mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Deveraux Jude - Taggert 4 - Holly

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :849.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Deveraux Jude - Taggert 4 - Holly.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 205 stron)

Jude Deveraux Holly

Prolog Doktorze, na pewno chce pan to zrobić? - spytał Carl, patrząc na siedzącego za kierownicą Nicholasa Tagger- ta. - Chałupa mojego brata to straszna nora, a jedynym środ­ kiem transportu jest jego ciężarówka, ale i tak nie można nią jeździć, bo nie ma papierów. Nick zerknął w lewe lusterko, włączył kierunkowskaz i zje­ chał samochodem Carla na lewy pas. - Przecież mówiłem, że chodzi mi właśnie o takie miejsce, gdzie mógłbym się zaszyć na kilka dni. Kuzyn obiecał, że mnie odwiezie. Poza tym wspomniałeś, że niedaleko jest sklep, więc samochód nie będzie mi przez te trzy dni potrzebny. - To tylko wiejski sklepik prowadzony przez miejscową rodzinę. Kawioru tam nie mają. - Ponieważ Nick się nie uśmie­ chnął, Carl zorientował się, że jego żart nie był zabawny. - Przykro mi z powodu pańskiej dziewczyny - wymamrotał. - Było, minęło - powiedział chłodno Nick, dając do zro­ zumienia, że nie zamierza wdawać się w dalszą dyskusję o Step- hanie Benning. Carl patrzył przez okno na malownicze góry Smokey. Był tak zdenerwowany, że ledwo mógł usiedzieć w miejscu. Co on, prosty kierowca karetki pogotowia, robił w samochodzie z sa­ mym doktorem Nicholasem Taggertem? Dlaczego doktor Nick nie spytał któregoś z lekarzy w klinice, czy nie słyszeli o chacie do wynajęcia? Oni na pewno znaleźliby dla niego pięcioakrową działkę w pobliżu kina albo jakiegoś eleganckiego bistra. Carl nie mógł zrozumieć, dlaczego doktor Nick upierał się przy tej opuszczonej chacie, ale dobrze wiedział, dlaczego chce się ukryć. Powodem była Stephanie Benning, najmłodsza i naj­ bardziej wredna córka starego doktora Benninga. Jude Deveraux 5 Holly

Dziewięć miesięcy wcześniej długonoga i długowłosa Ste- phanie wróciła z miejsca o francusko brzmiącej nazwie choć atrament, którym podpisała papiery rozwodowe jeszcze nie wysechł, wystarczyło, że raz spojrzała na przystojnego jak gwiazdor filmowy doktora Nicka Taggerta, a natychmiast zaczę­ ła polowanie, jakby od tego zależało jej być albo nie być. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że Stephanie zupełnie nie obcho­ dziła jego uroda. Jej ostatni mąż był klonem ropuchy. Stephanie interesowały pieniądze doktora Nicka. Ogromne pieniądze. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że wszyscy współpracownicy wiedzą o majątku, jakim dysponuje jego rodzina. Tymczasem wystarczyło dziesięć minut w Internecie, by się tego dowiedzieć. Większą tajemnicę stanowiła natomiast prawda o Stephanie Benning. Tylko najstarsi pracownicy kliniki wiedzieli, że była samolubnym i nieznośnym dzieckiem i że od tamtej pory wiele się nie zmieniła. Jakimś sposobem zdołała zwodzić doktora Nicka przez osiem miesięcy, zanim z nią zerwał. Oczywiście Stephanie wmawiała całej klinice ojca, że doktor Taggert ją wykorzystał, a potem porzucił jak starą torebkę. Łkała tak rozpaczliwie, że uwierzyli jej wszyscy z wyjątkiem starych pracowników. Rozdmuchała sprawę brylantu, prezentu od doktora Nicka, gdy ten poprosił o jego zwrot. Ciągle po­ wtarzała, że prawdziwy dżentelman nie domaga się od damy zwrotu biżuterii. Któraś z kobiet zauważyła, że kamień wart był co najmniej milion dolarów i od wielu pokoleń należał do rodziny doktora Nicka. Widziałam, że zatrzymała ten duży pierścionek, który jej dał - rzuciła Lucy z rejestracji. - I kolczyki z szafirami - dodał ktoś inny. - I naszyjnik z pereł. - Musiała oddać tylko ten wielki brylant i klucz do żelaznej kuli, którą przykuła mu do nogi. Komentarz wywołał ogólną wesołość. Jude Deveraux 6 Holly

Tymczasem stażyści w klinice Benninga uwierzyli w to, co Stephanie rozpowiadała o doktorze Nicku. W ciągu jednej nocy słowa takie jak „dżentelmen", „honor" czy „prawość" odmie­ niono przez wszystkie przypadki. Wniosek był jeden: te okreś­ lenia nie odnosiły się do Nicka Taggerta. Lekarze próbowali go bronić, ale nie mogli mówić zbyt dużo. W końcu to ojciec Stephanie podpisywał dla nich czeki. Jedna z kobiet starała się nakłonić Nicka, by sam się bronił i ujawnił prawdę o Stephanie. Nikt w klinice nie znał szczegó­ łów ich rozstania, ale wszyscy byli pewni, że Nick w końcu się domyślił, iż Stephanie chodziło tylko o jego pieniądze. Nick nie chciał się bronić. Spokojnie znosił spojrzenia i szepty per­ sonelu. Nie bronił się nawet wtedy, gdy Stephanie, w obecności pacjentów i lekarzy, urządziła mu histeryczną awanturę. Jego milczenie podzieliło pracowników kliniki na dwa obo­ zy. Część uważała go za idiotę, dla pozostałych był bohaterem jak z powieści. Kiedy trzy noce wcześniej Carl wrócił do kliniki z wieczornej interwencji, zastał doktora w swoim gabinecie. Nie zdziwił się, gdy ten zapytał, czy nie słyszał o jakieś chacie do wynajęcia, najchętniej w odludnym miejscu, gdzie można by się zaszyć na kilka dni. Niestety, chata, która mogłaby odpowiadać człowie­ kowi o takiej pozycji i upodobaniach jak doktor Nick, była daleko poza zasięgiem Carla. Kierowca uśmiechnął się. - Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to dom mojego brata Leona. Rozsypuje się, więc właściwie można go nazwać chatą. No i leży nad jeziorem. - Brzmi zachęcająco. Czy brat nie planuje jakiegoś wyjazdu, żebym mógł go wynająć? - Nie będzie go jeszcze przez jakieś dwanaście lat - powie­ dział Carl, wciąż się uśmiechając. - Oczywiście, o ile będzie dobrze się zachowywał. Żartuję. Doktorze, pan nie zechce tego wynająć. Chałupa Leona to straszna rudera. A stodoła wygląda Jude Deveraux 7 Holly

