mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Deveraux Jude - Saga rodu Montgomerych 4 - Potrzask

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :952.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Deveraux Jude - Saga rodu Montgomerych 4 - Potrzask.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 249 stron)

1 Południowa Anglia, sierpień 1502 Elizabeth Chatworth stała na krawędzi skalnego urwiska, wpatrując się w morze pastwisk i pól jęczmienia. W dole widziała drobne postacie z kosami na ramionach, kilku ludzi na koniach i człowieka popędzającego zaprzęg wołów. Prawie jednak nie dostrzegała tych ludzi. Brodę trzymała zadartą wysoko i nic nie było w stanie jej w tej chwili poruszyć. Zachwiała się pod wpływem gwałtownego podmuchu ciepłego wiatru, lecz uparcie trwała w miejscu. Jeśli nie załamało jej to, co dziś się zdarzyło, nie ugnie jej z pewnością poryw wiatru. Jej zielone, oczy były suche, ale gardło miała ściśnięte ze złości i od powstrzymywanych łez. Szczęki zaciskały się i rozluźniały, kiedy oddychała głęboko, by uspokoić walące jak młotem serce. Kolejny podmuch rozwiał potargane miodowozłote włosy Elizabeth i nawet nie zauważyła, że od poszarpanej, brudnej sukni oderwała się ostatnia perła i potoczyła po czerwonym jedwabiu na ziemię. Piękny strój, który włożyła na ślub przyjaciółki był teraz w strzępach, włosy rozpuszczone i potar­ gane, twarz ubrudzona, a ręce wykręcone do tyłu i związane. 5

JVDE DEVERAVX Bez zmrużenia powiek podniosła oczy do rozżarzonego letnim słońcem nieba. Zawsze mówiono jej, że ma w sobie coś anielskiego, lecz teraz wyglądała szczególnie delikatnie i spokojnie, jak niebiańska istota - z burzą włosów otaczającą ją jak jedwabny płaszcz i w podartej sukni, która nadawała jej wygląd męczennicy. Jednak myśli Elizabeth były jak najdalsze od łagodności czy przebaczenia. - Będę walczyć, nawet gdybym miała przypłacić to życiem - szepnęła, patrząc w niebo, a jej szmaragdowe oczy pociem­ niały. - Żaden mężczyzna mnie nie złamie. Nie poddam się nigdy woli mężczyzny. - Modlisz się do Pana Boga, co? - Z tyłu rozległ się głos jej porywacza. Powoli odwróciła się do niego, a jej lodowate spojrzenie sprawiło, że cofnął się o krok. Był takim samym bufonem jak ten ohydny człowiek, któremu służył, Pagnell Waldenham, lecz wyłaził z niego tchórz, gdy nie było w pobliżu jego pana. John zakaszlał nerwowo, a potem zuchwale postąpił do przodu i chwycił Elizabeth za ramię. - Możesz sobie myśleć, że jesteś wielką damą, ale teraz ja jestem twoim panem. Spojrzała na niego z ukosa, nie okazując, że uścisk sprawia jej ból - w końcu spotkało ją już w życiu tak wiele fizycznego i psychicznego cierpienia. - Nigdy nie będziesz niczyim panem - powiedziała spo­ kojnie. Na chwilę rozluźnił dłoń na jej ramieniu, ale w następnej sekundzie brutalnie popchnął ją do przodu. O mało nie straciła równowagi. Z wysiłkiem trzymając się na nogach, zaczęła iść przed siebie. - Każdy mężczyzna jest panem dla kobiety - mówił za jej plecami John. - Takie jak ty po prostu jeszcze tego nie zrozumiały. Wystarczy, żeby jeden prawdziwy mężczyzna 6

POTRZASK przygniótł cię do ziemi, i nauczysz się, kto jest twoim panem. A z tego, co słyszałem, ten Miles Montgomery da ci, czego potrzebujesz. Słysząc imię Montgomery'ego Elizabeth potknęła się i upad­ ła na kolana. John roześmiał się głośno, jakby dokonał jakiegoś wyczynu. Stał obok, patrząc z bezczelną miną, jak Elizabeth bezradnie szarpie się, żeby wstać, ze związanymi na plecach rękami i nogami zaplątanymi w fałdy sukni. - Rajcuje cię myśl o Montgomerym, co? - zadrwił i podniósł ją z ziemi. Przesunął brudnym palcem po jasnej skórze policzka i delikatnych wargach. - Jak taka śliczna niewiasta może być prawdziwą jędzą? Moglibyśmy we dwoje miło spędzić czas, a lord Pagnell nigdy o niczym się nie dowie. Co za różnica, kto będzie pierwszy? Montgomery i tak pozbawi cię dziewictwa, więc to bez znaczenia, dzień wcześniej czy później... Elizabeth zebrała ślinę w ustach i splunęła mu w twarz. John z rozmachem wymierzył jej cios w głowę, lecz zwinnie uchyliła się i zaczęła biec. Związane ręce uniemożliwiały jednak ucieczkę i John łatwo ją złapał - chwycił za resztki podartej sukni, tak że upadła twarzą do ziemi. - Ty podły kocmołuchu! - zacharczał. Odwrócił Elizabeth i usiadł na niej okrakiem. - Zapłacisz za to! Nie chciałem ci robić krzywdy, ale należy ci się porządne lanie. Nie mogła się ruszyć, a ból w skrępowanych za plecami ramionach spowodował, że łzy napłynęły jej do oczu. - Nie będziesz mnie bił, prawda? - odezwała się porozu­ miewawczo. - Pagnell nie puściłby ci tego płazem. Ludzie twojego pokroju nigdy nie narażają się tak bezmyślnie. John położył ręce na piersiach dziewczyny i przywarł wargami do jej ust, ona jednak nawet nie drgnęła. Z nie­ smakiem podniósł się i wściekły podszedł do koni. Elizabeth usiadła, starając się odzyskać spokój. Dobrze umiała skrywać uczucia, a teraz chciała zachować wszystkie siły na to, co ją czeka. 7

