mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Deveraux Jude - Saga rodu Montgomerych 8 - Przebudzenie

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Deveraux Jude - Saga rodu Montgomerych 8 - Przebudzenie.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 154 stron)

JUDE DEVERAUX PRZEBUDZENIE

ROZDZIAŁ PIERWSZY Kingman, Kalifornia Lipiec 1913 Letni wiatr poruszał łagodnie trawy na płaskiej, Ŝyznej równinie liczącego tysiąc pięćset akrów rancha Cauldenów. Wśród imponująco bujnej zieleni, na drzewach błyskały brzoskwinie, figi, orzechy włoskie i migdały. Jak zwykle o tej porze roku łodygi kukurydzy schły w męczącym upale. Nie padało juŜ od dwóch miesięcy i wszyscy w Kingman mieli nadzieję, Ŝe jeszcze przez kilka tygodni, aŜ do czasu zebrania chmielu, nie będzie deszczu. Chmiel stanowił główne bogactwo rancha. Teraz prawie juŜ dojrzał i zwisał cięŜko z piętnastostopowych tyk. Stawał się coraz bardziej Ŝółty i soczysty. Za kilka tygodni przyjdą zbieracze, zerwą pnącza z rozciągniętych sznurków i rozwieszą je w suszarniach. Był bardzo wczesny ranek. Stali pracownicy gospodarstwa przystąpili juŜ do swoich codziennych obowiązków. Potem, przez cały upalny dzień, będą pracować w polu, na olbrzymiej równinie nie dającej schronienia przed bezlitosnym słońcem. Tylko niektórzy spędzą dzień w cienistych alejkach między rzędami chmielu. Przez rancho biegła rozjeŜdŜona, zakurzona droga, od niej odchodziły małe ścieŜynki prowadzące do ogromnych stodół, baraków robotników i zwieńczonych wysokimi kominami suszarni. Pośrodku plantacji stał zwrócony fasadą na północ zbudowany z wyrabianej w okolicy czerwonej cegły dom Cauldenów, otoczony z dwóch stron pobieloną werandą i pyszniący się balkonami na piętrze. Wysokie palmy i stara magnolia chroniły go przed słońcem, utrzymując w zacienionym wnętrzu przyjemny chłód. W sypialni na piętrze po zachodniej stronie domu spała Amanda Caulden. Kasztanowe włosy splecione były ciasno w imponujący warkocz, a skromna, nijaka koszula zapięta została pod samą szyję, mankiety zaś szczelnie zakrywały nadgarstki. Amanda leŜała na plecach, z rękami spoczywającymi na piersi, przykryta starannie prześcieradłem. Pościel niemal nie zdradzała śladu uŜycia, wyglądała, jakby ktoś jej dotknął dopiero przed chwilą. A jednak spędziła w niej całą noc dwudziestodwuletnia kobieta. Cały pokój był równie schludny jak łóŜko. Oprócz leŜącej nieruchomo młodej kobiety niewiele dałoby się znaleźć w nim śladów Ŝycia. ŁóŜko równie przedniej jakości co spoczywająca w nim osoba, dwa takieŜ krzesła, dwa stoliki obok drzwi szafy, na oknach cięŜkie zasłony. Na stolikach ani jednej koronkowej serwetki, ani jednej nagrody zdobytej dla lokatorki na jarmarku przez adoratorów, ani śladu pantofelków do tańca niedbale ciśniętych pod łóŜko. Na toaletce ani śladu pudru czy zostawionych przez zapomnienie spinek do włosów. W szufladach i w szafie panował idealny porządek. śadnych upchniętych z tyłu, kupionych pod wpływem chwili, a potem nigdy nie uŜywanych sukni. Na półce pod oknem osiemnaście oprawionych w skórę ksiąŜek traktujących o sprawach niezwykle powaŜnych, nie mających nic wspólnego z tanimi romansami o młodziutkich dziewczynach uwiedzionych przez przystojnych gołowąsów. Tylnymi schodami nadchodziła właśnie pani Gunston, wygładzając z przejęciem swoją nieskazitelnie czystą niebieską suknię. Przed drzwiami sypialni Amandy wyprostowała się i uspokoiła, po czym raz, zdecydowanie zapukała i otworzyła drzwi. — Dzień dobry! — powiedziała głośno tonem rozkazującym, co miało oznaczać: „Wychodź natychmiast z łóŜka. Szkoda mi czasu na to, Ŝeby się z tobą pieścić”. Przeszła przez pokój i szarpnęła zasłony tak mocno, jakby uwaŜała je za swojego osobistego wroga. Była wysoką, cięŜką kobietą o duŜej twarzy, długich stopach i rękach jak grabie ogrodnika. Amanda obudziła się tak delikatnie, jak spała. Przed chwilą pogrąŜona we śnie, teraz otwierała oczy, by za moment stanąć spokojnie przy łóŜku i spojrzeć na panią Gunston. Zabawne, gdy się pomyśli, Ŝe dwie tak róŜne osoby spotkały się na tej samej przestrzeni. Skrzywiła się jak zwykle na widok delikatnego ciała Amandy. RóŜniły się diametralnie. Pani Gunston była cięŜka i duŜa, toteŜ patrząc na wysoką, szczupłą, kruchą Amandę odczuwała pewnego rodzaju rozdraŜnienie, gdyŜ utoŜsamiała delikatną kobiecość ze słabością.

— Oto twój plan — odezwała się powtórnie, rzucając kartkę papieru na stół pod oknem. — Masz włoŜyć... — sprawdziła na innej kartce wyjętej z jednej z niezliczonych kieszeni — suknię w kolorze vieux rose z koronkowym kołnierzykiem. Wiesz, którą? — Tak — odpowiedziała ulegle Amanda. — Wiem. — Doskonale — podsumowała zwięźle pani Gunston. — Śniadanie punktualnie o ósmej i pan Driscoll będzie na ciebie czekał. Z tymi słowy opuściła pokój. Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, Amanda zaczęła ziewać i przeciągać się... Przerwała w pół ruchu i rozejrzała się z poczuciem winy, jakby sprawdzała, czy ktoś jej nie widzi. Ojciec albo narzeczony. Taylor Driscoll nie pochwalał ziewania. Nie miała jednak czasu, by rozwaŜać, czy jej ziewnięcie spotkałoby się z aprobatą czy teŜ nie. Nie miała chwili do stracenia. Nieświadoma gracji swoich ruchów, podeszła do stołu, na którym leŜał plan na dzień dzisiejszy. Co wieczór Taylor przygotowywał dla niej rozkład zajęć, poniewaŜ nie tylko miał zostać jej męŜem, ale był teŜ i guwernerem. Jej ojciec wynajął go dawno temu, gdy miała czternaście lat. Twierdził, Ŝe wskazówki Taylora uczynią z niej prawdziwą damę. Gdy skończyła dwadzieścia lat i Taylor uznał, Ŝe osiągnęła juŜ poziom dobrze wychowanej panienki, poprosił jej ojca o zgodę na małŜeństwo z Amandą, gdy ta tylko zdobędzie wykształcenie wystarczająco gruntowne, by zostać jego Ŝoną. Ojca Amandy, J. Harkera Cauldena, zachwycił ten pomysł i podjął decyzję w imieniu córki. Nikt nie uznał za stosowne zasięgnąć opinii Amandy w tak istotnej kwestii. Pewnego wieczoru Taylor przerwał rozmowę na temat wpływu sztuki barokowej na świat współczesny, Ŝeby nadmienić, Ŝe się pobiorą. Z początku nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. J. Harker z pewną dozą niezadowolenia powtórzył, Ŝe jest teraz zaręczona z Taylorem, a ten uśmiechnął się i dodał: — Oczywiście, jeŜeli zgadzasz się na to małŜeństwo. J. Harkera zdumiał pomysł przyznania kobiecie prawa wyboru. — Na pewno się zgadza! — ryknął. Amanda siedziała zarumieniona, ze spuszczonymi skromnie oczyma, trzymając na kolanach ciasno splecione dłonie. — Tak — udało jej się wyszeptać. Poślubić Taylora — myślała przez resztę obiadu. — Poślubić tego wysokiego, przystojnego męŜczyznę, który wie wszystko. Został jej nauczycielem i przewodnikiem, kiedy ona była jeszcze niedojrzała. Miało spełnić się marzenie, któremu nie śmiała dotąd pozwolić się narodzić. Po obiedzie wymówiła się bólem głowy i poszła do swego pokoju. Usłyszała gniewne pomrukiwania ojca: „Zupełnie jak jej matka”. Grace Caulden spędziła bowiem większą część swego Ŝycia zamknięta w pokoiku na piętrze. Tamtej nocy Amanda nie była w stanie zasnąć i słabo wypadła jej praca na temat polityki Karola Pierwszego, którą Taylor zadał jej na dzień następny. Sprawiedliwie i ostro ocenił tę pracę, toteŜ Amanda przysięgła sobie stać się godną dostąpienia tego wielkiego zaszczytu, jakim było wyjście za niego za mąŜ. Miała zamiar pracować, uczyć się wytrwale, by któregoś dnia zasłuŜyć na jego pochwałę. Oczywiście nigdy nie będzie miała nawet połowy wiadomości, które on posiadał, ale przecieŜ kobieta nie musi wiedzieć tyle co męŜczyzna. Chciała zadowolić Taylora i być jak najlepszą Ŝoną. Podniosła plan. Jeszcze raz jej ciało przebiegł delikatny dreszcz wdzięczności, gdy popatrzyła na czyste, drobne, proste pismo. KaŜdego wieczora, mimo tylu obowiązków związanych z prowadzeniem rancha, które kiedyś miało stać się jego własnością, Taylor znajdował czas, by sporządzić dla niej rozkład zajęć. Zaczęła czytać, starając się zapamiętać kolejność czynności. 7:15 Wstać i ubrać się.

8:00 Śniadanie, jajko gotowane trzy minuty, jedna grzanka, kawa z mlekiem. Będziemy omawiali wprowadzone przez prezydenta Wilsona zmiany w taryfach celnych. 8:42 Przygotowanie do egzaminu z francuskich czasowników nieregularnych. Dokończyć esej o etyce purytańskiej. 11:06 Ćwiczenia gimnastyczne z panią Gunston. 11:32 Kąpiel. 12:04 Powtórzenie przed sprawdzianem: rozpoznawanie ptaków z rodziny zięb. 13:00 Obiad, gotowane kurczę, świeŜy owoc, lemoniada. Będziemy omawiać symbolizm w Elegii na dziedzińcu wiejskiego kościoła Graya. 14:12 Sprawdzian z francuskich czasowników nieregularnych. 14:34 Malowanie, o ile wynik egzaminu przekroczy 96 punktów. Jeśli nie — nauka! 15:11 Odpoczynek. 16:34 Szycie z panią Gunston. Ćwiczenie wycinanek. 17:39 Ubrać się do kolacji. WłoŜyć suknię od Jeannie Hallet. Nie zapomnieć o róŜowym pasku. 18:30 Kolacja, dwa rodzaje gotowanych na parze warzyw, pieczona ryba, odtłuszczone mleko. Dyskusja będzie obejmować dzieła literackie drugiej polowy XIX wieku. 19:38 Głośne czytanie w bibliotece, dziś ustęp z Waldena Thoreau (przygotować się do rozmowy na temat flory i fauny tego regionu). 21:13 Przygotowanie się do snu (plus ćwiczenia oddechowe) . 22:00 Spać. W końcu, ubrana w elegancką suknię, którą Taylor wybrał teraz z szafy, ale teŜ i kiedyś u krawca, Amanda opuściła pokój i przeszła do łazienki na końcu korytarza. Spojrzała na jeden z rozwieszonych przez Taylora w całym domu zegarów, by przekonać się, czy mieści się w planie. Rano miała zwykle do dyspozycji cztery minuty na umycie się plus jedną dodatkową minutę na wszelki wypadek. Sprawdziła w lustrze uczesanie, czy jest dość schludne, czy nie wystają gdzieś luźne pasma. Taylor twierdził, Ŝe rozczochrane włosy są atrybutem rozpustnych kobiet. Wyszła z łazienki i stwierdziła, Ŝe przekroczyła czas o pełne czterdzieści pięć sekund. Zbiegła schodami na dół. — Amando! Taylor mówił cicho, głosem głębokim i pełnym dezaprobaty. Stał z zegarkiem w ręku, na dole tuŜ przy schodach. Marszczył ciemne brwi. Amanda natychmiast zwolniła, mając nadzieję, Ŝe nie zdradzi jej dziko bijące serce. — Czy biegłaś, Amando? — UŜył tonu, jakim ktoś mógłby zapytać: „Czy usiłowałaś odciąć kotu ogon?”. Była to mieszanina oburzenia i niedowierzania. Amanda nigdy nie próbowała go okłamać. — Tak, śpieszyłam się — wyjaśniła cicho. — Proszę o wybaczenie. — Dobrze. WłoŜył zegarek do kieszeni ciemnego garnituru. Zawsze był ubrany nieskazitelnie, bez najmniejszej zmarszczki czy pyłka. Mógłby przejechać sto mil na tylnym siedzeniu samochodu po piaszczystych

