam. Że gdy ona była zajęta oglądaniem każ-'!<')',o dziennika z nadzieją, iż wyłapie go w tłumie, |ude mógł być tu przed chwilą za oknem sypialni jej młodszego synka. Ale to właśnie ta ostatnia myśl sprawiła, że ugry- l.mi się w język. Nie wiedziałam przecież, dlaczego 33 Jude wrócił. Nie wiedziałam, czego chciał. Nie wiedziałam, czy był teraz bardziej człowiekiem, czy może bardziej już potworem, zaglądającym do okien ludziom, których kiedyś nazywał swoją rodziną. Nie wiedziałam też, czy kiedykolwiek jeszcze wróci. Wiedziałam tylko jedno - lepiej nic z tego nie mówić mamie, przynajmniej na razie.

Sięgnęła po pilota i podgłośniła trochę telewizor. Wzięłam jej miskę do kuchni i wylałam zupę do zle- wu, patrząc, jak czerwona maź spływa powoli. Wymyłam miskę i zabrałam się za resztę naczyń, napełniwszy zlew najcieplejszą wodą, jaką się tylko dało. Nie wiem czemu, ale lubiłam to ciepło ogarniające moje ręce, gdy wkładałam je do niemal parzącej wody i zmywałam naczynia. Kiedy mama przechodziła w tryb Królowej Zombie, miałam jakąś dziwną potrzebę odczuwania czegoś więcej, jakbym mogła wziąć na siebie ból za nas obie. Gdy tak szorowałam garnek, modliłam się w duchu, żeby mama nie zobaczyła w wiadomościach nikogo, kto przypominałby jej Jude'a. Zawsze wtedy wpadała w straszną ekscytację, wydzwaniała do taty i kazała mu jechać tam, gdzie jej zdaniem z pewnością był Jude -bez względu na to, czy miejsce to znajdowało się w naszym mieście, stanie czy nawet kraju. A tato jechał, nawet jeśli nie było go już w domu od dwóch tygodni, bo może tym razem to naprawdę Jude. Może tym razem uda mu się go odnaleźć i wrócą już razem. 34 Za pierwszym razem, gdy mama zobaczyła ,Jude'a" w telewizji, też robiłam sobie wielkie nadzieje. Całą noc tkwiłam z nią przy oknie, czekając, aż wróci tato i go przyprowadzi. Ale kiedy wrócił - sam - czułam się tak, jakby Jude znowu nas opuścił. Mama nie jadła przez cały tydzień, to jest do czasu, gdy znów jej się wydało, że widziała Jude'a gdzieś w tłumie w tle materiału CNN o pożarze w jakiej fabryce w Kalifornii. Ale i ten wypad skończył się porażką, a im dłużej taty nie było, tym gorzej było z mamą. Gdy wyjechał za trzecim razem, znów podążając za jej szalonymi wskazówkami - atak niedźwiedzia w Yellowstone, ciemnowłosy chłopiec uratował ponoć jakąś dziewczynkę przed śmiercią - po prostu się wściekłam. Stanęłam w drzwiach ze skrzyżowanymi tekami i nie chciałam taty wypuścić. Ale wziął mnie za rękę i posadził na werandzie. - Znasz przypowieść o dobrym pasterzu, Grace, prawda? Pokręciłam głową, że nie, choć oczywiście znałam. Iły tam tak załamana, że nie miałam siły nic powiedzieć. - Biblia mówi, że dobry pasterz, choćby miał sto < >w iec, to jeśli zgubi choć jedną, musi pozostawić tamte dziewięćdziesiąt dziewięć i wyruszyć na poszukiwania tej jednej zbłąkanej owieczki. - Ale czy przez to nie wychodzi na to, że po prostu r/.uca te pozostałe wilkom na pożarcie? - spytałam. Tato westchnął. - To samo zrobiłem dla Daniela. Pomogłem mu bez względu na wszystko. To samo ty dla niego zrobiłaś. Teraz musimy zrobić to samo dla twojego brata. Nie mogłam się z nim nie zgodzić. Tato uścisnął mi palce. - Poza tym zostawiam resztę rodziny w dobrych rękach - dodał, a potem wstał i pojechał. Ale w tej chwili w ogóle nie czułam się, jakbym była tymi symbolicznymi dobrymi rękoma. No bo niby co ja mam zrobić, jeśli zbłąkana owieczka sama nas znajdzie, a dobrego pasterza akurat tu nie będzie? I co jeśli ta owieczka to wcale nie jest taka znowu owieczka? Co jeśli to raczej wilk? Później Kiedy Daniel wszedł do kuchni, zlew był już prawie pusty. - James wreszcie zasnął. - Pogłaskał mnie po ramieniu, potem wziął ścierkę i zaczął wycierać rondel. - Dzięki - powiedziałam i podałam mu mokrą filiżankę. Skrzywił się na widok mojej zaczerwienionej skóry. - Powinnaś bardziej na siebie uważać. Popatrzyłam na rękę i zamknęłam oczy, żeby skoncentrować się na wymazaniu z niej bólu. Poczekałam kilka sekund, ale kiedy otworzyłam oczy, skóra nadal 36 była równie czerwona i obolała jak przedtem. Wcale mnie to nie zdziwiło. - Powinnam już zagonić mamę do łóżka - stwierdziłam i wytarłam dłonie o spodnie. - Chcesz, żebym tu z wami został? Na wypadek gdyby Jude... wrócił. Mogę spać na sofie. Choć sama myśl o tym, że Daniel mógłby tu spędzić noc, podniosła mnie na duchu, prawie tak jakby już był z nami tato, to jednak wiedziałam, że to niemożliwe. - Mama mogłaby tego nie wytrzymać psychicznie - powiedziałam. - Hmm. Też prawda.

- Z drugiej strony może to by ją przynajmniej wyrwało z tego otępienia. - Cieszyłam się, że nie dosta- nę szlabanu za to, że wróciłam po wiadomościach, ale choć nie cierpiałam, kiedy mama tak nadzorowała każdy mój krok, gdy była w trybie Szalonej Matki Niedźwiedzicy, to jednak i tak wolałam to niż czas zombie, który teraz nastał. Na ustach Daniela znów pojawił się ten złośliwy uśmieszek. Delikatnie ujął moją dłoń i przyciągnął ją do ust. Gdy patrzył tak na mnie, całując moje obolałe knykcie, poczułam, że kolana się pode mną uginała, i pożałowałam, że już nie leżymy razem na tamtym I rawniku. - To nie jest dobry pomysł - szepnęłam i wyciągnęłam swoją dłoń z jego uścisku. Gdyby mama jednak odzyskała na moment przytomność, miałabym za to szlaban do końca życia. - Jak sobie życzysz - powiedział Daniel i zaczął wycierać kolejną filiżankę. - Pomogę ci z tym skończyć i będę leciał. Westchnęłam. Wiedziałam dobrze, że gdy tylko sobie pójdzie, dom wyda mi się pusty i zimny. Każdy najcichszy dźwięk będzie mnie przyprawiał o palpitacje serca, a każda minuta będzie się ciągnęła niczym całe lata, póki w końcu nie uda mi się jakoś zasnąć. - Gdyby chociaż był tu z nami tato... Ale pewnie on też nie byłby w stanie nas już ochronić. Daniel zmarszczył czoło i odłożył filiżankę. Przeniósł ciężar ciała z chorej nogi na zdrową. Opadła mnie fala wyrzutów sumienia. - Nie miałam na myśli ciebie. - Położyłam mu rękę na ramieniu. - Nie chciałam przez to powiedzieć, że już nie jesteś w stanie nas chronić. Mówiłam o sobie, przysięgam. - W porządku. Przecież wiem, że nie jestem teraz w stanie wiele zrobić, Grace. Ale to jakby skutek uboczny utraty moich mocy. - Ale nadal jesteś bardzo silny. Mógłbyś... - Nie. - Daniel w końcu spojrzał mi w oczy. - Ale ty będziesz mogła... Pewnego dnia będziesz, zaufaj mi. W końcu się nauczysz... - Mam dziwne przeczucie, że ten pewien dzień nie nastąpi wcale tak prędko. Myślę, że Jude dzwonił 38 dlatego, że potrzebuje mojej pomocy. - Spojrzałam w dół na te głupie, nadal czerwone ręce. - A tymczasem ja nie jestem dość silna, by zrobić choć najmniejsze głupstwo. - Grace, jesteś najsilniejszą osobą, jaką znam. Żeby uratować mnie tak, jak to zrobiłaś, trzeba było wielkiej siły. Możesz zostać takim bohaterem, jakim chcesz. -Zniżył głos i obejrzał się na mamę na sofie, tak jakby naprawdę niepokoił się tym, że może w ogóle zwrócić uwagę na naszą rozmowę. - Masz całą tę moc w zasięgu ręki i jakoś razem wynajdziemy sposób, by wreszcie po nią sięgnąć i już jej nie tracić. Potrzebujesz tylko trochę więcej czasu, cierpliwości i równowagi i uda się nam. Może za ostro zaczęliśmy. Może powinniśmy byli ostrożniej do tego podejść. Przeznaczyć na lekcje więcej czasu... - Ale co, jeśli nie mamy już w ogóle czasu? Co jeśli Jude ma rację? Co jeśli ktoś naprawdę chce nas dorwać? - Po raz pierwszy pozwoliłam memu strachowi naprawdę wypłynąć na powierzchnię i teraz czułam, że tonę pod jego ciężarem. - Co jeśli tych mocy potrzebuję już, teraz, zaraz? Daniel złapał za swoje potargane włosy i szarpnął je z frustracji. - Nie rozumiem, czego ty ode mnie oczekujesz, Grace. Co mam zrobić? Chcesz, żebym szybciej cię uczył? Na to nie możemy sobie pozwolić. Wiesz dobrze, że to byłoby zbyt niebezpieczne. Nie pozwolę, by wilk przejął nad tobą kontrolę. - Nie pozwolę mu na to, Danielu. Nie tego przecież chcę... Wrr, już sama nie wiem, czego chcę! Może jakiegoś sposobu, by zatrzymać czas. Jakiegoś zaklęcia, dzięki któremu moje moce pojawiłyby się szybciej. Sama nie wiem. - Ja też nie wiem. - Podniósł miskę z blatu i po chwili odłożył ją z powrotem. - Dalej mi się wydaje, że Jude po prostu zakpił sobie z ciebie, Grace. Wilk z pewnością uwielbia zamęczać ludzi, których Jude kochał. - Położył nacisk na czas przeszły.