tak, jakby miała się za moment rozlecieć. A prawda jest taka, że nie zaszkodziłaby jej nawet bomba atomowa. Cóż, na drugim brzegu jeziora są naprawdę przyzwoite domki, więc gdyby zadzwonił pan da pośrednika... - Jak daleko jest stąd do domu twojego brata? - Kilka godzin jazdy, ale, panie doktorze... - I teraz nikt tam nie mieszka? A są meble? - Tak jakby - powiedział bez przekonania Carl, po czym zaczął mówić głośniej, pewniej. Zdecydowanie należało zakoń­ czyć tę rozmowę. - Doktorze, nie może pan wynająć domu Leona. To chlew. Mój brat interesuje się tylko swoją ciężarów­ ką, nic więcej go nie obchodzi. Włożył w nią każdego centa, jakiego udało mu się zarobić, ukraść czy wyłudzić. Siedzi w kiciu, bo obrobił trzy stacje benzynowe, żeby kupić zapasową przekładnię i skrzynię biegów. Carl zauważył, że doktor wcale go nie słucha. - Dach przecieka? - Nie - odparł cierpliwie Carl. - Dbam o ten dom na tyle, by dach nie przeciekał. Wysprzątałem tam tylko po to, żeby szczu­ ry nie przegryzły ścian w poszukiwaniu resztek jedzenia, które Leon zostawił na wierzchu. Panie doktorze! - powiedział z na­ ciskiem. — Niech pan nawet nie myśli o tej norze! Doktor Nick rozsiadł się wygodnie w fotelu i spojrzał na Carla, mrużąc oczy. - Dlaczego nie? Uważasz mnie za sztywnego kutafona, co to nie będzie sobie brudził rąk w domu twojego brata? Carl nie mógł powstrzymać uśmiechu, słysząc określenie „sztywny kutafon". Przez pięć lat pracy doktora Taggerta w kli­ nice Benninga nikt nigdy nie słyszał, by używał wulgarnego języka. Zawsze był sprawiedliwy i szczery wobec ludzi, ale przed znajomością ze Stephanie nie wchodził w zbyt zażyłe relacje z innymi lekarzami czy personelem pomocniczym. Był świetnym lekarzem. Denerwował się tylko wtedy, gdy pracow­ nicy kliniki nie traktowali pacjentów jak należy. Jude Deveraux 8 Holly

Nie zważając na protesty, Nick przekonał w końcu Carla i dlatego teraz mijali góry Smokey, w drodze do chaty Leona. Carl uspokoił się dopiero, kiedy wjechali na zarośniętą chwa­ stami ścieżkę. Nie ma mowy, żeby ktoś dobrowolnie chciał zamieszkać w tym miejscu. Czuł, że jest bliski zwycięstwa. - Niech pan uważa na węże - powiedział prawie triumfalnie, gdy pokonywali wysokie do pasa chaszcze, porastające działkę. Carl szedł za Nickiem, który z determinacją przedzierał się przez trawy w stronę schodów prowadzących na ganek. Nie było powodu, by zamykać chatę na klucz. Kto chciałby wcho­ dzić do środka? W salonie stały rozwalające się meble, które Leon znalazł gdzieś na śmietniku. Z dziur w obiciach wychodziło włosie. Lampy skonstruowane były z połączonych ze sobą puszek po piwie. W jadalni, pod niewiarygodnie wielką stertą pism moto­ ryzacyjnych Leona, ukrywał się stary stół. W najgorszym stanie była kuchnia. Na podłodze walały się popękane naczynia, stare gazety ze zmiętymi stronami, poobijane emaliowane garnki, a wszystko to upstrzone mysimi odchodami. Na tyłach domu znajdowała się sypialnia, wyposażona w poplamiony materac i kłębowisko brudnej pościeli na dnie schowka. - Teraz pan rozumie? - spytał Carl, gdy wyszli na werandę z drugiej strony domu. Tu ich oczom ukazało się ogromne jezioro z krystalicznie czystą wodą. Na przeciwległym brzegu gładkiej tafli stały wspaniałe domy, każdy w innym kolorze, identycznym, jak znajdująca się przed nim przystań. Niektórzy właściciele pomalowali na ten sam kolor także i łodzie. Kiedy aresztowano Leona, Carl zaproponował, by sprzedać chatę nad jeziorem, dzięki czemu mogliby opłacić dobrego prawnika, ale Leon się nie zgodził. Stwierdził, że któregoś dnia inwestorzy budowlani będą potrzebowali tego kawałka ziemi, a wówczas zażąda odpowiedniej sumy. - Na pewno można wynająć któryś z tych domów - powie­ dział Carl, patrząc na drugą stronę jeziora. Jude Deveraux 9 Holly

Nick przyglądał się domom na drugim brzegu. - Lawendowy - mruknął. - Co takiego? - Nie widzę ani jednego lawendowego. Są różne odcienie różu, a nie ma lawendowego. Może by pomalować ten dom na lawendowo, zbudować tu przystań w takim kolorze i kupić łódź z fioletowymi żaglami? Dopiero po chwili Carl zorientował się, że Nick żartuje. Roześmiał się i klepnął doktora w plecy. - Jasne, może pan robić, co tylko chce, niech pan tylko nie dotyka ciężarówki. Nick wyprostował się i przeciągnął, a Carl pomyślał, że to miejsce jednak mu się spodobało. Stara, zaniedbana chata ja­ kimś cudem pasowała do tego człowieka. Nagle Carl przestał się niepokoić. Doktor na pewno tu sobie poradzi. - A gdzie jest ta słynna ciężarówka? - spytał Nick. Carl wyjął z kieszeni pęk kluczy. Kiedy wiele lat temu Leon kupił to miejsce, Carl namawiał go, by wyburzył starą stodołę i postawił porządny i bezpieczny garaż z cegieł. - Mam taki zamiar - odparł wtedy Leon. Carl nie wiedział, co dokładnie brat miał na myśli. Leon wybudował nowy garaż, ale w stodole, tak by nikt nie domyślił się, co jest w środku. Otworzył wrota stodoły, a następnie wystukał kod potrzebny do odblokowania stalowych drzwi znajdujących się w środku. Jeśli doktor Nick był zaskoczony, nie dał tego po sobie poznać. Gdy Carl odsunął ciężkie drzwi, w garażu zapaliło się światło. Uśmiechnął się, słysząc westchnienie stojącego za nim doktora. Pomieszczenie było ogromne, sterylnie czyste i pozbawione okien. Za szklanymi ścianami znajdowały się dwa mniejsze pomieszczenia: w jednym urządzono łazienkę, w drugim - ku­ chnię. W głównym pomieszczeniu, obok dwutonowego podnośnika Jude Deveraux 10 Holly