drogach i wysiadłby równie czysty, jak w chwili, gdy wsiadał. Bez względu na to, jak gorący był dzień, Taylor nigdy się nie pocił. Nigdy się nie garbił. Plecy miał zawsze sztywno wyprostowane jak u Ŝołnierza. Był bardzo wysoki, szczupły (co, jak mówił, stanowiło dowód, Ŝe kontrolował jedną z najprymitywniejszych potrzeb człowieka — głód) i przystojny w jakiś dziwny, nierealny sposób. Czasami Amanda myślała, Ŝe jej narzeczony wygląda jak męŜczyzna z pocztówki. Taylor odwrócił się i przyglądał się bacznie Amandzie. Upewnił się, czy kaŜdy włos jest na swoim miejscu, suknia dokładnie wyprasowana, szwy pończoch wyprostowane, a buty wypastowane. Zobaczył, Ŝe stoi prosto. Kobiecie, z którą miał się oŜenić, nic nie moŜna było zarzucić. Skrzywił się tylko lekko, zauwaŜywszy jej piersi. Gdy tak stała z wyprostowanymi plecami, wyglądała zbyt... kobieco. Odwrócił się na pięcie i poszedł w kierunku jadalni, a Amanda westchnęła z ulgą. Udało jej się przetrwać tę inspekcję, a co waŜniejsze — Taylor nie był na nią zły za zbieganie ze schodów w tak nieokrzesany sposób, choć serdecznie tego nienawidził. Kurtuazyjnie podsunął jej krzesło, po czym zajął miejsce u szczytu stołu. Matka jak zwykle została u siebie, a ojciec zjadł wcześniej. Czasami Amandzie wydawało się, Ŝe jej ojciec wyraźnie nie chce siedzieć z nimi przy stole, bo ich oświecone dyskusje go nudzą. Ale przecieŜ J. Harker opuścił szkołę po ośmiu latach, by zająć się utrzymaniem rodziny i dlatego właśnie nalegał, by jego córka zdobyła gruntowne wykształcenie i wyszła za mąŜ za mądrego człowieka. SłuŜąca połoŜyła przed nią jajko i nie posmarowaną masłem grzankę. Amanda czuła, Ŝe czas zacząć rozmowę. Taylor lubił wiedzieć, Ŝe zapamiętała dokładnie plan dnia, który tak pracowicie dla niej przygotowywał. — UwaŜam, Ŝe zwolnienie wełny od cła było jednym z głównych punktów reformy prezydenta Wilsona; mówię tu o cle na importowaną, surową wełnę. Taylor nie wypowiedział ani słowa, skinął tylko głową, ale dzięki temu Amanda wiedziała, Ŝe ma rację. Tak trudno było zapamiętać wszystkie tematy dotyczące bieŜących wydarzeń. — RównieŜ cło na gotowe artykuły wełniane zostało zredukowane do trzydziestu pięciu procent. Uderza to oczywiście w amerykańskich hodowców, którzy sprzedają wełnę, ale z drugiej strony amerykańskie fabryki mogą kupować wełnę z całego świata. Taylor znów skinął głową. — A cukier? — Cło nałoŜone na importowany cukier chroni hodowców trzciny z Luizjany oraz producentów buraków z Zachodu. Taylor uniósł brwi. — Nie wiesz nic więcej o cle na cukier? Amanda zaczęła w panice grzebać w pamięci. — A tak, cło na cukier zostanie podniesione za trzy lata. Hodowcy buraków z Zachodu mówią... Obydwoje odwrócili się, by ujrzeć J. Harkera, który właśnie wpadł do jadalni. Był niskim, przysadzistym, wiecznie niezadowolonym człowiekiem. Dawno juŜ odkrył, Ŝe jedynym sposobem na uzyskanie czegoś jest po prostu — wziąć to sobie. Kiedyś nie miał nic, a teraz doszedł do tego, Ŝe został właścicielem największej plantacji chmielu na świecie. KaŜdy krok na tej drodze kosztował go wiele wysiłku; walczył nawet wtedy, gdy nie było to konieczne, a kaŜdy cios, jaki otrzymywał, czynił go jeszcze bardziej zgorzkniałym. — Popatrz na to — powiedział J. Harker, podając Taylorowi list. Pominął wymianę uprzejmości w rodzaju „dzień dobry", nie zauwaŜył nawet obecności swojej córki; zwrócił się prosto do Taylora, którego uwaŜał za zdecydowanie najbystrzejszego osobnika pod słońcem. Znakomity, choć nie zapewniający mu ani grosza rodowód tego człowieka, jego wykształcenie, maniery, łatwość prowadzenia towarzyskiej rozmowy budziły szczery, graniczący z

przeraŜeniem podziw J. Harkera. Otarłszy starannie serwetką kąciki ust, Taylor wziął list i przeczytał go. — No? — Harker domagał się odpowiedzi we właściwy dla siebie, zdecydowany sposób. Taylor powoli złoŜył papier i zwlekał z odpowiedzią. List pochodził od gubernatora Kalifornii, który obawiał się, Ŝe mogą się w tym roku pojawić kłopoty z najemnymi pracownikami. W Światowym Związku Robotników mówiono, Ŝe naleŜy wysłać do Kingsman swoich przedstawicieli, by zorganizowali strajk przeciwko plantatorom chmielu, a poniewaŜ rancho Cauldenów było największe, gubernator podejrzewał, Ŝe akcja mogła rozpocząć się właśnie tutaj. Taylor myślał tak intensywnie, Ŝe nie zwrócił uwagi na spojrzenie Harkera. W tym roku ceny chmielu spadły wyjątkowo nisko i, Ŝeby związać koniec z końcem, naleŜało obciąć stawki, co niewątpliwie wywoła protesty tych nawiedzonych działaczy związkowych. Ale moŜna nimi pokierować. CzyŜ J. Harker nie łoŜył wystarczająco duŜo na przeróŜne cele, by teraz mógł liczyć na pomoc szeryfa i rady miejskiej? Tak, związkowcy będą mieli trudny orzech do zgryzienia. Bardziej zaniepokoiła go druga część listu gubernatora. Ona teŜ z pewnością wywołała wściekłość Cauldena. Gubernator zamierzał wysłać jakiegoś wykładowcę uniwersyteckiego, świeŜo upieczonego sekretarza generalnego do spraw imigracji i robotników sezonowych, by przekonać się, czy profesor uniwersytetu nie zdoła zapobiec niepokojom. Taylor pomyślał, Ŝe dobrze by się stało, gdyby ten człowiek okazał się po prostu głupi, ale przeczucie podpowiadało mu, Ŝe tak dobrze nie będzie. Doktor nauk ekonomicznych na uniwersytecie w Heidelbergu w Niemczech. Na pewno spędził ostatnie czterdzieści lat na studiowaniu problemów pracowniczych i nigdy nie oddalał się więcej niŜ dwie mile od swojej uczelni. Bez wątpienia był oddany tej sprawie i nigdy nie zaprzątał sobie głowy problemami plantatorów; nie obliczał, ile potrzeba pieniędzy na przygotowanie zbiorów. Widział tylko „bogatych" właścicieli płacących zaniŜone stawki „głodującym” zbieraczom. Taylor popatrzył na Harkera. — Zaprośmy tego człowieka do nas. — Do nas? Do Kingman? Twarz Harkera poczerwieniała. Burzył się na myśl, Ŝe rząd mówi mu, jak ma prowadzić jego własne rancho. PrzecieŜ to jego ziemia. A zbieracze są wolnymi ludźmi. Jeśli im się tu nie podoba, mogą odejść. A jednak gubernator uwaŜał, Ŝe ma prawo wtrącać się w sprawy rancha. — Nie. Myślę o zaproszeniu go tu, do tego domu. — Zanim Harker zdąŜył zaprotestować, Taylor zaczął mówić dalej. — Pomyśl. Jest biednym profesorem uniwersyteckim, zarabia jakieś dwa i pół do trzech tysięcy rocznie. Wątpię, by widział kiedykolwiek taką plantację jak ta lub był w tak wielkim domu. Sprowadźmy go tu na kilka tygodni przed przybyciem zbieraczy i pokaŜmy, Ŝe nie jesteśmy potworami, pokaŜmy... — Przerwał, by skierować wzrok na Amandę, sięgającą właśnie do słoika z dŜemem. — Nie — powiedział krótko, a Amanda cofnęła rękę ze skruchą. — Profesor uniwersytetu? — zapytał J. Harker. — A kto zajmie się tym staruszkiem? Chmiel dojrzewa, nie mam ani chwili, a ciebie potrzebuję do... — Amanda — powiedział Taylor. AŜ podskoczyła na krześle. — Amanda się nim zajmie. MoŜe z nim przedyskutować wiele aspektów ekonomii, a jeśli nie wystarczy jej wiadomości, on ją douczy. MoŜe mu teŜ pokazać Kingman. Zrobisz to, prawda, Amando? Obaj, Taylor i jej ojciec, patrzyli na nią z napięciem głodnych jastrzębi wypatrujących królika biegnącego przez otwarte pole. Obu tych męŜczyzn Amanda chciałaby za wszelką cenę zadowolić, ale nigdy nie radziła sobie dobrze z obcymi. Spotykała niewielu ludzi — jej plan rzadko przewidywał takie rzeczy — a gdy juŜ do tego doszło, nie miała im nic do powiedzenia. Nie wydawali się zainteresowani przyczynami wylewów Nilu. Lubili mówić o tańcach (ona nigdy nie brała udziału w potańcówkach), o strojach (dla niej zawsze wybierał je Taylor), o ruchomych obrazach (nigdy nie była na Ŝadnym filmie), o baseballu (nie widziała meczu, choć znała zasady; na egzaminie z teorii

dostała 98 punktów na 100), czy samochodach (rzadko z nich korzystała, a jeŜeli juŜ, to jeździła z Taylorem i szoferem, toteŜ zagadnienia motoryzacji były jej obce). Zdecydowanie z obcymi nie szło jej dobrze. — Amando? — powtórzył głośniej Taylor. — Tak. Postaram się — odpowiedziała szczerze. MoŜe z takim profesorem łatwiej rozmawiać niŜ z innymi ludźmi? — Dobrze — skwitował Taylor, choć był nieco rozczarowany jej wahaniem. Spojrzał na wysoki zegar stojący w rogu jadalni. — Jesteś juŜ spóźniona o trzy minuty. Idź się teraz pouczyć. Wstała natychmiast. — Tak, Taylorze. — Popatrzyła na ojca. — Miłego dnia — wymamrotała wychodząc. Gdy znalazła się w pokoju, usiadła przy biurku, wysunęła szufladę i wyjęła notatki dotyczące francuskich czasowników nieregularnych. O dziesiątej zaczęła wypracowanie o etyce purytańskiej. Dwukrotnie się pomyliła i musiała zaczynać od nowa. Taylor wymagał, by wszystkie jej prace miały idealną formę, Ŝadnych skreśleń. O jedenastej pani Gunston czekała juŜ na nią w pokoju w suterenie. Amanda włoŜyła niebieską gimnastyczną suknię z serŜy, sięgającą ledwie do połowy łydki. Taylor twierdził, Ŝe taka suknia jest niezbędna, ale zaprojektował równieŜ inną, bardziej przyzwoitą, dłuŜszą, do narzucenia na wierzch, gdy Amanda szła do sutereny (oczywiście nie schodami frontowymi, na których mógłby ją ktoś zobaczyć). Przez trzydzieści minut pani Gunston pilnowała, by Amanda wypełniła rygorystyczny program ćwiczeń z cięŜkimi indyjskimi pałkami i bloczkami przymocowanymi do ściany. O jedenastej trzydzieści słabej z głodu i zmęczenia Amandzie wolno było spędzić siedemnaście minut w wannie pełnej zimnej wody (Taylor twierdził, Ŝe gorąca niszczy skórę). Zgodnie z całodziennym rozkładem zajęć, musiała się potem ubrać, przygotować do jutrzejszego egzaminu i stawić na obiad punktualnie o pierwszej. Ale dziś zaszły jakieś zmiany. Gdy pani Gunston pojawiła się o dwunastej czterdzieści pięć z tacą pełną jedzenia, Amanda zaintrygowana zapytała: — Co stało się z panem Driscollem? Była zaniepokojona, gdyŜ chyba tylko śmierć mogła sprawić, by Taylor złamał regulamin. — Jest z twoim ojcem — odpowiedziała pani Gunston. Przesyła nowy plan zajęć. Z oczyma rozszerzonymi ze zdziwienia Amanda wzięła w ręce nowy program. Od 13:17 do 18:12 przeczytać, co następuje: Yeblen — Jakość Hoxie — Naukowe zarządzanie Royce — Filozofia lojalności Montgomery — Praca a problemy społeczne 18:20 Ubrać się do kolacji. WłoŜyć błękitny szyfon i perły. 18:30 Kolacja, dwa rodzaje gotowanych na parze warzyw, pieczona bez tłuszczu ryba, kawałek placka czekoladowego (jednocalowy). 18:30 Dyskusja na temat przeczytanych ksiąŜek.