JVDE DEVERAUX Montgomery! To nazwisko wciąż brzmiało w jej głowie. Wszystkie lęki, wszystkie nieszczęścia w jej życiu związane były z nazwiskiem klanu Montgomerych. Jeden z nich pozbawił jej szwagierkę urody i doprowadził prawie do obłędu. Inny winien był hańby jej starszego brata i zniknięcia młodszego, Briana. A pośrednio również jeden z Mont­ gomerych był powodem jej porwania. Elizabeth brała udział w weselu przyjaciółki i przez przy­ padek podsłuchała, jak ten odrażający człowiek, którego znała całe życie, Pagnell, planuje wraz ze swymi ohydnymi krew­ niakami poddanie jednej z uroczych śpiewaczek próbie czarow­ nicy. Gdy starała się uratować dziewczynę, Pagnell pochwycił je obydwie i dla żartu postanowił odesłać Elizabeth do wroga jej rodziny, Montgomery'ego. Może sprawy nie potoczyłyby się tak źle, gdyby młoda śpiewaczka, w szczerym, lecz niezbyt mądrym odruchu, nie wyznała, że jest w pewien sposób powiązana z Montgomerym. Pagnell związał i zakneblował Elizabeth, zawinął ją w brud­ ny kawał płótna i rozkazał swemu słudze Johnowi odstawić ją do słynnego lubieżnika, notorycznie pławiącego się w rozpuś­ cie Milesa Montgomery'ego. Elizabeth słyszała, że ze wszyst­ kich czterech Montgomerych najmłodszy, dwudziestoletni chłopak - zaledwie dwa lata od niej starszy - jest najgorszy. Nawet w klasztorze, gdzie spędziła kilka ostatnich lat, słyszała historie o Milesie Montgomerym. Mówiono, że jako szesnastolatek sprzedał duszę diabłu i dzięki temu zyskał jakąś bezbożną władzę nad kobietami. Elizabeth śmiała się z tych opowieści, lecz nie zdradzała prawdziwego powodu rozbawienia. Sądziła, że Miles Mont­ gomery był raczej podobny do jej zmarłego brata Edmunda i rozkazywał, by siłą przyprowadzano mu kobiety do sypialni. Nasienie tego nieszczęsnego Montgomery'ego było podobno tak skuteczne, że spłodził co najmniej setkę bękartów. Trzy lata temu Bridget, młoda dziewczyna, którą Elizabeth 8

POTRZASK poznała w klasztorze, poszła na służbę do dawnej twierdzy Montgomerych. Była to ładna panna o dużych, ciemnych oczach i obfitych biodrach. Ku zgorszeniu Elizabeth pozostałe mieszkanki klasztoru zachowywały się tak jakby dziewczyna przygotowywała się do wesela albo złożenia jakiejś sekretnej ofiary. Na dzień przed odejściem Bridget spędziła z przeoryszą dwie godziny, a podczas nieszporów miała zapuchnięte od płaczu oczy. Jedenaście miesięcy później wędrowny muzykant przyniósł wieść, że Bridget urodziła dużego, zdrowego chłopca i nazwała go James Montgomery. Powszechnie wiedziano, że ojcem dziecka jest Miles. Elizabeth uczestniczyła w wielu modlitwach na intencję odpuszczenia grzechów Bridget. W głębi ducha przeklinała wszystkich mężczyzn podobnych do jej brata Edmunda i Milesa Montgomery'ego - łajdaków, którzy uznawali kobiety za istoty pozbawione duszy, bili je, gwałcili i zmuszali do ohydnych praktyk. John przerwał tok myśli Elizabeth, chwytając ją za włosy i stawiając na nogi. - Czas na modlitwę się skończył - warknął jej w twarz. - Montgomery rozbił obóz, a to dobra sposobność, żeby rzucił okiem na swoją następną... - Uśmiechnął się. - Na matkę swego następnego bękarta. Roześmiał się głośno, gdy zaczęła się wyrywać. Kiedy zauważyła, że bawi go ta szarpanina, uspokoiła się i popatrzyła na niego lodowato. - Wiedźma! - parsknął. - Zobaczymy, czy Montgomery da sobie radę z takim aniołkiem, na jakiego wyglądasz. A może okażecie się siebie warci? Wciąż uśmiechnięty, chwycił ją mocniej za włosy i przyłożył do gardła ostrze małego sztyletu. Gdy nie drgnęła nawet pod dotykiem chłodnej stali, jego uśmiech zamienił się w złośliwy grymas. - Niektórzy spośród Montgomerych popełniają błąd i zni- 9

JI ll>li DllVERAVX żąją się do rozmowy z kobietami zamiast używać ich do tego, do czego stworzył je Bóg. Mam nadzieję, że Miles nie ma takich głupich pomysłów. Powoli przesunął ostrze sztyletu w dół po szyi Elizabeth aż do brzegu sukni, a właściwie strzępów tego, co z niej zostało. Wstrzymała oddech, nie odrywając od niego wzroku. Stała jak skamieniała. Nie miała zamiaru prowokować go do użycia noża. John nie zadrasnął jej skóry, lecz sztylet lekko przeciął przód sukni i ciasny gorset pod spodem. Odsłonił jej piersi i znów spojrzał prosto w oczy. - Chowałaś tu niezły kąsek, Elizabeth - szepnął. Zesztyw­ niała i odwróciła od niego twarz. To prawda, że ubierała się tradycyjnie, spłaszczając biust i nie podkreślając talii. Jej twarz bardziej przyciągała uwagę mężczyzn niż chciała, ale oprócz chowania włosów pod czepcem niewiele mogła zrobić. John stracił zainteresowanie jej twarzą, zajęty rozcinaniem resztek sukni. Nie widział wielu nagich kobiet, a nigdy tak wysoko urodzonej i pięknej jak panna Chatworth. Elizabeth zupełnie zmartwiała. Kiedy ubranie spadło na ziemię i poczuła na skórze ciepłe sierpniowe słońce, zdała sobie sprawę, że to gorsze od wszystkich okropności, które do tej pory ją spotkały. Zamrugała oczami, kiedy Johnowi wyrwał się z głębi gardła obleśny pomruk: - Niech diabli porwą Pagnella! Cofnęła się, kiedy wyciągnął do niej ręce. Spiorunowała go wzrokiem, starając się zachować godność, i spostrzegła, że z ust prawie cieknie mu piana. - Jeżeli mnie tkniesz, możesz się już pożegnać z życiem - powiedziała głośno. - Jeśli mnie zabijesz, Pagnell każe poderżnąć ci gardło, a jeśli nie, na pewno dowie się, co mi zrobiłeś. Zapomniałeś już, co znaczy wściekłość mojego brata? Czy twoje życie warte jest chwili rozkoszy z jakąkol­ wiek kobietą? 10

