mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Dodd Christina - Akademia Guwernantek 1 - Dumna guwernantka

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Dodd Christina - Akademia Guwernantek 1 - Dumna guwernantka.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 169 stron)

ROZDZIAŁ 1 Anglia, rok 1840. Lady Charlotta Dalrumple, Miss Pamela Lockhart i Miss Hannah Setterington Mają dość nieudanych wysułków Zapraszają do odwiedzenia Znakomitej Akademii Guwernantek będącej rezłtltatcm-ich zdecydowania ,-by wziąć swoje losy-we-własnc ręce oferującej najlepsze usługi guwernantek, towa­ rzyszek i nauczycielek, mogące zaspokoić wszelkie wymagania. Usługi będą dostępne od l marca 1840 rokit. od jutra • Adorna, wicehrabina Ruskin, zerknęła na ozdobny napis na trzymanej w dłoni wizytówce, po czym prze­ niosła wzrok na wysoki dom z piaskowca. W świetle przesłoniętego chmurami, marcowego słońca budy­ nek, choć nieco odrapany, wyglądał szacownie. Ta dzielnica Londynu w latach młodości Adorny była bardzo modna i jeszcze nadal wiele dobrych rodzin zamieszkiwało w tej okolicy. Świadomość tego faktu podtrzymywała jej nadzieję. 7

Hrabina wsunęła wizytówkę do notatnika, wspię­ ła się po schodach i sięgnęła do dzwonka. Drzwi otworzyły się niemal natychmiast. Stal w nich lokaj w wypudrowanej peruce i sięga­ jących kolan pludrach. Oszacował ją jednym wnikli­ wym spojrzeniem. I skłonił się tak nisko, że aż za­ trzeszczał jego wykrochmaiony gorset. Czym mogę pani służyć? - zapytał z akcentem, któ­ rego nie powstydziłaby się sama królowa Wiktoria. - Jestem wicehrabina Ruskin. Po wyrazie jego twarzy poznała, że jej nazwisko wiele mu mówi. Cóż, w końcu jej uroda i bogactwo znane były w całej Anglii od lat. Cofając się o krok, lokaj rzekł: - Lady Ruskin, wszyscy czujemy się zaszczyceni pa­ ni wizytą w znakomitej Akademii Guwernantek pan­ ny Setterington. Kiedy weszła do środka, uśmiechnęła się do nie­ go z zainteresowaniem, jaki okazywała każdemu mężczyźnie, bez względu na jego wiek i pozycję spo­ łeczną, i zapytała: -A ty jak się nazywasz? Rumieniec w jednej chwili zaczerwienił policzki lokaja. - Jestem Cusheon, milady. - Cusheon. Co za czarujące imię. Kąciki warg starego sługi leciutko uniosły się do góry. - Dziękuję, milady. - Wreszcie się uśmiechnąłeś. Wiedziałam, że po­ trafisz. Cusheon, chciałam porozmawiać z właścicie­ lami tego domu. Na znak dany przez lokaja podbiegł młody, płowo­ włosy posługacz, by wziąć kapelusz i płaszcz Adorny. Wi­ cehrabina palcem slarła smugę brudu z policzka chłopca. 8 - Jesteś bardzo podobny do mojego syna, gdy byl w twoim wieku - zauważyła. - Cały w mące. - Pomagałem kucharce piec ciasto - wyjaśnił chłopiec. - Wyntcr też to robił - przyznała i pozwoliła się chłopcu oddalić. Tyle zmian spotkało ją w ostatnim czasie. - Panna Hannah Setterington właśnie towarzyszy hrabinie - powiedział Cusheon. - Jeśli jednak pani pozwoli, sprawdzę, czy już zakończyły spotkanie. - Dziękuję. Gdy lokaj równym krokiem przemierzał hol, Ador- na zaczęła się przyglądać otoczeniu. Chociaż meble były niemodne, wszystkie błyszczały, wypolerowane i pachnące woskiem. Imponujące. Doskonale utrzy­ mane. To ją nieco uspokoiło. Lokaj zastukał w masywne, podwójne drzwi i, sły­ sząc przyzwolenie, wszedł do środka. Wrócił niemal natychmiast. -Panna Setterington i hrabina zakończyły rozmo­ wę. Proszę pozwolić za mną. Kiedy podeszli do pokoju, w którym mieściło się biuro, wyszła stamtąd wiekowa dama, przesłonięta gęstą woalką, wsparta na ramieniu wysokiej kobiety. - Panno Setterington - zwróciła się staruszka do swej młodej towarzyszki - jestem zachwycona da­ mą do towarzystwa, którą pani dla mnie znalazła. Pro­ szę pamiętać, że ma pani we mnie stałą klientkę. Zdumiona Adorna badawczo przyjrzała się wyso­ kiej kobiecie w czarnej sukni. To była panna Sette­ rington? Nie spodziewała się, że właścicielka szkoły okaże się tak młoda. Jednak jej swoboda i znakomi­ te maniery świadczyły o zdobytym doświadczeniu w kontaktach z ludźmi. Panna Setterington przeka­ zała hrabinę pod opiekę Cusheona.

- Dziękuję, milady. Zawsze jesteśmy do pani dyspo­ zycji. - Z uśmiechem dygnęła i zwróciła się do Adorny: - Gdyby zechciała pani przejść do mojego gabinetu... Adorna udała się za panną Setterington do do­ skonale wyposażonej biblioteki. Na kominku buzo­ wał ogień, puszyste dywany pokrywały podłogę, a oprawione w skórę książki pięknie prezentowały się na półkach- - Sądziłam że znam każdego utytułowanego mieszkańca Anglii, ale nie przypominam sobie tej hrabiny - zauważyła Adorna. - Lady Temperly wiele czasu spędza za granicą - odparła panna Setterington. - Dlatego właśnie miała kłopoty ze znalezieniem damy do towarzy­ stwa. - Lady Temperly. - Nazwisko rzeczywiście było znajome. - Nie, nie wydaje mi się, żebym kiedykol­ wiek miała okazję ją wcześniej spotkać. - A jednak Adorna miała wrażenie, że niedawno musiała słyszeć jakieś plotki na jej temat. Panna Setterington wskazała gościowi krzesło przy delikatnym biureezku z orzechowego drewna. Adorna usiadła. Na doskonale utrzymanym biurku znajdował się kałamarz z atramentem, nóż do papieru i cały stos dobrze zaostrzonych piór. Na blacie leżały pliki róż­ nego rodzaju dokumentów. Podczas gdy panna Set­ terington okrążała biurko, by zająć miejsce naprze­ ciw Adorny, ta przeczytała kilka nagłówków. Marki­ za Winokur, głosił jeden, baronowa Rand - drugi. Świadomość, że nie był3 pierwszą osobą korzystają­ cą z usług znakomitej Akademii Guwernantek, była kojąca. - Naturalnie liczę na pani dyskrecję, panno Sette­ rington. 10 Panna Setterington usiadła za biurkiem i sięgnęła po czystą kartkę papieru. - Oczywiście, milady. - Potrzebna mi guwernantka. - Adorna uniosła rękę, powstrzymując słowa panny Setterington. - Ale nie żadna zwyczajna guwernantka. Znalazłam się w dość niecodziennej sytuacji i kobieta, którą wy­ najmę, musi mieć niezłomne zasady moralne. - To będzie lady Charlotta Dalrumple - bez na­ mysłu odparła panna Setterington. Adorna bacznie jej się przyjrzała, zastanawiając się, czy ma do czynienia z idiotką. - Wątpi pani w moją odpowiedź, która wydaje się nieprzemyślana - odparła niezrażona panna Sette­ rington - ale gdybym miała w dwóch zdaniach opisać lady Charlotte Dalrumple, byłyby to sformułowania, których właśnie pani użyła. Podejrzewam, że pośred­ nio słyszała pani o niej, bo o sukcesach jej podopiecz­ nych było głośno w towarzystwie. W ciągu dziewięciu lat pracy jako guwernantka miała sześcioro trudnych uczniów i znakomicie przygotowała ich do debiutu w towarzystwie. Z pewnością słyszała pani o młodym lordzie Marchancie, który myślał wyłącznie o swawo­ lach i protestował przeciwko konieczności złożenia pokłonu przed królową. - O tak! - Adorna naprawdę słyszała tę historię i po raz pierwszy od dwóch tygodni dostrzegła pro­ myk nadziei. - To była lady Charlotta Dalrumple? Wydaje mi się, że lord nazywał swoją guwernantkę panną Pedantką. -Jej referencje z innycli miejsc są równic wyśmie­ nite. - Panna Setterington zanurzyła pióro w kała­ marzu i napisała na teczce Wicehrabim Ruskin. - Jedną z jej podopiecznych była panna Adler, a także lady Cromble. 11