elektrycznego i urządzenia do kuleczkowania, stała profesjona­ lna wiertarka firmy „Hollander", piła, zestaw ściągaczy, kom­ presor oraz myjka do części wymiennych. Pod ścianami stało kilka bordowych gablot, wypełnionych narzędziami „Hollan­ der". Leon wybierał to, co najlepsze. Na środku, na betonowej podłodze, na której nawet po sześ­ ciu miesiącach nie było widać kurzu, stała ona. Ciężarówka. Doktor Nick wszedł do warsztatu, zatrzymał się kilka kroków przed ciężarówką i zaczął się jej przyglądać, a jego oczy ot­ wierały się coraz szerzej. - Widział pan kiedy coś podobnego? - W życiu - odparł szczerze Nick. - Co to właściwie jest? Carl wiedział, że dla niewtajemniczonych ciężarówka wy­ glądała dziwacznie. Tak naprawdę był to składak, półtonowy chevy z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku z silnikiem chryslera. Leon usunął ze środka prawie wszystkie oryginalne części i zastąpił je lepszymi, droższymi i zdecydo­ wanie większymi. W rezultacie każdy cal wnętrza pojazdu był najeżony sprzętem. Carl zmarnował niejeden weekend, pomagając bratu, dlatego sporo wiedział o historii przeróbek tej ciężarówki. Doktor Nick wysłuchał w skupieniu wyjaśnień i dowiedział się, skąd na pace wzięły się te wszystkie urządzenia i przewody. Kiedy po chwili Carl przerwał swój wywód - co wcale nie oznaczało, że skoń­ czył - spojrzał na Nicka, który przyglądał się pojazdowi i mru­ gał powiekami tak, jakby próbował to wszystko zrozumieć. - Jaką osiąga prędkość? - spytał. - Sto pięćdziesiąt mil na godzinę, bez problemu. W terenie też sobie radzi. Nadaje się do rajdów terenowych. - To zgodne z prawem? - Leon nigdy nie rozumiał różnicy między tym co legalne a nielegalne. Nick wyciągnął rękę i ostrożnie dotknął blachy. - Nie jestem wielbicielem motoryzacji, ale zazdroszczę two- Jude Deveraux 11 Holly

jemu bratu pasji. Tak bardzo kocha ten samochód, że dla niego zaryzykował wszystko, co miał, - Cóż, można i tak na to patrzeć. Powiem panu, że nikt z rodziny tak o nim nie myśli. Panie doktorze, niech pan posłucha... - zaczął, ale Nick przerwał mu, podnosząc dłoń. - Będę zaszczycony, jeśli pozwolisz mi się tu zatrzymać przez parę dni. Podoba mi się to miejsce. - Nawet kuchnia? - Która? - spytał Nick. Nagle Carl zbladł. - Pan chce zostać tutaj? W garażu Leona? - Nie zepsuję ... jej - odparł Nick, patrząc na ciężarówkę. - Zapewniam cię, że nie mam zamiaru nią jeździć. Carlowi nigdy nawet przez myśl nie przeszło, by ktoś mógł zamieszkać w garażu Leona. Przez ułamek sekundy miał wizję, że brat ucieka z więzienia i go dopada. Dla Leona więzy krwi miały zdecydowanie mniejsze znaczenie niż przywiązanie do tego samochodu. - Ja... eee ... - jąkał się Carl. Nick zerknął na zegarek. - Czy przypadkiem twoja zmiana nie zaczyna się za dwie i pół godziny? - Ja... - Jedź już! - polecił stanowczym tonem Nick. - Zostaw mnie z tą ciężarówką. Nic jej się nie stanie. Zamierzam trochę wędkować, a spać będę tutaj. Ten dom... - Próbował znaleźć odpowiednie słowo, by opisać chatę, ale nie był w stanie. - Ale ja... - zaczaj jeszcze raz Carl. W tym samym momencie Nick położył mu ręce na ramionach, lekko popchnął w stronę drzwi, po czym odprowadził do samochodu. Wziął klucze i kartkę, na której zapisany był kod do systemu alarmowego zamontowanego w garażu, z bagażnika wyjął swoje rzeczy. Carl włączył silnik i ruszył w drogę. - Leon mnie zabije - powtarzał przez całą drogę do kliniki.

ROZDZIAŁ 1 Holly odnosiła wrażenie, że właśnie osiągnęła swój naj­ większy życiowy sukces. Miała nadzieję, że wszystko uda się załatwić jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Po nie­ zliczonych telefonach, listach, mailach i obietnicach w końcu udało jej się nakłonić rodziców, by kupili plantację Spring Hill, leżącą w pobliżu przepięknego zabytkowego Edenton w Karoli­ nie Północnej. Oczywiście fakt, że jej przybrana siostra, Taylor, miała zamiar wyjść za mąż za mężczyznę, który tam mieszkał, w niczym nie przeszkadzał. Kręciła się teraz po sklepie spożywczym, znajdującym się o dwie mile od tego koszmarnego domu, który rodzice wynajęli w ubiegłym roku, i próbowała znaleźć coś do jedzenia. Szukała jakiejkolwiek przekąski, która nie miałaby tysięcy kalorii. Osta­ tnio udało jej się zrzucić jedenaście funtów, nie zamierzała ich odzyskiwać. Perspektywa lata w towarzystwie szczupłej i ślicz­ nej Taylor sprawiła, że Holly porzuciła jedzenie, a zaczęła chodzić do siłowni cztery razy w tygodniu. Miała też nadzieję, że znów spotka się Lorriem. Na samo jego wspomnienie oczy na moment jej się zaszkliły. Zamiast sklepu widziała teraz rzekę, przystań i Lorriego. Tamtego lata ona miała trzynaście lat, a Lorrie szesnaście. Był wysokim, szczup­ łym, opalonym chłopakiem o złotych włosach i brązowych oczach. Tamte wakacje zapowiadały się koszmarnie. Jej rodzice zwy­ kle wynajmowali gdzieś dom na lato. Wcześniej zawsze spę­ dzali wakacje między ludźmi, tak by ich dwie córki miały gdzie pływać i mogły spotykać się z rówieśnikami. Owego lata przyjaciel ojca zaproponował, że za darmo wyna- Jude Deveraux 13 Holly