Ale ja nie chciałam i nie mogłam w to uwierzyć. Daniel nadal mnie kochał, nawet wtedy, gdy władzę nad nim przejął wilk. Mimo wszystko próbował znaleźć jakiś sposób, by wrócić do naszej rodziny. Chciałam wierzyć, że z Jude'em jest tak samo. Musiałam podarować mu choć tyle - wątpliwości. W głębi duszy chciałam wierzyć, że zadzwonił dziś nie dla jakiegoś okrutne go żartu, tylko że naprawdę chciał mnie ostrzec. Nadal chciał być moim bratem. - Nie słyszałeś niepokoju w jego głosie - powiedziałam. - Myślę, że to było wołanie o pomoc. Daniel pokręcił głową. - Tak bym chciał odnaleźć go dla ciebie. Dowiedzieć się, czego on do cholery chce, albo powstrzymać tę osobę czy to coś, które jakoby nam grozi. Ale to nie ja tu mam nadludzkie moce. 40 - Ja najwyraźniej też nie - mruknęłam. Spojrzał na mnie, a w jego ciemnych oczach czaił się smutek. Nic jednak nie powiedział. Milczeliśmy przez kilka długich minut. Mama słuchała kolejnych wieczornych dzienników i wiadomości ze wszystkich możliwych stacji, które sobie nagrała, ale we wszystkich przedstawiali niemal dokładnie taki sam opis wypadków. Niewidzialni bandyci. Okropne przestępstwa w biały dzień. Nawet ten sam dowcip o tym, że Potwór z Markham Street zajął się teraz zorganizowaną przestępczością... - Żałujesz? - spytałam go w końcu. Od miesięcy nosiłam się z tym pytaniem, ale nie miałam odwagi go zadać. Wracało do mnie zawsze, gdy widziałam, jak Daniel musi się wysilać, żeby dorównywać mi prędkością w biegu, jak musi znów leczyć to kolano po byle treningu. - Czy żałujesz tego, że cię wyleczyłam? Musi być ciężko nie mieć już tych wszystkich mocy. A jeszcze ciężej musi mu być, kiedy patrzy, jak ja się męczę z moimi. Tak jak zawsze wtedy, gdy próbował uczyć mnie nowej techniki malarskiej i niemal czułam, jak go ręka świerzbi, żeby zabrać mi ten pędzel i samemu to namalować. Nigdy jednak tego nie robił. Dobrzy nauczyciele po prostu tak nie robią. - Nie - powiedział Daniel. - Czasami brakuje mi moich mocy. Ale nigdy nie żałuję, że zrobiłaś dla mnie to, co zrobiłaś. Jestem tu tylko dzięki tobie. Jestem człowiekiem. Za nic nie chciałbym wrócić do tamtej sytuacji i zmagać się z tym, że w każdej chwili mogę się zmienić w potwora. Chyba wolałbym umrzeć... -Zamilkł. Wahał się chwilę i w końcu spytał: - A ty? Żałujesz? Tego, że byłaś tam i mnie uratowałaś? -Po tonie jego głosu wiedziałam, że i on nosił się z tym pytaniem już od dłuższego czasu. Spojrzałam w dół na zlew. Mydliny zmieniły się w gęstą zawiesinę na wodzie. - Czasami niemal marzę o tym, żeby cofnąć czas i jakoś powstrzymać Jude'a od zarażenia mnie klątwą wilkołactwa. Zawsze jednak przypominam sobie wtedy o tym, że moim przeznaczeniem było być tam i uratować twoją duszę, więc nie zaryzykowałabym żadnej zmiany w wydarzeniach tamtej nocy. Bo tej części nie żałuję. Tej części nie zamieniłabym na nic. Tego, że cię uratowałam, że cię uleczyłam. Za to mogłabym pozwolić, by zarażono mnie jeszcze milion razy. - Przejechałam palcem po zawiesinach na powierzchni wody. - Ale tak bardzo bym chciała, żeby to wszystko nie skończyło się tak dla Jude'a, jak się skończyło, wiesz? Chciałabym też rozumieć, co oznacza jego powrót. - Westchnęłam. - Chciałabym, skoro już i tak zostałam zarażona tymi mocami, być w stanie porządnie je wykorzystywać, rozumiesz? Móc posłużyć się nimi, żeby uratować brata. Odwróciłam się do niego plecami i sięgnęłam ręką głęboko w mętną wodę, by wyciągnąć korek. Chciałam znów poczuć na skórze gorącą wodę, ale wysty- 42 gła podczas naszej rozmowy. Poczułam ciepło na ramieniu i uświadomiłam sobie, że to Daniel położył mi dłoń tuż nad moją księżycową blizną, schowaną pod rękawem. Dopiero gdy poczułam jego łagodzący dotyk, doszło do mnie, że cały czas paliła mnie niemiłosiernie. Trzymał tak dłoń przez chwilę, ale potem zabrał ją i znów zaczął wycierać naczynia. Został do późna. Zdążyliśmy posprzątać kuchnię, a mama tymczasem opróżniła naszą spracowaną nagrywarkę z wiadomości, jakie zarejestrowała ze wszystkich kanałów. Pożegnałam Daniela w drzwiach i gdy tylko wyszedł, dom wydał mi się pusty. Wiedziałam, że tak będzie. Zamknęłam wszystkie drzwi i okna, wyłączyłam telewizor i kazałam mamie iść do łóżka. Potem, kiedy już byłam sama w pokoju, znów próbowałam zadzwonić do taty. Od razu włączyła się sekretarka.

- Jude tu był, tato - nagrałam mu się w końcu. - Był tu, w Rosę Crest. Wróć do domu. Proszę. - Wsłuchiwałam się w pustkę po drugiej stronie linii, aż sekretarka zapikała i zerwała połączenie. Z komórką w ręce sprawdziłam jeszcze, czy dobrze zamknęłam okno w sypialni, i wtedy zauważyłam jakieś nikłe światełko w środku mojej toyoty corolli. Zo-Htawiłam ją zaparkowaną przy krawężniku przed domem. Rozchyliłam szerzej żaluzje i zobaczyłam, że na tylnym siedzeniu mojego samochodu śpi zwinięty Daniel. Wyglądało na to, że zasnął, czytając. Ten wieczór nie ułożył się tak, jak powinien; zupełnie nie tak, jak go sobie wyobraziłam, gdy Daniel zaproponował, żebyśmy wspólnie obejrzeli deszcz meteorów. Ale teraz, gdy zobaczyłam go przed domem, gdy zrozumiałam, że jest tu, blisko, poczułam się znów bezpieczna, jakby nic nie mogło nas rozdzielić. Otworzyłam klapkę komórki i wysłałam Danielowi wiadomość: „Kocham cię". Gdy chowałam się już pod kołdrę, telefon zamigał odpowiedzią: „I ja ciebie. Zawsze". A po trzydziestu sekundach jeszcze jedną: „Cierpliwości, Jakoś to rozgryziemy. Może jak już twój tata wróci, to będzie wiedział, co robić". I potem jeszcze jedną: „Wierzę w ciebie". I kolejne dwie minuty później, jakby nagle ta myśl zaświtała mu w głowie po raz pierwszy: „Ale błagam, nie szukaj Jude'a na własną rękę, tak?". „Jasne" - odpisałam. Przecież nawet nie wiedziałabym, gdzie szukać. ROZDZIAŁ 3 KTO SIEJE ZNISZCZENIE Rano Nie zdziwiłam się, kiedy rano Daniela już nie było. Zawsze w piątki pracował na porannej zmianie w sklepie Daya. Obawiałam się jednak, że spanie całą noc na tylnym siedzeniu toyoty musiało mu nieźle dać w kość. Debbie Lambson, gospodyni na pół etatu, którą tata zatrudnił, żeby ktoś miał oko na Jamesa - i na ma- mę - gdy my z Charity jesteśmy w szkole, już szykowała nam śniadanie na dole w kuchni. Chwyciłam z blatu dwie muffinki, które upiekła, i pojechałam po kawę na wynos do Java Pot. Kupiłam dwie i ruszyłam prosto do sklepu Daya, licząc na to, że złapię jeszcze Daniela, nim wyjedzie do szkoły. Wiedziałam, że coś się stało, jeszcze zanim zobaczyłam policyjną taśmę zagradzającą wjazd na parking za sklepem. Radiowóz szeryfa stał przed samym wejściem, a neonowy napis OTWARTE, który świecił zwykle nad szklanymi drzwiami, był zgaszony. Mała grupka niedoszłych klientów stała i zawzięcie dyskutowała nad czymś kilka jardów od sklepu. Poczułam pod skórą znajome napięcie, gdy stanęłam tuż za radiowozem. Siłą rzeczy przypomniał mi się tamten wieczór niemal dziesięć miesięcy temu, gdy miała tu miejsce bardzo podobna scena. Tamtej strasznej nocy mało nie straciłam Daniela. Blizna na ramieniu zapiekła, a w mięśniach poczułam ból budzących się mocy. Chwyciłam za księ- życowy kamień i otrząsnęłam się z tych strasznych 46 wspomnień. Musiałam się zmierzyć z o wiele pilniejszym problemem. Zostawiłam tackę z kawami w samochodzie i ruszyłam w kierunku drzwi do sklepu. Pierwsze, co mnie w nich uderzyło, to niezwykle czysta szyba. Natychmiast jednak doszło do mnie, że po prostu jej nie ma. Potrzaskane szkło leżało na podłodze w sklepie. Zawahałam się, niepewna, czy mogę wejść, ale nikt nie próbował mnie powstrzymać, więc weszłam przez dziurę po szybie. Dobiegły mnie głosy z okolic kas, a raczej z miejsca, gdzie powinny znajdować się kasy. Jedna leżała w kawałkach na ziemi, a dwie pozostałe zniknęły. Pan Day siedział zgarbiony na krześle i rozmawiał /, Chrisem Triptonem, który też pracował tu na porannej zmianie. Tuż obok stał Daniel z miotłą w ręce. Wyglądało to tak, jakby sklep pana Daya był przed chwilą epicentrum trzęsienia ziemi, które jakimś cudem ominęło resztę miasta. Większość regałów została przewrócona jak jakieś potężne domino, a ich zawartość walała się dosłownie wszędzie. Podłoga była mokra od zup tryskających z puszek. W