Iskierka nadziei zgasła. - Lady Charlotte przygotowuje młode damy i dżentelmenów do pokazania się w towarzystwie. Moje... to znaczy... ci, których chciałam powierzyć jej opiece, nie są młodzieżą. - Lady Charlotta nie chce poświęcać się wyłącz­ nie edukowaniu młodzieży. - Dlaczego? -Zawołamyją na rozmowę i wówczas będzie mo­ gła pani sama ją o to zapytać. - Panna Setterington uniosła dzwonek. Na jego dźwięk natychmiast poja­ wił się Cusheon, którego poprosiła o przyprowadze­ nie lady Charlotty Dalrumple oraz o herbatę. Kiedy lokaj się oddalił, Adorna uśmiechnęła się wdzięcznie, z trudem kryjąc ciekawość. - Skoro czekamy, może mogłaby mi pani coś opowiedzieć o tej znakomitej Akademii Guwer­ nantek. Adorna zauważyła, że panna Setterington spraw­ nie zamaskowała wyraz... może niepokoju?... podno­ sząc się z krzesła. - Z ochotą, ale może usiądziemy sobie wygodniej. Adorna zasiadła w fotelu przy kominku, a pan­ na Setterington postawiła w pobliżu mały stoliczek. - Tak jest dużo przytulniej - stwierdziła, zajmując miejsce naprzeciwko Adorny. - Kiedyś nazywałyśmy ją po prostu Szkołą Guwernantek. - Oparła ręce na kolanach i uśmiechnęła się z taką satysfakcją, że Adorna pomyślała, iż musiała mylnie zinterpretować jej poprzednie zaniepokojenie. - To wspólne przed­ sięwzięcie lady Charlotty Dalrumple, panny Pameli Lockhart i moje. Hrabina wskazała dłonią leżące na biurku papiery. - Mają panie wielu klientów, jak na tak nową pla­ cówkę. 12 - Szczerze mówiąc, mamy wieloletnie doświad­ czenie. Zapewniamy guwernantki i osoby towarzy­ szące ludziom starszym, a także na tańce, do gry na fortepianie i do haftowania. Kiedy się rozwinie­ my, same będziemy kształcić naszych wychowaw­ ców. Wkrótce, jeżeli ktoś w towarzystwie będzie po­ trzebował takich usług, pomyśli o Akademii Gu­ wernantek. Pomysł był tak świeży, a jednocześnie tak logiczny i prosty, że Adorna zdumiała się, iż nikt dotąd o tym nie pomyślał. - Takie przedsięwzięcie jest trudnym zadaniem dla trzech kobiet. Czy nie zastanawiały się panie nad pomocą jakiegoś mężczyzny? Uśmiech panny Setterington zgast. - Wszystkie jesteśmy niezamężne, a wie pani, jak ludzie potrafią plotkować. Adorna była tematem plotek przez całe swoje życie. - Wiem doskonale - przyznała. - Obawiam się, że męska ingerencja mogłaby zo­ stać niewłaściwie zinterpretowana - mówiła dalej panna Setterington. - Nie, same odniesiemy sukces. - Bardzo mi pani przypomina moją ciotkę Jane. Jest słynną artystką i nie przyjmuje do wiadomości plotek, rozpowiadanych przez ograniczonych ludzi. Panna Setterington wygładziła spódnicę. - Może więc nie mamy się czym przejmować. - O nie. Przedsięwzięcie pań już zostało źle przy­ jęte. Moi przyjaciele wygłosili wiele niepochlebnych uwag, kiedy dostaliśmy wizytówki. Panna Setterington zwróciła spojrzenie ciemnych oczu na Adornę. - Niepochlebnych? Adorna potarła dłonią czoło, usiłując sobie przy­ pomnieć szczegóły. , ,

- Mówili, że pomysł jesl absurdalny, nie do pomy­ ślenia, niewiarygodny. - Ściągnęła rękawiczki. - Ale moi przyjaciele to już nie ci sami ludzie, co kiedyś. - Naprawdę? -Słuchając tego, co mówią dzisiaj, nikt by nie po­ myślał, że niegdyś tańczyli na balach do białego ra­ na. - Adorna uśmiechnęła się na wspomnienie roz­ licznych skandalicznych wydarzeń z przeszłości. - Szczerze mówiąc, gdybym nie była tak zdesperowa­ na, postąpiłabym właściwie i szukała guwernantki z polecenia którejś z moich przyjaciółek. - Cieszymy się, że nie zrobiła pani tego - zapew­ niła ją panna Setterington. Adorna również była z tego zadowolona. Nie miaia najmniejszych złudzeń, że nawet najbliższa przyjaciółka nie potrafiłaby zachować w tajemnicy tej delikatnej sprawy. Panna Setterington wyrwała ją z tych rozmyślań. - A oto i herbata, a wraz z nią lady Charlotta, Lady Charlotta Dalrumple? Adorna nie mogła w to uwierzyć, kiedy spojrzała na młodą kobietę, któ­ ra weszła do gabinetu, dźwigając ciężką, srebrną tacę. Panna Setterington scharakteryzowała lady Char­ lotte jako osobę niezłomna, o silnych zasadach mo­ ralnych. Młoda kobieta sprawiała wrażenie zbyt drobnej, że­ by być niezłomna i silną. Nic miała więcej niż dwadzie­ ścia dwa lata, była zgrabna, o bujnym biuście i szczu­ płej talii. Miała ładną drobną twarz. Jej włosy o barwie ognistej miedzi, rozdzielone byty przedziałkiem po­ środku głowy i zebrane z tyłu w siatkę z czarnej nici. Dopiero kiedy dziewczyna postawiła na stoliku tacę, pełną malutkich herbatniczków, i zwróciła spojrzenie swych zimnych, zielonych oczu na Ador- 14 nę, wicehrabina zrozumiała, dlaczego panna Sette­ rington tak bardzo ją polecała. Lady Charlotta wydawała się pozbawiona ludz­ kich uczuć i potrzeb, zdolna wykonać swoje zadanie nie bacząc na niesprzyjające okoliczności. Tak. Mogła dać sobie radę. - Miło mi panią poznać, lady Ruskin. Mówiła cichym, doskonale opanowanym głosem, a jej dygnięcie było wręcz modelowe, co nie uszło uwagi Adorny. Młoda kobieta nie usiadła, czekając na zezwolenie, i kiedy wicehrabina patrzyła na jej wyprostowaną sylwetkę, poczuła pragnienie, by trzy­ mać lady Charlotte na stojąco w nieskończoność. Wyciągnęła w końcu do niej rękę. Uścisk dłoni la­ dy Charlotty był mocny i ciepły i gdy Adorna przytrzy­ mała jej rękę w swojej, dziewczyna nie zmieszała się. Adorna podejrzewała, że niewiele mogło poru­ szyć tę kobietę. - Proszę usiąść, lady Charlotto. Napijmy się herbaty. Lady Charlotta usiadła, ale tak sztywno wyprosto­ wana, że Adorna gotowa była się założyć, iż ani na moment nie dotknęła plecami oparcia krzesła. Gdy panna Setterington nalewała herbatę, Ador­ na powiedziała: - Panna Setterington wspomniała, że ma pani dziewięcioletnią praktykę, ale wygląda pani zbyt młodo, by lak długo pracować. - Rozpoczęłam pracę mając siedemnaście lat. Panna Setterington dysponuje moimi referencjami i może je pani pokazać. A więc lady Charlotta miała teraz dwadzieścia sześć lat. Wyglądała na mniej, była świeża i urodzi­ wa, a jednocześnie silna i śmiała. Tak, tak, istotnie mogłaby się nadawać. 15