jmie im przepięknie odrestaurowaną rezydencję z 1778 roku, położoną nad rzeką, otoczoną lasem i cudownymi ogrodami. Holly znienawidziła to miejsce od pierwszego wejrzenia. Jego odosobnienie sprawiało, że chciało jej się wyć. W jednej chwili wyobraziła sobie lato w bezludnym piekle. Taylor była na tyle dorosła, że miała prawo jazdy, co dawało jej możliwość wyjazdów do pobliskiego Edenton, gdzie toczyło się prawdziwe życie. Ale co ja tam będę robić przez calutkie lato? - zastanawiała się bliska płaczu Holly. Łapać ropuchy? Siedzieć nad rzeką i obserwować, jak żółwie wypływają na powierzchnię, by za­ czerpnąć powietrza? Nie były to rozrywki, o jakich marzą dorastające dziewczęta. Próbowała przekonać rodziców, że absolutnie i pod żadnym pozorem nie zmuszą jej, by spędziła całe wakacje w tym upior­ nym miejscu. W odpowiedzi tylko się uśmiechnęli, po czym podnieśli słuchawkę wiecznie dzwoniącego telefonu. Przez pierwszy tydzień Holly tak się nudziła, że była bliska obłędu. Rodzice polecieli do Londynu, a Taylor zdążyła poznać jakiegoś chłopaka. Holly została sama pod opieką kobiety, która była co najmniej tak stara jak ten dom i całymi dniami nie robiła nic, tylko spała na bujanej ławie na werandzie za domem. Zaczął się drugi tydzień. Holly, ze skulonymi pod brodą nogami, siedziała na skraju pomostu i wyobrażała sobie roz­ pacz, jaka miała ogarnąć jej rodzinę na wieść o tym, że ich młodsze dziecko uciekło z domu. Nagle usłyszała jakiś hałas. Kiedy podniosła głowę, zauważyła płynącą w jej kierunku łódkę. Widok był tak zdumiewający, że musiała zamrugać powiaka- mi i przetrzeć oczy, by się upewnić, że nie śni. W łódce, odwrócony plecami, siedział młody chłopak bez koszulki. Nie widziała jego twarzy, ale jeśli z przodu był choć w połowie tak atrakcyjny jak z tyłu, to miała przed sobą Adonisa. Wstała, przygładziła szorty i podkoszulek i czekała, żałując, Jude Deveraux 14 Holly

że akurat tego dnia postanowiła włożyć najbardziej beznadziej­ ne ciuchy, Kiedy dopłynął do brzegu i odwrócił się, z wrażenia zaparło jej dech w piersiach. Był piękny. ~ Cześć - powiedział, rzucając na pomost linę. - Nazywam się Laurence Beaumont i jestem twoim sąsiadem. Możesz to przywiązać? Nie miała pojęcia, o czym mówił. Co przywiązać? - Lina - wyjaśnił. - Przywiąż ją do kolka. Dopiero po chwili zrozumiała, o co mu chodzi. Kołek? Ach, tak, ten, o który zdrapywała sobie błoto z butów. Chwyciła linę, okręciła wokół kołka i starannie zawiązała na kokardkę, po czym spojrzała na chłopaka. Popatrzył na kołek, potem na nią i wcale się nie roześmiał. Później zastanawiała się dlaczego. Który szesnastolatek nie wybuchnąłby śmiechem, widząc łódkę przywiązaną do kołka na kokardkę? Ale Lorrie się z niej nie śmiał. Ani wtedy, ani nigdy. Zaprzyjaźnili się od pierwszej chwili. Okazało się, że są bratnimi duszami, tak bardzo byli do siebie podobni. Ona miała na imię Hollander, on Laurence, ale wszyscy nazywali ich Holly i Lorrie. Jego rodzina mieszkała w tej posiadłości od 1782 roku, dwóch jego przodków podpisało Deklarację Niepodległości. W rodzinie ojca Holly też były ważne osobistości, a on sam był ambasadorem w trzech krajach. - Zna wszystkich i codziennie rozmawia z nimi przez telefon - powiedziała cicho. Lorrie roześmiał się. - Mój stary ciągle załatwia jakieś interesy. - A twoja mama? - Zmarła, kiedy miałem trzy lata, Holly poczuła się tak, jakby ktoś uderzył ją w brzuch. Jej mama zmarła, kiedy ona miała roczek. Lorrie usiadł na pomoś­ cie i zaczęli poważniej porównywać swe dotychczasowe życie. Jude Deveraux 15 Holly

Ich ojcowie wywodzili się ze zubożałych, ale ogólnie szano­ wanych rodzin, które zapewniły im doskonałe wykształcenie i historyczne nazwisko. Obaj poślubili dziedziczki fortun, które wcześnie zmarły. Obaj ożenili się powtórnie, tym razem z ko­ bietami bez grosza. Różnica polegała na tym, że macocha Holly, Marguerite, uchodziła za geniusza finansowego, zaś macocha Lorriego miała talent do wydawania pieniędzy. For­ tuna po matce Holly urosła, a pieniądze matki Lorriego znikły. - Została mi tylko nazwa walącego się starego domu i kilka­ set akrów - stwierdził pogodnie Lorrie, patrząc na Holly. - Dzieciaku, co ty takiego w sobie masz, że opowiadam ci historię mojego życia? Nie mówiłem tego moim trzem ostatnim dziewczynom. Holly nie lubiła, gdy nazywano ją „dzieciakiem", i nawet nie chciała myśleć o tym, że ten przystojny chłopak kiedykolwiek mógł mieć dziewczynę, ale doceniła komplement. - Chyba zostaliśmy dla siebie stworzeni - powiedziała, ma­ jąc nadzieję, że weźmie ją do swojego kanoe i wywiezie gdzieś na dobre. Uśmiechając się, Lorrie zmierzwił jej krótkie ciemne włosy. - Możliwe, dzieciaku. Może to ciebie mi potrzeba tego lata. Hej! Kto pierwszy na drugim brzegu rzeki? Holly nigdy dobrze nie pływała. Tego lata to się zmieniło, dzięki temu, że niemal każdy dzień spędzała z Lorriem. Choć wyjawił jej wiele tajemnic ze swojej przeszłości, wkrótce za­ uważyła, że bardzo niechętnie mówił o obecnym życiu. To od przybranej siostry, która tak kochała plotki, dowiedziała się, że tamtego lata Lorrie się ukrywał. - We wschodniej części Karoliny Północnej nie ma więk­ szych snobów - stwierdziła podczas kolacji Taylor. Mówiła o rodzinie Beaumontów. - Mieszkają tu od czasów Jerzego Waszyngtona, mają nawet od niego kilka listów. Siedemnaście lat temu zostali nagle bez grosza, więc Laurence Beaumont II ożenił się z bogatą dziedziczką, która urodziła Larryiego III, po Jude Deveraux 16 Holly