POTRZASK John otrzeźwiał i spojrzał na nią uważnie. - Mam nadzieję, że Montgomery da ci się we znaki - powiedział z naciskiem i szybko podszedł do kobierca przewieszonego przez grzbiet konia. Bez słowa rozłożył dywan na ziemi. - Kładź się - rozkazał, nie patrząc na dziewczynę. - I ostrzegam cię, kobieto, że jeśli nie będziesz posłuszna, zapomnę o Pagnellu, Montgomerym i twoim narwanym bracie. Położyła się na dywanie. Ostra wełna kłuła jej nagą skórę. Kiedy John przyklęknął obok, wstrzymała oddech. Brutalnie pchnął ją na brzuch, przeciął więzy na nadgarstkach i zanim się zorientowała, szarpnął za brzeg dywanu i zaczął ją zawijać. Przestała myśleć, skupiona instynktownie jedynie na tym, by się nie udusić. Wydawało jej się, że leży tak przez całą wieczność, z głową wykręconą do tyłu, w kierunku krańca rulonu, skąd napływało powietrze. Kiedy w końcu ją podniósł, z trudem łapała oddech, a gdy przerzucił ją przez siodło konia, myślała już, że z braku powietrza pękną jej płuca. Usłyszała stłumiony przez zwoje kobierca głos Johna: - Następnym człowiekiem, którego zobaczysz, będzie Miles Montgomery. Pomyśl o tym w drodze. Nie będzie dla ciebie taki miły jak ja. W pewnym sensie pomogły jej te słowa, gdyż na myśl o Milesie Montgomerym i jego bezeceństwach zaczęła głębiej oddychać, przeklinając na wybojach całą rodzinę Montgome- rych, ich dom, krewniaków i służbę - i modliła się za niewinne dzieci Montgomerych, które należą do tego klanu bezbożników. Namiot Milesa Montgomery'ego wyglądał olśniewająco: cały z ciemnozielonego cienko tkanego jedwabiu ze złotymi zdobieniami, tak samo lśniącymi złotem lampartami Mont- 11

JUDE DEVERAUX gomerych, wymalowanymi wzdłuż fryzy dachu, i proporcami powiewającymi na szczycie zwieńczonym koroną. Wewnątrz ściany były pokryte bladozielonym jedwabiem. Stało tu kilka składanych taboretów, wyłożonych niebieskim i złotym bro­ katem, duży stół z wyrzeźbionymi lampartami i dwa łoża naprzeciw siebie pod ścianami - jedno niezwykle długie - pokryte lisimi skórami. Wokół stołu stało czterech mężczyzn, dwóch ubranych w bogate stroje rycerzy Montgomerych. Dwaj pozostali słuchali uważnie jednego ze sług, który mówił do milczącego Milesa: - Twierdzi, że ma dla ciebie podarek, milordzie. To może być jakiś podstęp. Co lord Pagnell mógłby ci ofiarować? Miles Montgomery uniósł ciemne brwi i to wystarczyło, by jego sługa spuścił z tonu. Czasem nowo przybyli na służbę sądzili, że ze względu na młody wiek pana mogą pozwalać sobie na pewne poufałości. - Czy w dywan może być zawinięty jakiś człowiek? - spytał mężczyzna stojący u boku Milesa. Sługa z potulną już miną podniósł wzrok na sir Guya. - Jeśli tak, to bardzo drobny. Sir Guy i Miles popatrzyli na siebie w milczącym porozu­ mieniu. - Przyślij go tu z tym podarkiem - odezwał się sir Guy. - Przywitamy ich z obnażonymi mieczami. Rycerz wyszedł i pojawił się znów po chwili z ostrzem miecza przytkniętym do pleców człowieka niosącego dywan. Z bezczelnym uśmieszkiem John rzucił swój tobół na pokrytą kobiercami ziemię i mocno pchnął nogą rulon, tak że podarek rozwinął się tuż u stóp Milesa. Cztery pary rozwartych ze zdziwienia oczu wpatrywało się w to, co przed nimi leżało: nagą, jakby uśpioną kobietę z długimi rzęsami rzucającymi cień na delikatnie zaróżowione policzki i masą miodowozłotych włosów, otulającą jej talię i uda. Miała gorsząco powabne kształty, pełne piersi, wąską 12

POTRZASK kibić i długie, długie nogi. A jej twarz była ucieleśnieniem marzeń każdego mężczyzny - delikatna, eteryczna, jakby nieziemska. John uśmiechnął się triumfalnie i nie zauważony wymknął się z namiotu. Elizabeth, półprzytomna z braku powietrza, otworzyła powoli oczy i spojrzała w górę na stojących nad nią czterech mężczyzn. Trzymali obnażone miecze, ich ostrza zwrócone jednak były ku ziemi. Dwóch mężczyzn wyglądało na sługi - zignorowała ich. Trzeci był olbrzymem o wzroście ponad sześć stóp. Miał stalowosiwe włosy, a przez całą twarz biegła ukośnie głęboka blizna. Mimo że człowiek ten naprawdę napawał przerażeniem, wyczuła, że nie on jest tu dowódcą. Obok olbrzyma stał mężczyzna odziany w piękne szaty z ciemnoniebieskiego atłasu. Elizabeth nie peszył widok silnych, przystojnych mężczyzn, lecz ten miał w sobie coś niezwykłego. Tak intensywnie emanowała od niego trzymana w ryzach siła, że dziewczyna nie mogła oderwać oczu. Pozostali wpatrywali się jak zahipnotyzowani w jej ciało, on jednak nie wydawał się zaszokowany. Po raz pierwszy spojrzała prosto w oczy Milesa Montgomery'ego. Był przystojny. Bardzo, bardzo przystojny. Miał ciemnoszare oczy pod ciężkimi łukami brwi, wąski nos z wyraźnie zarysowanymi delikatnymi nozdrzami i pełne, zmysłowe usta. Niebezpieczeństwo! To pierwsza myśl, która przemknęła przez głowę Elizabeth. Ten człowiek jest niebezpieczny dla kobiet, tak samo jak dla mężczyzn. Odwróciła od niego wzrok i poderwała się z podłogi, chwytając błyskawicznie skórę z leżanki obok i topór ze stołu. - Zabiję pierwszego, który się do mnie zbliży - powiedziała, trzymając jedną ręką topór, a drugą zarzucając skórę na ramię. Drugie ramię i noga od talii aż do stopy pozostały odsłonięte. Kiedy olbrzym postąpił krok w jej stronę, Elizabeth obiema rękami wysoko uniosła topór. 13