- Powiedziano mi też, że jest pani ową sławną panną Pcdantką, która przygotowuje młodzież do debiutu w towarzystwie. Dlatego zastanawiałam się, czy zechciałaby pani zająć się moimi wnukami. Robbie ma dziesięć lat, a Leila osiem. Ale skoro wo­ li pani pracę z młodzieżą... - Dziesięć i osiem. Robbie i Leila. Śliczne imiona. - Lady Charlotta uśmiechnęła się i po raz pierwszy Adorna zobaczyła, jak twarz dziewczyny łagodnieje. Zaraz jednak powrócił wyraz chłodu. - Chcąc odpo­ wiedzieć na pani pytanie, milady, muszę wyznać, że znużył mnie już nieustabilizowany tryb życia. Jestem kobietą zorganizowaną i zdyscyplinowaną. Pragnę wieść zorganizowane, zdyscyplinowane życie. Dlacze­ go mam wędrować z jednego miejsca w drugie, ucząc młodych mężczyzn i młode kobiety zawiłości tańca, zasad zachowania przy stole, flirtu i gry na fortepia­ nie, a w nagrodę za moje niezwykłe sukcesy otrzymy­ wać odprawę, gdy już dłużej mnie nie potrzebują? Nie twierdzę, milady, że pani wnuki nie nabędą tych umie­ jętności. Chcę jedynie powiedzieć, że jeśli zacznę je uczyć wcześniej, będę miała szansę nauczenia ich tak­ że innych rzeczy. Geografii, historii, języków obcych... Ale chyba chłopiec ma już jakiegoś nauczyciela? - Jeszcze nie. - Adorna przyjęła oferowaną her­ batę i podzieliła się najmniejszym ze swoich zmar­ twień. - Moje wnuki przez całe życie mieszkały za granicą. - Za granicą? - Lady Charlotta pytająco uniosła brwi. Adorna zignorowała to pytanie o szczegóły. - Moje wnuczęta są... obawiam się... bardzo... nie­ okrzesane. Panna Setterington sprawiała wrażenie zaskoczo­ nej takim stwierdzeniem, lecz lady Charlotta nie wy­ dawała się zbita z tropu: 16 - Ależ naturalnie, że muszą być nieokrzesane. Brak stabilizujących, angielskich wpływów działał na ich niekorzyść. Podejrzewam, że starsze dziecko, chłopiec, jest trudniejszy. - Właściwie nie. Leila jest... - Na samą myśl o tym dzikim dziecku Adornie zabrakło słów. Lady Charlotta skinęła głową. - Wymagania towarzyskie stawiane dziewczynce są bardzo wygórowane, a swoboda ograniczona. Prawdopodobnie wnuczka się buntuje. Jej przenikliwość zdumiała Adornę, która zaczęła rozumieć, w jaki sposób guwernantce udało się ujarzmić tak wielu opornych młodych ludzi. - Tak, jest zbuntowana. I podejrzewam, że jest zła, iż musiała opuścić dom. - Czy jest coś, czym lubiła się tam zajmować i co mogłaby robić tutaj, a co pomogłoby jej się przysto­ sować? - Jeździła konno, i to bardzo dobrze, ale nie w damskim siodle i za nic nie pozwala się posadzić na koniu inaczej niż okrakiem. Twierdzi, że siedzenie bokiem to głupota. - A co lubi robić chłopiec? - Lubi rzucać nożem. W moje francuskie tapety. - Dlaczego? - zapytała panna Setterington. - Bo namalowane na nich róże stanowią wyśmie­ nity cel. Trzeba było przyznać Charlotcie, że nie okazała ani odrobiny rozbawienia. - Jest więc biegły w rzucaniu nożem. - Doskonały - ponuro przyznała Adorna. - Jako ich guwernantka, lady Charlotto, będzie im pani musiała wyjaśnić nasze oczekiwania wobec dzieci, pomóc się przystosować, nauczyć ich dobrych ma­ nier i, tak jak pani wspomniała, czytania i pisania i... 17

- Adorna zaczerpnęła tchu - wszystko to musi zo­ stać zrobione szybko. Lady Charlotta spokojnie upiia lyk herbaty. - Jak szybko? - Pod koniec sezonu wydaję przyjęcie na cześć ro­ dziny królewskiej z Sereminy, podczas ich oficjalnej wizyty w Anglii, w którym uczestniczyć będą królew­ skie dzieci. Moje wnuki też będą musiały być obecne. Panna Setterington odstawiła filiżankę, która po­ brzękiwała na spodeczku. - To tylko trzy miesiące. - No właśnie. Wyjaśnijmy sobie wszystko, lady Ruskin- Jeśli w ciągu trzech miesięcy nauczę pani wnuki zachowywać się jak na cywilizowane angiel­ skie dzieci przystało, zatrzyma mnie pani jako ich guwernantkę do czasu pierwszego balu Leili. -Tak. - To oznacza dziesięć lat. - Owszem, ale już pierwsze trzy miesiące wysta­ wią pani cierpliwość na ciężką próbę. Na wargach lady Charlotty pojawił się cień wynio­ słego uśmieszku. - Z całym szacunkiem, lady Ruskin, sądzę że je­ stem w stanie poradzić sobie z dwójką małych dzieci. Adorna wiedziała, że powinna powiedzieć wszyst­ ko. Powinna. Ale przecież lady Charlotta i tak nie­ długo wszystkiego się dowie, a Adorna tak bardzo jej potrzebowała... A poza tym, poczuła chęć zmazania tego chełpliwego uśmieszku z twarzy dziewczyny. Wiedziała, w jaki sposób uspokoić wyrzuty sumie­ nia i uczyniła to, oferując lady Charlotcie niezwykle wysokie wynagrodzenie. I tutaj panna Setterington pokazała, co jest war­ ta, żądając za pośrednictwo prowizji w takiej wyso­ kości, że Adorna na chwilę zaniemówiła. 18 - Czy to gwarantuje całkowitą dyskrecję? - upew­ niła się. - To gwarantuje wszystko. Adorna wstała, a obie jej rozmówczynie poszły w jej ślady. - Lady Charlotto, o jedenastej przyślę po panią powóz. Jedziemy do Surrey, więc po południu bę­ dziemy już na miejscu. Lady Ruskin wydawało się, że Lady Charlotta ze­ sztywniała jeszcze bardziej. - Nie mogę się doczekać tej podróży, milady - po­ wiedziała, po czym dygnęła, gdy Adorna opuszczała gabinet. Charlotta i Hannah słuchały dobiegającego z ko­ rytarza odgłosu oddalających się kroków lady Ru­ skin. Nawet kiedy drzwi za wicehrabiną się zamknę­ ły, dziewczyny zwlekały, chcąc mieć absolutną pew­ ność, że naprawdę już poszła. I wtedy Hannah wrzasnęła z radości. Objąwszy Charlotte w talii, zaczęła z nią wirować po pokoju w przypływie szalonej radości. Charlotta zaśmiała się głośno. Nagle z głębi domu dobiegł je tupot nóg i do po­ koju wpadła Jady Tempcrly. W rękach trzymała wo- alkę, odkrywszy twarz - młodej, przystojnej kobiety. - Udało nam się? - spytała, z trudem łapiąc od­ dech. -Udało się. Udało! - zawołała wesoło Hannah. - Wynajęła Charlotte? I zapłaci prowizję? -Tak, Pamelo! Sto funtów! Panna Pamela Lockhart podrzuciła welon do gó­ ry i przyłączyła się do pląsów. 1"

Kiedy opanowany i pełen godności Cusheon wkro­ czył do gabinetu, dziewczęta zatrzymały sie bez tchu. - Jeśli panie są gotowe - powiedział - z radością podam coś do wzniesienia toastu. - O tak, dziękujemy, Cusheon. - Hannah błysz­ czącymi oczami przyglądała się staremu lokajowi, ścierającemu kurz z butełki brandy, otwierającemu ją i nalewającemu trochę trunku do trzech kielisz­ ków. - Proszę, poczęstuj się także. Nigdy byśmy tego nie zrobiły bez twojej pomocy. Cusheon z ukłonem spełnił prośbę Hannah. - Dziękuję pani. Obaj z kucharzem mamy nadzie­ ję, że przedsięwzięcie pań się powiedzie. W naszym wieku trudno byłoby nam szukać nowej pracy. - Powiedzie się. Jestem pewna - rzekła Pamela. - Ja też jestem pewien, proszę pani. - Cusheon uniósł swój kieliszek i upił łyk. Kobiety poszły w jego ślady. - Za prawdziwą lady Temperly - powiedziała Han­ nah. - Niech Bóg ma w opiece jej szlachetną duszę. - Na zdrowie- - Charlotta upiła łyk i skrzywiła się. - Nienawidzę brandy. - Wypij jednak - rzuciła Hannah. - Jest dobra na krew. Pamela roześmiała się. - Mówisz jak jakaś babcia, a ty nie jesteś ani sta­ ra, ani nie masz wnuków. Tym razem Hannah wykrzywiła twarz. -Jesteście pewne, że ta mistyfikacja była koniecz­ na? - zapytała Charlotta. Hannah i Pamela wymieniły znaczące spojrzenia i wspólnie zapewniły przyjaciółkę, że postąpiły słusznie. - Po prostu stworzyłyśmy wrażenie sukcesu, aby rozwiać ewentualne wątpliwości naszego pierwszego klienta. 20 - Rozpoczynamy nowy interes i musi nam się po­ wieść, bo inaczej stracimy ten dom. Przecież wiesz. Lady Temperly zostawiła mi go, ale nie mam pie­ niędzy na jego utrzymanie. Chcesz, żebym go sprze­ dała? - Nie, ale... - Wykorzystujemy daną nam szansę. - Hannah otoczyła ramieniem Charlotte i podeszła z nią do ko­ minka. - Jako właścicielki znakomitej Akademii Gu­ wernantek przekażemy naszą wiedzę uczącym się tu dziewczętom i skłonimy przedstawicieli londyńskiej socjety do płacenia nam prowizji w zamian za udo­ stępnienie usług naszych podopiecznych. Charlotta opadła na fotel. - Ale nie jesteśmy tymi, za które się podajemy. - Ależ jesteśmy. Ty jesteś lady Charlotta Dalrum- ple, czyli panna Pedantka, znana ze swoich sukcesów wychowawczych w pracy z młodzieżą. Ona jest pan­ ną Hannah Setterington, damą do towarzystwa stale podróżującej lady Temperly, która zmarła parę mie­ sięcy temu. - Pamela wypięła pierś do przodu. - A ja jestem panną Pamelą Lockhart... a raczej będę nią, gdy tylko zrzucę to ubranie. Charlotta ciągle nie wyglądała na przekonaną. - Charlotto, mam dziesięcioletnie doświadczenie w pracy z dziećmi - rzekła poważnie Pamela. - Han­ nah naprawdę była towarzyszką lady Temperly. Mamy kwalifikacje, żeby zrobić to, co zaplanowałyśmy. - Kiedy znajdziemy zatrudnienie dla siebie i zgro­ madzimy trochę pieniędzy, będziemy mogły pomóc innych kobietom, które, tak jak my, nie mają gdzie się podziać, gdy upłynie okres ich zatrudnienia. To naprawdę warte tego drobnego oszustwa. - Tak. - Charlotta wyprostowała ramiona. - Wszy­ scy skorzystają na naszym sukcesie. 21