ścianach widniały dziury wielkości piłeczek bejsbolowych, a wystawa z okazji Halloween, która stała dotąd na środku sklepu, wyglądała tak, jakby ją ktoś przejechał buldożerem. - Co tu się stało? - spytałam Daniela, gdy zauważył moją obecność. - Przeszedł tędy huragan czy co? - Nawet huragan nie narobiłby więcej zniszczeń. -Daniel wsparł się na miotle. - W nocy było włamanie. Zabrali wszystko z kas, wyrwali sejf ze ściany w biurze i rozwalili chyba wszystko, co można było. - Boże drogi - jęknęłam. Stacey Canova podeszła do nas z pustym kartonem w rękach. - Dziwne - powiedziała - zniszczyli wszystko poza czipsami i piwem, które zabrali do ostatniej paczki i puszki. - Co takiego? Czy szeryf podejrzewa nastolatków? - spytałam. - Tylko jeśli w dzisiejszych czasach nastolatki mają jakieś nadprzyrodzone moce - powiedział głos za moimi plecami. Odwróciłam się w stronę pana Daya. - Dlaczego? - Zaczerwieniłam się i odruchowo skrzyżowałam ręce za plecami, jakbym miała coś do ukrycia. - Ktokolwiek to zrobił, był niezwykle szybki i silny jak tur. Normalnie, żeby przewrócić taki regał, trzeba by mieć wózek widłowy. A oni wpadli tutaj, zdemolowali sklep i wypadli zaledwie po kilku minutach. Wczoraj wieczorem zamknąłem wszystko jak zwykle i ruszyłem do domu, ale ledwie przejechałem kilka przecznic, przypomniałem sobie, że zostawiłem w biurze klucze od garażu. Zawróciłem od razu i po chwili byłem już w sklepie. Wtedy zastałem cały ten bałagan. 48 Nic było mnie może pięć minut. Na kamerach też nic •iv nie nagrało. - Pan Day wskazał na kamery przemysłowe w każdym rogu sklepu. - Przejrzeliśmy je już w nocy z szeryfem. Nic. Ciemność. A one są na bate-111 ■, więc nawet odcięcie prądu w całym sklepie nic nie I 'i "winno im zrobić. Żaden z takich mizernych dziecia-I' (>w z Holy Trinity jak wy nie byłby w stanie czegoś ta-I' lego dokonać. - Odwrócił się w stronę Chrisa Tripto-11,1. - Mówię ci: to musieli być ci niewidzialni bandyci l miasta. Chyba że to Potwór z Markham Street postanowił przerzucić się na włamania. - Pan Day brzmiał u pełnie jak tamten prezenter z wczorajszych wiadomości, tylko że on akurat wcale nie żartował. Stacey przewróciła oczami, a potem pokręciła głowi), gdy zobaczyła, że pan Day na nią patrzy. Daniel spuścił głowę i skupił się na zmiataniu potłuczonego szkła na jedną kupkę. „Oficjalna" wersja wydarzeń była taka, że wnuczki,- pana Daya - Jessikę - zaatakowały dzikie psy i że I o one były odpowiedzialne także za pozostałe wydarzenia zeszłej zimy: okaleczenie Maryanne, zniknięcie Jamesa i to, co przydarzyło się Danielowi, Jude'owi I mnie w kaplicy. Ale pan Day niewzruszenie wierzył, ż,e za tym wszystkim stoi Potwór z Markham Street. - Tak czy siak, ta dzielnica jest już w poważnych ta- II patach. Założę się, że mój sklep to dopiero początek. Ktoś lub coś z taką siłą nie poprzestanie na jednym sklepiku. Popamiętacie moje słowa: Rosę Crest pędzi na oślep ku zagładzie i nikt nie jest w stanie temu zapobiec. W biurze na tyłach sklepu zadzwonił telefon. Wydawał z siebie dziwne, brzęczące dźwięki. Też musiał zostać uszkodzony. - Lokalna gazeta wie już o wszystkim - narzekał pan Day. - Wciąż dzwonią i dzwonią. Nie zdziwię się, jeśli zlecą się tu zaraz reporterzy z całego miasta i będą nas zamęczać jak sępy. Mnie czeka bankructwo, ale dla nich to po prostu dobra historyjka. A myślałem, że nigdy już nie będę się musiał użerać z tymi krwiopijcami, kiedy w końcu znudzili się opowieścią o śmierci Jessiki. Teraz na pewno wykorzystają okazję, żeby znów wyciągnąć tamtą historię, i nie dadzą jej spokoju. - Starał się brzmieć na poirytowanego i szorstkiego, ale jego głos miał w sobie te charakterystyczne wysokie tony, a oczy były opuchnięte i czerwone. Telefon nadal dzwonił i pan Day ruszył w końcu w stronę biura. - Wy dwoje: marsz do szkoły - powiedział jeszcze, wskazując na mnie i Daniela. - Ale przecież możemy panu pomóc - zaoponowałam.

- Wkrótce będziecie musieli się zabrać za aplikacje na studia, dzieciaki. Nie ma mowy, żebyście popsuli sobie oceny przez cały ten bałagan. Ale czekam na ciebie zaraz po szkole - dodał, wskazując na Daniela, a potem chwycił słuchawkę telefonu, który nadal dzwonił na jego biurku. 5o - Halo! - dosłownie ryknął, po czym zatrzasnął za loba drzwi do biura. Pan Day naprawdę niczym sobie 11.1 lo wszystko nie zasłużył. Szczególnie po tym, co się Itało Jessice. - To chyba trzeba by się zbierać. - Daniel podał mio-il<; ( hrisowi. - Wrócę zaraz po ostatniej lekcji. I My się nigdzie stąd nie ruszamy - mruknął Chris, I ii iry wyglądał tak, jakby chciał mieć jakąś wymówkę, żeby zniknąć ze sklepu. Daniel wziął mnie za rękę i poszliśmy w stronę nie-r.iniejących już drzwi, ale po ledwie czterech krokach /,a u ważyłam, że coś przylepiło mi się do podeszwy. Puściłam Daniela, schyliłam się i oderwałam od bulą jakąś plastikową kartę. Odwróciłam ją. Była to pro-Hta, biała karta z małym logo DEPOT na przodzie i pa-I iem magnetycznym z tyłu. Przypominała trochę moją kartę stałego klienta z Java Pot, którą musiałam zawsze podawać, kiedy coś kupowałam. Daniel zatrzymał się i spojrzał na mnie. - Co tam masz? - Wygląda jak karta członkowska czy coś w tym stylu. Słyszałeś kiedyś o Depocie? Daniel pokręcił głową. Uniosłam kartę. - To może być wskazówka, jak myślisz? Może tę karlę upuściła osoba, która stoi za tym wszystkim. - Hmm. Może. - Daniel nie wyglądał jednak na przekonanego. Za mną Stacey prychnęła cicho. - Mówisz jak te dzieciaki ze Scooby-Doo - zakpiła. -Nie rób sobie nadziei. Klienci ciągle gubią takie rzeczy. W biurze mamy całe pudło różnych znalezionych drobiazgów, ale prawie nigdy nikt się po nic nie zgłasza. Wywaliłabym to do śmieci i tyle. Znów odwróciłam kartę. W Rosę Crest było zaledwie kilka sklepów i restauracji. Żaden z nich nie na- zywał się Depot. To pewnie tylko śmieć, pomyślałam, ale zamiast wyrzucić kartę, wsunęłam ją sobie do kieszeni. Daniel uniósł brew, ale nic nie powiedział. Pięć minut później Daniel zostawił swój motor przy sklepie i pojechaliśmy razem toyotą. Wyła i grzechotała przez te kilka przecznic, jakby ostrzegając mnie, że już tej kolejnej zimy na pewno nie przetrwa. Mogłam mieć tylko nadzieję, że Danielowi uda się ją zmusić do funkcjonowania jeszcze przez jakiś czas, biorąc pod uwagę to, że z pieniędzmi było u nas ostatnio krucho, bo mama przestała pracować,a w dodatku doszedł spory wydatek w postaci gosposi. Nie byłam pewna, jak długo jeszcze tato będzie mógł sobie pozwolić na to, żeby zatrudniać Debbie, a już na pewno nie było co nawet myśleć o nowym samochodzie. Zaparkowałam tam gdzie zwykle, przy kaplicy, i przeszliśmy razem przez szkolny parking. Daniel 52 pociągnął łyk kawy i mruknął ze smakiem. Wyglądał mizerniej niż ostatnio, a jego zmierzwione zwykle włosy zdawały się jeszcze bardziej potargane. Cynamonową muffinkę, którą mu dałam, połknął w trzech kęsach i odchrząknął. - Ón ma rację - powiedział. - Pan Day. Trzeba naprawdę kogoś o nadprzyrodzonych zdolnościach, że- by narobić tyle bałaganu w tak krótkim czasie. Jakiegoś supersilnego nastolatka... Uniosłam ręce. - To nie ja. Przysięgam. Chyba że mam zwyczaj napadać na sklepy we śnie... Daniel uśmiechnął się, ale ledwie na sekundę. Twarz miał poważną i ponurą, gdy wymówił imię, od którego usiłowałam odwrócić jego uwagę tym słabym żartem. - Jude. To by miało sens, nie? - szepnął. - Był wczoraj w mieście. Najpierw poszedł do domu Maryanne. Później prawdopodobnie był za oknem sypialni Jamesa. To logiczne, że potem poszedł do sklepu Daya. - Że niby co? Robi sobie taki obchód wszystkich miejsc...? Och! - Aż zatrzymałam się tuż przed głównym wejściem, kiedy nagle pojęłam, co sugeruje Daniel. Dom Maryanne, okno Jamesa, sklep Daya. Były to miejsca, w których w zeszłym roku wilk przejął nad nim kontrolę. Najpierw okaleczył