21:30 Toaleta wieczorna. 22:00 Spać. Amanda podniosła wzrok na panią Gunston. — Ciasto czekoladowe? — wyszeptała. Weszła słuŜąca, połoŜyła na stole cztery grube księgi i opuściła pokój. Pani Gunston podniosła jeden z tomów. — Tę ksiąŜkę napisał doktor Montgomery. Musisz wiedzieć, o czym będziesz z nim rozmawiać, więc przestań myśleć o cieście i zabierz się do pracy. — Odwróciła się jak Ŝołnierz i wyszła. Amanda usiadła idealnie prosto na twardym krześle i zaczęła czytać dzieło napisane przez doktora Henry'ego Raine'a Montgomery'ego. Z początku wydało jej się tak dziwne, Ŝe nic z niego nie rozumiała. Traktowało o strajkach robotniczych. Za główną przyczynę ich wybuchu uznawał autor postawę właścicieli kopalń, fabryk i majątków ziemskich. Amanda nie myślała nigdy o ludziach pracujących na polach. Czasami podnosiła znad ksiąŜki wzrok, by ich z daleka zobaczyć. Wyglądali w oślepiającym słońcu jak ruchome zabawki. Wracała do lektury nie poświęciwszy im więcej ani jednej myśli. Czytała przez całe popołudnie, brnąc przez opasłe tomy. Przed kolacją uznała, Ŝe jest juŜ w stanie przedyskutować z Taylorem sprawy związane z zarządzaniem. ToteŜ zaskoczył ją jego gniew. Okazało się, Ŝe niewłaściwie odczytała sens ksiąŜki. Miała rozpatrzyć ją z punktu widzenia zarządzającego. — Czy niczego cię dotąd nie nauczyłem? – zapytał lodowato. Wysłano ją do pokoju bez ciasta czekoladowego; miała napisać obszerne wypracowanie o tym, dlaczego Montgomery i inni mylą się w swych poglądach. O północy Amanda nadal siedziała nad rozprawką i czuła, Ŝe zaczyna po trochu nienawidzić tego doktora Montgomery'ego. Był przyczyną przykrych zmian w jej cichym, uporządkowanym Ŝyciu, sprowadził na nią gniew Taylora, kosztował wiele godzin dodatkowej pracy, a co najgorsze — kosztował ją kawałek ciasta czekoladowego. Jeśli to wszystko spowodowała tylko jego ksiąŜka, do czego on sam był zdolny? Uśmiechnęła się mimo zmęczenia i stwierdziła, Ŝe przesadza. Doktor Montgomery to stary, biedny profesor, który nie miał pojęcia o ekonomii prawdziwego świata, a znał jedynie prawa świata rozpraw, ksiąg i teoretycznych dywagacji. WyobraŜała go sobie jako siwego staruszka pochylonego nad biurkiem, otoczonego stertami zakurzonych ksiąŜek i zastanawiała się, czy on kiedykolwiek był w kinematografie. MoŜe mogliby kiedyś razem pojechać do Kingman i... Powstrzymała się od dalszych rozmyślań. Taylor twierdził, Ŝe kinematograf ogłupia, a poza tym chodzą do niego tylko przedstawiciele niŜszych klas. Zatem profesor nie będzie oczywiście chciał tracić czasu na takie błahostki. Powróciła więc do swego wypracowania o tym, jak bardzo mylił się w swej ksiąŜce doktor Montgomery. ROZDZIAŁ DRUGI Mijał szósty dzień Harriman Derby z Los Angeles do Phoenix, więc obaj męŜczyźni siedzący w Stutzu byli juŜ zmęczeni. Czas przeznaczony na odpoczynek zuŜyli na reperację samochodu. Tego ranka wpadli w kałuŜę, toteŜ cały ich czerwony samochód, a takŜe jego pasaŜerowie, pokryci byli wysychającym na słońcu błotem. Zdołali tylko otrzeć usta, oczy osłonięte goglami pozostały czyste. Wyścig był trudny, trasa nie oznakowana, a mieszkańcy przydroŜnych osad nie zostali uprzedzeni o zbliŜających się rozpędzonych automobilach. Miasta, do których dotarło ostrzeŜenie, okazały się jeszcze gorsze; ludzie stawali na środku drogi wypatrując pojazdów. Nigdy nie widzieli aut jadących z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę i nie mieli pojęcia, jakim mogą okazać się zagroŜeniem. Wielu kierowców stawało zatem przed wyborem, czy uderzyć w drzewo, ryzykując śmierć, czy

staranować tłum widzów. Wielu wybrało drzewo. Czasem tłum dawał wyraz swej dezaprobacie w stosunku do zawodników i automobili rzucając w nie kamieniami. Innym razem ktoś próbował poklepać kierowcę po ramieniu w trakcie jazdy. Zazwyczaj stawało się to przyczyną wypadku. Hank Montgomery, kierowca Stutza, był ostroŜny i zawsze przy wjeździe do miasteczek na granicy Arizony zwalniał do czterdziestu mil na godzinę. Na sąsiednim fotelu jego mechanik, Joe Fisher, pochylał się wypatrując, co teŜ mogło ich czekać w mieście. Nie zauwaŜyli Ŝadnego ruchu aŜ do momentu, gdy minęli pierwsze zabudowania; wtedy zobaczyli powód, dla którego ulice ziały taką pustką. Po lewej stronie drogi tkwił roztrzaskany o dom Metz Barneya Parkera. Kurz jeszcze nie opadł, a Barney sprawiał wraŜenie martwego. Nagle Joe wyciągnął rękę i zaczął coś krzyczeć. Hank zwolnił. Do samochodu Barneya zbliŜała się grupa wojowniczo nastawionych obywateli miasta uzbrojonych w pałki, kije i kamienie, nie wspominając o strzelbach i pistoletach. Ale gdy usłyszeli warkot silnika i zobaczyli samochód Hanka, zmienili zamiar i skierowali się wprost na niego. — Wynocha stąd! — krzyczał Joe. Przed i za Stutzem stali juŜ rozwścieczeni, uzbrojeni ludzie, budynki po obu stronach uniemoŜliwiały ucieczkę. Hank mógł tylko wcisnąć w podłogę pedał gazu i wjechać w tych ludzi, albo... Myślał tak szybko, jak jeszcze nigdy w Ŝyciu, po czym odbił gwałtownie cięŜką kierownicę. Choć Joe krzyknął, Ŝeby tego nie robił, Hank skręcił w wąziutką alejkę. Jeśli jest ślepa, dopadną ich. Było to jedno z owych sennych miasteczek, które właśnie takim chciało pozostać; jego mieszkańców draŜnił hałas przetaczających się przez główną ulicę automobili, straszących konie i stwarzających ciągłe zagroŜenie dla pieszych. Gdyby udało im się dopaść jakiegoś kierowcę (na przykład Hanka), mogłoby się zdarzyć, Ŝe nie zdołałby juŜ opowiedzieć, jak okrutna spotkała go zemsta. Na końcu alejki pojawiło się światło. Wpadli na spore podwórze, gdzie jakaś kobieta karmiła kury, a przynajmniej robiła to do tej właśnie chwili, bo teraz stała sparaliŜowana widokiem brudnego samochodu pędzącego z zawrotną prędkością wprost n ogrodzenie. Hank i Joe, nauczeni doświadczeniem, pochylili głowy w chwili, gdy maska uderzyła w płot. Gdy je podnieśli, ujrzeli gdaczące kurczęta, które właśnie przypuszczały na nich frontalny atak. Hank strząsnął jedno z kolan i zrzucił dwa z ramienia. Joe podniósł z podłogi następne ptaszysko i cisnął za okno. Gdy przedostali się za ogrodzenie, Hank zwolnił i obejrzał się za siebie. Wieśniaczka wygraŜała im pięścią, kurczaki rozbiegły się gdzie popadnie, a z tyłu wyłoniła się grupa pędzących, rozwścieczonych mieszkańców miasteczka. — Czyś ty oszalał? — zawołał Joe, starając się przekrzyczeć warkot motoru, gdy Hank juŜ zawrócił do miasteczka. — Wynośmy się stąd jak najprędzej. — Chcę zobaczyć, co się da zrobić z Barneyem — odkrzyknął Hank. — Nie! Ty chyba... — jęknął Joe i opadł na oparcie siedzenia. Hank przyśpieszył. Jaki sens miałaby kłótnia? Joe był tylko mechanikiem, podczas gdy Hank kierowcą i właścicielem auta. Jakie znaczenie miał fakt, Ŝe naraŜał i pasaŜera? Hank zawsze robił to, co chciał. Joe skulił się widząc, Ŝe Hank przyśpiesza do czterdziestu, pięćdziesięciu, sześćdziesięciu mil na godzinę. ZauwaŜył skrzyŜowanie z uliczką, gdzie rozbił się samochód Barneya, i zaczął się modlić, by kierowca nie zechciał wziąć tego zakrętu z szybkością... Joe poczuł, Ŝe przybyło mu ze dwadzieścia lat. Hank przy prędkości siedemdziesięciu mil na godzinę ściął zakręt mijając o centymetry krawęŜnik po przeciwnej stronie ulicy. Zaklął, gdy poczuł zapach gumy, bo kierowca, zbliŜając się do Metza Barneya, nacisnął gwałtownie hamulce. — Weź broń! — krzyknął Hank.

Joe usłuchał i sięgnął po przymocowany do podłogi pistolet, ale wiedział, Ŝe ręce trzęsą mu się zbyt mocno, by mógł zrobić z niego uŜytek. Koło gramolącego się z samochodu Barneya stało teraz zaledwie trzech ludzi. Jego mechanik opuścił go dwa dni temu. Barney był oszołomiony, ale gdy tylko zobaczył Hanka, Joego i nadciągający groźny tłum, zrozumiał, na co się zanosi. Bez oglądania się na zniszczony samochód, skoczył na kolana Joego. Hank ruszył i ostro dodał gazu. Jazda przez miasteczko nie naleŜała do najłatwiejszych. NaleŜało omijać bez przerwy wykopane przez pieski preriowe dołki, miaŜdŜyć kaktusy, co chwilę przystawać, by otworzyć lub zamknąć bramę. Joe narzekał na tuszę Barneya, a ten przechwalał się, jak dziarsko pokonałby tę zgraję, gdyby nie to, Ŝe mijając psa wpakował się na ścianę budynku. — Te cholerne kości zwierzaków to zaraza dla opon — stwierdził Barney. Joe i Hank wymienili spojrzenia, a godzinę później, około sześciu mil przed następnym miastem Hank zatrzymał samochód i kazał Barneyowi wysiąść. — Nie moŜecie mnie tu zostawić. Umrę z pragnienia. — Tak, jeśli zapomniałeś, jak się spaceruje — odpowiedział Hank, włączył silnik i odjechał. Joe wyprostował się i westchnął. — Nigdy w Ŝyciu nie czułem się tak lekko. Dokąd teraz, szefie? — Na metę! Hank Montgomery wygrał Harriman Derby i, otrząsnąwszy się z błota, wszedł na podium, by od burmistrza Phoenix przyjąć srebrny, mierzący trzy stopy wysokości puchar. Joe czekał przy schodach. Wyścig trwał osiem dni. W tym czasie nie jedli, nie spali, więc teraz marzył tylko o tym, by się wykąpać i pójść do łóŜka. — Zarezerwowałeś pokoje? — zapytał nad głowami składających im gratulacje ludzi. — Dla ciebie apartament, a dla mnie najwyŜsze piętro u Browna — odpowiedział Hank z promiennym uśmiechem. — NajwyŜsze... — zaczął Joe. Czasami zapominał, Ŝe Hank miał mnóstwo pieniędzy, ale pomyślał teŜ, Ŝe zapłacenie za kogoś stanowiło pewien istotny dowód uznania. Hank nie zachowywał się jak bogacz, ale teŜ nie jak wykładowca uniwersytecki. — Dobrze. Idę do łóŜka, a ty? — Za moment — odparł Hank. Zdjął skórzaną pilotkę i próbował przygładzić rozczochrane, ciemnoblond włosy. Joe powędrował wzrokiem za spojrzeniem Hanka. Zobaczył ładną, młodą kobietę stojącą w otaczającym ich tłumie. — Pakujesz się w kłopoty — ostrzegł, a potem wzruszył ramionami. To, co robi Hank Montgomery, to jego osobista sprawa. Zapłacił Joemu dobrze, dzieląc się z nim pulą zwycięzcy i było to wszystko, czego Joe potrzebował. Odwrócił się i zaczął się przepychać przez tłum. Doktor Henry Montgomery zebrał swoje papiery i ksiąŜki, wsunął je do cięŜkiej skórzanej teczki i wyszedł z sali. Był wysokim, barczystym męŜczyzną, ubranym w idealnie pasujący na niego ciemnobrązowy garnitur, opinający muskularne, zdradzające lata ćwiczeń ciało. Prawie nikt z jego kolegów i — jak miał nadzieję — Ŝaden z jego studentów nie wiedział, Ŝe pochodzi z bardzo bogatej rodziny. Dla nich miał pozostać profesorem ekonomii o znakomitych referencjach, który przygotowywał trudne egzaminy i wiele wymagał od swoich studentów. Niektórzy wykładowcy nie pochwalali jego metod pracy obawiając się niechęci co bogatszych studentów, ale poniewaŜ doktor