- No właśnie. Pewna jestem, że twoje przygnębie­ nie spowodowane jest... - Hannah przerwała w pól słowa. Pamela nie wytrzymała. -Czym? Charlotta upiła łyk znienawidzonej brandy i wyja­ śniła: -Tym, że moje nowe miejsce pracy będzie w Surrey. - O nie... - Pamela usiadła z wrażenia na tabore­ cie. - Jakby nie było całej Anglii! - To nie ma znaczenia - zaprzeczyła Charlotta, chociaż wszystkie wiedziały, że to nieprawda. - Jak zwykle, zrobię to, co do mnie należy, i wszystko bę­ dzie w porządku. R O Z D Z I A Ł 2 Powiew chłodnego, świeżego powietrza uderzył Charlotte w twarz. Otwarty powóz zaczął się staczać po wyboistej drodze. Wdychała zapach North Downs w Surrey. Przede wszystkim pachniało tu różami, oplatającymi starą altankę, i letnimi popołudniami, spędzanymi z książką na gałęzi ulubionego orzecha... Pachniało domem. Charlotta miała nadzieję, że już nigdy w życiu nie poczuje zapachu Surrey. - Czy to pani pierwsza podróż do North Downs? Charlotta zwróciła się ku swojej nowej pracodaw- czyni i poczuła lekkie ukłucie zazdrości. Choć nikt jej nigdy tego nie mówił, wiedziała, że mężczyźni na­ dal walczą o względy owdowiałej lady Ruskin. Jej ogromne błękitne oczy patrzyły otwarcie i szczerze. Była milą towarzyszką dwugodzinnej podróży z Lon- 22 dynu. Charlotta nie mogła uwierzyć, że wicehrabi- na jest babką dwojga wnucząt. Nie buntowała się przeciwko takiemu rozwojowi wypadków - bo Charlotta uważała, że walka z wyro­ kami losu to strata czasu - ciekawa była jednak, jaki to Bóg sprowadził Adornę w progi nowozałożonej szkoły. - Wychowałam się niedaleko stąd, milady - odpo­ wiedziała spokojnie. - To pani musi być spokrewniona z Dalrum- ple'ami z Porterbridge Hall... Charlotta zdawała sobie sprawę, że ta rozmowa była nieunikniona, ale poczuła gorycz, kiedy wyznała: - Hrabia Porterbridge jest moim wujem. Lady Ruskin skinęła głową. - Tak sobie myślałam, że musi pani być z tych Dalrumple'ów. - Ujęła dłoń Charlotty i uścisnęła ją. - Pani ojciec, niech spoczywa w pokoju, był poprzed­ nim hrabią. Mój mąż znał go i twierdził, że był nie­ zwykle dystyngowanym dżentelmenem. Słysząc tak miłe wspomnienia o ojcu, Charlotta poczuła ból, który pospiesznie ukryta. - Przyjemnie jest wrócić po tylu latach. Po dziewięciu - dodała w myślach - od daty kata­ strofalnych siedemnastych urodzin, które zaważyły na moim życiu. - Tak. Surrey jest miłe i niezbyt odległe od Lon­ dynu. Kupiliśmy tu z Ruskinem posiadłość wkrótce po narodzinach naszego syna, żeby mógł wzrastać w zdrowym, wiejskim klimacie. Auslinpark Manor to spokojne miejsce. Kiedy to mówiła, zza zakrętu wyjechała w ich kie­ runku jednokonna bryczka. Woźnica skręcił gwałtow­ nie, chcąc uniknąć zderzenia. Szarpnięcie rzuciło lady Ruskin na drzwi powozu, a Charlotte na lady Ruskin. 23

Przytroczony z tylu kufer podróżny Charlotty niebez­ piecznie się zachybotai, a podręczna torba potoczyła się pod jej stopy. Bryczka przemknęła obok. Stangret Skeets zjechał z drogi na trawiaste pobo­ cze, zatrzymał konie i zwrócił się do lady Ruskin: - Bardzo przepraszam, milady. Nic się pani nie stało? Również Charlotta wymruczała słowa przeprosin, wyplątując się z frędzli szala lady Ruskin. - Wasze przeprosiny nie mają sensu, więc prze­ stańcie oboje. - W głosie lady Ruskin pojawiła się cierpka nuta. Skinieniem dłoni nakazała Skeetsowi jechać dalej. Kiedy powóz znów potoczył się po dro­ dze, Adorna odezwała się ponownie: - Niektórzy lu­ dzie mają więcej pieniędzy niż rozsądku. Chociaż, prawdę powiedziawszy, lady Charlotto, takie wyda­ rzenia należą do rzadkości w tej okolicy, - Lady Ruskin, zwykle nie używam mojego tytułu. Proszę mnie nazywać po prostu Charlotta, a dla dzieci będę panną Dalrumple. Lady Ruskin uścisnęła dłoń dziewczyny, patrząc na nią ciepło. - Dziękuję, moja droga. A ty nazywaj mnie Ador­ na. Wszyscy tak się do mnie zwracają. Charlotta wcale nie przewidywała takiego rozwo­ ju wypadków, ale podejrzewała, że w najbliższym otoczeniu wicehrabiny niewiele działo się tak, jak powinno. - Milady, doceniam pani uprzejmą propozycję, ale taka bezpośredniość może być fałszywie inter­ pretowana jako brak szacunku z mojej strony. - Mów więc tak do mnie w domu. -1 nie przy dzieciach... - Dobrze, także nie przy dzieciach, chociaż oba­ wiam się, że one nie pojmują zawiłości etykiety. 24 ^m^^^^^m - Adorna westchnęła. - Widzisz, dzieci wychowały się w El Sahar. - El Bahar - powtórzyła zafascynowana Charlot­ ta. Ten kraj, leżący na wschód od Egiptu i na połu­ dnie od Turcji, kojarzył się jej z wielbłądami prze­ mierzającymi wydmy, z Beduinami i arabskimi noca­ mi. Nie umiała sobie wyobrazić angielskich dzieci dorastających w takim otoczeniu, i po raz pierwszy zrozumiała, dlaczego Adorna nazwała swoje wnuki „nieokrzesanymi". - Skąd się tam wzięły? I w jaki sposób wróciły do domu? - Zapytaj raczej, w jaki sposób mój syn Wynter tam się znalazł. Adorna miała taką smutną minę, że Charlotta za­ pragnęła ją pocieszyć. A więc Adorna straciła syna. Co za tragedia. - Wynter? - spytała. Przed jej oczami stanął obraz, który wymazała z pamięci po opuszczeniu Porterbridge. Młody chło­ pak Wynter na tańcach w wiosce, wysoki blondyn, tak przystojny, że na jego widok dziewczęta omdle­ wały. Ciotka Piper stwierdziła pogardliwie, że wyda­ je mu się, iż jest młodym Byronem. Charlotta pomy­ ślała, że istotnie przypominał Byrona, z puklem ja­ snych włosów opadającym na czoło, z ciemną opra­ wą oczu, i z ognistym lub chmurnym spojrzeniem. Dwunastoletnia Charlotta rozpaczliwie się w nim za­ kochała, ale starszy od niej o dwa lata chłopiec na­ wet jej nie zauważał. Od tamtego czasu już go nie wi­ działa. - Wynter... jest twoim synem? - zapytała Charlotta. - Znałaś go? - Wydaje mi się, że kiedyś go spotkałam. Sądzi­ łam jednak, że... 25