ciało zamarzniętej Maryanne, potem wkradł się do domu przez okno i porwał małego Jamesa, tak aby wszystkim się zdawało, że ktoś zabrał go do lasu, a potem zostawił ciało Jessiki pod kontenerem za sklepem, w którym pracował Daniel. Wszystko po to, żeby wrobić Daniela i żeby wszyscy uważali go za potwora. - Myślisz, że wilk każe mu wrócić na miejsca swych zbrodni? Ale dlaczego? I myślisz, że Jude naprawdę byłby w stanie samodzielnie narobić aż takich zniszczeń jak te w sklepie Daya? - Przepraszam! - zawołał wysoki głos za nami. Odwróciłam się odrobinę i ujrzałam moją byłą najlepszą przyjaciółkę, April Thomas. Stała za nami i trzęsła się jak osika, jak to zwykle ona, gdy się czymś przejmie lub czegoś przestraszy, lub w ogóle doświadcza jakiejkolwiek silniejszej emocji. Była to jedna z tych rzeczy, za które tak ją zawsze lubiłam. - Przepraszam, Grace - powtórzyła drżącym głosem. - Tak? - spytałam, a jednocześnie dopadły mnie mieszane uczucia. Z jednej strony złość, że nie chcia- ła mieć ze mną do czynienia przez te całe dziesięć miesięcy, a z drugiej radość, że znów się do mnie odzywa. April wpatrywała się we mnie przez dłuższą chwilę, nerwowo nawijając sobie na palec jeden z jej szalonych blond loczków. Usta jej drgnęły, jakby nie wiedziała, jak ująć w słowa to, co ma mi do powiedzenia; jakby było to coś bardzo ważnego. Ale w końcu tylko wzruszyła ramionami i poprosiła, żebym przepuściła ją przez drzwi. - Nie chcę się spóźnić - wymamrotała i gdy tylko się odsunęłam, popędziła do środka. 54 Patrzyłam, jak znika w tłumie uczniów kłębiących się w korytarzu, aż Daniel musiał mnie lekko szturchnąć, żebym też weszła do środka. - Wiesz, co mnie najbardziej martwi, Grace? - powiedział, gdy podeszliśmy do szafek w korytarzu maturzystów. - Co takiego? - Popatrzyłam na niego lekko zdezorientowana, wciąż będąc myślami przy April. Czy ona naprawdę chciała mi coś powiedzieć, czy tylko mi się zdawało? - To, co powiedziałaś przed chwilą: że Jude sam nie dałby rady tak zdemolować sklepu pana Daya... Wiesz, bez względu na to, czy Jude był czy nie był zaangażowany w tę sprawę, ktokolwiek to naprawdę zrobił, nie działał w pojedynkę. ROZDZIAŁ4 BOMBA Później tego samego dnia Gdy tylko skończyły się ferie świąteczne i znów zaczęła się szkoła, ludzie z sąsiedztwa od razu zauważyli, że nie ma Jude'a, a mama nagle przestała się zachowywać jak skrzyżowanie Marthy Stewart i Florence Nightin-gale. Pod koniec pierwszego tygodnia nauki w styczniu chyba już cała parafia wiedziała, że u Divine'ów jest coś nie tak, i tato postanowił, że jego parafianom należy się jakieś wyjaśnienie. Chciał powiedzieć prawdę. A przynajmniej tę jej część, która nie uwzględniała wilkołaków, bo o nich nie wiedziała nawet moja mama i biorąc pod uwagę jej słaby stan psychiczny, z pewnością tak było lepiej. - Chcę tylko powiedzieć ludziom, że Jude miał kłopoty i uciekł - wyjaśnił nam tato. - I że naprawdę będziemy wdzięczni za wyrozumiałość z ich strony, bo potrzebujemy trochę czasu, by przystosować się do tej sytuacji. Ale mama nie chciała nawet o tym słyszeć. Nie mogła znieść myśli, że ludzie będą krytykować jej metody wychowawcze i myśleć sobie jakieś straszne rzeczy o naszej rodzinie. - To co w takim razie mamy zrobić? - spytał ją tato. - Kłamać - odpowiedziała. - Całej parafii? - wybąkałam. - Tak. - Kiwała się w tył i w przód na krześle i nie odrywała wzroku od telewizora. - On przecież za- 58 raz wróci. Znajdziemy go. Nikt się nigdy o niczym nie iłowie.

I tak w drugą niedzielę stycznia tato przedstawił całemu Rosę Crest tę „oficjalną" wersję wydarzeń - czy-I i skłamał wszystkim wprost z ambony. Według historyjki wymyślonej przez moją mamę, Jude zamieszkał chwilowo u dziadków Kramerów na Florydzie, bo po niedawnej operacji dziadka potrzebowali pomocy w domu. I dlatego też tato musi tam latać od czasu do czasu. Ale ludzie nie są głupi. Nie mogli nie zauważyć, że od dziesięciu miesięcy Jude jakoś ani razu nie odwiedził rodziny. I tego, że jego zniknięcie zbiegło się w czasie z tajemniczym „atakiem psów" w kaplicy, w wyniku którego Daniel spędził cały tydzień na oddziale i ntensywnej terapii. Nie mogli nie zauważyć, że mama ledwo wytrzymuje do końca kazań taty, że na twarzy ma przylepiony ten swój sztuczny uśmiech, a oczy zupełnie nieprzytomne. Nie mogli nie zauważyć też, że tato coraz częściej „lata na Florydę", aby pomagać swo-i m teściom, i w zasadzie więcej czasu spędza u nich niż we własnym domu. A to oznaczało, że ludzie zaczną gadać. Wiedziałam, że nie da się otwarcie mówić o wszystkich wydarzeniach zeszłego roku, ale nie dość że poznałam straszne nadprzyrodzone sekrety, nie dość te musiałam kłamać wszystkim na temat zniknięcia brata, to jeszcze byłam zmuszona ukrywać, że jestem w stanie usłyszeć to, co ludzie gadają o mojej rodzinie i o mnie za naszymi plecami. Kolejny mało ekscytujący bonus posiadania nadludzkiego słuchu, który włącza się w najmniej odpowiednich momentach. Większość ludzi naprawdę była szczera i miła. Serio. Ale byli i tacy, którzy udawali miłych, a potem słyszałam ich szepty o mojej rodzinie, gdy zdawało im się, że już nie ma mnie w zasięgu głosu. Rozwodzili się nad tym, jak Jude na pewno bierze narkotyki albo uciekł do jakiejś sekty, albo może wysłano go do jednej z tych szkół na zachodzie, gdzie dzieciaki z problemami muszą iść przez pustynię i nie mają nawet dość wody. - Zawsze wiedziałem, że ten facet był zbyt dobry, aby był prawdziwy. Daję głowę, że wszyscy troje nieźle się naćpali wtedy w tej kaplicy - szeptał Brett Johnson, jeden z „przyjaciół" Jude'a, gdy szedł ze swoją dziewczyną ulicą kilka domów ode mnie. Słyszałam, jak ludzie nazywali moją mamę wariatką, gdy wydawało im się, że na pewno nie usłyszę. To, co mówili o mnie w szkole, było tylko nieco mniej denerwujące. Już dawno przyzwyczaiłam się, że ludzie mnie obserwują i oceniają, bo jestem córką pastora. Teraz jednak, gdy tylko odwróciłam się plecami, okazywało się, że jestem najgorsza z najgorszych, bo jak mogłoby być inaczej, skoro kapitan drużyny hokejowej został aresztowany i wyrzucony ze szkoły tylko dlatego, że mnie napadł. Powaga, nie miałam pojęcia, że w szkole Holy Trinity panuje tak fanatyczne podejście 60 do hokeja, póki nie złożono na mnie całej winy za to, że w zeszłym roku straciliśmy szansę na wygraną w rozgrywkach stanowych. I nieważne, że to Pete Bradshaw zaatakował mnie, a nie odwrotnie. A ja nie mogłam nawet słowa powiedzieć, bo przecież normalni ludzie nie słyszą plotek wypowiedzia- nych dwie sale dalej. Muszę więc przyznać, że gdy mój nadludzki słuch znów postanowił się nagle uaktywnić w szkole, poczułam pewną ulgę (niewolną od wyrzutów sumienia) na myśl o tym, że ludzie mają dziś zupełnie nowy temat do plotek. Wieść o wydarzeniach w sklepie Daya roznosiła się szybko, a gorące dyskusje na temat sprawcy stały się jeszcze gorętsze, gdy wuef, który miałam mieć na drugiej lekcji, został odwołany, bo odkryto, że ktoś próbował się włamać do szkoły przez okno w sali gimnastycznej. Już przed trzecią lekcją plotki ogarnęły całą szkołę, bo ogłoszono, że nie będzie dziś w ogóle zajęć z religii, ponieważ pan Shumway, nasz katecheta, nie pojawił się w szkole. Niektórzy twierdzili, że zaginął, ale kiedy szłam przez główny korytarz, usłyszałam, jak jedna z sekre- tarek w biurze dyrektora mówiła, iż pan Shumway przyszedł z rana i oświadczył, że rzuca pracę. To zupełnie nie miało sensu. Pan Shumway już od dwóch tygodni zapowiadał naszej klasie jakąś wspaniałą niespodziankę i właśnie dzisiaj miał nam wreszcie zdradzić

szczegóły. Byłam już nawet gotowa uwierzyć temu chłopakowi stojącemu o jakieś pięćdziesiąt metrów od mojej szafki, który powiedział, że słyszał, jakoby pan Shumway „zobaczył coś" związanego z włamaniem, wystraszył się i postanowił odejść z naszej szkoły. Ludzie gadali bez przerwy i tak mnie to męczyło, że przed czwartą lekcją byłam już w stanie tylko położyć głowę na ławce w sali od plastyki i zakryć uszy rękami. - Aż tak źle? - spytał Daniel, gdy wślizgnął się na krzesło koło mnie. - Aaaa. Już mi słabo od tej niemożności włączania i wyłączania supersłuchu. Aha, i przypomnij mi, żebym nigdy nie przechodziła koło szatni dla chłopców, kiedy akurat się męczę z tym słuchem. Bo jak na młodych chrześcijan przejawiają naprawdę dziwny talent do świntuszenia. Daniel się roześmiał. Wibracja jego głosu wydała mi się tak nieznośna, że miałam ochotę walić głową w blat. - Oj, przepraszam - wyszeptał i odchrząknął. - To jak myślisz? Czy Jude mógł maczać palce w tej próbie włamania do sali gimnastycznej? - spytał tak cicho, jak tylko potrafił. - Trener Brown mówi, że jego zdaniem ktokolwiek to zrobił, chciał się dobrać do komputerów w pracowni obok, ale ja strzelam, że to Jude poszedł tam zaraz po tym, jak był w sklepie Daya. Uniosłam głowę akurat w chwili, gdy naszą ławkę mijała April Thomas, przemykając się w stronę swojego miejsca na tyłach sali. Przez ułamek sekundy jej oczy 62 zatrzymały się na mojej twarzy, ale potem poszła prosto do ławki, którą dzieliła teraz z Kimberly Woodruff, i już w żaden inny sposób nie dała po sobie poznać, że w ogóle zauważa moje istnienie. Znów przypomniało mi się, jak całkiem niedawno siedziałyśmy razem -w zeszłym roku, gdy byłyśmy jedynymi trzecioklasistami dopuszczonymi do udziału w zaawansowanych lokcjach sztuki u pana Barlowa, jeszcze zanim Daniel wrócił do miasta, a April zaczęła się spotykać z moim bratem i wszystko się jakoś między nami popsuło. - Jak myślisz? - spytał Daniel. Z całego serca nie chciałam w to uwierzyć, ale niestety, to miało sens, że po sklepie Daya Jude poszedł od razu do szkoły, bo przecież tu właśnie przyszedł tamtej nocy zaraz po tym, jak wyrzucił ciało Jessiki Day za sklepem. Szukał Daniela na świątecznych tańcach. Już miałam skomentować teorię Daniela, kiedy ktoś za mną powiedział: - Cześć wam! - tak głośno, że aż podskoczyłam. Odwróciliśmy się na krzesłach i zobaczyliśmy Katie Summers, nową uczennicę z Brighton. Stała za nami z całą garścią ołówków węglowych przewiązanych ja-snopomarańczową tasiemką, która dziwnie przypominała ramiączko od stanika. Świetnie też pasowała do ręcznie robionej opaski zdobiącej jej blond włosy ścięte na idealnego boba z grzywką. - Wow, Grace, masz dziś naprawdę odjechaną fryzurę. Powinnaś zawsze się tak czesać do góry. To wygląda naprawdę superdziwacznie. Gdyby te same słowa padły z ust kogokolwiek innego, wzięłabym je za czystą złośliwość, szczególnie że miałam dziś na głowie bardzo niechlujny koński ogon, bo naprawdę nie chciało mi się rano nic robić z włosami. Ale gdy mówiła to Katie, która na lunch przynosiła sobie kanapki z tofu i ekologiczne soki z młodej pszenicy ukryte w najrozmaitszych pudełkach w stylu vin-tage, słowa „superdziwacznie" brzmiały jak prawdziwy komplement. - Yyy, dzięki - odpowiedziałam. Ponieważ nawet moja najlepsza przyjaciółka już się do mnie nie odzywała, zawsze czułam się mile zaskoczona, gdy ktokolwiek w szkole, nie licząc nauczycieli i Daniela, raczył powiedzieć do mnie parę słów. - Ty wyglądasz bosko, jak zwykle zresztą. Była to prawda. Katie należała do tych naturalnie pięknych osób, które mogły włożyć na szkolny piknik sukienkę z niebieskiego worka na kartofle (a zrobiła tak we wrześniu!), a i tak wyglądały po prostu oszałamiająco. - Jaka ty jesteś słodka. - Katie zwróciła swoje niebieskie niczym kobalt oczy ku Danielowi. - Hej - powiedziała. - Dzięki, że mi pożyczyłeś ten ołówek węglowy w zeszłym tygodniu. W życiu bym nie skończyła projektu na czas, gdyby nie ty. - Wyciągnęła w jego kierunku paczkę z ołówkami, którą wciąż trzymała w swojej ciężkiej od pierścionków dłoni. - To dla ciebie. 64