Montgomery Ŝył spokojnie i nie wikłał się w Ŝadne skandale, akceptowali go. Nie wiedzieli, jak bogata jest jego rodzina, i Ŝe w lecie bierze udział w wyścigach samochodowych; nie podejrzewali nawet istnienia jego drugiego oblicza. Hank przeszedł na piechotę półtorej mili, które dzieliły go od domu; ładnego, nieduŜego budynku z cegły na końcu cichej, brudnej, ocienionej drzewami, kipiącej zielenią uliczki. Hank uśmiechnął się na widok swej posesji. Lubił jej spokój i ciepłą, niemal macierzyńską troskliwość gospodyni, pani Soames. Miał do sprawdzenia rozprawki studentów, chciał teŜ pisać dalej drugą ksiąŜkę o pracy i zarządzaniu. Ledwie otworzył drzwi, pani Soames wyszła z kuchni. Otaczała ją pachnąca chmura mąki, jej twarz promieniała uśmiechem. Była doskonałą kucharką, niestety zbyt często „próbowała” swoich dań. — Jest pan — powiedziała wesoło i podała mu jakiś list. — To od tych ludzi, którymi kazał się panu zająć gubernator. — To nie tak było — zaczął Hank. — On... — przerwał, gdyŜ wyjaśnianie, na czym miała polegać jego praca, mijało się z celem. Otworzył list, a pani Soames stała, bacznie go obserwując. Nie prosił jej, by wyszła, bo to nie miało sensu. Skrzywił się po przeczytaniu całości. — Wygląda na to, Ŝe Cauldenowie chcą, Ŝebym się u nich zatrzymał i był ich gościem aŜ do końca zbiorów chmielu. — Coś kręcą — zauwaŜyła podejrzliwie gospodyni. Hank potarł w zamyśleniu kark. — Prawdopodobnie chcą, Ŝebym ich poznał i polubił. Jeśli zamieszkam w luksusowych komnatach właściciela, mało prawdopodobne, bym trzymał stronę robotników. — Chce pan tam pojechać? OdłoŜył list na stół. — Myślę, Ŝe przystanę na ich wspaniałomyślną propozycję. Ale poniewaŜ mam trochę dodatkowej pracy z kilkoma studentami, wyjadę dopiero za kilka dni, tuŜ przed przybyciem zbieraczy chmielu. — Dobra myśl! — przytaknęła ochoczo pani Soames. — A teraz proszę usiąść i odpocząć. Ugotowałam panu pyszny obiad. Patrzył, jak gospodyni wychodzi, po czym nalał sobie pełną szklankę whisky, zdjął marynarkę i zasiadł do czytania wieczornej gazety. W kuchni pani Soames zachowywała się niemal tak cicho jak Hank. PołoŜyła na stole ciasto i zaatakowała je wałkiem. Zbyt wielu ludzi wykorzystywało jej doktora Hanka. Myślą chyba, Ŝe jest w stanie robić tysiąc rzeczy na raz. Myślą, Ŝe moŜe uczyć tych swoich niewdzięcznych studentów, być sekretarzem generalnym, czy jak go tam zwali, ścigać się samochodami (to jedyna jego rozrywka), a w chwilach wolnych uspokajać szykujących strajki robotników. To robota dla co najmniej pięciu ludzi. Ale doktor Hank wierzył, Ŝe powinien pomagać ludziom, którzy mieli w Ŝyciu mniej szczęścia niŜ on, i zaryzykowałby dla nich nawet Ŝycie. CzyŜ nie dał tego dowodów? Sześć lat temu była jeszcze męŜatką i mieszkała w Maine z okrutnym człowiekiem, który był jej męŜem przez dwadzieścia lat. Pił i bił ją. Często nosiła na ciele ślady ataków jego furii, ale nikt nie chciał jej pomóc uwolnić się od małŜonka. Jej rodzina stwierdziła, Ŝe jest jego Ŝoną na dobre i złe, a tak się złoŜyło, Ŝe spotyka ją jedynie to złe. Przykro im było patrzeć na jej cierpienia, ale nic nie mogli poradzić. Policja takŜe nie. Szpital, w którym spędziła kiedyś tydzień, gdy męŜowi niemal udało się ją zabić, teŜ oddał ją w jego ręce. Uciekała od niego trzykrotnie, raz nawet udało jej się pokonać dwieście mil, ale on zawsze potrafił ją znaleźć. Prawie straciła juŜ nadzieję, gdy przypadek sprawił, Ŝe doktor Montgomery przejeŜdŜał obok i zobaczył Soamesa bijącego Ŝonę. Zatrzymał samochód, wyskoczył, uderzył w twarz starego i wsadził panią Soames do auta. Kobieta

w pierwszej chwili podeszła do młodego męŜczyzny z duŜą rezerwą, ale później zadała sobie pytanie: „Czego on moŜe ode mnie chcieć?” Zabrał ją do swojej rodziny mieszkającej w długim, pełnym zakamarków domu, który pamiętał czasy sprzed wojny secesyjnej. Matka doktora Montgomery'ego, uderzająco piękna kobieta, schodziła właśnie po schodach i przystanęła, by przyjrzeć się uwaŜnie pani Soames. — Kolejna zbłąkana owieczka, Hank? — zapytała i odeszła. Pani Soames została u nich na trzy miesiące, starając się być uŜyteczna, aŜ w końcu sama pani Montgomery zaczęła powtarzać, Ŝe nie dałaby sobie bez niej rady z prowadzeniem domu. Hank uzyskał dla niej rozwód, a potem, upewniwszy się, Ŝe nie będzie niepokojona przez byłego męŜa, poprosił, by pojechała z nim do Kalifornii, gdzie miał przyjąć stanowisko wykładowcy ekonomii. Pani Soames przyjęła tę propozycję z radością i ostatnie pięć lat było najszczęśliwszym okresem w jej Ŝyciu. Niepokoiła ją jednak najistotniejsza przyczyna, dla której ją zatrzymał. Opiekował się ludźmi, którzy mieli w Ŝyciu mniej szczęścia niŜ on sam. Zawsze musiała zostawiać kawałek ciasta dla człowieka, który przynosił węgiel. A jednocześnie pan Montgomery współpracował z wieloma szanowanymi, wykształconymi ludźmi, w stosunku do których był szczególnie uprzejmy. W zeszłym roku wydano tę jego ksiąŜkę, która stała się tematem zagorzałych dyskusji. Wiedziała tylko, Ŝe było to coś o sytuacji pokojówek i wędrownych sprzedawców. Pani Soames była pewna, Ŝe ksiąŜka jest dobra, ale przysporzy doktorowi kłopotów. WciąŜ przychodzili do niego działacze związkowi, osobnicy wiecznie podenerwowani, z rozbieganymi oczyma. Zawsze po ich wyjściu pani Soames liczyła srebra. Wstawiła ciasto do pieca i zaczęła ugniatać ziemniaki. A teraz ci bogaci farmerzy chcieli go zaprosić do siebie. Przekupić go — o to naprawdę im chodziło. Podadzą mu wino do kaŜdego posiłku, nakarmią francuskimi sosami, przyprawią o niestrawność. Co najgorsze — tłukła z pasją niewinne ziemniaki — chcieli narazić na niebezpieczeństwo jej drogiego doktora Hanka w tym związkowym bałaganie. Jej wspaniały, niemal święty doktor Hank nie powinien ryzykować Ŝycia dla zgrai ludzi, których nawet nie zna. Ma wystarczająco duŜo pracy na uniwersytecie. Odstawiła zmasakrowane ziemniaki i przeszła do biblioteki. Zobaczyła go siedzącego na sofie, czytającego gazetę, ze szklaneczką whisky w ręku. Przez okna wpadały do pokoju promienie zachodzącego słońca, od których włosy doktora nabrały złotego blasku. Wygląda jak anioł — pomyślała obserwując jego profil. — Taki przystojny męŜczyzna. Taki dobry, uprzejmy, uroczy człowiek. Przeszła przez pokój i zasunęła zasłony, by słońce nie świeciło mu w oczy. ZauwaŜyła wielki biały kabriolet zajeŜdŜający przed dom. Z przodu siedział szofer w nieskazitelnym uniformie i czapce. Z tyłu dostrzegła młodą kobietę w białej jedwabnej sukience, białym kapeluszu o niezwykle szerokim rondzie z białymi strusimi piórami wdzięcznie okalającymi głowę ich właścicielki. Jej włosy miały odcień głębokiej czerwieni, kontrastującej z bielą sukni, szofera i samochodu. Pani Soames szarpnięciem zaciągnęła zasłony i popatrzyła na Hanka. Nie było takiej sfery Ŝycia, w której byłby tak zupełnie niewinny, nie inaczej działo się to w przypadku kobiet. Nigdy oczywiście nie pytała, do czego dochodziło podczas tych jego rajdów automobilowych, ale juŜ kilka razy wrócił z nich przywoŜąc w torbie kilka sztuk damskiej bielizny. Kiedyś nawet w nogawce jego spodni znalazła długą czarną pończochę. Wyjrzała znów zza zasłony i zobaczyła, Ŝe szofer pomaga młodej kobiecie wysiąść z samochodu. W jej dłoni tkwiły... O, nie! Wyglądało to na próbki tapet. Pani Soames zwróciła oczy ku niebu. Znowu to zrobił. Tyle razy juŜ próbowała mu wyjaśnić, Ŝe bezkarnie moŜna pomagać tylko takim jak ona, starym i grubym kobietom. Gdy ratował z opresji młodsze, ładniejsze, nigdy nie kończyło się to tak po prostu — zawsze czegoś od niego oczekiwały, na ogół propozycji małŜeństwa.

Rzuciła odwróconej głowie doktora Hanka spojrzenie pełne dezaprobaty. Był juŜ na tyle dorosły, Ŝe nie powinien wplątywać się w takie układy. Podeszła do niego, wyjęła mu z rąk gazetę i zaczęła ją składać. — Ma pan gościa — zaczęła gniewnie. — Wysoka, ruda, powiedziałabym, Ŝe to henna, bardzo ładna. Hank dopił whisky i spojrzał na nią zdziwiony. — Nie przypominam sobie... JeŜeli męŜczyzna ma juŜ jakąś słabość, to jest to istotnie słabość. CzyŜby w jego Ŝyciu było aŜ tyle kobiet, Ŝe nie mógł sobie przypomnieć akurat tej? Pani Soames zmruŜyła gniewnie oczy i wcisnęła szklankę do kieszeni fartucha. — Ma biust jak dziób fregaty. Hank skrzywił się. — Blythe Woodley. Grymas ust pani Soames zdradzał niesmak. — Ma ze sobą plik próbek tapet. Z twarzy Hanka odpłynęła krew. — Przyjechała od frontu? To ja wyjdę z tyłu. Proszę jej powiedzieć, Ŝe... — Nie powiem! — ucięła zdecydowanie pani Soames. — To pan jest winien, Ŝe ta młoda kobieta uwierzyła w coś, co nie jest prawdą, i musi jej pan teraz stawić czoło jak męŜczyzna, zamiast uciekać jak tchórz. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale dała spokój, odwróciła się na pięcie i wyszła zostawiając go samego w pokoju. Hank powoli wciągał marynarkę, przygotowując się na spotkanie tego, co nieuniknione. Trzy lata temu Blythe była jego studentką; zafascynowała go jej inteligencja, odmienność, pasja, z jaką pisała prace, pytania zadawane w czasie zajęć i, co nie mniej istotne, jej wydatny biust. A jednak nie starał się zrobić pierwszego kroku. Nawet, gdy zostawała po zajęciach, by zapytać go o coś i dać mu okazję do uczynienia ich znajomości bliŜszą, on zachował dystans. Nigdy nie tykał studentek. Na początku roku akademickiego miał nadzieję zobaczyć ją znowu na uczelni, ale Blythe przestała się tam pojawiać. Spotkał ją któregoś dnia maszerującą przez plac w miasteczku akademickim, ubraną w jakąś falbaniastą sukienkę, bardziej odpowiednią na zabawę niŜ na wykład. Zatrzymał się i zapytał, co u niej słychać. Nie spodobało mu się to, co odpowiedziała. Rodzina, dość zasobna (co jednak było niczym w porównaniu z bogactwem Montgomerych), przedstawiła Blythe syna jednego ze starych przyjaciół jej ojca. Spędzili razem lato i naturalną koleją rzeczy zostali narzeczonymi. TuŜ po zaręczynach Blythe odkryła, Ŝe jej wybraniec nie Ŝyczy sobie, by studiowała. Pod wpływem nacisku z jego strony oraz ze strony obu rodzin, rzuciła studia i zapisała się na kurs gotowania. Hankowi bardzo nie przypadł do gustu ten pomysł. DraŜniło go, Ŝe ktoś usiłował kontrolować Ŝycie innej osoby, z drugiej jednak strony, jeśli właśnie to miało uszczęśliwić Blythe, nie powinien się wtrącać. Powiedziała, Ŝe idzie właśnie na obiad z narzeczonym, i pod wpływem nagłego impulsu zaprosiła i jego. On równieŜ nie wiedząc dlaczego, zaakceptował tę propozycję. MoŜe to tylko odruch, a moŜe coś w głosie Blythe, echo prośby, cień smutku w jej oczach. Poszedł z nimi na ten obiad i okazało się to gorsze, niŜ mógł przewidzieć w najczarniejszych snach. Narzeczony Blythe bał się panicznie kobiet bystrych lub, co gorsza, bystrzejszych od niego. Łaskawie objaśniał jej znaczenie francuskich nazw potraw, mimo Ŝe płynnie mówiła i pisała po francusku. Zapytał Hanka o nową ksiąŜkę, ale nie dał mu czasu na odpowiedź, a tylko pogłaskał