czym zachowała się bardzo przyzwoicie i trzy lata później zmarła. Jak zwykle, Taylor zupełnie nie zwracała uwagi na emocje, jakie wywoływały jej beztroskie słowa. James Latham też po­ ślubił spadkobierczynię ogromnej fortuny, która wkrótce zmar­ ła. Taylor była córką jego drugiej żony. - Lorrie, nie Larry - poprawiła ją Holly i od razu tego pożałowała. Ojciec, macocha i Taylor zastygli w bezruchu i spojrzeli na nią ze zdumieniem. - Nasza kucharka czasami u nich pracuje - wymamrotała Holly ze wzrokiem wbitym w talerz. Taylor przyglądała się jej podejrzliwie, po chwili jednak wróciła do plotek. W przeciwieństwie do cichej i spokojniej Holly, była bardzo towarzyska. Holly wystarczyła przyjaźń z kilkoma dziewczynami, podczas gdy Taylor uwielbiała być otoczona tłumem znajomych. Stwierdziła, że Lorrie - „idiotyczne imię dla chłopaka" - miał jechać na jakiś ekskluzywny obóz letni, ale w ostatniej chwili okazało się, że nie wypaliła któraś z tych głupich transak­ cji jego ojca i zabrakło pieniędzy. - Dzieciak nie chce, żeby jego bogaci kumple dowiedzieli się o tym, więc ukrywa się w tym rozwalającym się domu rodzinnym ojca. Widziałaś go? Holly dopiero po chwili zorientowała się, że siostra mówi do niej. - Kogo? - spytała z niespokojnie bijącym sercem. Nie chcia­ ła, by ktokolwiek dowiedział się, że spędza prawie całe dnie z jakimś szesnastolatkiem. Choć przez cały ten czas pomagała mu jedynie usuwać farbę ze sztukaterii w starym domu, obawia­ ła się, że gdyby rodzice się dowiedzieli, na pewno by jej zabronili. Holly znów spojrzała na talerz i kiwnęła głową. Jakimś cudem zdołała zachować to w tajemnicy przez całe lato. Rodzice ciągle gdzieś wyjeżdżali, Taylor spędzała cały Deveraux 17 Holly

czas w Edenton, a kobieta, która miała opiekować się Holly, zupełnie się nią nie interesowała. To było magiczne lato, dni były długie i gorące, a Holly spędzała je z Lorriem. Często razem pracowali na plantacji jego rodziny. Jego krewni mieszkali tu od samego początku, jeszcze przed Wojną Secesyjną. Lorrie kochał posiadłość tak mocno, jak ojciec jej nienawidził. Któregoś dnia, gdy malowali jadal­ nię, Lorrie powiedział jej, że jego matka wyszła za ojca dla jego nazwiska i tego domu. Wymieniła swoją fortunę na historię rodu Beaumont. Dziadek Lorriego miał żyłkę do interesów, pobłogosławił małżeństwo córki, choć wiedział, kim był Laurence Beaumont. Tuż przed ślubem dopilnował, by plantacja została zapisana dzieciom córki, a jej mąż nie mógł sprzedać posiadłości. - Nie pamiętam jej - powiedział Lorrie, kiedy nakładała na oczyszczoną sztukaterię warstwę farby w kolorze masła orze­ chowego. - Podobno tak bardzo kochała ten dom, że dla niego umarła - dodał z rozgoryczeniem. Holly dowiedziała się, że jego matka zmarła rodząc drugie dziecko. Tak bardzo chciała, by przyszło na świat w posiadłości Beaumont, że wbrew zaleceniom lekarza, postanowiła rodzić w domu. Pojawiły się komplikacje, niestety oboje, matka i dzie­ cko, zmarli w karetce, w drodze do szpitala. - Może twój ojciec tak nienawidzi tego domu z powodu śmierci twojej mamy - zauważyła. - Nie. On po prostu bardziej kocha tyłek Tiffany. Tiffany była trzecią żoną jego ojca, Lorrie nią pogardzał. Zmusiła ojca, by kupił jej nowoczesny dom w Raleigh. Odkąd tam oboje zamieszkali, rzadko przyjeżdżali do starej posiadłości. Holly nigdy nie zapytała Loniego o obóz, na który miał jechać. Prawdę mówiąc, nie pytała go o nic, co nie dotyczyło tego domu. Oprowadził ją po posiadłości, pokazał rozpadające się zabudowania i opowiedział, do czego niegdyś służyły. Z uśmiechem na twarzy zwierzył się jej, że jego marzeniem jest Jude Deveraux 18 Holly

odrestaurowanie wszystkich budynków i zamieszkanie tu jako dżentelmen-farmer. - Możesz to zrobić, Lorrie. Wiem, że możesz. Roześmiał się i zmierzwił jej włosy - tylko w ten sposób jej dotykał. Tamto lato było idyllą, mimo że przez dziewięćdziesiąt dzie­ więć procent czasu na jawie i sto procent czasu we śnie wyob­ rażała sobie, że Lorrie ją całuje. Wciąż patrzyła na jego usta, aż w końcu na pamięć znała każdą najmniejszą bruzdę na jego wargach. Jeśli Lorrie wiedział, że Holly się w nim podkochuje, nigdy nie dał tego po sobie poznać. Pod koniec lata musiała wrócić do szkoły - do tej w Irlandii - a Lorrie zaczął ostatnią klasę szkoły średniej. Kiedy się żegnali, podniósł ją, zrobił szybki obrót i powie­ dział, że była dla niego młodszą siostrą, której nigdy nie miał. Patrzyła na niego, próbując zachęcić go do pocałunku. Pocało­ wał ją, ale w czoło, potem jeszcze raz zmierzwił jej włosy, wsiadł do samochodu i odjechał. Powiedziała, że będzie do niego pisać, i dotrzymała słowa. Przez sześć miesięcy pisała do Lorriego długie listy o wszyst­ kim, co leżało jej na sercu, opowiadała mu o sprzeczkach w szkole z internatem i o wszystkich osiągnięciach, z których była dumna. Odpisał tylko raz, kiedy wysłała mu kopię wypra­ cowania o architekturze kolonialnej. Lorrie przysłał jej wów­ czas pocztówkę, w której napisał „Dobra robota, dzieciaku. L." Owo lato z Lorriem miało decydujący wpływ na wybór przyszłego zawodu. Postanowiła studiować w college'u archite­ kturę, którą wkrótce zamieniła na historię architektury, wybie­ rając jako specjalizację architekturę amerykańską. W końcu po latach bez odpowiedzi ze strony Lorriego, Holly przestała wysyłać do niego listy, ale nigdy nie przestała się nim interesować. Śledziła przebieg jego kariery po ukończeniu wy­ działu prawa, wiedziała, że wygrywał prawie każdą sprawę. Jude Deveraux 19 Holly