- Serio? Dzięki, Katie. - Policzki Daniela zaróżowiły się nieco i miałam wrażenie, że zrobił wszystko, aby biorąc od niej ołówki, nie dotknąć tej tasiemki od stanika. - Ale przecież ty ledwie raz użyłaś mojego ołówka. Naprawdę nie trzeba było kupować mi aż tylu. - Czego się nie robi dla prawdziwych bohaterów -powiedziała i uśmiechnęła się do niego. Lubiłam Katie. Naprawdę. Nie traktowała mnie jak powietrze, co było ostatnio prawdziwą rzadkością w Holy Trinity. I nigdy jeszcze nie słyszałam, by powiedziała choć jedno złe słowo za moimi plecami. Ale jednego w niej nie lubiłam - tego, w jaki sposób uśmiechała się do Daniela. Że już nie wspomnę o tym, iż zawsze musiała się go pytać o to, co sądzi o jej ostatni m projekcie (przy czym jej prace zawsze były równie olśniewające jak ona sama). Jej rodzice przeprowadzili się do Rosę Crest latem specjalnie po to, aby mogła chodzić na zaawansowane lekcje sztuki w naszym liceum. Policzki Daniela zrobiły się jeszcze bardziej różowe. Kopnęłam go pod stołem. Może trochę za mocno. - Au! To nie było potrzebne - syknął, ale posłał mi ten swój złośliwy uśmieszek. - To pogadamy potem, dobra? - powiedziała Katie. -Chyba dziś w końcu nasz wielki dzień, nie? Oj. Położyłam głowę z powrotem na ławce i słuchałam, jak jej buty ślizgają się po linoleum w stronę ławki po drugiej stronie klasy. Nasz wielki dzień to była naprawdę ostatnia rzecz, o której miałam dziś siłę myśleć. 65 Po przerwie śniadaniowej Ale prawdziwa bomba wybuchła dopiero na samympoczątku piątej lekcji. Zaawansowane zajęcia ze sztuki zajmowały namdwie lekcje pod rząd, z przerwą na drugie śniadanie w środku. Gdy wróciliśmy z Danielem po szybkiej przekąsce, pan Barlow poprosił nas do swojego biura. Wszyscy zachodzili w głowę, kiedy wreszcie nastąpi wielkie ogłoszenie, bo pan Barlow zachowywał się tro chę dziwnie już od kilku tygodni. Zaglądał nam przez ramię, gdy pracowaliśmy, wpatrywał się w każdy ruch pędzla, sprawiając, że naprawdę nie byłam w stanie narysować prostej kreski i traciłam ostatnią nadzieję na to, że „wielki dzień" przyniesie mi cokolwiek innego niż jedno wielkie rozczarowanie. I dlatego właśnie byłam w kompletnymszoku, kiedy doszło do mnie, że pan Barlow zaprasza do biura nie tylko Daniela. April już tambyła. Kiedy stanęłam w drzwiach, skrzyżowała ręce na piersi i odwróciła wzrok. Tuż przy biurku Barlowa siedziała Katie Summers - trochę zielona na twarzy, ale jednak wyraźnie podekscytowana. Uśmiechnęła się i zamachała do Daniela, który wszedł za mną. Pan Barlow zamknął za nami drzwi. Wziął z blatu stertę dużych, białych kopert i rozdał nam po jed nej. April odwróciła swoją i dosłownie jęknęła. Przekręciłamswoją i poczułam, że serce mi przyspiesza. 66 Dotknęłam palcemszafirowego, wypukłego logo Amelia Trenton Art Institute. A więc to jednak wielki dzień. Czyżby także dla mnie? - Jak wiecie - zaczął pan Barlow, zasiadając za biurkiem - do Trenton jest bardzo duża konkurencja. Ho-ly Trinity może się poszczycić jednym z niewielu w tej części kraju programem przygotowującymuczniów na tyle, że Trenton w ogóle raczy rozpatrywać ich kandydatury. Dbając o reputację naszego programu, co roku sam wybieram z mojej zaawansowanej klasy uczniów, którzy najlepiej nadają się, by złożyć papiery na te stu-dia. W tym roku mamy tylko cztery aplikacje i każde z was trzyma jedną z nich. Obok mnie Daniel wziął głęboki oddech, jakby rozkoszował się tą chwilą. Ja po prostu nie byłam w stanie oddychać. - Aplikację należy złożyć w ciągu miesiąca. Musicie zrobić zdjęcia swoich najlepszych prac, żeby stworzyć portfolio, zdobyć dwa listy polecające, przy czym ja dam każdemu z was po jednym, oraz napisać dwa eseje. Następnie należy wysłać wszystkie dokumenty przed datą podaną w aplikacji, bo inaczej w ogóle nie /.ostaną rozpatrzone. To wasza jedyna szansa na Trenton, ludzie. Nie zmarnujcie jej! April trzęsła się jak szczęśliwy szczeniaczek. Katie przyciskała swoją aplikację do piersi, a Daniel otoczył mnie ramieniem i uścisnął lekko. - Udało nam się, Grace - szepnął i pocałował mnie w głowę. - Nie czas jeszcze na świętowanie. - Barlow oparł się dłońmi o blat biurka. Zwykle ten jego gest oznaczał, że ma do zakomunikowania coś niemiłego. - Trenton przyjmuje zazwyczaj tylko jednego ucznia z Holy Tri-nity rocznie, czasami dwóch. - Przebiegł spojrzeniem od Daniela do mnie. Potem przeniósł je na April i Katie. - Wybrałem waszą czwórkę, bo macie największe szanse. Postarajcie się, a być może w tym roku pobijemy rekord. - Pogłaskał się po swoich sumiastych wąsach. - A teraz wynocha i zabierać się do roboty!