Blythe po ręce mówiąc, Ŝe lepiej nie nudzić jej intelektualną dysputą. A przecieŜ ona na najtrudniejszym z przygotowanych przez Hanka egzaminów popełniła tylko jeden błąd! Nie spodobało mu się to wszystko, ale nie zamierzał się wtrącać. Nauczył się juŜ, Ŝe kiedy wkraczał w sprawy pomiędzy piękną kobietą a jej narzeczonym, męŜem lub ojcem, zwykle później piękna kobieta oczekiwała od niego propozycji małŜeństwa. Brzydkie dziękowały i szły dalej własną drogą, ale te ładne zawsze oczekiwały spędzenia z nimi reszty Ŝycia. Odszedł więc, nie zrobiwszy nic, nie mówiąc Blythe nawet słowa na temat poświęcenia Ŝycia takiemu mydłkowi. Ale potem wszystkie te szlachetne plany... Wygrał Harriman Derby i tak go zauroczyło to zwycięstwo, Ŝe ani trochę nie czuł się jak profesor ekonomii. Był po prostu szczęśliwym, energicznym, młodym męŜczyzną trzymającym w ramionach puchar zwycięzcy, otoczonym gratulującymi mu ludźmi, gdy nagle wpadł na Blythe Woodley w białej sukni, z opadającymi na plecy gęstymi, rudymi włosami i zielonym piórem owiniętym wokół kapelusza. Nie zastanawiał się. Wyciągnął rękę i przytulił ją do siebie tak mocno, jakby była drugim zdobytym tego dnia pucharem. W hotelu, gdy zamknęły się za nimi drzwi pokoju, na chwilę odzyskał rozsądek i powiedział, Ŝeby lepiej sobie poszła. Ona powoli uniosła suknię odsłaniając czarne jedwabne pończochy. Oparłby się wielu rzeczom, ale niestety nie naleŜały do nich czarne jedwabne pończochy na długich, szczupłych nogach. Pomyślał, Ŝe mógłby zdradzić swój kraj, gdyby jakaś kobieta wypytywała go o tajemnice państwowe ukazując jednocześnie ładną nóŜkę. Spędzili razem weekend — cudowne, podniecające dwa dni kąpieli w szampanie, szaleńczych przejaŜdŜek po pustyni w Arizonie jego świeŜo umytym samochodem. Potem był piknik i pieszczoty pod kaktusami sanguaro. W poniedziałek pocałował ją na poŜegnanie i wrócił do domu, a ona (jak przypuszczał) do swego narzeczonego. Teraz, po miesiącu, stanęła u jego drzwi ściskając plik próbek tapet, a on wiedział, Ŝe próbki tapet czy materiału zasłonowego oznaczały ślub. Spojrzał tęsknie na karafkę z whisky, ale otrzeźwiło go pukanie do drzwi. Pani Soames znalazła go później siedzącego w ciemności, sączącego whisky; karafka była prawie pusta. Włączyła lampę na biurku, lecz Hank nie poruszył się, tylko lekko zamrugał oczyma. Po całym pokoju walały się kawałki tapet, jakby ktoś w przypływie wściekłości podarł je na strzępy i rozrzucił, co — jak łatwo moŜna się domyślić — prawdopodobnie miało miejsce. Nie zamierzała mu pozwolić tak siedzieć i litować się nad sobą. — NaleŜało się panu — powiedziała gniewnie. — Ciągle pan zwodzi kobiety. Rozkochuje je pan w sobie, a potem nie zgadza się na ślub. A skoro tak juŜ musi być, dlaczego nie oŜeni się pan w końcu z którąś z nich? Ta młoda dama, panna Woodley, byłaby według mnie idealna. Ma pan dwadzieścia osiem lat i juŜ najwyŜszy czas na załoŜenie rodziny. MoŜe chociaŜ dzięki temu skończyłby pan z tymi idiotycznymi rajdami i odbijaniem kobiet innym. Zatrzymała się nagle, bo dotarło do niej, jak on Ŝałośnie wygląda. Usiadła obok i pogładziła go po ręce. — Wiem, kochanie. Chciał pan dobrze. — Najśmieszniejsze jest to — zaczął powoli — Ŝe właściwie chciałbym się oŜenić. Tylko nie znalazłem jeszcze tej, o którą mi chodzi. Nie mógłbym powiedzieć nic złego o Blythe. Jest rzeczywiście idealna; bystra, interesująca, piękna, wspaniała jako towarzysz wypraw, pochodzi z wystarczająco dobrej rodziny, Ŝeby zadowolić nawet moją babcię. — No to niech się pan z nią oŜeni. A przynajmniej niech pan o nią zabiega. Nie sądzę, Ŝeby potrzebował pan duŜo czasu na to, by się w niej zakochać. Pociągnął łyk whisky.

— Nigdy się w niej nie zakocham. Nie wiem dlaczego, ale wiem, Ŝe to nie ta. Mam wraŜenie, Ŝe kiedyś tę moją zobaczę i od razu poznam. — Odwrócił się i uśmiechnął do pani Soames. — To brzmi nieco metafizycznie, prawda? — To brzmi jak gadanie człowieka, który wypił za duŜo whisky na pusty Ŝołądek. — Wstała. — Przyniosę teraz coś do jedzenia. Hank nie poruszył się, wpatrzony gdzieś w przestrzeń. — Zamierzam pojechać na rancho Cauldenów — powiedział w końcu. — Myślę, Ŝe potrzebuję trochę odpoczynku. Pani Soames parsknęła. — Chce pan się uwolnić od tej biednej panny Woodley, ot co! Hank zwiesił głowę. — Nigdy nie wspominałem o małŜeństwie. Ona... — Idziemy coś zjeść — ucięła stanowczo pani Soames. — Modlę się tylko, Ŝeby ten pan Caulden nie miał córki, która byłaby bita, zniewolona, czy czego tam pan jeszcze chce. I Ŝeby nie odczuł pan potrzeby uratowania jej. Hank uśmiechnął się krzywo i wstał z fotela. — Nawet jeśli ma córkę, przyrzekam, Ŝe będę się trzymał od niej z daleka. Nie obchodzi mnie, czy chodzi nago, czy w samych tylko czarnych jedwabnych pończochach i czy zamierza tak spacerować po moim pokoju w środku nocy. Będę się od niej trzymał z daleka. Pani Soames uznała, Ŝe najroztropniej nie komentować tego zobowiązania. ROZDZIAŁ TRZECI Amanda powstrzymała kolejne ziewnięcie, starając się nie patrzeć z obrzydzeniem na wysoką stertę ksiąŜek leŜących na biurku. Od kilku dni nie robiła nic innego, tylko czytała o ekonomii, bo w ten sposób miała się przygotować do wizyty profesora. Zarówno ojciec, jak i Taylor pouczali ją bez przerwy o znaczeniu wizyty tego człowieka oraz wbijali w głowę, Ŝe Amanda ma być jego wdzięczną przewodniczką. — I trzymaj go z daleka od naszych spraw — upomniał ją J. Harker. — Nie chcę, Ŝeby węszył na mojej ziemi. Taylor dał jej listę muzeów i miejsc wartych odwiedzenia. Miała teŜ pojechać do biblioteki w Terril City. Chciał, Ŝeby uwzględniła historię okolicy, gdyŜ dzięki temu najlepiej spełni swe zadanie przewodnika. Amanda bardzo chciała zadowolić obu męŜczyzn, ale z powodu przybycia doktora Montgomery'ego wydało jej się to zupełnie niemoŜliwe. Nie dodawała jej równieŜ odwagi obawa ojca i Taylora, Ŝe pewnego dnia mogłaby pójść w ślady swej matki. NiezaleŜnie od okoliczności nie wolno jej się zapomnieć. Musi się postarać, by obaj mogli być z niej dumni. Ten profesor jest człowiekiem o głębokiej wiedzy i nie moŜe się przed nim zbłaźnić. Taylor twierdził, Ŝe Amanda ma w sobie iskrę frywolności (niewątpliwie odziedziczoną po matce), która musi zostać zniszczona. Mówił, Ŝe rozwiązanie problemów ze związkami zawodowymi zaleŜało od tego, jakie wraŜenie na doktorze Montgomerym wywrze intelekt Amandy. Tak wiele zaleŜało od jej wiedzy i taktu. Powróciła do ksiąŜek. Hank dotarł juŜ na południe od Sacramento, jechał teraz przez piękną kalifornijską ziemię. Odkryty dach nie bronił dostępu pachnącemu kwiatami, poruszanemu lekkim wiatrem powietrzu. Hank siedział w uroczym odkrytym samochodziku bez drzwi od strony kierowcy, posiadającym za to jaskrawoŜółtą karoserię, Ŝółte koła i skórzane siedzenia. Wóz miał niskie zawieszenie, był bardzo szybki i tym trudniejszy do prowadzenia, im większej nabierał prędkości. Był to zdecydowanie męski wóz. Jedyną jego wadę stanowiły niezbyt sprawne hamulce, lecz moc silnika, pozwalająca na pokonanie nawet bardzo stromego stoku na czwartym biegu, rekompensowała ten niedostatek.

Hank nie spodziewał się, Ŝe na plantacji chmielu zabawi długo. WyobraŜał juŜ sobie tłustą Ŝonę Cauldena podającą pieczenie, sosy i jeszcze ciepłe ciasteczka. WyobraŜał sobie siebie drzemiącego w hamaku w dusznym skwarze popołudnia. Miło będzie oderwać się na jakiś czas od ksiąŜek, studentów i oceny prac. Na północ od Sacramento leŜało Kingman, więc Hank zwolnił, by się rozejrzeć po okolicy. Było to miasteczko średniej wielkości, zbudowane na skrzyŜowaniu pięciu szlaków kolejowych, a krzątający się tam, zaaferowani swoimi sprawami ludzie sprawiali, Ŝe miejsce to wyglądało na kwitnące. Znajdował się tam Opera House, gdzie w kaŜdy piątek i sobotę wieczorem wyświetlano filmy, a w pozostałe dni moŜna je było obejrzeć po południu. Minął wyglądającą dostatnio dzielnicę duŜych, zadbanych rezydencji. Na stacji benzynowej po zachodniej stronie miasta zapytał o rancho Cauldenów. Kierowca odwrócił się i wskazał ręką horyzont. A tam moŜna było dostrzec tylko kolejne miasto. — Czy to obok tamtego miasta? — To „miasto" jest właśnie ranchem Cauldenów — odpowiedział sprzedawca. Hank stał i obserwował je przez dłuŜszą chwilę. Budynek po budynku lustrował ciągnące się wzdłuŜ linii horyzontu zabudowania i zaczynał powoli rozumieć, dlaczego związki chciały zacząć pracę właśnie w tym miejscu. Niech się tu tylko zagotuje, a dowie się o tym cały świat. Wsiadł z powrotem do Mercera i ruszył w kierunku posiadłości. Minął szereg bocznych dróg, które z pewnością teŜ prowadziły na rancho, potem skręcił w szeroką aleję wysadzaną palmami i kwitnącymi krzewami. Jechał nią półtorej mili, aŜ dotarł do piętrowego budynku z cegły, otoczonego niemal na całym obwodzie głęboką werandą. Nikt nie zareagował na warkot jego samochodu, podszedł więc do drzwi i zapukał. Otworzyła pokojówka, powaŜna kobieta bez wyrazu. UsłuŜnie wzięła jego słomkowy kapelusz i poprowadziła przez ciemny korytarz do duŜego hallu. Zapukała do drzwi po lewej stronie i rozsunęła je. — Czekają na pana — mruknęła, więc Hank wszedł za nią. Jak się okazało, wprowadzono go do biblioteki, w której między dwoma sięgającymi od podłogi do sufitu oknami, wychodzącymi na bujną zieleń oranŜerii znajdował się kominek. Hank uśmiechnął się, pomyślawszy, Ŝe chciałby sobie obejrzeć kiedyś tę oranŜerię. Po prawej stronie zauwaŜył dwoje zamkniętych drzwi. Po lewej wyczuł wlepione w niego oczy; odwrócił się i ujrzał dwóch męŜczyzn. Starszy miał wojownicze spojrzenie niesfornego dziecka, które zmuszono do czegoś, czego nie lubi, podczas gdy drugi wyglądał tak nieskazitelnie jak manekin. Zimny jak ryba — pomyślał Hank i natychmiast poczuł przypływ sympatii do starszego. — Jestem J. Harker Caulden — powiedział starszy takim tonem, jakby zamierzał wyzwać Hanka na pojedynek. — A to jest mój zięć, Taylor Driscoll. Hank wyciągnął rękę na powitanie, ale Caulden nie raczył jej zauwaŜyć, zwrócił się więc do Driscolla. Jego ręka była równie zimna jak wzrok, a przy tym dziwnie delikatna. — Nie wygląda pan jak profesor — powiedział odwaŜnie J. Harker. Zanim Hank zdąŜył odpowiedzieć, do przodu wysunął się Taylor. — Pan Caulden chciał przez to powiedzieć, Ŝe wyobraŜaliśmy sobie pana, doktorze, jako człowieka starszego, bardziej dojrzałego. Hank uśmiechnął się. — Mam nadzieję, Ŝe nie stałem się przyczyną rozczarowania? — AleŜ skąd — odpowiedział Taylor. — Witamy pana. Sądzę, Ŝe będzie pan chciał rozpakować się przed obiadem. Marta wskaŜe pokój. Hank zrozumiał, Ŝe go odprawiono. Skinął głową i wyszedł. Nie jesteś bardziej rozczarowany niŜ ja,