JVDEDEVERAUX - Wiem, jak się tym posłużyć - ostrzegła, patrząc na giganta bez cienia strachu. Dwaj rycerze również zbliżyli się o krok, a dziewczyna cofnęła się odrobinę, nie spuszczając z nich oczu. Zatrzymała się, czując pod kolanami krawędź łóżka. Jeden z rycerzy uśmiechnął się. Elizabeth wykrzywiła się w odpowiedzi. - Zostawcie nas. Słowa padły cicho, ale ton Montgomery'ego nie pozostawiał wątpliwości. Wszyscy na niego popatrzyli. Mężczyzna ogrom­ nej postury rzucił Elizabeth ostatnie spojrzenie, po czym kiwnął głową na dwóch rycerzy i wszyscy trzej wyszli z namiotu. Dziewczyna zacisnęła dłonie na rękojeści topora, wpatrując się groźnie w Montgomery'ego. - Zabiję cię - wycedziła przez zęby. - Nie myśl, że kobieta zawaha się porąbać cię na kawałki. Z przyjemnością zobaczę jednego z Montgomerych w kałuży krwi. Miles nie ruszył się z miejsca. Po chwili podniósł miecz i Elizabeth wstrzymała oddech, przygotowana na śmiertelne starcie. Bardzo powoli położył broń na stole i odwrócił się do niej bokiem. Kolejnym ostrożnym ruchem wyjął zza pasa wysadzany klejnotami sztylet i odłożył go na stół obok miecza. Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy znów odwrócił się w jej stronę i postąpił do przodu. Elizabeth uniosła wyżej ciężki topór i zastygła w bezruchu, gotowa walczyć na śmierć i życie. Wolała umrzeć niż pozwolić się bić i gwałcić temu szatanowi. Miles usiadł na stołku naprzeciwko i przyglądał jej się w milczeniu. Ach, tak! Nie uważa więc kobiety za godnego przeciwnika. Odłożył broń i usiadł, gdy ona trzyma mu nad głową bojowy topór. Gwałtownie rzuciła się do przodu, wymierzając cios w jego kark. 14

POTRZASK Bez najmniejszego wysiłku chwycił rękojeść prawą dłonią, przytrzymał w powietrzu jak zabawkę i popatrzył dziewczynie głęboko w oczy. Elizabeth poczuła się przez moment spara­ liżowana tym spojrzeniem. Uważnie badał jej twarz, jakby szukał odpowiedzi na jakieś pytanie. Szarpnęła topór i omal nie upadła, gdy zorientowała się, że niespodziewanie zwolnił uścisk. Oparła się o krawędź stołu. - Niech cię piekło pochłonie! - wydusiła bez tchu. - Niech Pan przeklnie cały ród Montgomerych! Obyś ty i twoje potomstwo smażyli się wiecznie w ogniu piekielnym! Podniosła głos prawie do krzyku i na zewnątrz namiotu rozległy się jakieś odgłosy. Miles siedział wciąż nieporuszony i przyglądał się bez słowa. Elizabeth poczuła, że krew zawrzała jej w żyłach, a dłonie zaczęły drżeć. Wiedziała, że musi się opanować. Gdzie podziała się chłodna obojętność, której uczyła się przez tyle lat? Jeśli ten człowiek może zachować spokój, ją również na to stać. Wytężyła słuch; odgłosy na zewnątrz pozwalały sądzić, że ludzie Milesa oddalają się od namiotu. Może jeśli wy­ prowadzi w pole tego jednego, uda jej się uciec i dostać do domu, do brata? Wpatrzona w Milesa, zaczęła się przesuwać tyłem, okrążając go i kierując się w stronę wyjścia z namiotu. Montgomery, nie odrywając od niej oczu, powoli odwrócił się na stołku. Elizabeth usłyszała ciche rżenie konia na zewnątrz i modliła się w duchu, by wydostać się stąd i dopaść wierzchowca. Miles przez cały czas nie wykonał najmniejszego gestu. Lecz gdy dotknęła klapy przy wyjściu z namiotu, w mgnieniu oka znalazł się obok i chwycił ją za nadgarstek. Zamierzyła się toporem, ale złapał ją za drugą rękę. Znieruchomiała, mimo że jego uścisk nie sprawiał bólu, i stała tak, wpatrując mu się hardo w oczy. Czuła jego oddech na czole. Przyglądał się jej z góry, jakby na coś czekał, a na jego twarzy malowała się coraz wyraźniej ciekawość. 15

JUDE DEVERAUX Spojrzenie Elizabeth było równie zimne jak szmaragdy, których barwę przypominały jej oczy. - I co teraz? - spytała z nienawiścią w głosie. - Najpierw mnie zbijesz czy zgwałcisz? A może lubisz robić to jed­ nocześnie? Jestem dziewicą i słyszałam, że najbardziej boli za pierwszym razem. Moje cierpienie z pewnością sprawi ci dodatkową przyjemność. Na sekundę jego oczy rozszerzyły się, jakby ze zdziwienia. Po raz pierwszy dostrzegła na jego twarzy cień jakiegoś uczucia. Tak intensywnie się w nią wpatrywał, że odwróciła wzrok. - Wytrzymam wszystko - powiedziała spokojnie. - Jeśli chcesz usłyszeć błaganie o litość, to się zawiedziesz. Puścił rękę, którą Elizabeth chwyciła klapę przy wyjściu z namiotu, dotknął jej policzka i delikatnie odwrócił ku sobie. Pełna odrazy, zesztywniała pod jego dotykiem. - Kim jesteś? - zapytał prawie szeptem. Wyprostowała się jeszcze bardziej i odparła z błyskiem nienawiści w oczach: - Twoim wrogiem. Jestem Elizabeth Chatworth. Coś przemknęło przez jego twarz i natychmiast zniknęło. Po dłuższej chwili odsunął dłoń od jej policzka, cofnął się i uwolnił jej drugą rękę. - Możesz zatrzymać topór, jeśli czujesz się z nim bez­ pieczniej, ale nie mogę pozwolić ci odjechać. Jakby o niej zapomniał, odwrócił się i odszedł na środek namiotu. Elizabeth wyskoczyła na zewnątrz, lecz Miles w tej samej sekundzie znalazł się obok, znowu zaciskając dłoń na jej ramieniu. - Nie mogę pozwolić ci odjechać - powtórzył, tym razem bardziej stanowczo. Przebiegł wzrokiem w dół po jej nagich nogach. - Zresztą w takim stroju nie możesz uciec. Wejdź do środka, każę przynieść dla ciebie jakieś ubranie. 16