- Że uciekł z domu. To prawda. Źle zniósł śmierć swojego ojca - odpowiedziała Adorna. - Jak może wiesz, wicehrabia Ruskin był ode mnie o wiele starszy. Charlotta powoli zaczęła sobie przypominać róż­ ne plotki. Wicehrabia Ruskin był zręcznym człowie­ kiem interesu. Arystokracja gardziła ludźmi tego ro­ dzaju. Ale kiedy Ruskin był już w podeszłym wieku, wyświadczył wielką przysługę królestwu i król, zało­ żywszy, że tak stary człowiek nie będzie miał już dzieci, nadał mu tytuł. I właśnie ten tytuł szlachecki wicehrabia Ruskin natychmiast przekazał swojemu synowi, którego spłodził, poślubiwszy piękną, mło­ dziutką arystokratkę Adornę. W chwili śmierci wicehrabia Ruskin miał dziewięć­ dziesiąt lat, a jego małżeństwo z Adorna było źródłem ciągłego skandalu. Jednak Ruskin i Adorna byli tak bogaci, że nikt nie miał odwagi ich lekceważyć. - Mój mąż żył długo i szczęśliwie, ale opuścił nas nazajutrz po piętnastych urodzinach Wyntcra. Wyn- ter był zrozpaczony. Po pogrzebie bił się z jakimiś chłopcami. To Charlotta również zapamiętała. Jej kuzyn Or- ford, najbardziej oślizla istota na świecie, wrócił do domu krwawiąc, ale z triumfalnym uśmieszkiem na twarzy, a po zniknięciu Wyntera nieprzyjemnie chichotał. Adorna wyjrzała przez okno powozu. - Następnego dnia Wynter przepadł. Charlotta widziała jedynie skraj kapelusza Ador- ny, ale w jej głosie usłyszała ból. - Wyruszył na poszukiwanie przygód. - Kapelusz zakołysał się, gdy Adorna pokiwała smutno głową, jakby wciąż dziwiła się lekkomyślności syna. - No i znalazł je. Po wielu awanturach został sprzedany ja­ ko niewolnik przewodnikowi karawany. 26 Charlotta nie wiedziała, czy chce jej się śmiać, czy płakać. Ten młody Adonis został niewolnikiem? Nie zwróciła uwagi na następny powóz, który przejechał obok nich. - Wielkie nieba, milady, czy wiedziałaś, co się z nim działo potem? - Adorno - sprostowała wicehrabina. - Nic nie wiedziałam. Stewart, kuzyn mojego męża, wytropił go w Arabii, potem znów zgubił ślad. Minęły lata bez wieści. Wiedziałam jednak, że żyje. Jeszcze jeden powóz przemknął obok, i choć Char­ lotta niemal go nie zauważyła, Adorna zmarszczyła brwi. Potem zwróciła oczy w stronę guwernantki. - Ciocia Jane mówi, że jestem romantyczką, lecz wiem, że kiedy umiera ktoś, kogo kochamy, czujemy, jak pęka zasłona, oddzielająca nasz świat od zaświa­ tów. Podejrzewam, Charlotto, że oceniasz mnie jak moja ciotka. - Nie. Nie zgadzam się z twoją ciotką, - Nie myślałam, że cię polubię - Adorna położy­ ła dłoń na ramieniu dziewczyny. - Bałam się, że oka­ żesz się sztywna i wyniosła. Ale w głębi duszy jesteś wrażliwą osobą, prawda? Charlotta była wrażliwa w młodości, teraz jednak uważała się za wyleczoną z tej słabości. - Chciałaś chyba powiedzieć „rozsądną". Adorna uśmiechnęła się i skinęła głową, lecz za­ nim Charlotta zdążyła znów otworzyć usta, dostrze­ gła przez okno znajomy obraz - stojący na skrzyżo­ waniu dróg drogowskaz do Wcsford Villagc. Wesford Village. Charlotta miała nadzieję, że dom Adorny znajduje się na drugim krańcu North Downs, daleko od Porterbridge Hall, wuja Shelby'ego, ciotki Piper i wszystkich kuzynów. Ale los sprzysiągł się przeciwko niej. 27

A kiedy okoliczna szlachta odkryje, że lady Char- lolta Dalrumple powróciła,- O nie! To będzie jak wetknięcie kija w mrowisko. Adorna rozejrzała się, zobaczyła znak i zapewniła Charlotte, że Austinpark Manor jest już niedaleko, nie musi się więc martwić, że będzie zupełnie odcię­ ta od świata. - Nigdy by mi to nic przyszło do głowy. Adorna obdarzyła ją uśmiechem, który każdego mężczyznę roztopiłby na miejscu. - Oczywiście, że nie, moja droga. Należysz do ko­ biet, którym rozrywki nie są potrzebne do szczęścia. -Ja... to prawda. - Szczera prawda, tylko że w ustach Adorny ta cnota zabrzmiała jak przygana. - Milady... to znaczy Adorno... musisz mi opowiedzieć, co się stało z twoim synem i w jaki sposób twoje wnuki wróciły do ciebie. Dzieci muszą być załamane taką stratą. Adorna pokręciła przecząco głową. - Tb nie one są załamane; one raczej załamują innych. Czyżby dzieci nie były zdruzgotane śmiercią ojca? Na drodze pojawił się kolejny powóz. Woźnica za­ ciął konie batem, a te pomknęły na złamanie karku. Charlotta rozpoznała herb na powozie; nigdy nie mogłaby go zapomnieć. Jej twarz stężała. - Dziwne - odezwała się Adorna. - To byl lord i lady Howard. - No właśnie - szepnęła Charlotta. Adorna poklepała ją po ręce. -Naturalnie. Przypominam sobie. Jakie to musi być dla ciebie okropne. Wydawało mi się, że jechali z Au­ stinpark Manor i że ona bije go kapeluszem! W domu nie powinno być nikogo, poza... - Oczy Adorny zrobiły się okrągłe z przerażenia, odruchowo zacisnęła dłoń na koronkach wokół szyi. - Powiedz mi, że nie zaprosił nikogo, kiedy mnie nie było. 28 -Kto? - Nie ośmieliłby się. Dałam mu wyraźne instrukcje... - Jakie? Adorna wychyliła się do przodu. - Pospiesz się, Skeets! Powóz przejechał przez bramę i znalazł się na drodze wiodącej przez łąkę. Skeets posłusznie po­ pędził konie. Piasek strzelał spod kopyt. Charlotta niewiele z tego wszystkiego rozumiała. Mijali szereg ogromnych starych drzew, którymi wy­ sadzona była aleja. W dali dostrzegła skrzące się błękitem jezioro, marmurową altanę i ogród pełen złotych, fioletowych i różowych kwiatów. Kiedy po­ konali zakręt, pojawił się ceglano-kamienny mur okalający Austinpark Manor. Dom wtapiał się w otoczenie, zrastając się z ziemią i wznosząc ku niebu. Kiedy pojawił się następny powóz, zmierzający w ich stronę, Adorna wykrzyknęła: - Ależ to pan Morden z tą swoją straszną żoną! Och, mam nadzieje, że nie popsuł wszystkiego. Dom zniknął za kępą drzew, po czym ukazał się znowu tuż przed nimi, gdy powóz skręcił. Na schodach przed budynkiem stał mężczyzna. Nawet z tej odległości Charlotta mogła ocenić, że był wysoki i barczysty. Powóz podjechał bliżej. I wtedy pomyślała, że to musi być albo nowy mąż Adorny, al­ bo jakiś jej krewny. Charlotta nie mogła oderwać wzroku od jego włosów. Miał długie jak u barbarzyń­ cy, jasne loki. Równic jasne, jak włosy Adorny. Kiedy powóz się zatrzymał, mężczyzna się uśmiechnął. Miał bose stopy. Niemożliwe - pomyślała Charlotta. - Kto to jest? - spytała ostrożnie. 29

- Mój syn. Mój syn Wynter, który wrócił z zaświa­ tów, żeby mnie prześladować. R O Z D Z I A Ł 3 - Myślałam, że nie żyje - Charlotta nigdy nie mó­ wiła bez namysłu i ta chwilowa utrata kontroli po­ winna była przestrzec ją przed wpływem, jaki Wynter będzie miał na jej życie. Patrzyła, jak Adorna wchodzi po schodach i bie­ rze w objęcia syna, pytając jednocześnie: - Kochany chłopcze, co znów zmalowałeś? Pochyli! się, żeby złożyć na jej policzku pocałunek. - Powiedziałem tylko panom, że powinni krócej trzymać swoje kobiety - odparł z obcym akcentem i tak cicho, że Charlotta musiała się wysilać, by go usłyszeć. Poczuła się rozczarowana. - Wynter, jak mogłeś powiedzieć coś takiego w obec­ ności pani Morden. Ma o sobie bardzo wysokie mnie­ manie, a Mordenowie są lak bogaci i mają taką pozycję towarzyską, iż może sobie myśleć, co jej się podoba. Zastanowi! się. - Prawdę powiedziawszy, najbardziej obraziła się lady Howard. Żmija, która flirtowała ze mną w obec­ ności swojego mężczyzny. Charlotta udawała, że nie słyszy. - W tym kraju kobiet nie trzyma się w odosobnie­ niu - rzekła Adorna. - Flirt też jest dozwolony. - Czy to właściwe zachowanie? - zapytał. - Nie wtedy, gdy któraś ze stron pozostaje w związku małżeńskim, ale... 30 - Jakie „ale"? Jeśli coś jest niewłaściwe, to jest, ;uż. - Odwrócił się do Charlotty, która z pomocą ikeetsa wysiadła z powozu i zabierała torbę podróż­ ną. - A co pani sądzi? Charlotta sądziła, że mężczyzna, który chodzi bo­ so, ma włosy jak kobieta i nie potrafi zapiąć guzików przy koszuli pod szyją, nie powinien wydawać opinii o innych, ale wpojone w nią dobre maniery nie po­ zwoliły jej powiedzieć tego głośno. Zaplotła ręce na piersiach i rzekła tylko: - To, co sądzę ja czy pan, nie ma znaczenia. Liczy się jedynie uprzejme traktowanie gości. - Tak. Na pustyni kości źle potraktowanego gościa bieleją na słońcu. - Patrzył poza nią, jakby miał przed oczami lotne piaski i palące słońce. Nagłe chrząk­ nięcie, które rozległo się za jego plecami, przywołało go do rzeczywistości. Przesunął się na bok, robiąc przejście dla Charlotty, i beznamiętnym głosem dodał: - A skoro mowa o gościach, mamo, to jeden czeka na ciebie. Adorna stanęła twarzą w twarz ze starannie ubra­ nym dżentelmenem. - Lord Bucknell! Drogi lordzie Bucknell, co za nie­ spodzianka! Jak zwykle bardzo miła, ale nie miałam pojęcia, że... i nie zastał mnie pan w domu... Ale spo­ tkał pan mojego syna? - W jej głosie dźwięczało zakło­ potanie, jednak na jej ustach błąkał się uśmiech. Lord Bucknell wyszedł z cienia. Był to postawny, przystojny mężczyzna koło pięćdziesiątki, o przypró­ szonych siwizną włosach. Ujął jej dłonie w swoje, jakby wiedział, że nie powinien tego czynić, lecz nie mógł się powstrzymać. - Tak, spotkałem pani syna. Spore zaskoczenie, po tylu latach... Musi być pani bardzo szczęśliwa, la­ dy Ruskin. Wiem, że jego nieobecność byta dla pani ogromnie bolesna. 31