panie Lodowaty. Miałem nadzieję zobaczyć miły, wiejski domek — pomyślał Hank. Ale zawsze przecieŜ moŜna zrezygnować i wyjechać za dzień lub dwa. Ruszył po schodach za Martą. J. Harker przemierzał wielkimi krokami bibliotekę, Ŝując nie zapalone cygaro. — Wcale mi się to nie podoba. On nie wygląda jak profesor. Jest zbyt młody, za silny, za zdrowy. Wygląda tak, jakby sam miał zamiar wyjść na pola, Ŝeby poprowadzić strajk. — To jeszcze jeden powód, Ŝeby mieć go tutaj. Wtedy moŜemy go obserwować. Przyznaję, Ŝe zaskoczył mnie swoim wyglądem i wiekiem, ale spróbuję nas obu uchronić przed jego grubiaństwami. Musimy trzymać go z dala od plantacji. Trzeba będzie zaoszczędzić w tym roku kaŜdy grosz, bo inaczej stracimy wszystko. — Nie musisz mi o tym przypominać — odparł ponuro J. Harker. — Chodzi mi o to, co on nie... — śe — poprawił go automatycznie Taylor. — śe nie wygląda jak profesor. Wiem. Amanda... — Amanda! Chyba nie myślisz, Ŝe puszczę ją z nim samą! Na twarzy Taylora pojawił się cień emocji. — Uczyłem ją starannie i wiem, Ŝe jest posłuszna. PomoŜe nam, skoro tego potrzebujemy. J. Harker popatrzył uwaŜnie na człowieka, który miał zostać jego zięciem. Taylor najwyraźniej wierzył święcie, Ŝe jest w stanie osiągnąć w Ŝyciu wszystko, czego zapragnie. Kilka lat temu Harker próbował nakłonić go do ślubu z Amandą, ale Taylor wolał zaczekać, aŜ będzie „odpowiednio wytrenowana”. Harker nie zaprotestował, tym niemniej teraz uwaŜał, Ŝe zostawienie córki samej z tym przystojnym, młodym byczkiem to błąd. — Myślę, Ŝe będziesz tego Ŝałował — powiedział. — W jej Ŝyłach płynie przecieŜ krew jej matki. — Znam Amandę. W tym człowieku jest coś... bezczelnego, nie spodoba się jej. Zaufaj mi. Ona nam pomoŜe. — Masz więcej zaufania do kobiet niŜ ja — podsumował J. Harker, przydeptując cygaro. Sypialnia, do której pokojówka zaprowadziła Hanka, była całkiem ładna. Mieściła się w północnej części piętra, jej okna wychodziły na wschód i zachód. Przylegał do nich zaciszny balkon z dwoma krzesłami z kutego Ŝelaza i niewielki stół. Stanąwszy na nim, Hank zauwaŜył dach ganku i okna sąsiedniego pokoju, który prawdopodobnie równieŜ stanowił sypialnię. Jego pokój, zacieniony i czysty, umeblowano sprzętami wysokiej jakości, lecz nie było w nim śladu Ŝycia i domowego ciepła, do jakiego przyzwyczaiła go pani Soames. Popatrzył na półkę, ale wśród ksiąŜek nie zauwaŜył nic ciekawego, więc zaczął się rozpakowywać. Martę odprawił. Zdjął zakurzoną marynarkę, podwinął rękawy koszuli i ruszył w kierunku wskazanej mu przez pokojówkę łazienki. Zastał drzwi zamknięte. Zapukał. — Tak? — zapytał damski głos. — Przepraszam, przyjdę później. — Wyjdę za trzy i pół minuty — obwieścił głos. Hank usłyszał tę informację, gdy wracał juŜ do swojego pokoju. Kobieta, która wiedziała dokładnie, ile czasu spędzi w łazience? Zatrzymał się i spojrzał na wysoki zegar obok drzwi. Kiedy duŜa wskazówka przesunęła się o trzy kreski, sięgnął do kieszeni po monety, by załoŜyć się z sobą samym, czy owa kobieta będzie punktualna, czy nie. Po dokładnie trzech i pół minucie drzwi łazienki otworzyły się ukazując kobietę, którą Hank bez wahania uznał za najpiękniejszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek w Ŝyciu widział. Wysoka, szczupła, o brązowych oczach patrzących uwaŜnie i smutno, przeraŜona i zdziwiona zarazem. Miała gęste, ciemne, kasztanowe włosy. Nie dojrzał prawdziwego jej stroju, poniewaŜ natychmiast wyobraził ją sobie w średniowiecznych aksamitach, muślinach epoki cesarstwa, wiktoriańskiej tafcie

i edwardiańskim płótnie. Monety wypadły mu z dłoni. — Czy mogę w czymś pomóc? — zapytała zjawa. — Ja... ach, ja... —jąkał się bez sensu. Za chwilę zjawa rozpłynęła się, a on odzyskał zdolność widzenia. Nie. Nie była najpiękniejszą kobietą na świecie. Była ładna, fakt, ale nie tak, jak Blythe Woodley, zbyt klasyczna. Mimo to nie mógł przestać na nią patrzeć. — Czy to pan jest doktorem Montgomerym? — zapytała. — Tak, a pani? — Zaczynał dochodzić do siebie. — Amanda Caulden. Witam w moim domu. Wyciągnęła do niego rękę, a on dotknął jej jedynie czubkami palców. Co się z nim dzieje? — Bardzo mi miło. Poznałem juŜ ojca pani i jego zięcia. Ma pani pewnie zamęŜną siostrę. Starał się podtrzymać rozmowę, ale patrząc w te oczy tracił wątek. Dość tego, Montgomery. Przypomnij sobie, do czego doprowadziła historia z Blythe Woodley. Nawet nie myśl o tym! — Taylor jest moim narzeczonym. A teraz proszę mi wybaczyć, jestem juŜ spóźniona. — Pani wyjeŜdŜa? — zapytał i zaklął w duchu, bo powiedział to jak mały chłopiec, którego matka wybiera się w podróŜ. — Nie. Spotkamy się przy obiedzie. Czy pomóc panu pozbierać monety? — Nie, dziękuję — powiedział szybko i rzucił się na kolana pod stół w poszukiwaniu monet. Gdy się podniósł, Ŝeby na nią spojrzeć, huknął głową w blat. Amanda w ostatniej chwili chwyciła wazon z kwiatami. — MoŜe powinnam wezwać pokojówkę? — Nie, wszystko w porządku — rzekł i ponownie walnął głową w stół. Amanda przez chwilę patrzyła lekko zdziwiona, po czym skierowała się w stronę pokoju przylegającego do jego sypialni, otworzyła drzwi i zniknęła z pola widzenia. Hank usiadł na podłodze i przez pełne pięć minut przeklinał, ale nadal nie potrafił otrząsnąć się z wraŜenia, jakie na nim wywarła. Widział ją jako postać z obrazu Fragonarda: tańczącą, roześmianą, w marszczonej jedwabnej spódnicy odsłaniającej koronkowe halki i małe buciki z błyszczącymi klamerkami. Widział ją biegnącą przez pola złotej pszenicy, z długimi rozwianymi włosami. Widział ją tańczącą tango w wydekoltowanej jedwabnej sukni. Widział ją w swoich ramionach. Z oczyma wciąŜ wlepionymi w drzwi pokoju Amandy wstał, potem nie namyślając się podszedł i pchnął je. W tej samej chwili Amanda z drugiej strony zrobiła dokładnie to samo. Ręka Hanka niemal uderzyła ją w twarz. Była zbyt zaskoczona, by zareagować natychmiast. Patrzyła tylko szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma. — Ja... te monety... Ja... — wymamrotał Hank i uśmiechnął się słabo. — Czas na obiad — obwieściła zdecydowanie i wyminęła Hanka. Zatrzymała się dopiero na schodach i przycisnęła rękę do piersi próbując powstrzymać dzikie bicie serca. Czy ten człowiek był wariatem, czy tylko ekscentrykiem? Nie wyglądał na profesora. I doprawdy jego zachowanie nie wskazywało, by cechował go rozsądek. Gdy wyszła z łazienki, stał,

gapiąc się na nią, jakby nigdy jeszcze nie widział kobiety. Amanda przyjrzała się sobie badawczo, chcąc sprawdzić, czy nie zapomniała o jakiejś istotnej części garderoby. Przypomniała sobie, jak niezręcznie rozrzucił monety, a potem, obijając się o meble, rozpłaszczył się na podłodze. Wolała nie wiedzieć, co zamierzał zrobić, gdy otworzyła drzwi i niemal zderzyła się z jego ręką. Ruszyła schodami w dół. — Amando, spóźniłaś się — przywitał ją z wyrzutem Taylor. — Ja... spotkałam doktora Montgomery'ego. Taylor rzucił jej uwaŜne spojrzenie. — Jest młodszy, niŜ przypuszczaliśmy, a zatem bardziej niebezpieczny. Trzeba go koniecznie czymś zająć. Czy przestudiowałaś tematy dzisiejszej dyskusji? — Tak — odpowiedziała nieswoim głosem. Chyba nie powinna opowiadać swoich wraŜeń Taylorowi. Nie moŜe mu przecieŜ powiedzieć, Ŝe nie lubi tego doktora Montgomery'ego, a nawet trochę się go boi. Taylor chciał, by się nim zajęła, i musiała to zrobić — dla Taylora. Doktor Montgomery zszedł do jadalni pięć po pierwszej. Tym razem przynajmniej był kompletnie ubrany. ChociaŜ Taylor mieszkał w tym domu od ośmiu lat i dzielił z nią łazienkę, Amanda nigdy nie widziała go z podwiniętymi rękawami. Doktor miał teraz na sobie prosty, moŜe trochę za luźny, brązowy garnitur, a sposób, w jaki się rozsiadł na krześle, trudno byłoby nazwać eleganckim. — Czy się spóźniłem? — zapytał. — Przepraszam. Zebranie wszystkich monet zabrało mi trochę czasu. Nie stać mnie na takie straty, nie przy moich zarobkach — powiedział, uśmiechając się do Amandy, jakby łączyło ich jakieś tajemne porozumienie. Nie odwzajemniła uśmiechu. — Zastanawiam się, doktorze, czy nie moglibyśmy przedyskutować niektórych poglądów zawartych w pana ksiąŜkach. Hank wbił w talerz pełne zdumienia spojrzenie. Nie podano półmisków, tylko porcje czegoś, co nie przypominało jedzenia; blada, rozmiękła ryba, sześć zielonych groszków, trzy plasterki pomidora. Był głodny, a to danie nie wypełniłoby dziury w skarpecie, nie mówiąc o pustce w jego brzuchu. Popatrzył na identyczne porcje Taylora i Amandy... Nie, ona dostała chyba jeszcze mniej. Będzie musiał później poszukać sobie jakiejś przekąski. — Doktorze Montgomery? — przypomniał się Taylor. Hana zdziwił sposób, w jaki ten męŜczyzna siedział. Wyprostowane plecy, sztywna szyja. Ten człowiek tu rządzi — pomyślał. Był tylko narzeczonym, a zajmował honorowe miejsce przy stole. Dlaczego zatem zwlekał z tym ślubem? — Ach tak, poglądy — powiedział Hank i wziął do ust kęs ryby. Miała smak powietrza. — Sądzę, Ŝe najistotniejsze, kto jest właścicielem ziemi. Bogaty plantator czy robotnik. Czy plantator ma prawo traktować robotników, jak mu się podoba? A moŜe niewolnictwo juŜ dawno zostało zniesione? Kiedy się państwo pobierają? Amanda nie mogła wydobyć z siebie słowa na tę bezczelność, ale Taylor zachował spokój. Udał, Ŝe nie usłyszał ostatniego pytania. — UwaŜam, Ŝe ziemia naleŜy do plantatora. Robotnicy nie są niewolnikami i mogą odejść, kiedy chcą — wyjaśnił. — I dopuścić, by ich Ŝony i dzieci głodowały? — odparował Hank. — MoŜe nie poruszajmy na razie tego tematu. — Ma pan rację. Jeszcze dziś po południu Amanda oprowadzi pana po plantacji, Ŝeby pokazać, jak