POTRZASK Wyrwała mu się gwałtownie. Słońce zachodziło i w pół­ mroku zmierzchu postać Milesa wydawała się jeszcze ciem­ niejsza. - Nie chcę od ciebie żadnych ubrań! Niczego nie chcę od Montgomery'ego. Mój brat... - Urwała na widok wyrazu jego oczu. - Nie wspominaj przy mnie o swoim bracie. On zabił moją siostrę. Chwycił ją mocniej za nadgarstek i lekko pociągnął do siebie. - A teraz chodź do środka. Moi ludzie niedługo wrócą, a sądzę, że nie powinni widzieć cię w takim stroju. Elizabeth nie ruszyła się z miejsca. - Co to ma za znaczenie? Czyż mężczyźni twojego pokroju nie mają zwyczaju oddawać sługom kobiet, z którymi już sobie użyli? Nie była pewna, ale wydało jej się, że na ustach Milesa pojawił się cień uśmiechu. - Elizabeth... - zaczął i urwał. - Wejdź do namiotu, tam porozmawiamy. Odwrócił się w stronę ciemnych drzew na skraju polany. - Guy! - wrzasnął tak głośno, że podskoczyła. Olbrzym natychmiast wyłonił się z cienia. Przelotnie zerknął na dziewczynę i spojrzał na. Milesa. - Poślij kogoś do miasteczka po kobiecy strój. Nie żałuj sakiewki. - Mówił teraz innym tonem niż do niej przed chwilą. - Pozwól mi z nim jechać - wtrąciła szybko Elizabeth. - Porozmawiam z bratem. Będzie tak wdzięczny za moje uwolnienie, że skończy się wreszcie ta wojna między Chat- worthami i Montgomerymi. Miles popatrzył na nią chłodno. - Nie błagaj, Elizabeth. Bez namysłu, z okrzykiem wściekłości zamierzyła się 17

JUDE DEVERAUX znowu toporem nad jego głową. Wyćwiczonym gestem wyrwał jej broń, odrzucił daleko i chwycił dziewczynę za ramiona. Nie miała zamiaru robić mu przyjemności, wyrywając się z uścisku - zesztywniała, czując na skórze dotyk jego ubrania. Skóra z lisów zwisała z jednej strony i nagą nogą Elizabeth przywarła do jego ciała. Wniósł ją do namiotu i delikatnie położył na jednym z posłań. - Po co martwisz się ubraniem dla mnie? - zasyczała. - Może powinieneś mnie zgwałcić w polu, tak jak to robią zwierzęta? Odszedł i napełnił dwa kielichy winem ze srebrnego naczynia stojącego na stole. - Elizabeth - powiedział - jeśli nie przestaniesz prosić mnie, żebym się z tobą kochał, może w końcu ulegnę tym kuszącym namowom. - Podszedł znów bliżej i usiadł na stołku. - Masz za sobą ciężki dzień, na pewno jesteś zmęczona i głodna. - Podał jej kielich z winem. Wytrąciła mu go z ręki, rozlewając wino na jeden z pięknych kobierców pokrywających podłogę namiotu. Miles obojętnie spojrzał na plamy, po czym wypił swoje wino. - No i co ja mam z tobą zrobić, Elizabeth?

2 Elizabeth siedziała na posłaniu, dokładnie owinięta skórą, spod której widać było tylko jej głowę i skrawek ramienia. Nie patrzyła na Milesa. Nie poniży się do rozmowy z czło­ wiekiem, który każde jej słowo rozumie jako błaganie o litość. Po chwili milczenia Miles wstał i wyjrzał z namiotu, podtrzymując klapę zasłaniającą wejście. Usłyszała, jak roz­ kazuje, żeby przyniesiono miskę gorącej wody. Elizabeth nie zareagowała na tę chwilową nieobecność Milesa, ale pomyślała, że kiedyś musi przecież spać, a gdy zaśnie, ona ucieknie. Może lepiej poczekać, aż będzie miała odpowiedniejszy strój. Miles nie wpuścił człowieka z wodą do środka, lecz sam przyniósł miskę i postawił ją na brzegu łóżka. - Woda jest dla ciebie. Pomyślałem, że masz ochotę się umyć. Siedziała wciąż z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. - Niczego od ciebie nie chcę. - Odwróciła od niego głowę. - Elizabeth... - odezwał się z desperacją w głosie. Usiadł obok dziewczyny i ujął jej dłonie. Czekał cierpliwie, aż odwróci nachmurzoną twarz. - Nie zrobię ci krzywdy - powiedział cicho. - Nigdy w życiu nie uderzyłem kobiety i nie mam zamiaru tego robić. 19 [

JUDE DEVERAVX Nie mogę pozwolić ci prawie nago wskoczyć na konia. Nie minęłaby nawet godzina, gdy napadłaby cię któraś z grasują­ cych w okolicy band. - Mam uwierzyć, że ty jesteś lepszy? - Na moment zacisnęła palce na jego dłoniach, a wyraz jej oczu złagodniał. - Odeślesz mnie do brata? Spojrzenie Milesa było tak przenikliwe, że zadrżała. - Wezmę... to pod uwagę - odpowiedział z wahaniem. Wyrwała mu ręce i odwróciła się. - Czego mogłam spodziewać się po Montgomerym? Odejdź ode mnie! Miles wstał. - Woda stygnie. Podniosła na niego wzrok, lekko się uśmiechając. - Po co mam się myć? Dla ciebie? Lubisz, żeby twoje kobiety były czyste i pachnące? Jeśli tak, nigdy się nie umyję! W końcu upodobnię się do nubijskiej niewolnicy, a w moich włosach będzie się roić od wszy i wszelkiego innego robactwa, które oblezie twoje piękne szaty. Miles popatrzył na nią uważnie, po czym powiedział: - Zaczekam na zewnątrz. Namiot jest otoczony moimi ludźmi. Jeśli spróbujesz uciekać, przyprowadzą cię do mnie. Wyszedł zostawiając jąv samą. Tak jak przypuszczał, sir Guy czekał już na niego. Miles skinął głową i olbrzym podążył za nim w stronę drzew. - Posłałem dwóch ludzi po ubranie - powiedział rycerz. Gdy zmarł ojciec Milesa, chłopiec miał dziewięć lat. Najstarszy z Montgomerych na łożu śmierci wyraził życzenie, by sir Guy przejął opiekę nad nieletnim synem, który wydawał się czasem obcy nawet wśród własnej rodziny. Miles z nikim nie rozmawiał tak wiele jak ze swym dawnym opiekunem. - Kim ona jest? - spytał sir Guy, opierając dłoń o pień wielkiego starego dębu. - To Elizabeth Chatworth. 20