- To prawda. - Roześmiała się. - Mówiłam panu jednak, że on żyje. - Mówiła pani, -Jego sztywny uśmiech ostro kon­ trastował z ciepłem Adorny. Być może krępowała go obecność Wyntera. Gdy tylko Charlotta postawiła nogę na weran­ dzie, Wynter, jak jakiś czujny drapieżca, powtórnie skupił na niej uwagę. Przyglądał się jej t nieskrywa­ ną ciekawością, jakby była zwierzęciem w zoo. Nie zniżyła się do tego, aby pójść w jego ślady, ale nic odwróciła oczu. Nic nie mogło zawstydzić Char- lotty; im szybciej Wynter się o tym dowie, tym mniej nieporozumień będzie ich czekało. Bardzo wyrósł podczas swojej zagranicznej włó­ częgi, był od niej o głowę wyższy. Jego potężna syl­ wetka przesłaniała jej widok, starała się jednak sku­ pić wzrok na obliczu Wyntera. Jego twarz mogłaby stanowić doskonały model geometryczny, pełen wszelkiego rodzaju kątów. Czo­ ło miało postać niemal prostokąta, nos był ostry, trój­ kątny. Długa blizna zaczynała się przy kąciku oka i przecinała prostą linią prawy policzek. Słońce El Ba­ ham opaliło tę twarz na brąz i rozjaśniło pasma wło­ sów. Nadał miał niezwykle ciemne brwi i rzęsy. Za­ uważyła też, że nie pozwalał już sobie na opuszczanie powiek w wyrazie byronowskiego zamyślenia. Spoglą­ dał na świat z bezpośrednim, niemal bezczelnym zain­ teresowaniem, które u niejednego mogło spowodo­ wać zakłopotanie. - Mamo, czy ona spełnia nasze warunki? Zwrócił się z tym pytaniem do Adorny, jakby Charlotta była niewidzialna. Oczywiście, szlachetnie urodzeni zachowywali się tak wobec swoich służą­ cych, ale guwernantki nie zaliczały się do służby. Zwłaszcza Charlotta, mająca lak duży staż pracy, za- 32 siugiwała na szacunek. Najwyraźniej jednak Wynte­ rowi obca była wszelka subtelność. - Mamo? - ponaglił Wynter. - Słucham? - Adorna nadal trzymała w dłoniach cc lorda Bucknella i nie zwracała zbytniej uwagi na to, co dzieje się na werandzie. -Tak, jest idealna. - Jest bardzo młoda i bardzo ładna. Lata spędzone na pustyni wyraźnie nauczyły go mówienia wprost. Charlotta zacisnęła dłonie na rączce torby i ode­ zwała się cierpkim tonem: - Młodość i uroda nie stanowią przeszkody, żeby być skutecznym. - Nie? Jeszcze zobaczymy. Policzki nabiegły jej krwią. Powtarzała sobie, że nie ma najmniejszego powodu, by się denerwować. W każ­ dej nowej pracy, na początku, ktoś odnosił się do niej z rezerwą czy wręcz pogardą. Ale żeby ten człowiek, ten prostak, tak otwarcie wątpił w jej umiejętności... Zacisnęła zęby. Adorna pospiesznie przystąpiła do prezentacji. - Panno Dalrumple, pozwolę sobie przedstawić pani mojego syna Wyntera, wicehrabiego Ruskina. Wyntcrze, to panna Dalrumple, guwernantka... A może raczej ekspert w dziedzinie dobrego zacho­ wania. Lord Bucknell zakasłał, co Charlotta zinterpreto­ wała jako krytykę. Ale nie przejęła się tym. Całą jej uwagę pochłaniał bowiem Wynter, lord Ruskin. Charlotta, zdecydowana zachowywać się normalnie pomimo osobistych docinków, niedomówień i zu­ chwałej lustracji, grzecznie dygnęła. - Miło mi pana poznać, milordzie. Lord Wynter patrzył na nią z głupawym wyrazem twarzy. 33

- Co mam zrobić? - rzucił pytanie w przestrzeń. Reagując instynktownie, Charlotta postawiła tor­ bę na podłodze. - Kłania się pan i powtarza: „Miło mi panią po­ znać, panno Dalrumple". - Ale ma pani jakiś tytuł. - "tylko dlatego, że mój ojciec był hrabią. A po­ za tym, przesadne używanie tytułu uważane jest za to­ warzyską niezręczność. Nawet damy dwom zwracają się do jej wysokości królowej Wiktorii „madam". - Rozumiem. - Skłonił się uprzejmie. - Tak? - Doskonale. -1 powinienem powiedzieć - ujął jej dłoń, pochy­ lił się nad nią, po czym spojrzał Charlotcie prosto w oczy i wyrecytował: - „Miło mi panią poznać, pan­ no Dalrumple". W tym momencie zrozumiała, że bawi się jej kosztem. Świetnie wiedział, jak ma się zachować. Nie podobał jej się ten człowiek. Nie podobał jej się zupełnie, ale jeśli był podobny do innych ojców, z któ­ rymi miała do czynienia, to więcej go nie zobaczy. Wtedy Wynter uniósł jej dłoń i przesunął wzdłuż swojego policzka. Odrosły na brodzie zaczepiły o bawełnianą tkani­ nę rękawiczek Charlotty. Szybko spojrzała na Ador- nę i lorda Bucknella, ale ta para pogrążona była w rozmowie. Szarpnęła rękę, a kiedy Wynter ja pu­ ścił, rzekła: -Jeśli pan pozwoli, milordzie, chciałabym skryty­ kować pańskie zachowanie. Wyprostował się, nie spuszczając z niej oczu. - Bardzo proszę. - Ten gest przytulenia damskiej dłoni do policzka nie jest przyjęty w angielskim towarzystwie. Może le­ piej by było, gdyby pan zrezygnował z takich gestów 34 do czasu, aż odzyska pan wyczucie tego, co wypada, a co nie. Wyprostował się. -Wydaje mi się, że mojemu poczuciu przyzwoito­ ści niczego nie brakuje. Spojrzała na niego i zobaczyła to, co widzieli w nim inni; dumnego i potężnego człowieka, bywałe­ go w świecie. - Ale to nie są angielskie obyczaje. - Sądzi pani, że to Anglicy ustalili zasady przy­ zwoitości dla wszystkich? - Naturalnie. Rozbawiony Wynter roześmiał się z całego serca. - Jesteś cudowna, zachwycająca jak światło księ­ życa. Bez ciebie moje życie było jałowe i zimne, jak noc na pustyni, gdy słychać niekończące się zawo­ dzenie lodowatego, porywistego wiatru. Charlotta chciała odpowiedzieć, by wykazać, iż ten niepohamowany potok słów był niedelikatny i niewła­ ściwy. Kiedy jednak Wynter uniósł głowę, a jego włosy opadły do tyłu, w jednym uchu dostrzegła złoty kolczyk. Nic nie mogłoby jej bardziej zaszokować. Kolczyk. Kolczyk w uchu lorda. Jedynie kobiety z pospólstwa i Cyganie nosili kolczyki. - Wejdźcie oboje do środka - zawołała pogodnie Adorna, oparta na ramieniu lorda Bucknella. - Wie­ le godzin spędziłyśmy z Charlotta w podróży, więc należy się nam herbata. Wynter kroczył za Charlotta, zmierzającą w stro­ nę drzwi. Dziewczyna słyszała za plecami odgłos bo­ sych stóp stąpających po kamiennych schodach. W głowie miała zamęt. Czy Beduini więzili Wyntera i silą przekłuli mu ucho? Czy go torturowali, nie da­ wali wody? Żaden Anglik dobrowolnie nie zgodziłby się na przekłucie ucha. 35