funkcjonuje majątek tego formatu. Hank popatrzył przez stół na Amandę i pomyślał, Ŝe bezpieczniej byłoby nie zostawać z nią sam na sam. Zastanawiał się, dokąd sięgałyby jej włosy, gdyby je rozpuściła. Skończył juŜ posiłek i obserwował teraz tę parę narzeczonych jedzącą powoli pozbawione smaku danie. Wydawali się tacy grzeczni i sztywni, choć podobno byli zakochani i mieli się wkrótce pobrać. Czy całowali się namiętnie pod palmami? Czy Amanda wślizgiwała się nocą do pokoju Taylora? — Jeśli nie sprawia to państwu róŜnicy, wolałbym poszukać sobie jakiegoś hamaka i zdrzemnąć się trochę — powiedział Hank i natychmiast pochwycił zdumiony wzrok obojga. CóŜ ja takiego powiedziałem? — pomyślał. Taylor oprzytomniał pierwszy. — Zaplanowaliśmy juŜ coś innego i nie ma Ŝadnego hamaka — oświadczył takim tonem, jakby nie spodziewał się dalszych prób zmienienia jego planów. Hank miał ochotę skląć tego aroganckiego drania, ale skoro sam narzucał mu towarzystwo Amandy, nie było z czym walczyć. Poza tym mogliby pójść do miasta, Ŝeby coś zjeść. Amanda miała nadzieję, Ŝe Taylor pozwoli temu obcemu męŜczyźnie spędzić całe popołudnie w hamaku, ale się zawiodła. Choć mogła domniemywać, jakie są rzeczywiste powody takiej decyzji. Do listy cech doktora Montgomery'ego dołączyła lenistwo. Znalazły się juŜ na niej: niezgrabność, brak manier, agresywność, niechlujstwo. Ile jeszcze ujawni to popołudnie? Pod koniec obiadu Amanda wstała ze słowami: — Spotkamy się o drugiej piętnaście, doktorze. W północnej części westybulu. AŜ zamrugał ze zdziwienia. — W której części? — Słucham? Uśmiechnął się. — Będę dokładnie o drugiej piętnaście. Ani minuty później. Skrzywiła się, ale dopiero wtedy, gdy stanęła do niego plecami. 2 jakiegoś powodu uwaŜał ją za śmieszną. Poszła na górę, by wziąć niezbędne rzeczy. Kiedy wróciła, czekał juŜ na nią, oparty o ścianę, jakby był zbyt zmęczony, by stanąć prosto. — Idziemy? — Pani Ŝyczenie jest dla mnie rozkazem. Nie mogła zrozumieć, dlaczego kaŜde jego słowo trąciło kpiną. Szofer czekał na nich przed domem, ale Hank zawahał się, gdy poleciła mu usiąść obok, na tylnym siedzeniu limuzyny Cauldenów. Amanda starała się tak bardzo, lecz on nie chciał słuchać. Taylor wytyczył na mapie trasę przejaŜdŜki przez rancho i wypunktował informacje, które znała juŜ na pamięć i miała podać doktorowi Montgomery'emu. Dotyczyły wydatków związanych z prowadzeniem tak ogromnego gospodarstwa. Powiedziała więc, jaka jest jego powierzchnia, ilość produkowanego chmielu, liczba zatrudnionych otrzymujących wikt i zakwaterowanie. Pokazała plantacje orzechów, fig, migdałów, kukurydzy, truskawek i szparagów. A doktor siedział na tylnym siedzeniu limuzyny, wyglądał przez okno i nic nie mówił. Pokazała winnice i małą wytwórnię wina. — A moŜe buteleczkę? — zainteresował się wyciągnąwszy jedną z leŜaków. — Moja rodzina nie pije alkoholu. To jest na sprzedaŜ. — Odwróciła się i zaczęła objaśniać technologię produkcji wina.

— Jest pani prawdziwą chodzącą encyklopedią, prawda? — zapytał Hank, gdy wsiadali potem do samochodu. W innych okolicznościach potraktowałaby te słowa jako komplement, ale ton jego głosu nie wskazywał, by miała to być pochwała. śadna celna riposta nie przyszła jej do głowy. O trzeciej pięćdziesiąt jeden, zgodnie z zaleceniem Taylora, kazała szoferowi zawrócić do domu. Przybyli tam dokładnie o czwartej. Amanda zaproponowała doktorowi Montgomery'emu skorzystanie z biblioteki, ale obrzucił ją dziwnym spojrzeniem i powiedział, Ŝe sam się sobą zajmie, po czym opuścił dom. W chwilę później zauwaŜyła jego mały, dwuosobowy samochód z odkrytym dachem pędzący drogą w stronę miasta. Usiadła przy biurku, próbując skupić się na francuskich tekstach, ale stwierdziła, Ŝe ręce jej się trzęsą. Wyjątkowo wyprowadzający z równowagi człowiek, ten doktor Montgomery. Nigdy nie radziła sobie z obcymi, a ten męŜczyzna sprawiał, Ŝe czuła się dziwnie niezręcznie i obco, a nade wszystko, choć nie chciała tego, doktor budził jej gniew. Nie drwił z niej otwarcie, choć wyczuwała jego dezaprobatę. Nie w stosunku do rancha — czasami wykazywał pewne zainteresowanie, jak wtedy, gdy słuchał dźwięku szeleszczących, dojrzałych szyszek chmielu — ale w stosunku do niej. Wstała i podeszła do niewielkiego lustra przy toaletce. Co mogło mu się w niej nie podobać? Czy uwaŜał ją za odpychającą fizycznie? Głupią? Starała się być dobrym przewodnikiem i spędziła wiele dni, zapamiętując podane przez Taylora fakty, ale miała uczucie, Ŝe coś jej się nie udało. CzyŜby studentki doktora Montgomery'ego były aŜ tak oczytane, Ŝe w porównaniu z nimi wydawała się prowincjonalną gęsią? Powrócił gniew, ale zwalczyła go i z powrotem zajęła się lekturą. Jutro miała zabrać doktora do muzeum w Kingman i opowiedzieć mu o wschodnioamerykańskich plemionach Indian Diggerów Ŝywiących się korzonkami, o grupie osadników Donnera, którą podczas wędrówki przez Sierra Nevada, zimą na przełomie tysiąc osiemset czterdziestego szóstego i siódmego roku, zaskoczyła zima oraz o początkach górnictwa na tym terenie. Powinna przypomnieć sobie fakty. Hank siedział na barowym stołku, jadł grubą kanapkę z pieczoną wołowiną i popijał trzecim tego dnia piwem. CóŜ to za zarozumiała pedantka! Przekonana o swojej wyŜszości, wszystkowiedząca pedantka. Zrobiła mu wykład, jakby był uczniem szkoły podstawowej. Zachowywała się jak pani na włościach spełniająca niewdzięczne zadanie dostarczenia rozrywki miejscowemu kowalowi, niewykształconemu prostakowi, który nie potrafił odróŜnić noŜa od widelca. Widział, jak marszczyła ten swój mały nosek, kiedy patrzyła na niego podczas tego pozbawionego jakiegokolwiek smaku posiłku. Na pewno traktowała go w ten sam sposób, jak jej ojciec robotników; powinni być wdzięczni, Ŝe otrzymali pracę na farmie tak znamienitej rodziny, jaką byli Cauldenowie. Jak śmieli prosić o większe stawki! Wystarczy, Ŝe pozwolono im wygrzewać się na słońcu Cauldenów, dotykać ich chmielu. Ona, ta świątobliwa mała panienka Amanda, pewnie sądziła, Ŝe przeraŜa go perspektywa zatrzymania się w ich domu. Jutro na pewno zapyta, czy widziałem juŜ spłuczkę w toalecie — wymyślił Hank, przełykając resztę piwa. Nie wiedział, co ma teraz zrobić. Instynkt samozachowawczy podpowiadał, Ŝeby opuścić bezzwłocznie ten dom, ale Montgomery miał świadomość swojej odpowiedzialności przed gubernatorem, a przede wszystkim — przed związkowcami. MoŜe jego obecność zapobiegnie kłopotom? MoŜe uda mu się dopilnować przestrzegania praw robotników? Miał przy tym szczerą chęć uwolnić się od małej, zimnej Amandy i jej zimniejszego jeszcze narzeczonego. A pomyśleć, Ŝe gdy ją pierwszy raz zobaczył... Nie potrafiłby powiedzieć, co właściwie wtedy czuł, ale na wszelki wypadek myśl o tych uczuciach zdusił w zarodku. Wyszedł z chłodnego, zacienionego baru na jasne, palące słońce, włoŜył ręce do kieszeni i podąŜył w kierunku samochodu. ZbliŜał się czas kolacji u Cauldenów. Ciekawe, co będą jeść. Rozgotowanego kurczaka, rozgotowany ryŜ czy rozgotowane ziemniaki? Amanda nigdy jeszcze nie widziała Taylora tak wściekłego.

— To nie jest sukienka, w którą poleciłem ci się ubrać do kolacji — powiedział zniŜonym głosem. Amanda starała się nie garbić i nie płakać. Taylor nienawidził łez. — Zapomniałam. Doktor Montgomery wyprowadził mnie z równowagi i... — Wyprowadził cię z równowagi? — Jeśli to moŜliwe, Taylor zrobił się nagle jeszcze wyŜszy, niŜ był naprawdę. — Czy zachowywał się w stosunku do ciebie zbyt odwaŜnie? — Nie, tylko... on mnie chyba nie lubi. — Nie lubi cię? — zdumiał się Taylor. — Zaskoczyłaś mnie, Amando. Sądziłem, Ŝe jesteś ponad te damskie fanaberie. Czy postępowałaś zgodnie z planem? Opisałaś kaŜdą część rancha? — Tak. Zrobiłam dokładnie tak, jak mi poleciłeś. — A zatem nic złego nie mogło się stać. Idź na górę, przebierz się i nie opowiadaj więcej o swoich kaprysach. Chyba nie zamierzasz mi udowodnić, Ŝe się pomyliłem i wybrałem nieodpowiednią kobietę na Ŝonę? — Dobrze, Taylorze — szepnęła i poszła do swojego pokoju. Przebierając się w pośpiechu, znów uczuła wzbierającą falę gniewu. W tym stopniu pojawiła się po raz pierwszy od czasu, gdy Taylor sprowadził się do tego domu. Dawniej często była zła. Na matkę, ojca, koleŜanki w szkole. A potem ojciec wynajął Taylora i powierzył mu absolutną kontrolę nad córką. Zabrał ją ze szkoły w Kingman i załatwił prywatne lekcje. Wszystko się wtedy zmieniło. Amanda dowiedziała się wkrótce, Ŝe gniew czy upór są bezwartościowe; Taylor nie tolerował ani gniewu, ani uporu. Narzucił jej dokładny plan dnia, w którym nie było czasu na emocje (16:13 — ćwiczenie samokontroli). Wynajął panią Gunston, by mieć całkowitą pewność, Ŝe Amanda stosuje się do tego, co jej mówił. Poza tym powiedział Amandzie, Ŝe jej matka miała na nią zły wpływ. Rzeczywiście, czyŜ Grace Caulden nie była tak zwaną „kobietą z przeszłością"? J. Harker zgodził się z tym i Grace została wysłana do któregoś z drogich kurortów w Europie, a gdy wróciła, nie pozwolono Amandzie nawet się z nią przywitać. Umieszczono Grace w wolnej sypialni na piętrze i od tej pory rzadko ją widywano. Schodząc na dół Amanda przysięgła sobie zadowolić doktora Montgomery'ego, a tym samym usatysfakcjonować Taylora. ROZDZIAŁ CZWARTY Hank spóźnił się na kolację. Gdy tylko wszedł do jadalni, poczuł zimne, pełne dezaprobaty spojrzenie Taylora. Ten dom prowadzono jak szkołę kadetów! J. Harker znowu się nie pojawił, więc we troje zasiedli do jedzenia. O ile to, co podano na talerzach, moŜna nazwać jedzeniem. Doktor pomylił się co do menu. Wniesiono rozgotowanego kurczaka, rozgotowany ryŜ i rozgotowane buraki. — Swoich pracowników teŜ tak karmicie? Nic dziwnego, Ŝe związkowcy właśnie tu wyznaczyli sobie spotkanie. — Hank nie mógł powstrzymać się od gorzkiej uwagi. Taylor usiłował zmrozić go wzrokiem. — Jest zdrowiej dla ciała, jeśli jada się lekkie potrawy. Amanda i ja staramy się uniknąć nadwagi. — I udało się wam — stwierdził Hank, odsuwając talerz. — Czy wybaczycie, Ŝe się oddalę? Mam coś do przeczytania. — Amanda teŜ juŜ skończyła. Chciałaby panu pokazać gaj migdałowy. — Dobrze. Choć juŜ naoglądałem się tu wszystkiego. Wstał z krzesła i pomaszerował do drzwi.