POTRZASK Sir Guy kiwnął głową. W świetle księżyca na jego twarzy zarysowały się cienie wokół głębokiej blizny. - Tak podejrzewałem... - odezwał się. - Podrzucenie córki Chatworthów do namiotu jednego z Montgomerych świetnie pasuje do poczucia humoru lorda Pagnella. - Zamilkł i przyglą­ dał się Milesowi dłuższą chwilę. - Odeślemy ją z rana do brata? Miles odszedł kilka kroków. - Co wiesz o jej bracie Edmundzie? Sir Guy splunął pogardliwie, po czym odpowiedział: - W porównaniu z Chatworthem Pagnell to anioł. Chatworth uwielbiał znęcać się nad kobietami. Wiązał je i gwałcił. Tej nocy, gdy został zabity - niech będzie błogosławiony ten, kto tego dokonał -jakaś młoda kobieta podcięła sobie żyły w jego sypialni. Sir Guy patrzył, jak Miles zaciska i rozprostowuje pięści. Pożałował swoich słów. Miles kochał kobiety bardziej niż cokolwiek innego na świecie. Setki razy musiał odciągać podopiecznego od mężczyzn, którzy odważyli się skrzywdzić kobietę. Nawet jako chłopcu zdarzało mu się atakować dorosłych mężczyzn. Poprzedniego roku olbrzym nie zdołał go powstrzymać i Miles zabił, człowieka, który uderzył w twarz swoją jazgotliwą żonę. Król z trudem wybaczył popędliwemu młodzieńcowi cały zamęt wokół tej sprawy. - Jej brat Roger nie jest taki jak Edmund - powiedział sir Guy. Miles odwrócił się do niego gwałtownie z pociemniałymi oczami. - Roger Chatworth zgwałcił moją siostrę i spowodował jej samobójstwo! Zapomniałeś o tym? Guy wiedział, że najlepszym sposobem powstrzymania wściekłości Milesa jest milczenie. Po chwili spytał: - Co zamierzasz zrobić z dziewczyną? Miles znów się odwrócił, przesuwając dłonią po pniu drzewa. 21

JUDE DEVERAUX - Wiesz, że ona nienawidzi nazwiska Montgomery? Byliś­ my przecież niewinni w tym sporze z Chatworthami, ona nas jednak nienawidzi. - Spojrzał olbrzymowi w twarz. - I mam wrażenie, że mnie nienawidzi szczególnie. Odsuwa się z obrzy­ dzeniem, kiedy jej dotykam. Nawet jeśli musnę ją ubraniem, wyciera się, jakbym ją skalał. Sir Guy zamknął rozwarte ze zdziwienia usta i omal się nie roześmiał. Kobiety szalały za Milesem. Jako dziecko większość czasu spędzał w otoczeniu dziewcząt, co było jednym z po­ wodów, dla których oddano go pod opiekę sir Guya - by wyrósł na mężczyznę. Lecz Guy od początku nie miał żadnych wątpliwości co do męskości swego podopiecznego. On po prostu lubił kobiety. To było coś w rodzaju kaprysu czy upodobania, jak miłość do dobrego konia albo przywiązanie do ulubionej broni. Czasem wynikały kłopoty z tej absurdalnej łagodności Milesa wobec niewiast - zabronił na przykład pod karą śmierci gwałtów po wygranej bitwie, lecz sir Guy przyzwyczaił się do tego dziwactwa - poza tym Milesowi nie można było niczego zarzucić. Jednak nigdy wcześniej sir Guy nie słyszał, by jakaś kobieta nie pragnęła oddać swego życia w ręce Milesa. Młode, stare, nawet małe dziewczynki kleiły się wręcz do niego. A Elizabeth Chatworth odpycha go z obrzydzeniem! Sir Guy popatrzył uważnie na Milesa. Może odczuł to jak pierwszą przegraną bitwę? Położył wielką dłoń na ramieniu młodzieńca. - Wszystkim zdarza się czasem przegrywać. To żadna hańba. Może ta dziewczyna nienawidzi wszystkich mężczyzn. Mając za przykład takiego brata... Miles strząsnął jego rękę z ramienia. - Ktoś ją skrzywdził! Strasznie skrzywdził! Nie tylko ciało, podrapane i posiniaczone... Ona zbudowała wokół siebie mur wściekłej nienawiści. 22

POTRZASK Sir Guy poczuł, że zbliża się do niebezpiecznej krawędzi. - To wysoko urodzona dziewczyna - powiedział spokojnie. - Nie możesz jej więzić. Król wyjął już spod prawa twojego brata. Nie drażnij go. Musisz oddać lady Elizabeth jej bratu. - Odesłać do miejsca, gdzie torturuje się kobiety? Tam nauczyła się nienawiści. Co pomyśli o Montgomerych, jeśli teraz ją odeślę? Uwierzy, że nie jesteśmy takimi łajdakami jak jej brat? - Nie możesz jej zatrzymać! - Sir Guy nie ukrywał przerażenia. Miles zamyślił się na chwilę. - Minie kilka dni, zanim ktokolwiek dowie się, gdzie ona jest. Może przez ten czas uda mi się przekonać ją... - A co z twoimi braćmi? Czekają na ciebie w domu. Gavin szybko odkryje, że więzisz Elizabeth Chatworth. - I dodał zniżając głos: - Dziewczyna nie powie złego słowa o Mont­ gomerych, jeżeli odeślesz ją nietkniętą do domu. W oczach Milesa pojawiły się iskry. - Na pewno powiedziałaby, że z toporem w ręku zmusiła mnie do uwolnienia. - Uśmiechnął się lekko. - Podjąłem decyzję. Zatrzymam ją przez kilka dni, tylko tak długo, by uwierzyła, że jeden z Montgomerych w niczym nie przypomina jej zmarłego brata. Tak!... A teraz muszę wracać i... - Uśmiech­ nął się szerzej. - I przygotować kąpiel mojej umorusanej brance. Daj spokój, Guy, nie patrz tak na mnie. Tylko kilka dni. Sir Guy w milczeniu podążył za swym młodym panem do obozu. Nie był przekonany, czy serce Elizabeth Chatworth zmięknie zaledwie w ciągu kilku dni. W chwili, gdy upewniła się, że Miles odszedł, Elizabeth podbiegła do tylnej ściany namiotu i uniosła ciężką tkaninę. Na zewnątrz zobaczyła buty strażnika. Sprawdziła cały obwód namiotu - strażnicy stali prawie jeden obok drugiego, zupełnie jakby trzymali się za ręce ze strachu przed drobną kobietą. 23