Lord Bucknel i Adorna zagłębili się juz w ciem­ nym wnętrzu domu, kiedy Wynter okrążył Charlotte i skłonił się przed nią powtórnie. Znów dostrzegła kolczyk. 1 zrozumiała, że nawet jeśli założono mu go wbrew jego woli, to przecież teraz byl w Anglii. Nie musiał go nosić. Zanim Charlotte weszła do domu, Wynter poło­ ży! jej rękę na ramieniu, a gdy dziewczyna przystanę­ ła, zbliżył się. W jego cichym glosie wyraźniej za­ brzmiał obcy akcent. - Lady.,, panno... Charlotto- - Próbował każdego słowa, jakby w zmieszaniu, po czym nagle uśmiech­ ną! się zadowolony, pełen nieprzyzwoitego, uwodzi­ cielskiego uroku. - Panno lady Charlotto, uczciwość nakazuje mi poinformować panią, że nie uniosłem dłoni łady Howard do swojego policzka, bo nie je­ stem zainteresowany wrażeniem, jakie wywrzeć by mógł jej dotyk na mojej skórze. Nie myślała o Akademii Guwernantek, o uprzej­ mości, o szacunku dla pracodawcy, pochodzącego z wyższych sfer, kiedy wyprostowała się i spojrzała prosto w jego szydercze oblicze. - Mnie zaś, lordzie Ruskin, uczciwość nakazuje poinformować pana, że nie jestem zainteresowa­ na pana wrażeniami. Jeśli zaś wyobraża pan sobie, że do moich obowiązków będzie należeć godzenie się na pański dotyk, proszę mi to powiedzieć od razu, abym zdążyła znaleźć Skeetsa i mogła z nim wrócić do Londynu. 36 R O Z D Z I A Ł T - Do diabła! Gorąca dziewczyna z tej panny lady Charlotty Dalrumple! - Jej lodowate spojrzenie i wściekle oburzenie rozbawiły Wyntera. Zręcznie dal krok do tyłu i nisko się przed nią skłonił. - Będzie tak, jak sobie życzysz, o najjaśniejsze ze słońc. Lord Bucknell chrząkną! znacząco, co robił czę­ sto od chwili swojego przybycia. Kiedy Wynter spoj­ rzał w jego stronę, ten odwrócił wzrok z wyraźnym zmieszaniem. Lord nie aprobował zachowania syna Adorny. Ale to byl dom Wyntera. Tutaj Wyntera się nie oceniało. Z obojętnością, której się nauczył u boku szejka Barakaha, młodzieniec skiną! głową lordowi Buck- nellowi i dal znak Charlotcie, żeby weszła do środka. Zawahała się, wyczuwając ryzyko wiążące się z przy­ jęciem jego oferty pracy. Ale zlekceważyła podszep­ ty instynktu. Rozbawiła go jej naiwność. Na dźwięk jego śmie­ chu obejrzała się w jego stronę. Ich spojrzenia się spotkały. W tym momencie Adorna zawołała: - Chodź, Charlotto. Wynter musiał przyznać z niechęcią, że jeśli Char­ lotte zostanie guwernantką jego dzieci, będzie chro­ niona. Nie rozumiał, dlaczego pociąga go jej surowa mina i sztywny gorset. Żyl jednak tak długo wśród Beduinów, że przyswoił sobie ich fatalistyczną posta­ wę i był w stanie zaakceptować tę fascynację. I to po­ mimo wynikającej z angielskiego wychowania pew­ ności, że jedynie łajdak próbowałby zdobyć laką ko- >ietę. 37

Kiedy Adorna przedstawiała Charloitę lordowi Bucknellowi, ten ukłonił się pospiesznie i niedbale. Zachowanie Bucknella zdumiało Wynlera. Od chwili przybycia przed paroma godzinami lord Buek- nell zachowywał się niezwykle poprawnie, a teraz na­ gle zlekceważył gościa. Wyntcr gotów był przyznać, że może nie do końca wyczuwa złożoność hierarchii społecznej angielskiego społeczeństwa, był jednak pewien, że jego matka nie traktowałaby guwernant­ ki z taka. serdecznością, gdyby to nic mieściło się w etykiecie. Wydawało się, że Charlotty nie obeszło zachowa­ nie Bucknella, jakby już wielokrotnie musiała znosić podobną sytuację. - Ma pani piękny dom, lady Ruskin - powiedzia­ ła, patrząc na bezmiar wypolerowanych parkietów w salonie, na ścianę pełną okien, wychodzących na taras i ogród, na portrety, półki pełne książek i wzorzyste dywany. - Tak wyglądał Austinpark Manor, kiedy go ujrza­ łam po raz pierwszy. Zmieniłam tu bardzo niewiele. Nie poprawia się doskonałości. - Adorna wskazała stolik i fotele, ustawione wokół kominka. Służące rozstawiały na stole półmiski z ciastkami. - Tutaj na­ pijemy się herbaty. Chociaż świeci słońce, powietrze nadal jest jeszcze chłodne. Zerknąwszy na lorda Bucknella, demonstracyj­ nie studiującego tytuły na grzbietach książek, stoją­ cych długimi rzędami na regałach, Charlotta powie­ działa: - Z przyjemnością napiłabym się herbaty, lady Ru- skin, ale naprawdę wolałabym najpierw poznać dzieci, - Tak, z pewnością musisz je poznać. - Z ust Ador- ny wyrwało się lekkie westchnienie. - Nalegam jed­ nak, abyś przedtem się posiliła. 3S Uśmiech Wyntera zniknął. Jego syn, Robbie, ażał pobyt w Anglii za fascynującą przygodę, ale ila wściekała się i błagała, żeby ją zabrać do domu. Z powrotem do El Bahar, który opuścili właśnie ze względu na nią. Dziewczynka tego nie rozumiała. Jak niby miała rozumieć? Była jego córką i dotychczas doświadcza- a jedynie swobody, jeżdżąc konno, podróżując z ka- awanami i wydając rozkazy tubylcom. Gdy tylko Wynter zaczynał się buntować przeciwko regułom angielskiego społeczeństwa, wystarczyło, aby pomy­ ślał o Leili, i już wiedział, że postąpił słusznie. Kilku lokajów wnosiło bagaże z powozu. Nagle Charlotta krzyknęła: - Poczekajcie! Ta torba będzie mi potrzebna! Wynter przyglądał się z zainteresowaniem, jak guwernantka odbiera swój bagaż od lokaja. Torba była ciężka, mocno wypchana. Przysunął się bliżej, "osławiła ją pod ścianą i pozwoliła, aby służąca po­ mogła jej zdjąć okrycie. Wydawało się, że dziewczy­ na ma to wszystko, czego oczekiwała matka: była zimna, z dystansem, pozbawiona uczuć. Nie mógł so­ bie wyobrazić, by taka kobieta poradziła sobie z dzieckiem równie wybuchowym jak Leila. Jeśli Charlotta nie poradzi sobie z Leilą, będzie to ozna­ czało, że jest bezużyteczna. Charlotta rozwiązała wstążkę pod brodą i zdjęta kapelusz. Wynter byl oczarowany. - Mój Boże, kobieto - huknął - dlaczego mi nie powiedziałaś, że jesteś ruda? Charlotta zamarła z rękoma uniesionymi ku górze. Wynter ujął dwoma palcami kosmyk włosów, któ­ ry wysunął się z jej koka. - Nigdy w życiu nie widziałem niczego takiego. Przy takim ogniu człowiek może rozgrzać sobie ręce. 39