Wysłała mu kartkę z wyrazami współczucia po tym, jak gdzieś wyczytała, że jego ojciec zastrzelił się po kolejnej nieudanej transakcji, która doprowadziła ich do ruiny. Innym razem prze­ czytała, że Lorrie się ożenił. Płakała przez trzy dni. Małżeństwo Lorriego okazało się jednak dla niej zbawienne. Przestała żyć złudzeniami, ślęczeć nad książkami i zaczęła zauważać otacza­ jących ją mężczyzn. Wyrosła i z czasem zrobiła się podobna do matki, która swego czasu wygrywała konkursy piękności. Nigdy nie miała problemów ze zdobywaniem mężczyzn. Miała kilka romansów, w tym jeden poważny, ale nigdy całkowicie nie oddała swojego serca. Nikomu nie wspomniała o wakacjach z chłopakiem z są­ siedztwa, ale wiedziała jedno - z żadnym mężczyzną nie czuła się tak jak z Lorriem. Żadnemu nie miała ochoty powiedzieć: „Oto moje życie, weź je. Zrób ze mną, co tylko chcesz." Gdy skończyła dwadzieścia jeden lat, przejęła spadek. Miliony dolarów. Po dwóch dniach radosnego uniesienia i kupowania nowych ubrań doszła do wniosku, że powinna coś tymi pieniędzmi zrobić. Coś poważnego i wartościowego. Interesowało ją ratowanie zabytkowych posiadłości przed ruiną, ale jednocześnie nie chciała być jedną z tych bogatych kobiet, z którymi prawdziwi restauratorzy zadają się tylko dla pieniędzy. Chciała, by traktowano ją, jak kogoś, kto ma olej w głowie i potrafi odróżnić styl federalny od kolonialnego i neoklasycznego. Postanowiła zrobić doktorat z architektury amerykańskiej. Gdy skończyła dwadzieścia cztery lata, ojciec przeszedł lekki zawał. Lekarze zalecili, by przestał latać po świecie. Podczas odwiedzin w szpitalu Holly wpadło w ręce pismo „Town & Country". Od dwóch lat nie czytała żadnych czasopism poza branżowymi, więc ledwo rozumiała, o czym piszą. Informacje zaczęły do niej docierać dopiero, gdy zauważyła nazwisko Laurence'a Beaumonta III. W artykule pisano, że pan Beau- mont niedawno się rozwiódł i zamierza wrócić do rodzinnej Jude Deveraux 20 Holly

posiadłości pod Edenton w Karolinie Północnej, gdzie planuje otworzyć kancelarię prawniczą. Nagle Holly wydało się, że wszystko, czego kiedykolwiek w życiu pragnęła, jest w zasięgu ręki. Miała wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić dom w sąsiedztwie Lorriego, ale z drugiej strony, instynktownie wyczuwała, że jeśli to zrobi, on od razu domyśli się, do czego zmierza. Zdążyła się już nauczyć, że dla mężczyzn liczy się polowanie. Gdy tylko ojciec poczuł się na tyle dobrze, by opuścić szpital, Holly rozpoczęła kampanię mającą nakłonić go do kupna Spring Hill, starego domu, w którym spędzała wakacje jako trzynastolatka. Podkreślała, że odosobnienie pozwoli mu od­ zyskać spokój, którego tak potrzebował. Mógłby kupić rower wodny i pływać po rzece, co zapewniłoby mu trochę ruchu. Miała wyrzuty sumienia, ale doprowadziła do tego, że ojciec poprosił, by spędziła z nimi lato. Udawała, że się ociąga, aż w końcu powiedział: „Skoro nie możesz, to trudno", po czym odwrócił się do żony i zmienił temat. Trochę zbyt głośno stwierdziła, że stary dom będzie ideal­ nym miejscem do pisania pracy doktorskiej. Siostra spojrzała na nią tak ostro, że musiała aż ukryć twarz. Rodzice byli zajęci własnymi sprawami i nie mieli czasu, by interesować się życiem córek, ale nic nigdy nie uchodziło uwadze Taylor. - Myślę, że pomysł Holly jest całkiem fajny - powiedziała Taylor. Kiedy Holly podniosła głowę, w oczach siostry dostrzegła ostrzeżenie, że zamierza się dowiedzieć, co też naprawdę cho­ dziło jej po głowie. Od tej pory wszystko zaczęło układać się pomyślnie. Taylor wróciła do Edenton, żeby obejrzeć dom, wpadła na swoją dawną miłość i niespodziewanie się zaręczyła. Planowała olśniewający ślub i ogromne przyjęcie weselne w Wigilię Boże­ go Narodzenia. Holly miała być jej druhną. Jude Deveraux 21 Holly

Holly w skrytości ducha marzyła, by było to podwójne wese­ le. Mogłyby obie z Taylor kroczyć nawą, by przed ołtarzem połączyć się z mężczyznami swego życia. Taylor od razu wyczuła, że Holly coś ukrywa. - Jeszcze nie wiem, o co ci chodzi, ale się dowiem - powie­ działa, po czym uśmiechnęła się i poprosiła, by Holly zajęła się niektórymi jej sprawami. Holly próbowała protestować, tłuma­ cząc się brakiem czasu, ale Taylor ostrzegła ją, że w takim razie będzie przekonywać rodziców, by dali sobie spokój z domem poza Edenton. - Na czas wesela mogą się zatrzymać w hotelu. W końcu i tak zaraz po ślubie wyjeżdżamy, więc jeśli o mnie chodzi, nie ma potrzeby, by mieszkali w Edenton. Ale jeśli ty chcesz, żeby tam mieszkali... - To szantaż - mruczała pod nosem Holly, gdy siostra zrzu­ ciła na nią kolejne nieprzyjemne zadanie. Jednym z takich zadań był wyjazd do domu, który rodzice wynajęli jeszcze przed zawałem ojca. Holly miała dopilnować ekipę odpowiedzialną za przeprowadzkę. Posłusznie przerwała naukę, by jechać do okropnego domu w górach Smokey i spako­ wać rzeczy. Gdy ujrzała biało-różowy dom, a obok niego do­ stosowaną kolorystycznie przystań dla łodzi, była zbulwerso­ wana. Jej zdaniem żaden dom wybudowany po 1840 roku nie był godny zainteresowania. Tym sposobem wylądowała w niewielkiej miejscowości wy­ poczynkowej u brzegu jeziora Winona, gdzie miała czekać na pojawienie się ekipy. Wszystkie sprzęty i meble, z wyjątkiem jednego łóżka, znajdowały się już w kartonach i skrzyniach, gotowe do załadunku. Tymczasem okazało się, że ciężarówka zepsuła się w drodze i ekipa miała się spóźnić, ale, jak obiecali przez telefon, na pewno zdążą przed trzecią. Dochodziło południe. Holly postanowiła wybrać się do po­ bliskiego sklepiku i kupić coś na kolację. Lunch mogłaby zjeść w maleńkim barze, stanowiącym część sklepu, ale kolację Jude Deveraux 22 Holly