JUDE DEVERAUX Drapała się w głowę, czochrając brudne włosy, kiedy Miles wrócił z dwoma cebrami gorącej wody. Instynktownie ze­ sztywniała i wyprężona jak struna skrzyżowała ramiona na piersiach. Nie spojrzała nawet na niego, gdy usiadł obok. Podniosła wzrok dopiero, kiedy Miles ujął jej rękę i zaczął ją myć ciepłym, namydlonym ręcznikiem. Po chwili osłupienia wyrwała mu rękę. Chwycił ją pod brodę i zaczął myć twarz. - Poczujesz się dużo lepiej, kiedy będziesz czysta - powie­ dział łagodnie. Odepchnęła jego dłoń. - Nie dotykaj mnie! Zostaw mnie w spokoju! Cierpliwie znowu ujął ją pod brodę i wrócił do mycia. - Jesteś piękną kobietą, Elizabeth. Powinnaś być dumna ze swojej urody. Popatrzyła mu w oczy i stwierdziła w duchu, że jeśli dotąd nie znienawidziła Milesa Montgomery'ego, to nastąpiło to właśnie teraz. Najwyraźniej był przyzwyczajony, że kobiety padają przed nim na kolana. Wydaje mu się, że dotknie tylko policzka kobiety, a ona zapłonie dzikim pożądaniem. Jest przystojny, to prawda, ma też miły głos, ale wielu przystoj­ niejszych mężczyzn, i o wiele bardziej doświadczonych, próbowało już uwodzić Elizabeth - bez skutku. Zerknęła na niego łagodniej, a kiedy w jego oczach zabłysł promyczek satysfakcji, uśmiechnęła się i... wbiła zęby w jego dłoń. Miles był tak zaskoczony, że na chwilę znieruchomiał. Potem chwycił ją mocno za szczękę, wbijając palce w policzki i zmuszając, by otworzyła usta. Wciąż osłupiały odwrócił lekko dłoń i patrzył na głębokie ślady zębów na skórze. Kiedy znów spojrzał na dziewczynę, w jej oczach nie było skruchy. - Myślisz, że jestem głupia? - spytała. - Sądzisz, że nie przejrzałam twojej gry? Chcesz omamić tygrysicę, a kiedy, zacznę ci jeść z ręki, odeślesz mnie do brata z kolejnym 24 i i

POTRZASK swoim bękartem w brzuchu. To byłby twój wielki triumf, i jako Montgomery'ego, i jako mężczyzny. Przez chwilę wpatrywał się w nią uważnie. - Jesteś sprytna, Elizabeth. Może chcę ci udowodnić, że mężczyzn stać czasem na coś więcej niż barbarzyństwo? - A jak tego dokonasz? Trzymając mnie tu jako swego więźnia? Zmuszając mnie do znoszenia twojego obmacywania? Widzisz, że nie drżę z rozkoszy, gdy się zbliżasz. Może boisz się przyznać do porażki? Pagnell lubi gwałcić i znęcać się. Jakie są twoje upodobania? Polowanie na zdobycz? A gdy już posią­ dziesz kobietę, pozbywasz się jej jak zużytego przedmiotu? Wiedziała, że Miles nie odpowie na żadne z tych pytań. Do szału doprowadzało ją jego opanowanie. - Czy mężczyzna choć raz nie może zachować się przy­ zwoicie? Odeślij mnie do brata! - Nie! - wrzasnął jej w twarz i szerzej otworzył oczy. Nigdy dotąd żadna kobieta nie wyprowadziła go z równowagi. - Odwróć się. Umyję ci włosy. Spojrzała na niego pogardliwie. - A jeśli odmówię, zbijesz mnie, tak? - Zaczynam brać pod uwagę taką możliwość. Złapał ją za ramię i popchnął, żeby położyła głowę na krawędzi łóżka. Długie włosy spłynęły na ziemię. Nie wymówiła słowa, kiedy namydlił, a później spłukał jej włosy. Zastanawiała się, czy nie posunęła się wobec niego za daleko. Ale zachowanie Milesa doprowadzało ją do szału! Był taki spokojny, taki pewny siebie. Musi mieć przecież jakiś słaby punkt. Zauważyła, że ludzie na jedno skinienie wykonują jego rozkazy. Czyżby kobiety też były mu tak ślepo posłuszne? Może nie powinna go drażnić? Może uwolniłby ją, gdyby udała śmiertelnie zakochaną? Gdyby łkała na jego ramieniu, prosząc o odesłanie do brata? Ale po pierwsze, brzydziła ją myśl o dotykaniu tego człowieka, a po drugie, nie miała zamiaru o nic błagać żadnego mężczyzny. 25

JUDE DEVERAUX Miles rozczesał jej włosy grzebieniem z kości słoniowej, a potem wyszedł na moment i wrócił, niosąc piękną suknię z czerwonego brokatu, utkanego z mieszanki jedwabiu i wełny. Przyniósł też bieliznę z delikatnego batystu. - Możesz dokończyć mycie, jeśli chcesz. W każdym razie ubierz się - powiedział i wyszedł. Elizabeth pospiesznie dokończyła toaletę, krzywiąc się trochę z bólu, kiedy potarła zadrapania na ciele. Ucieszyła się z ubrania, gdyż to zwiększyło jej szansę na ucieczkę. Miles pojawił się znowu z wielką tacą jedzenia i zapalił świece. - Nie wiem, co lubisz, przyniosłem więc wszystkiego po trochu. Zawzięcie milczała. - Czy suknia ci się podoba? Odwróciła się, kiedy zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu. Suknia była bardzo kosztowna, wyszywana złotą nicią. Za­ chwyciłaby każdą kobietę, lecz Elizabeth wydawała się nie zwracać uwagi, czy ma na sobie jedwab czy zgrzebne płótno. - Jedzenie stygnie. Chodź i zjedz coś ze mną przy stole. Spojrzała na niego ponuro. - Nie mam zamiaru niczego jeść przy twoim stole. Miles chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. - Jeśli zgłodniejesz, jedzenie tu będzie. Elizabeth z założonymi rękami usiadła na łóżku, wyciągnęła przed siebie nogi i utkwiła wzrok w wysokim, rzeźbionym świeczniku przed sobą. Jutro znajdzie sposób ucieczki. Mimo kuszącego zapachu jedzenia, do którego Miles zasiadł samotnie, położyła się, próbując choć odrobinę wypocząć. Jutro będzie potrzebowała dużo sił. Ten koszmarny dzień zupełnie ją wycieńczył. Wkrótce zasnęła. Obudziła się w środku nocy, instynktownie wyczuwając jakieś niebezpieczeństwo, ale była zbyt zaspana, żeby od razu oprzytomnieć. Po kilku chwilach doszła do siebie i cicho 26