- Powodzenia, dziewczyny! - powiedziała Katie, gdy tylko wyszliśmy z biura. - Danielu - położyła mu rękę na ramieniu - chciałabym mieć pewność, że mój rysunek nadaje się do portfolio. Spojrzałbyś na niego? Wszyscy wiedzą, że jesteś tu najlepszy. - Yyy. No jasne, spojrzę. - Uścisnął mnie jeszcze raz w ramię i podreptał za nią do jej ławki. Zupełnie nieprzytomna dotarłam jakoś do swojego krzesła i siedziałam na nim przez chwilę, tępo wpatrując się w kopertę przede mną. Jeszcze dziś rano byłam przekonana, że pan Barlow nie da mi aplikacji. Już pomijając nawet moją niepewną ostatnio rękę, moje stopnie naprawdę znacząco się pogorszyły tej zimy, co było chyba dość naturalnym skutkiem tego, że odkryłam, iż miłość mego życia to wilkołak, a mój rodzony brat sieje spustoszenie w całym mieście. 68 Daniel niemal codziennie wspominał o Trenton. Jak m będzie wspaniale, jak już tam będziemy. Chciał zająć się wzornictwem przemysłowym, tworzyć sztukę, która przydawałaby się ludziom każdego dnia, i w ten Hposób zmieniać ich życie na lepsze. Był to zresztą jeden z głównych powodów jego powrotu do Rosę Crest. To znaczy poza tym, że chciał tu też znaleźć lekarstwo na klątwę wilkołactwa oczywiście. Marzył o tym, że zaczniemy studia razem. Zostawimy za sobą ciągłą kontrolę mojej mamy i wścibskie spojrzenia wszystkich z dzielnicy. Uciekniemy od wspomnień ó jego okropnym ojcu, które nieubłaganie wracały do niego za każdym razem, gdy mijał swój stary dom, żeby dojść do mojego. W drugim kącie sali Katie wybuchnęła śmiechem. Spojrzałam tam i zobaczyłam, jak Daniel uśmiecha się tym swoim kpiarskim uśmiechem i wskazuje jej coś na rysunku. Było jasne, że zażartował z czegoś, ale mój supersłuch zanikł już gdzieś w okolicach przerwy śniadaniowej, więc nie miałam pojęcia, co takiego jej powiedział. Ale Katie miała rację - Daniel był z nas najlepszy. Wszyscy dobrze wiedzieliśmy, że przyjmą go w Trenton z pocałowaniem ręki. Nie miało znaczenia to, że powinien był skończyć szkołę już w zeszłym roku. Właściwie de facto już mu obiecali tam miejsce, pod wari inkiem, że zrobi maturę w Holy Trinity. Zatem tak naprawdę sprawa rozgrywała się między April, Katie i mną. Być może którejś z nas uda się zdobyć drugie miejsce w tej rywalizacji. Moje szanse były raczej marne. April naprawdę wymiatała w pastelach, Katie była najlepsza w klasie z akryli. Z drugiej strony, choć ja zawsze byłam dość dobra w węglu, ostatnio pod okiem Daniela naprawdę dużo się nauczyłam, jeśli chodzi o oleje. W tym semestrze pan Barlow dał mi aż dwa celujące, a miał zwyczaj zachowywać je dla naprawdę wyjątkowych projektów. Poza tym sam Barlow to powiedział: nie dałby mi aplikacji, gdyby nie uważał, że mam jakieś szanse. Gdy już się nieco otrząsnęłam z szoku, poczułam w kącikach oczu łzy. Otarłam je szybko. Była to dla mnie bardzo szczęśliwa chwila, ale nigdy nie należałam do zwolenniczek płaczu. Daniel zostawił Katie przy jej ławce. Uśmiechnął się do mnie, gdy wrócił na swoje miejsce z aplikacją w dłoni. Nie potrzebowałam mojego supersłuchu, żeby usłyszeć, jak Lana Hansen i Mitch Greyson szepczą między sobą w ławce za nami. Najwyraźniej Mitch miał jakieś zastrzeżenia co do decyzji Barlowa. Wzruszyłam ramionami, wzięłam swoją kopertę i schowałam do plecaka, żeby jej nie zgubić. ROZDZIAŁ 5 BEZSILNOŚĆ Piątek wieczór Nasza ostatnia lekcja została odwołana przez całe to zamieszanie z brakiem katechety, a że już i tak spędziłam przedtem godzinę w czytelni, bo nie było przecież wuefu, to od razu pojechałam z Danielem do sklepu pomagać w sprzątaniu. Zaskoczyło mnie, jak mało zdążyli zrobić przez cały ten czas, kiedy nas nie było, ale dopiero gdy zabrałam się do roboty, zrozumiałam ogrom zniszczeń. Zbito niemal każdą szybę; w ścianach ziały pustką dziury po oknach; każda szafka i każdy regał były przewrócone, a wszystkie produkty powysypywane z półek i roztrzaskane. Zaczęłam podejrzewać, że cały tydzień zajmie nam samo przekopanie się przez to wszystko w poszukiwaniu czegoś, co się da ewentualnie uratować.

Z początku Daniel z zapałem opowiadał panu Day-owi i Chrisowi o naszych aplikacjach, nawet im swoją pokazał, a mnie wykładał z przejęciem, które z prac powinnam sfotografować do portfolio, ale mijały godziny i nawet on zamilkł i spochmurniał tak jak wszyscy, koncentrując się już tylko na kawałku podłogi, który akurat sprzątał. Słońce dawno zaszło, a w kontenerach zaczęło się przelewać, kiedy pan Day kazał nam wreszcie iść do domu. Sprzątałabym dalej, ale prawdę powiedziawszy, byłam mu serdecznie wdzięczna za to, że nas zwolnił. Bolały mnie plecy i ledwie powłó- 72 ożyłam nogami. Wzięliśmy z Danielem ostatnią stertę śmieci i wyszliśmy tylnymi drzwiami na parking. - Nie wydaje mi się, żeby udało nam się cokolwiek jeszcze upchać w tym kontenerze - stwierdził Daniel. - Chodźmy do tego przy McCoolu. Parking za sklepem Daya dochodził aż do nowo otwartego pubu. Dźwigając pudło ze śmieciami, po- szłam za Danielem do drugiego kontenera. Całą drogę robiłam wszystko, żeby obudziły się moje supermoce, bo pudło potrzaskanego szkła zdawało się tak ciężkie, jakby było pełne cegieł. Ale na nic się to nie zdało. - Myślisz, że sklep przetrwa? - Gdy dotarliśmy wreszcie do kontenera, odłożyłam pudło na asfalt i roz- prostowałam ramiona. Kilka kroków od nas, przy tylnym wejściu do pubu stała grupka nastolatków. Ich głośne wybuchy śmiechu zdawały się tak strasznie nienaturalne w porównaniu z moim nastrojem w tej chwili. - Nie wiem - mruknął Daniel, rzucając jedną z siatek do kontenera. - Ubezpieczenie pokryje tylko część szkód, a jeśli nie uda nam się bardzo szybko doprowadzić sklepu do ładu i na nowo otworzyć... Taki biznes nie ma szans na przetrwanie, jeśli straci stałe dochody. - To takie niesprawiedliwe, nie? No, sam powiedz, dlaczego Ju... znaczy czemu ktokolwiek mia łby napadać pana Daya w taki podły sposób? - Może dlatego, że zatrudnia kompletnych popa-prańców - powiedział znajomy głos. 73 Odwróciłam się i zobaczyłam Pete'a Bradshawa kroczącego ku nam od strony grupki chuliganów. Cienka linia dymu snuła się z papierosa, który trzymał między palcami. Wyglądało na to, że odkąd wyrzucono go z Holy Trinity, nauczył się palić i wyhodował sobie wyjątkowo paskudną kozią bródkę. Daniel zaklął pod nosem, a Pete był coraz bliżej. - Najpierw tego skretyniałego Mooneya, a teraz ciebie - ciągnął Pete, wymachując papierosem zbyt blisko twarzy Daniela. - Odczep się, Pete - powiedziałam. - A ty co się odzywasz, Grace? Trzymasz się z takim śmieciem, to prędzej czy później ktoś i ciebie potraktuje jak śmiecia. Pete zawsze szukał zaczepki, gdy tylko spotkał Daniela. Obwiniał nas o wszystko, co się stało: przez to, że został wyrzucony z Holy Trinity, stracił swoje sportowe stypendium, a jego ojciec oświadczył, że nie da mu pieniędzy na nic poza najtańszą szkołą, która go przygotuje do studiów. - Pete, brachu! - zawołał jeden z jego kumpli stojących przy drzwiach. - Tu jest do bani, chłopie. Nie mówiłeś przypadkiem że znasz jakiegoś kolesia, który może nas wkręcić do Depotu? Do Depotu? Włożyłam rękę do kieszeni i namacałam kartę, którą znalazłam dziś rano u pana Daya. Pete obejrzał się na swojego znajomego. 74 - Jasne, Tye. Może krzykniesz to jeszcze głośniej, żeby słyszało pół miasta, co? - Wyluzuj, stary, i jedźmy już. - Wasze szczęście, że mam teraz ciekawsze rzeczy ■O roboty. - Rzucił Danielowi papierosem w twarz, ml wrócił się na pięcie i zaczął iść w stronę swoich kolegów. Daniel odetchnął cicho. Pete lubił powiedzieć swoje, ale tak naprawdę zawsze w końcu znajdował jakąś wymówkę, kiedy Da- niel nie reagował na jego zaczepki. Wiedziałam więc, że powinnam mu po prostu pozwolić odejść, ale nie byłam w stanie się powstrzymać i zrobiłam coś bardzo głupiego. - Pete! Zaczekaj! - Że co? - Spojrzał na mnie przez ramię. - Grace,co ty wyprawiasz? - szepnął Daniel. - Niech sobie idzie.

Pokręciłam głową. - Ten Depot? Gdzie to jest? - spytałam Pete'a. Roześmiał mi się w twarz. - Ty chcesz iść z nami do Depotu? - Czy mógłbyś mi tylko powiedzieć, gdzie to jest? To bardzo ważne. Zaśmiał się jeszcze głośniej. Teraz już wszyscy jego koledzy się na nas gapili. Zrobił krok w moją stronę. - A co dostanę za tak cenną informację? Czy może rzecz w tym, że masz już dość zadawania się z tymśmieciem i naszła cię ochota na prawdziwego mężczyznę? - To tylko proste pytanie, Pete. Odpowiesz mi na nie czy nie? - A ja tylko spytałem, co dostanę za tę odpowiedź. - Przestań, Bradshaw. - Daniel stanął przy mnie. -Po prostu zapomnij o całej sprawie i idź już sobie. - Bo co? Już nie ma Mooneya, który mógłby prać każdego, kto się do niej zbliży. A ty co mi niby zrobisz? Daniel zacisnął pięści, ale poza tymsię nie ruszył. - Tak właśnie myślałem - sarknął Pete. Odwrócił się na pięcie, jakby miał sobie jednak pójść, ale nagle zawrócił i z całej siły uderzył Daniela pięścią. Ten zachwiał się i potknął o pudło ze śmieciami, które przed chwilą postawiłam przy kontenerze. - Nie! - wrzasnęłam i podbiegłamdo Daniela. Chciałampomóc mu wstać, ale odgonił mnie. Twarz wykrzywił z bólu, gdy podnosił się z asfaltu. Na przed ramieniu miał czerwone rozcięcie i aż jęknęłam, kiedy zobaczyłam, że z pudła, na które upadł, wystają zakrwawione odłamki szkła. - O Boże... Nic ci nie jest? Jednocześnie ktoś z grupy kumpli Pete'a zawołał: - Potrzebujesz pomocy? Chłopak o imieniu Tye i jeszcze jakiś jeden zaczęli się do nas zbliżać. Oczekiwałam, że wyczuwszy otaczające nas zagrożenie, moje ciało napnie się wreszcie, że moce napłyną 76 1I0 mięśni, wywołując znajomy ból. Ale nic takiego się nie stało. Cholera, pomyślałam. To naprawdę najgorszy moment na to, by moje moce włączyły sobie wygaszacz ekranu. Były mi tak bardzo potrzebne. - Walczysz? - Pete stanął przed Danielem. Po obu je-■0 stronach warowało już dwóch kumpli. - Czy raczej wolisz zostać moim workiem treningowym? - Lepiej, żebym to ja nim został niż Grace - syknął Daniel, trzymając się za krwawiące ramię. - A skąd wiesz, czy ona nie będzie następna? - spy-l.il Pete, zaciskając dłonie w pięści. - Przestań! - rzuciłam się w kierunku Pete'a, ale Tye /łapał mnie w pasie. Kopałam go w nogi, usiłując roz- |i.iczliwie przywołać swoje moce, ale on tylko się roześmiał. Pchnął mnie na bok jak szmacianą lalkę. Uderzyłam w ścianę pubu i zupełnie mnie zamro czyło. Potemusłyszałam jakieś plaśnięcie, jakby czyjaś I lięść wylądowała na czyjejś twarzy, i coś wielkiego połknęło się o moje nogi, a potem runęło na ziemię. Spojrzałam w tę stronę, bojąc się, że to Daniel, ale tuż obok mnie leżał Pete. Usłyszałam jeszcze głośniejszy łomot, Iu)tem jęk i nienazwany znajomy Pete'a padł na kolana, Igięty wpół. Tye podniósł ręce do góry i wycofał się tak Hzybko jak umiał. Pete stęknął i otarł krwawiący nos. - Jesteś nienormalny - syknął do Daniela, powoli wstając. - Chodźmy stąd - dodał do swojego obitego kolegi. - Nie mamy czasu na takie śmieci. Spadamy. 77- Splunął krwią na asfalt u moich stóp. - Lepiej na siebie uważajcie - pogroził nam jeszcze, nim dołączył do swojej grupy. Ich głośny śmiech odbił się echem od otaczających nas budynków, gdy ruszali w dół ulicy. Daniel stał przy kontenerze plecami do mnie. Ramiona mu się unosiły, gdy oddychał głęboko, i zaciskał dłoń na ranie. - To było... niesamowite - szepnęłam. - Na co ci su-permoce, jeśli umiesz tak świetnie walczyć? - Czy ty naprawdę już o niczym innym nie myślisz? - odburknął. - Ciągle tylko te cholerne supermoce?! - Co? - Jego słowa zabolały mnie do żywego, ale pewnie rzeczywiście sobie na nie zasłużyłam. Żartowałam ze zbyt poważnej sytuacji. Podeszłam bliżej i położyłam mu rękę na ramieniu. - Przepraszam. Mówię głupoty. Jesteś ranny. Daj, obejrzę ci ramię. Nic ci nie jest? - Nie - warknął Daniel i wyrwał mi się. Przycisnął ramię do klatki tak, że zupełnie nie widziałam już rany. - Muszę jechać do domu. - Myślę, że powinieneś pojechać najpierw do szpitala. Zawiozę cię. - Nie. Nie chcę, żebyś mnie gdziekolwiek zawoziła. -Potykając się, ruszył w kierunku swojego motoru, który nadal stał na parkingu Daya. - Muszę jechać do domu.