chciała ugotować sama. Trzymając w rękach słoiki z sosem do makaronu, zastanawiała się, który wybrać. Zamyślona podnios­ ła głowę i w tym momencie jej wzrok napotkał ciemnoniebies­ kie oczy zabójczo przystojnego mężczyzny. Miał pełne wargi i dołeczek w brodzie. Z ciemnymi włosami opadającymi na czoło przypominał trochę Supermana. - Och! -jęknęła Holly, pochylając się, by złapać słoik, który omal nie wyśliznął się jej z dłoni. Kiedy się wyprostowała, mężczyzny nie było. Odwróciła się i ujrzała go idącego w kie­ runku szklanych drzwi. Był wysoki, szczupły, miał szerokie ramiona i wąskie biodra. Ubrany był w stare poplamione farbą dżinsy i podkoszulek z napisem „Kierowcy ciężarówek mieszkają w niebie". Przyje­ chał z drugiego brzegu jeziora, pomyślała. Jeden z mieszkań­ ców tych „prawdziwych" domów. Odłożyła słoiki z sosem na półkę i postanowiła, że zamiast makaronu zje grillowane krewetki. Może powinna jechać do miasta i kupić jedną czy dwie butelki wina? To, że jest tu sama, nie oznacza przecież, że musi się umartwiać i żyć o makaronie z sosem ze słoika, tłumaczyła sobie. Zajęła miejsce przy jednym z trzech stolików na końcu sklepu i czekała, aż kobieta za ladą skończy obsługiwać klien­ tów i przyjmie jej zamówienie. Dla zabicia czasu spojrzała w okno. „On" tam był, ten sam piękny mężczyzna, którego przed chwilą widziała. Na parkingu zauważyła kilka osób i trzy wielkie motocykle.„Lochy", pomyślała. Tak nazywają się wie­ lkie motocykle, a dziewczyny z rozjaśnionymi włosami, spalo­ ną trwałą i w skórzanych kamizelkach to „kociaki". Nie była pewna, czy dobrze pamięta określenia. Z jej przeszłością bar­ dziej prawdopodobne było, że zna imię przyjaciółki królowej Lakonii, niż slang motorowy. Ponieważ kobieta wciąż była zajęta klientami, Holly mogła obserwować to, co działo się za oknem. Mężczyzna, którego wypatrzyła - nazwała go w myślach „Niebo", ze względu na Jude Deveraux 23 Holly

napis na koszulce - nie znał, zdaje się, reszty grupy. Niósł torbę z zakupami i wyglądało, że chce po prostu iść swoją drogą, gdy tymczasem motocykliści najwyraźniej starali się mu w tym przeszkodzić. Dlaczego?, - zastanawiała się. W czasie gdy brzuchaci moto­ cykliści mówili coś do mężczyzny, dwie kobiety krążyły za jego plecami i mierząc go wzrokiem, trącały się łokciami i co chwilę wybuchały śmiechem. Holly uśmiechnęła się do siebie. Gdyby tam z nimi była, też by chichotała. On był boski! ~ Skarbie, nie zawracaj sobie głowy takimi jak on. Zaskoczona Holly spojrzała na kobietę. - Ja... - zaczęła, nie wiedząc co ma powiedzieć. - Jesteś córką ambasadora Lathama, prawda? - spytała właś­ cicielka sklepu. Holly skinęła głową. Przywykła do tego, że ludzie ją rozpo­ znawali. - Przyjemnie na niego popatrzeć, ale to kumpel Leona Bas- hama, więc lepiej się nie angażuj. A poza tym taka ładna dziewczyna nie musi się zadawać z takimi typami. - Ja nigdy... Ja nie... - powiedziała Holly, marszcząc brwi. - Kim jest Leon Basham? - spytała, nie mogą się powstrzymać. - To złodziej, kłamca i oszust - odparła kobieta. - Jeden z tych szalonych tirowców. Urządzają sobie w weekendy wy­ ścigi tymi swoimi okropnymi ciężarówkami. Jeżdżą po całym kraju, byle tylko ktoś chciał się z nimi ścigać. - Nie brzmi najgorzej - stwierdziła Holly. Nie mogła się powstrzymać przed zerkaniem na mężczyznę. W sposobie, w jaki się poruszał, w jego czujnej sylwetce i w tym, jak patrzył ludziom prosto w oczy, było coś, co ją intrygowało. - Leon jest inny. Obrabował z pół tuzina lokali w promieniu pięćdziesięciu mil, zanim go złapali. Wykonywał najdziwniej­ sze zlecenia, by zarobić na życie, ale na ciężarówkę już nie wystarczało. - Ale co ten cały Leon ma z nim wspólnego? - Holly Jude Deveraux 24 Holly

wskazała głową scenkę rozgrywającą się za oknem. Najwyraź­ niej mężczyźni próbowali zmusić „Niebo", by wsiadł na jeden z motocykli. - On mieszka w... u Leona. Cóż, tej rudery nie można nazwać domem. - No tak, ale ma stodołę - wtrącił się przechodzący obok mężczyzna. Kobieta uśmiechnęła się kpiąco, a Holly domyśliła się, że nienawidzi swojego pracownika. Ubrany był jak miejscowi, w dżinsy i koszulkę, a ona podobnie jak Holly: miała na sobie spodnie khaki, włóczkową koszulkę z kołnierzykiem i pasek w prążki. Gdyby nie fakt, że prawdopodobnie była po czter­ dziestce, można by pomyśleć, że jest studentką, dorabiającą sobie w wakacje do stypendium. - Mój mąż uważa, że to szlachetne poświęcić życie ciężaró­ wce - powiedziała z pogardą. Holly zastanawiała się właśnie nad tym, że ci dwoje są z pewnością źle dobraną parą, kiedy jej uwagę przyciągnęły wydarzenia na parkingu. Jedna z dziewczyn wzięła od męż­ czyzny torby z zakupami, a on przełożył długą nogę nad ogrom­ nym motocyklem. - To podpucha. Taki test - wyjaśniła kobieta ze sklepu. - Ta maszyna jest tak podrasowana, że gdy facet dotknie pedał gazu wyleci do tyłu. Wiedzą, że mieszka u Leona, i chcą sprawdzić, czy zasługuje na klucze od jego stodoły. - Co jest takiego wyjątkowego w tej stodole? - spytała Holly, nie odrywając wzroku od mężczyzny. Spadnie prosto na żwir? Czy poobija sobie swoją przystojną twarz? Z drugiej strony, być może będzie musiała udzielić mu pierwszej pomocy? Jeden z motocyklistów zaczął mu wyjaśniać, jak prowadzi się pojazd, ale „Niebo" odepchnął jego rękę. - Zdaje się, że wie, co robi - zauważyła Holly. - Musi, skoro Leon dał mu klucz - powiedział mężczyzna, przystając obok jej stolika. Jude Deveraux 25 Holly