POTRZASK podniosła głowę. Miles spał na łóżku w drugim krańcu namiotu. Wychowanie w domu pełnym przemocy nauczyło ją poru­ szać się bezszelestnie. Uważając, by fałdy sukni nie zaszeleś­ ciły, podeszła na palcach do tylnej ściany namiotu. Strażnicy z pewnością trzymają wartę, ale z tyłu nie będą pewnie tak czujni. Minęło kilka minut, zanim zdołała unieść materiał i powoli, z brzuchem przywartym do ziemi wyczołgać się na zewnątrz. Jeden ze strażników przeszedł obok, ale skuliła się przy krzaku, wtapiając w jego cień. Gdy strażnik odszedł, ciągle skulona, wybierając co mroczniejsze miejsca, przedarła się do lasu. Dzięki wieloletniemu doświadczeniu w stosowaniu chytrych podstępów wobec Edmunda i jego „przyjaciół" wymknęła się nie zauważona. Roger żartował często, że z takim sprytem byłaby świetnym szpiegiem. Gdy dotarła już do linii drzew, odetchnęła swobodniej, nakazując sobie spokój. Nie pierwszy raz znalazła się nocą w lesie, ruszyła więc żwawym krokiem. Gdy wzeszło słońce, wędrowała już od około dwóch godzin i zaczynało jej brakować sił. Ponad dobę nic nie jadła i czuła się coraz słabsza. Potykała się, zaczepiając suknią o zarośla, gałęzie wplątywały się jej we włosy. Po kolejnej godzinie marszu ledwie trzymała się na nogach. Usiadła na zwalonym pniu, żeby zebrać siły, lecz brak jedzenia i koszmarne przejścia poprzedniego dnia dawały się we znaki. Na myśl o odpoczynku opadły jej powieki. Wie­ działa, że jeśli nie prześpi się choć trochę, nie będzie w stanie iść dalej. Zsunęła się na ziemię, nie zwracając uwagi na robactwo pod pniem - zdarzało się jej już nocować w lesie. Ostatkiem sił przykryła się kilkoma garściami liści, po czym upadła do tyłu i zasnęła jak kamień. Obudził ją kuksaniec w plecy. Wielki zarośnięty mężczyzna 27

JUDE DEVERAUX odziany w łachmany przyglądał jej się z krzywym uśmiesz­ kiem, odsłaniając poszczerbione resztki zębów. Dwaj inni, w równie obdartych szmatach, stali tuż za nim. - Mówiłem ci, że żyje - powiedział kudłacz, chwytając Elizabeth za ramię i stawiając ją na nogi. - Śliczna dama - odezwał się jeden z pozostałych i wyciąg­ nął do niej rękę. Szarpnęła się i materiał sukni został mu w dłoni, odsłaniając jej nagie ramię. - Ja pierwszy! - sapnął trzeci z opryszków. - Prawdziwa dama... - odezwał się znów kudłaty i dotknął jej skóry. - Jestem Elizabeth Chatworth. Jeśli mnie tkniecie, hrabia Bayham poderżnie wam gardła. - To ten hrabia, co przegnał mnie z farmy - powiedział drugi mężczyzna. - Żona i córka zamarzły w zimie na śmierć. Spojrzał wilkiem na Elizabeth. Chciała się cofnąć, ale tuż za nią leżał ogromny pień. Zarośnięty zbir złapał ją za gardło. - Lubię, jak kobiety błagają o litość. - Większość mężczyzn to lubi - odpowiedziała zimno. - Nie jest wiele warta, Bill - mruknął drugi. - Wezmę ją pierwszy. Nagle jego wyraz twarzy gwałtownie się zmienił. Dziwnie zacharczał i runął na Elizabeth. Zręcznie odskoczyła, gdy upadał ze strzałą sterczącą w plecach. Kiedy dwaj pozostali w osłupieniu gapili się na martwe ciało towarzysza, podciąg­ nęła suknię i przeskoczyła przez pień. Wśród drzew pojawił się Miles. Chwycił Elizabeth za ramię, a jego twarz tak ją przeraziła, że na moment przestała oddychać. Oblicze Milesa było wykrzywione wściekłością, usta zaciśnięte w wąską linię, oczy czarne, a nozdrza wydęte. - Zostań tu! - rozkazał. Odruchowo posłuchała i za chwilę zrozumiała, dlaczego 28

POTRZASK Miles Montgomery zdobył sławę na polu bitwy, zanim skończył osiemnaście lat. Obaj pozostali mężczyźni byli uzbrojeni. Jeden dzierżył najeżoną kolcami kulę na łańcuchu i z wprawą wymierzył nią cios w głowę Milesa. Montgomery nagle się schylił, unikając uderzenia. Jednocześnie zaatakował drugiego oprycha mieczem. W kilka sekund, nie wkładając w to jakby najmniejszego wysiłku, powalił obydwóch. Wydawało się niemożliwe, że ten morderca jeszcze wczoraj tak delikatnie mył jej włosy. Elizabeth nie traciła czasu na kontemplowanie sprawności swego wroga - rzuciła się pędem przed siebie. Wiedziała, że Miles jest szybszy i nie zdoła mu uciec, ale liczyła, że uda jej się go przechytrzyć. Chwyciła pierwszą opadającą niżej gałąź i zwinnie podciągnęła się do góry. Nie minęła minuta, gdy Miles pojawił się na dole. Jego aksamitny kaftan i obnażony miecz zbryzgane były krwią. Jak rozjuszony niedźwiedź rzucał głową w prawo i lewo, roz­ glądając się za dziewczyną, po czym znieruchomiał i zaczął nasłuchiwać. Elizabeth wstrzymała oddech. Po chwili Miles zakręcił się na pięcie i podniósł głowę. - Złaź stamtąd, Elizabeth - powiedział stanowczym tonem. Kiedyś, gdy miała trzynaście lat, przydarzyła jej się iden­ tyczna sytuacja. Spadła wtedy z drzewa prosto na ścigającego ją ohydnego mężczyznę, przewróciła go na ziemię i zanim zdołał wstać, uciekła. Bez wahania runęła z góry na Milesa. Ale on nie upadł. Stał mocno na nogach i trzymał ją w ramionach. - Ci ludzie mogli cię zabić - odezwał się, jakby nie zwrócił uwagi, że chciała go powalić. - Jak wymknęłaś się moim strażnikom? - Puść mnie! - Szarpała się z całej siły, ale nie dawało to najmniejszego rezultatu. 29