Pobiegłam za nim. - Czy ty jesteś w szoku? Przecież nie możesz prowadzić motoru w takim stanie! Pewnie potrzebujesz porządnych szwów. 78 - Nic mi nie będzie. - Wsiadł na motor, wciąż przyciskając rękę do piersi. - Daniel, do cholery, daj sobie pomóc. - Już mi dość pomogłaś - powiedział i kopnął motor, żeby ruszył. Zdrową ręką przekręcił gaz i odjechał ■ parkingu, nim zdołałam zareagować. Nawet się nie obrócił, więc nie zobaczył, że nadal I,im stoję z opuszczonymi rękami, zupełnie nie rozumiejąc, co się u diabła właśnie stało. Co miał na myśli, kiedy mówił, że już mu dość „pomogłam"? Przecież nie byłam w stanie nic zrobić. W drodze do domu Siedziałam tak w samochodzie na parkingu przez doli rc dziesięć minut i nie mogłam się zdecydować, czy powinnam pojechać za nim do jego domu, aby się upewnić, że dotarł tam cało. A potem jeszcze zmusić |co, żeby pojechał na pogotowie, by ktoś mu obejrzał to przecięcie. Ale tak stanowczo odmówił mojej pomocy, /.e teraz bałam się, czy nie wścieknie się, jak pojawię się u niego mimo wszystko. Być może najlepiej będzie dać mu ochłonąć, zadzwonić za kilka godzin i wtedy dopiero upewnić się, czy wszystko w porządku. Ale gdy włączyłam już silnik, przyszła mi do głowy ta paskudna myśl. Czy Daniel był po prostu zły 1 ui mnie za to, że wywołałam bójkę z Pete'em, czy też może nie chciał, żebym mu pomagała, bo uważał, że nie mam dość kontroli nad moimi mocami, by wytrzymać widok jego krwi? Włączyłam radio, żeby zagłuszyć te straszne myśli, i zaczęłam słuchać wiadomości z lokalnej radiostacji Rosę Crest. Omawiali właśnie próbę włamania do szkoły i zastanawiali się, czy ma to jakiś związek ze sklepem Daya, czy też nie. Dziennikarz uważał, że ktoś wystraszył włamywacza, bo w szkole nic nie zginęło. Ale oczywiście szkolne kamery niczego nie pokazały. Wyłączyłam radio i natychmiast odkryłam, że głęboko w plecaku dzwoni mi komórka, którą zostawi- łam w samochodzie na całe popołudnie. Jakie telefony przeoczyłam? Co jeśli Jude znów próbował się ze mną skontaktować? Spojrzałam na ekranik i odetchnęłam z ulgą. - Cześć, tato - powiedziałam. - Odsłuchałeś wiadomość, którą ci zostawiłam? - Tak - potwierdził. Miał tak zmęczony głos, że ledwie go słyszałam ponad tym całym hałasem po drugiej stronie linii. - Opowiedz mi wszystko po kolei. Zrelacjonowałam mu całą historię z telefonem od Ju-de'a, starając się przypomnieć sobie każde jego słowo. Potem powiedziałam mu też, że Jude był w kawalerce Daniela w przyziemiu domu Maryanne. Tato milczał chwilę. - To ja szukam go po całym świecie... A on był dosłownie na naszym podwórku - powiedział w końcu. 80 W jego głosie słychać było naraz złość, szok i ulgę. -Coś jeszcze? Dzwonił potem jeszcze? - Nie. - Zawahałam się. Nie byłam pewna, czy chcę Hię dzielić z tatą teorią Daniela, ale potem pomyślałam, że nie powinnam pomijać niczego, co być może okaże Hię pomocne w szukaniu Jude'a. - W każdym razie nic pewnego, ale wydaje mi się, że on naprawdę mógł być na naszym podwórzu. - Opowiedziałam tacie o tym, jak Jamesowi zdawało się, że coś widział za oknem, polem o zdemolowaniu sklepu Daya i próbie włamania do szkoły. - Daniel uważa, że to Jude. - Wjeżdżałam już na nasz podjazd i uznałam, że lepiej będzie, jak posiedzę jeszcze chwilę w samochodzie, żeby tu skończyć rozmowę z tatą. Wolałabym, żeby nikt nas nie usłyszał. - To dość logiczny wniosek - mruknął tato. - To ma sens. - Ma? Ale dlaczego by robił to wszystko? Dlaczego wrócił? - Nie wiem, Grace. - Westchnął, a w tle usłyszałam jakieś ogłoszenie. Widać był na lotnisku albo dworcu. -Naprawdę nie mam pojęcia. - Ale wracasz już do domu, prawda? - Nie - zaprzeczył. - Nie wiem, kiedy wrócę.

- Co? Ale przecież Jude jest gdzieś tutaj. Dlaczego nie wracasz...? - Muszę już lecieć. Zaraz odjeżdża mój pociąg. Wszystko ci potem wyjaśnię, ale naprawdę nie wiem, kiedy będę w domu. 81 Zalała mnie fala wściekłości. Nie było go już tak długo i byłam pewna, że przez cały ten czas rozpaczliwie poszukuje Jude'a, że robi wszystko, by nasza rodzina znów była razem. Ale może on po prostu uciekał od nas? Bo czemu miałby nie chcieć teraz wrócić do domu? Właśnie teraz, kiedy tak bardzo go potrzebowaliśmy. - Dobra. Tylko fajnie by było, gdybyś nie zapomniał tymczasem, gdzie mieszkasz - syknęłam. - Przepraszam, Grace. Wrócę, gdy tylko będę w stanie. - Potem krzyknął do kogoś: - Tak, to moja torba. Już biegnę. - Odchrząknął i znów powiedział do słuchawki: - Jeszcze jedna rzecz, Grace. Bez względu na wszystko zabraniam ci samej szukać Jude'a. Wydałam z siebie jakiś drwiący pomruk. Roześmiałabym się, gdyby nie to, że byłam tym wszystkim zbyt przybita. Wydało mi się to zarazem śmieszne i denerwujące, że tato mówił mi właśnie to samo, co już słyszałam od Daniela. Jakby im obydwu zdawało się, że po prostu nie jestem w stanie nie iść szukać Jude'a. - Nie rób tego, Grace. Nie masz pojęcia, co możesz odkryć... - Westchnął ciężko w słuchawkę. - A już i tak straciliśmy jedno dziecko. Gdybyś i ty odeszła, wasza matka po prostu by tego nie przeżyła. Później Kiedy wreszcie weszłam do domu, mama spała na sofie, a wieczorne wiadomości buczały w tle. Nawet jej 82 już nie budziłam, tylko od razu poszłam na górę. Oczy same mi się zamykały. Byłam gdzieś w połowie dro-|j do swojego pokoju, kiedy mały James zaczął płakać w swojej sypialni. Zaczęło się od chlipiącego, przestraszonego jęku, a przerodziło w coraz głośniejszy ryk. Otworzyłam drzwi do jego pokoju, żeby sprawdzić, co się stało. Siedział w łóżeczku i tarł oczy. W świetle wpadającym z korytarza widziałam, jak po zaczerwienionych policzkach toczą mu się łzy wielkie jak grochy. - Już dobrze. - Zostawiłam plecak przy drzwiach i wzięłam go na ręce. - Już dobrze, mój malutki. - Nie malutki - zaprotestował między jednym drżącym oddechem a drugim. Miał tylko dwa i pół roku, ale już mu się nie podobało, że wszyscy traktują go jak dziecko. - Prawda, prawda. Jesteś już dużym chłopcem, nie? James pokiwał główką i wtulił się we mnie. - Coś ci się złego przyśniło? - Yhy. - Trząsł mi się w ramionach. - Już dobrze. - Zwinęłam się w jego małym łóżeczku i pogłaskałam go po tych jego brązowych loczkach. - Już dobrze. Jestem tuż obok. Ochronię cię... Obiecuję. James uśmiechnął się przez łzy i poklepał mnie po policzku. Już po kilku minutach jego oddech stał się spokojny i głęboki. Oczy mu się same zamknęły i zasnął mocno, z paluszkami zaciśniętymi na moich włosach. 83 ROZDZIAŁ 6 TACY BYLIŚMY Patrzyłam, jak unosi mu się i opada klatka piersiowa, i myślałam o wszystkim, co się wydarzyło w ciągu ostatniej doby. Wiedziałam już, że coś strasznego chce zniszczyć mój mały świat. Przestępstwa z miasta docierały już także do naszej okolicy. Jude czaił się gdzieś w ciemności, patrzył na naszego małego braciszka swoimi srebrnymi, lśniącymi ślepiami. Nie wiedziałam, jakie ma zamiary, ani czy jest jakoś związany z tym, co się wydarzyło w sklepie i szkole, ale miałam wrażenie, że lada chwila cały mój świat legnie w gruzach. Myślałam o tym, co powiedział Daniel - że wierzy, iż mogę zostać bohaterką. I modliłam się ze wszystkich sił, by miał rację. Bym była w stanie spełnić obietnicę, którą właśnie złożyłam Jamesowi. Bym naprawdę mogła chronić tych, których kocham. Spojrzałam na plecak przy drzwiach i