- Wiesz, że Leon jest w pudle. - Kobieta odwróciła się do męża. - Pewnie Carl dał facetowi klucz, a Leon o niczym nie ma pojęcia. - Carl nie jest taki głupi. Wie, że Leon by go zabił za coś takiego, - Za klucz od stodoły? - zdumiała się Holly. - Tak! - odparli jednocześnie. Wszyscy troje odwrócili się do okna, by przyjrzeć się męż­ czyźnie na motorze. - Stawiam piątaka, że spadnie - powiedziała kobieta. - Dziesiątaka, że nie - przebiła Holly. Motocykliści odsunęli się od maszyny, a „Niebo" uruchomił nogą motocykl - bez elektrycznego zapłonu - i kilka sekund później opuścił parking w obłokach kurzu i latających odłam­ kach żwiru, by na pełnym gazie wyjechać na ulicę. Przez moment motocykliści wyglądali na zawiedzionych, ale po chwili uczucie zawodu zastąpił niepokój, czy w ogóle odzys­ kają swoją maszynę. A jeśli znajomy Leona był tak jak on złodziejem i ukradł im motocykl? Po kilku długich minutach mężczyzna wrócił z przeciwnej strony i znów, wzbijając tuman kurzu i żwiru, gwałtownie zatrzymał motocykl dokładnie w tym samym miejscu, z którego wyruszył. Spokojnie zszedł i wziął od dziewczyny swoje zakupy. - Wisisz jej dychę - przypomniał kelnerce mąż. - I daj jej wreszcie coś jeść - dodał, oddalając się z uśmiechem zadowolenia. Kobieta zaczęła szukać w kieszeni fartuszka pieniędzy. - Nie musi mi pani płacić. W końcu to tylko zabawa - roze­ śmiała się Holly. _ Zawsze spłacam swoje długi - powiedziała zdecydowanie kelnerka. Holly zorientowała się, że jest zła na męża. - Co mogę ci podać? I zanim zapytasz, nie mamy sałatki z makaronem, prawdę mówiąc, nie mamy żadnych sałatek. - Podnosiła głos coraz bardziej, tak by słyszał ją mąż. - Mamy tylko wiep- Holly

rzowinę. Wszystko, co podajemy, jest z wieprzowiną. Nawet kurczak, smażymy go na tłuszczu z bekonu. - Może kanapkę? - sugerowała potulnie Holly, nie chcąc uczestniczyć w rodzinnej awanturze. - Proponuję kanapkę klubową - powiedziała głośno kobieta. - Choć też jest z szynką i bekonem. - OK. - zgodziła się Holly. - Do tego poproszę gorzką herbatę. - Słyszałeś, Ralph? Znowu mamy tu kogoś z miasta, kto nie życzy sobie cukru w herbacie. Kiedy kobieta odeszła, Holly odetchnęła z ulgą i spojrzała na zegarek. Planowała, że zostanie tu na noc po odjeździe ciężaró­ wki z meblami, ale możliwe, że zmieni zdanie i wróci do siebie jeszcze dziś. Po chwili kobieta przyniosła kanapkę z herbatą, ale zamiast odejść, czekała, aż Holly podniesie głowę i na nią spojrzy. - Posłuchaj - zaczęła cicho, siadając przy stoliku, naprzeci­ wko niej. i Przepraszam za tę scenę, przepraszam, że musiałaś w tym uczestniczyć, ale strasznie mi przypominasz mnie samą, jak byłam w twoim wieku. Może teraz trudno ci w to uwierzyć, ale kiedyś wyglądałam zupełnie jak ty. - Pochyliła się i przy­ glądała się Holly. - A mój mąż wyglądał zupełnie jak ten facet, na którego tak pożądliwie patrzyłaś. - Ja nie... - zaczęła Holly, ale zamiast dokończyć zdanie, postanowiła ugryźć kęs kanapki. - Kiedy są młodzi, czasami są cudowni. - Kto? - No wiesz, miejscowi chłopcy. Ci, którzy potrafią prowa­ dzić ciężarówki, zanim skończą jedenaście lat i którym ojcowie dają strzelby na dziewiąte urodziny. Ci chłopcy, którzy nie zjedzą niczego, co nie spało ze świnią, - Nie spało...? Ach - westchnęła Holly. Ci chłopcy. Niegrze­ czni chłopcy. Ci, którzy nie byli „odpowiedni". To z nich wyrastają mężczyźni jak ten, którego za pierwszym razem poślubiła jej macocha. Jude Deveraux 27 Holly

- Byłam taka jak ty, zakochałam się w pięknym młodym chłopcu, który kochał się ze mną na tylnym siedzeniu ciężaró­ wki. Mówił, że chciałby mi dać księżyc, żebym mogła się w nim przeglądać. - To urocze - powiedziała Holly. - Jasne, tylko dokąd mnie to zaprowadziło. - Machnęła ręką, wskazując swój niewielki sklep. Holly domyślała się, że ludzie mieszkający po , jej stronie" jeziora nigdy się tu nie stołowali. Jej siostra twierdziła, że po wchłonięciu takiej ilości chole­ sterolu człowiek padłby trupem w pół minuty. To prawda, w kanapce, którą zamówiła było około ćwierci szklanki majo­ nezu, co najmniej cztery plastry bekonu i trzy plastry szynki. Kanapka była pyszna, ale Holly doszła do wniosku, że po takim jednym posiłku przytyje co najmniej o funt. - Dlaczego pani tego nie rzuci i nie wyjedzie? - spytała, nim zdążyła pomyśleć. Zawsze była osobą praktyczną. Owszem, bolało, kiedy nie chciał jej chłopak, który jej się podobał, ale przecież życie toczyło się dalej. A poza tym, czyż ona sobie z tym nie radziła? - Żeby rodzina miała satysfakcję, tak? - sarknęła kobieta. - Miałabym wysłuchiwać, jak wszyscy, nawet najdalsi kuzyni, powtarzają to swoje „A nie mówiłem?" Wystarczy, że muszę patrzeć, jak moja siostra jeździ tym swoim mercedesem, i uda­ wać, że jestem najszczęśliwszą kobietą, pod słońcem, i wcale nie nienawidzę swojego życia. Holly nie lubiła, gdy ludzie na wszystko narzekali. Nie wiedziała, co powiedzieć. W końcu nic złego nie zrobiła, tylko spojrzała na przystojnego mężczyznę w koszulce opinającej pięknie umięśnione ciało. Kobieta ociągała się z odejściem. - Jesteś taką miłą dziewczyną. Nie chciałabym, żebyś się zadawała z facetem, który jest kumplem Leona Bashama. - Nie będę - zapewniła Holly, ale ona wciąż nad nią stała, jak gdyby czekała na coś jeszcze. Holly postanowiła więc Jude Deveraux 28 Holly