Taylor rzucił Amandzie spojrzenie oznaczające, Ŝe ma podąŜyć za profesorem. Zerknęła tęsknie na nie opróŜniony jeszcze talerz i wstała. Hank zatrzymał się, usłyszawszy za sobą jej kroki. — Boi się pani, Ŝe zobaczę coś, czego nie powinienem? — Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, doktorze — odpowiedziała szczerze. — Ale wie pani chyba, gdzie jest kuchnia? — Tam — wskazała i ruszyła za nim. Nie była w kuchni od lat, od czasu, gdy Taylor przyłapał ją na jedzeniu ciastek i popijaniu ich mlekiem. GroŜąca jej otyłość wstrząsnęła nim. Na środku duŜej kuchni stał dębowy stół zastawiony półmiskami z pieczenią, sosami, przynajmniej pięcioma rodzajami sałatki warzywnej, bułkami, masłem, sałatką owocową, a na bufecie pyszniło się kilka rodzajów ciast. Gdy Amanda i Hank nieoczekiwanie weszli do kuchni, słuŜba właśnie siedziała przy obiedzie. Wszystkie łyŜki zastygły w pół drogi do ust. — Panna Amanda! — szepnęła kucharka, kłaniając się nisko. Hank wpatrywał się w jedzenie. — Czy moŜemy się przyłączyć? — zapytał. — Nie! — szybko krzyknęła Amanda, zdając sobie sprawę, Ŝe Taylor wpadłby w furię na wieść, Ŝe pozwoliła gościowi usiąść ze słuŜbą. — To znaczy... Kucharka, pracująca tu od czasów dzieciństwa dziewczyny, w lot pojęła, na co się zanosi. Wiedziała, co dziś podano temu wysokiemu, silnemu, młodemu męŜczyźnie. — Wyjmę talerz — powiedziała do Hanka. — Tak. — Z początku nie mógł wykrztusić nic więcej, poniewaŜ do ust napłynęła mu obficie ślina. — Od tej chwili chciałbym dostawać prawdziwe posiłki. Uśmiechnęła się. — Jeśli pan Taylor pozwoli... — Ja pozwalam — uciął, biorąc z jej ręki talerz kipiący jedzeniem. — Panno Amando? — spytała kucharka, wskazując drugie, puste na razie naczynie. Amandzie trudno było przypomnieć sobie chwilę, kiedy ostatnio widziała tyle tak obficie serwowanych potraw i teraz zrobiło jej się słabo. Bardzo była głodna. Ale Taylor by tego nie pochwalił, nie lubił tłustych kobiet. — Nie, dziękuję — odrzekła w końcu. — W porządku — zakończył sprawę Hank. — Proszę zabrać mnie teraz do tego gaju migdałowego lub gdziekolwiek, gdzie mógłbym usiąść. Wyszła za nim tylnymi drzwiami, zostawiając za sobą upojne zapachy, podąŜyła za jego wonnym talerzem jak głodny pies. — Tam — powiedział Hank z pełnymi ustami, wskazując widelcem letni domek. Składał się on z podłogi, czterech kolumn, wspierających dach i ścianki z drewnianej kratownicy oraz ław, które stanowiły jedyne jego umeblowanie. Amanda podreptała za Hankiem, a potem usiadła na wprost niego, zdolna tylko wdychać smakowite zapachy potraw. — Nie powie mi pani, kiedy to zbudowano? — zapytał Montgomery, wgryzając się łapczywie w

pieczeń. — I co to za drewno? — Altanę zbudowano w tysiąc dziewięćset trzecim roku, zaraz po tym, jak moi rodzice i ja sprowadziliśmy się tutaj. Jest zrobiona z drewna cyprysowego i stanowi dokładną kopię pewnej angielskiej altany, jaką moja matka zobaczyła kiedyś w Ŝurnalu. — Przepraszam. Pani nie lubi chyba rozmawiać o swojej matce? Amandę zdziwiło, Ŝe on wie. Ale przecieŜ wszyscy w Kingman wiedzieli, więc dlaczego on miałby nie wiedzieć? Jadł teraz posmarowaną masłem bułkę. Taylor nie uznawał pieczywa, a tym bardziej masła. — Rzeczywiście, wolałabym o niej nie mówić. — Rozumiem. Kiedy umarła? — Umarła? — zapytała zdziwiona. — Moja matka Ŝyje. — Ale nie mieszka z wami. — Moja matka przebywa w swoim pokoju. MoŜe zmienilibyśmy temat, doktorze Montgomery? Odwróciła głowę, lecz Hank nadal przyglądał się Amandzie. Posrebrzony blaskiem księŜyca profil przypominał mu ich pierwsze spotkanie i wraŜenie, jakie na nim wywarła. Jakby przyszła z innego miejsca i czasu, jakby juŜ ją kiedyś znał. Ale jej oziębłość, poczucie wyŜszości i niezmącona powaga świadczyły o czymś przeciwnym. Zastanawiał się, czy to szczupłe ciało jest zdolne do odczuwania wzruszenia. Usłyszawszy szmer, odwrócił się i zobaczył kucharkę niosącą przez ciemny gaj dwa talerze z trzema kawałkami ciasta na kaŜdym. — Pomyślałam, Ŝe i na to będziecie mieli ochotę — powiedziała. Postawiła naczynia, odebrała pusty talerz Hanka, po czym odeszła. Hank podał ciasto Amandzie, ale ona tylko potrząsnęła głową. — Jak pani chce, ale to jest nieziemsko dobre. Nadęła się — pomyślał. Jest zbyt chłodna, by przyjąć kawałek ciasta. Bez wątpienia dotknięcie kawałka diabelskiego przysmaku pozostawi skazę na jej czystej duszy. Ciekaw był, czy ona i Taylor kiedykolwiek się pocałowali. Prawdopodobnie byłby to pocałunek tak samo mdły, jak ta popołudniowa ryba. Amanda nie ośmieliła się spojrzeć na Hanka, gdy poŜerał ciasto. Jej Ŝołądek kurczył się boleśnie, a do ust napływała ślina, ale nie odwaŜyła się zjeść ani kawałka, gdyŜ Taylor mógłby wyczuć zapach w jej oddechu lub dojrzeć okruchy czekolady między zębami. Nie spodobałoby mu się to, Ŝe okazała się tak słaba, by zjeść nie przewidziany w jego planie deser. — No, teraz lepiej. — Hank odstawił pusty talerz i rozprostowawszy nogi, oparł się o kolumienkę. — Co planuje pani dla nas na jutro? Przypuszczam, Ŝe mój rozkład dnia został juŜ opracowany. Drgnęła na dźwięk jego głosu, a potem zaczęła cytować plan Taylora. — Rano jedziemy do muzeum w Kingman, obiad w domu, wycieczka krajobrazowa po okolicy. To powinno zająć czas do kolacji. — Co pani robi dla rozrywki? — Maluję akwarelami i szyję — odpowiedziała, uśmiechając się w duchu. Taylor ocenił jej obrazki na „celująco" i od tej pory traktował malowanie jako formę nagrody za dobre wykonanie innych prac. — Jak moŜna to wytrzymać? — mruknął. — A co robicie, pani i jej ukochany, wieczorami w mieście?

— Nie jeździmy do miasta — odparła zmieszana. Taylor twierdził, Ŝe Kingman było zbyt prowincjonalne, a zatem niewarte straty jego czasu. Nie pojechałby do Ŝadnego miasta mniejszego od San Francisco, które odwiedzał raz do roku, by kupić ubrania i inne niezbędne rzeczy. Wyjąwszy te dwa tygodnie, rzadko opuszczał rancho. — Za dobrzy jesteście, co? — rzucił Hank i zdał sobie sprawę, Ŝe to było przykre. Ta niewzruszona wyŜszość Amandy wyzwalała w nim agresję. Wstał. — Idę spać. A pani? — TeŜ — odpowiedziała ulegle, rzucając po raz ostatni spojrzenie na cień czegoś, co było talerzem pełnym ciasta. Chwilę później krzątała się juŜ po pokoju. Na biurku leŜały notatki dotyczące historii Kingman; miała się tego nauczyć przed zaśnięciem. Usiadła cięŜko na krześle i po raz tysięczny poŜałowała, Ŝe pojawił się tu ten doktor Montgomery. Z jakiegoś powodu jej nie lubił. Jego niechęć z kaŜdą minutą stawała się silniejsza, mimo Ŝe Amanda pracowała przecieŜ cięŜko, traciła posiłki i kilkakrotnie ściągnęła na siebie gniew Taylora. Dziś wieczorem musi siedzieć do późna i uczyć się, a jutro ma go zabrać do muzeum. To, Ŝe postara się być dobrą przewodniczką, nie będzie miało najmniejszego znaczenia. I tak jej się nie uda. Dlaczego tak trudno go zadowolić? PrzecieŜ z Taylorem idzie duŜo łatwiej. Jeśli robi wszystko punktualnie i zgodnie z planem, jest zadowolony. MoŜe powinna zapytać doktora Montgomery'ego, czego od niej oczekuje? Nie. To by było sprzeczne z zaleceniami Taylora, który kazał jej nie zwracać uwagi na Ŝyczenia gościa. Spojrzała na wiszący na ścianie zegar i pomyślała, Ŝe czas przerwać rozmyślania i zabrać się do pracy. Hank stał na chłodnym balkonie, patrzył na gwiazdy, czuł w nozdrzach bogaty zapach nocy i marzył o szklaneczce whisky. Na lewo od niego znajdowała się sypialnia Amandy. Spomiędzy zasłon sączyło się światło. Widział nawet cień postaci za biurkiem. Stwierdził, Ŝe łatwo mógłby przejść po dachu werandy i w ten sposób dotrzeć do jej okna. A co potem? — zadał sobie pytanie. — Pozwolić Amandzie policzyć kroki na tej trasie? Ciekawiło go, co zrobiłaby, gdyby ją pocałował. Przedstawiła historię pocałunku? Wrócił do pokoju, zdjął ubranie i wszedł do łóŜka. Zasnął natychmiast, ale po kilku godzinach przebudził się, narzucił szlafrok i wyszedł na balkon. U Amandy nadal paliła się lampa; nadal siedziała przy biurku. Wzruszywszy ramionami, wrócił do łóŜka. Choć tak dumna, wykazywała wiele poświęcenia we wszystkim, co robiła. Gdy obudził się następnego ranka, było późno i wyczuł, Ŝe wszyscy juŜ wstali i poszli do swoich zajęć. Ubrał się pośpiesznie i zbiegł na dół. Amanda i Taylor stali w drzwiach jadalni. Taylor spojrzał na zegarek, a Amanda posłusznie powtórzyła ten gest. — Chyba znów się spóźniłem — stwierdził Hank spokojnie, mijając ich. Na kredensie stały tace pełne jajek, biszkoptów, sosów, szynki, plasterków ananasa, wafli oraz czarki z syropem. — Ach — westchnął Hank w sposób właściwy ludziom wygłodniałym, którym niespodziewanie zdarzyło się natknąć na pyszne potrawy. Napełnił swój talerz i usiadł. Podniósł wzrok i skonstatował, Ŝe gospodarze przyglądają mu się uwaŜnie. Na pełnej dystynkcji twarzy Taylora malował się grymas obrzydzenia, zaś Amanda... Był to zaledwie cień; wydawało mu się, Ŝe zobaczył w jej oczach, jeśli nie prawdziwy głód, to przynajmniej poŜądanie. Ale zaraz opuściła wzrok na wodniste jajko w filiŜance. Po śniadaniu, zobaczywszy czekającą na nich limuzynę z szoferem, Hank niemal jęknął. Kolejny dzień objazdu i wykładów! Godzinę później dotarli do muzeum, które, jak zauwaŜył Hank, stanowiło pomnik rodziny Cauldenów.