przypomniałam sobie o aplikacji do Trenton, która wciąż leżała w środku. James chrap-nął cicho. Wyglądał tak niewinnie i bezbronnie, ale co by było, gdyby nie było mnie tu przy nim, żeby uciszyć jego rozpacz? Wtedy to do mnie dotarło: nawet jeśli uda mi się pokonać ApriI i Katie, nawet jeśli Trenton przyjmie mnie i Daniela, i tak nie będę mogła wyjechać na studia. Moje szanse na Trenton czy na jakiekolwiek inne studia przepadły w dniu, w którym Jude uciekł z do- mu. Skoro tato wciąż był w rozjazdach, szukając go rozpaczliwie, a mama męczyła się z depresją maniakalną. .. Czy mamie nie pogorszyłoby się jeszcze, gdybym 84 wyjechała na uczelnię? Kto by się zajął Jamesem? Zad-iiii gosposia nie może przecież zastąpić matki czy sio-Itry. I jakże bym mogła zostawić to wszystko na głowie Charity? To ona była w tej rodzinie najbystrzejsza. To ona niemal nie odrywała się od swoich ukochanych prac domowych. Nie mogłam przecież zrujnować jej przyszłości i tak po prostu zniknąć. Zupełnie jak Jude. Trenton było największym marzeniem Daniela. Ma-1 zeniem, które dla mnie pozostanie tylko marzeniem, nierealną mrzonką. I za to znienawidziłam Jude'a. Sobota rano O wpół do piątej obudziłam się obolała od spania w łóżeczku Jamesa. Wymknęłam się z pokoju, mając nadzieję, że mały pośpi jeszcze przynajmniej ze dwie godziny, i zapakowałam się do własnego łóżka. Wierciłam się jednak i kręciłam, i choć starałam się jak mogłam, nie byłam w stanie wygnać z głowy tego snu, który mnie obudził. Dziwne, że jego treścią było właściwie szczęśliwe wspomnienie: weekend, który spędziliśmy z Danielem i Jude'em na wędkowaniu z tatą przy domku letniskowym dziadka Kramera jakieś pięć lat temu. Daniel już wtedy u nas mieszkał i śniło mi się, jak ze mnie żartuje, a ja cieszę się jak głupia z każdej sekundy, którą mi poświęca. I jak Jude powiedział, że cieszy się, iż Daniel należy teraz do rodziny, i że ma nadzieję, że już zawsze tak będzie. Był to sen o tym, jak kiedyś było i jak zawsze powinno być, ale męczył mnie jak najgorszy koszmar. W końcu wstałam z łóżka i podeszłam do sterty obrazów przy biurku. Wyciągałam jeden po drugim, aż w końcu znalazłam ten, nad którym pracowałam tamtego wieczoru, gdy uciekł Jude. Przedstawiał mojego brata na naszej wycieczce na ryby nad stawem dziadka Kramera. Pracowałam wtedy do późna i w końcu zasnęłam z głową na biurku, a kilka godzin potem obudził mnie lament mamy. Znalazła na stole list od 88 Jude'a, ten, w którym pisał, że nas opuszcza. Jej stan psychiczny nigdy potem nie wrócił już do normy. Teraz położyłam obraz na biurku i przyjrzałam mu się krytycznie. Tło już było i naniosłam też podsta- wowe kolory Jude'a. Ćwiczyłam wtedy nową technikę, której właśnie nauczył mnie Daniel, żeby zająć się czymś podczas czekania na wieści ze szpitala o jego stanie. Ale kiedy dowiedziałam się o ucieczce Jude'a, nie potrafiłam się już zmusić do dokończenia tego projektu. Może zresztą po prostu czekałam na odpowiedni moment, może czekałam, aż on wróci. Otworzyłam szufladę w biurku i wyciągnęłam plik fotografii związanych gumką. Znalazłam tamto zdjęcie Jude'a, z którego wtedy malowałam, i przyczepiłam je na górze obrazu. Potem przejrzałam szybko resztę, aż w końcu znalazłam to, którego szukałam. Siedzieliśmy z Danielem i Jude'em na kamieniu przy stawie. Na wpół zjedzone kanapki leżały nam na kolanach i obejmowaliśmy się ramionami. Jude pokazywał jedną ręką jakiś znak: trzy rozczapierzone palce. Już całkiem o tym zapomniałam. Był to znak, który wymyśliliśmy sobie dla naszej małej paczki: TRZEJ MUSZKIETEROWIE. NA ZAWSZE. Wyciągnęłam to zdjęcie i trzymałam je przez chwilę w dłoniach. W nocy postanowiłam, że przez to wszystko, co się tu działo, nie mogę iść na studia. Wtedy zdawało mi się, że nienawidzę Jude'a. Ale teraz zrozumiałam, że z zupełnie innego powodu nie mogę iść na studia i nie mogę opuścić domu - nie mogę tego zrobić, ponieważ obiecałamsobie, że gdy Jude wróci, będę tu i pomogę mu, tak jak pomogłam Danielowi. Wszyscy mi mówili, żebymgo nie szukała. Tak jakby tego właśnie się po mnie spodziewali. Może dlatego, że to właśnie powinnam teraz zrobić?

Nie kontrolowałam swoich mocy na tyle, żeby podjąć z kimkolwiek fizyczną walkę. Wczorajsze starcie z Pete'em i jego kumplami stanowiło najlepszy tego dowód. Ale to jeszcze nie znaczy, że nie mogę próbować znaleźć Jude'a. Ciągle jeszcze przecież mogę mu pomóc. Może jeśli uda mi się go namówić do powrotu, może jeśli wymyślę, jak pomóc wrócić mu do życia, tak jak pomogłam Danielowi - i tak jak mu to obiecałam -może wtedy tato wreszcie przestanie wyjeżdżać, a mama się uspokoi i być może nasza rodzina znów będzie taka jak w moimśnie. Taka, jak zawsze chcieliśmy, żeby była. Już na zawsze. A wtedy kto wie, być może będę mogła nawet zacząć myśleć o studiach. O własnej przyszłości. ROZDZIAŁ 7CO WIE APRIL Sobota po południu Stałam przed starymi drzwiami, a moja ręka była już bardzo blisko zniszczonego, twardego drewna, ale nadal nie byłam pewna, czy mam odwagę wprowadzić swój plan w życie. Coś, co stało się wczoraj, nadal nie dawało mi spokoju i w końcu zaprowadziło mnie aż pod te drzwi. Ale tak naprawdę nie wiedziałam nawet, czy jestem gotowa na odpowiedzi, które mogę otrzymać, jeśli ktoś rzeczywiście mi otworzy. Obiecałam nie szukać Jude'a sama, ale mój plan nie zakładał, że zrobię to sama. Przecież miałam Daniela. W każdym razie pierwotnie plan zakładał jego udział w tych poszukiwaniach. Tylko że Daniel nie odbierał moich telefonów. Dzwoniłam już trzy razy - bez skutku. Przyszło mi nawet do głowy, że może jego telefon zepsuł się jednak bardziej, niż się nam z początku zdawało, a może nawet całkiem mu nawalił, więc postanowiłam podjechać do niego, żeby mu opowiedzieć o swoim pomyśle. Byłam gdzieś w połowie drogi, kiedy w końcu jednak oddzwonił. - Jestem chory - powiedział trochę dziwnym głosem. - Na pewno dlatego, że nie pozwoliłeś mi się zawieźć wczoraj do szpitala. To może być infekcja. - Pojechałem do szpitala. Mam nawet szwy, jeśli mi nie wierzysz. Pewnie właśnie tam złapałem jakieś świństwo. 92 - Och. - Nagle poczułam się tak, jakby to mnie winił za swoją chorobę. - Może przywiozę ci trochę zupy? Będę u ciebie za kilka minut. - Nie - zaprotestował nieco zbyt raptownie. - Zostaw mnie w spokoju. - Co? - Mój głos jakby ugrzązł mi w gardle. Daniel westchnął w słuchawkę. - Przepraszam. Po prostu nie wiem, co... Nie wiem, czy to nie zaraźliwe. Lepiej tu nie przyjeżdżaj, dobra? - Ale kto się tobą zajmie? - spytałam. - Zresztą, sam pomyśl, kiedy ty ostatnio w ogóle chorowałeś? Była to jedna z nielicznych korzyści bycia Urbat. Ja sama od dziesięciu miesięcy ani razu nie miałam kataru. Daniel pewnie w ogóle nigdy nie był chory w cią-^u osiemnastu lat swego życia. Byle przeziębienie może go zupełnie rozłożyć. - Sam sobie poradzę - burknął. Westchnęłam. - Ale powiedz mi, proszę, że nie próbujesz mnie celowo unikać. Jesteś cały czas wściekły na mnie za to, co się stało z Pete'em, tak? - Nie, Grace - zapewnił mnie. - Wcale nie byłem na ciebie wściekły. Po prostu czuję się tak, że najchętniej na cały dzień zakopałbym się do łóżka. A poza tym sama wiesz, że w zasadzie masz zakaz przebywania w mojej kawalerce. Zresztą jak byś mi niby mogła pomóc? Wciąż było mi strasznie głupio za to wszystko, co wydarzyło się wczoraj, a teraz czułam się jeszcze gorzej, skoro nawet nie pozwalał mi sobie pomóc. Ale jeśli mnie tam nie chce, przecież nie wpakuję mu się na siłę do mieszkania. - Dobrze. Ale zadzwoń, gdybyś jednak czegoś potrzebował. - Jasne. Tak zrobię. To cześć. - A, i miałam ci jeszcze coś powiedzieć... - dodałam szybko, ale on już się rozłączył, nim miałam czas skończyć zdanie. Chciałam nawet oddzwonić i opowiedzieć mu o całym planie, ale potem pomyślałam, że przecież jest chory i lepiej, żeby nie czuł się w obowiązku wychodzić przeze mnie z łóżka.