Nagle dotarł do niego zdławiony śmiech matki. Pospiesznie podeszła do fotela. Charlotta oddala kapelusz służącej, po czym chwyciła go za rękę w nadgarstku i odepchnęła. - Milordzie, takie swobodne komentarze na temat wyglądu innych łudzi uważane są za niestosowne. - Po cóż więc kobieta odsłania swoje wdzięki, je­ śli mężczyźnie nie wolno się nimi zachwycać? - Nie odsłaniam swoich wdzięków! Moje rude wło­ sy są... - Wzięła głęboki oddech. - Może pan zachwy­ cać się urokiem dam, ale... nieco powściągliwiej. Palce Charlotty, zaciśnięte na ręce Wyntera, drża­ ły. Po kolorach, które pojawiły się na jej bladej twarzy, mógł zauważyć, że dziewczyna czuła się nieswojo. Jed­ nak doskonale panowała nad sobą. Wynter ciekaw byl, kiedy i z jakiego powodu nauczyła się tej sztuki. - Pozwolę więc sobie tylko dodać, że kolor pani włosów bardzo mi odpowiada. -Tak już lepiej, jednak ze względu na nasze wza­ jemne stosunki pracodawca-pracownik najlepiej by było, gdyby mi pan zaoszczędził komplementów. - Ale to mi się nie podoba. Puściła jego rękę. - Żeby sprostać towarzyskim regułom, czasami trzeba zrobić coś, co się człowiekowi nie podoba. Skrzywił się. - To pamiętam. Wygładziła dłońmi suknię. - Nie sądzę, żeby pan zrobił taką uwagę wobec kobiety z pustyni. - Żadnej kobiety z pustyni nie mógłbym tak oglą­ dać. Tylko małe dziewczynki mogą odkrywać głowy. Zaintrygował ją. - Chce pan powiedzieć, że kobiety naprawdę trzy­ mane są w haremie? 40 Żony jego przyjaciół zadawały podobne pytania, ale robiły to pogardliwym tonem. Charlotta była za­ fascynowana, i to do tego stopnia, że zapomniała o masce obojętności. - Żony bogatych mężczyzn, mieszkających w mie- ie, trzymane są w haremach - wyjaśni). - Ja żyłem wśród Bcduinów, pustynnych wędrowców. Nasze żo­ ny krążą pośród nas, mają jednak zasłonięte głowy. - Czy pana żona... - Charlotta zawahała się. - Żo­ ny? Czy musiały mieć zasłonięte głowy? - Moja żona - powiedział z naciskiem - miała za­ kryta głowę, zwykle również twarz. Ale ja również je zasłaniałem. Słońce i piasek są bezlitosne. Może za tym powściągliwym zachowaniem Char­ lotty kryla się awanturnicza dusza? - pomyślał. - Chodźcie i siadajcie, moi drodzy - zawołała Ador- na. Na twarzy Charlotty pojawiło się najpierw zasko­ czenie, a potem zakłopotanie, kiedy zauważyła, że wszyscy na nią patrzą. - Proszę mi wybaczyć, milordzie. Nie miałam pra­ wa pana wypytywać. - Czy to następna zasada, jaką powinienem po­ znać? Że Anglicy nie mogą pytać o prawdę? - Nie! Wcale nie o to mi chodziło. Pomyślałam je­ dynie, że chciał się pan napić herbaty i nie byl to wła­ ściwy moment na takie rozmowy. - Porozmawiamy więc później. - Odwrócił się , zanim zdążyła odpowiedzieć, zasiadł w najwięk­ szym fotelu. Adorna zajęła miejsce przy złoconej tacy z herba­ tą. Bucknell podbiegi do niej jak posłuszny pies na glos pana. Charlotta nadal się wahała. - Charlolto - Adorna skinęła ręką w stronę stoją- cej obok sofy' - czy mogłabyś mi pomóc? 41

Gdy dziewczyna zbliżyła się do hrabiny, ta nalała herbatę. - O ile dobrze pamiętam, lordzie Bucknell, pije pan herbatę z mlekiem. - Podaia filiżankę Charlot- cic, która z kolei przekazała ją Bucknellowi. - A ty, Wynter, z cukrem? Charlotła podała filiżankę Wynterowi, nie pa­ trząc mu w oczy. - Naleję teraz dla ciebie, Charlotte, a ty tymcza­ sem, czy mogłabyś podać Wynterowi ciasteczka mig­ dałowe? Jako dziecko bardzo je lubił. Wynter wziął dwa ciasteczka, dzielnie powstrzy­ mując się, by nie zjeść wszystkich, prosto ?, półmiska. Charlotta byłaby przerażona. Może nawet przerazi­ łaby się tak bardzo, że porzuciłaby maskę zimnego opanowania, odsłaniając prawdziwe oburzenie? Chociaż kusiła go taka prowokacja, pamiętał o pod­ stawowych zasadach zachowania przy stole w angiel­ skim towarzystwie. - Może kanapkę, lordzie Bucknell? - Kiedy od­ mówił, Adorna zaproponowała: - To może spróbuje pan makowca? Bucknell przyjął kawałek ciasta. Adorna nałożyła na talerz kanapki, kawałki ma­ kowca i ciasta z czarnymi porzeczkami i podała go siedzącej obok Charlotcie. - Damy są zbyt delikatnymi istotami, aby odczu­ wać coś tak pospolitego jak głód, ale obie z Charlot­ te czujemy potrzebę zjedzenia czegoś. Wynter roześmiał się i nawet Charlotta uśmiech­ nęła się lekko, ściągając rękawiczki. Tymczasem lord Bucknell pokiwał głową. - Słuszna uwaga. Bardzo słuszna. Angielskie nie­ wiasty nie są podobne do waszych dzikusek, mój chłopcze. 42 Nadal uśmiechając się, Wynter zapytał: - Jakich dzikusek? Takich jak moja żona? Bucknell drgnął- Jego spojrzenie powędrowało w stronę Wyntera pełne jeśli nic zgrozy, to przerażenia. - To było bardzo nieprzemyślane z mojej strony, milordzie. Proszę mi wybaczyć. - Bucknell spojrzał na Adornę. - Droga lady Ruskin, byłem zaskoczony, napotkawszy w posiadłości Wyntera. Przyznaję, że nie śledzę plotek, ale nie słyszałem najmniejszej wzmianki o jego powrocie. Wynter przerwał mu spokojnie: - Przybyłem zaledwie dwa tygodnie temu i nie czułem potrzeby rozpuszczania jakichkolwiek plotek na ten temat. - Ależ naturalnie, naturalnie. - Bucknell patrzył na Wyntera coraz bardziej zmieszany, a jego oschły głos stawał się coraz bardziej oschły. - Zwykle jednak takie wieści szybko rozchodzą się po całej Anglii. - Mama jest zdania, że lepiej będzie dla moich dzieci, jeśli zapoznają się z regułami tutejszego za­ chowania, zanim zaryzykujemy ich konfrontację z angielską socjetą. Dlatego staramy się zachować dyskrecję. - Rzucił Adornie rozbawione spojrzenie. - Prawie anonimowość. Przysięgam, mamo, kiedy byłem w mieście, to Howard mnie rozpoznał i wpro­ sił się do domu. - Howard często cierpi na brak pieniędzy - dodał Bucknell. - Gdyby nie śmiesz... eeee... oryginalne poglądy Wyntera, Howard i jego towarzystwo trzeba by było siłą wyrzucać z domu. Wynter udał, że nie słyszał przejęzyczenia Bucknella. - Mam nadzieję, moja droga, że podczas pobytu w Londynie nie musiałaś odwiedzać swojej firmy. - Bucknell mówił do Adorny, ale uwaga wyraźnie wy­ mierzona była w Wyntera. 43

- Nie - odparła Adorna. - Wynter przejął zarzą­ dzanie nia, korzystając z pomocy kuzyna Stewarta, - Nigdy nic powinnaś .się parać takimi plebejski- mi zajęciami. - Bucknell drażnił się z Wynterem, ośmielony wyraźnym dobrym humorem lorda. - La­ dy Ruskin jest delikatnym kwiatem. Wynter z trudem się pohamował. - Chyba pan jej zupełnie nie zna, jeśli pan w to wierzy. Bucknell, stateczny starszy pan, żachnął się, ura­ żony przez młodego byczka. Nagłe u szczytu schodów rozległ się szybki tupot nóg i głośny okrzyk. - Tato! - Wołanie LeiJi odbijało się echem w dłu­ gim korytarzu na piętrze. - laaaatooooo! Wynter wyobraził sobie, że dziewczynka zjeżdża po poręczy schodów. - Nie idź tam. - Robbie krzyczał równie głośno, jak siostra, wyobrażając sobie, że jego reprymenda usprawiedliwia taki wrzask. - Będziesz miała potem kłopoty. AJe lżejszy tupot bucików dziewczynki zdystanso­ wał się od mocnego stąpania brata i córka Wyntera, ślizgając się i wymachując rękami, wpadła do salonu. Była chuda, istna kupka kości, powiązanych skórą i mięśniami, i wysoka, wyższa niż większość dzieci w jej wieku. Ciemne włosy, odziedziczone po matce, miała zaplecione z tyłu głowy. Jej skóra połyskiwała pięknym, oliwkowym odcieniem. Chociaż dziewczyn­ ka wyglądała na zawstydzoną, w jej wielkich, błysz­ czących oczach czaiło się licho, a ciemnoczerwoną sukienkę pokrywał pył, którego jeszcze godzinę temu tam nie było. Wynter wyciągnął ku niej ramiona. - Chodź, mój słodki ciężarze! 44 Rzuciła się na niego. W tej samej chwili zdyszany Rohbie pojawił się w drzwiach. - Próbowałem ją zatrzymać! - Wysoki i barczysty chłopiec, o włosach równie ciemnych jak u siostry, zdradzał już oznaki przyszłej męskiej urody. Wskazał palcem na siostrę, przytuloną do ojca, i powiedział łamiącym się głosem: - Znowu była na poddaszu i zrobiła tam okropny bałagan. - Nie opowiadaj takich rzeczy - zganił go Wynter i skinieniem ręki przywołał syna. Chłopiec podszedł i usiadł mu na kolanach. A potem cała trójka odmieńców zaczęła się przy­ glądać przedstawicielom angielskiej socjety. Adorna patrzyła na swojego syna i wnuki z uczu­ ciem zarazem miłości, jak i rozpaczy. Bucknell nie potrafi! ukryć swojej niechęci, co było do przewidze­ nia. A Charlotta.... Po raz pierwszy od chwili, gdy Wynter ją spotkał, jej oczy nie miały chłodnego wyrazu. Patrzyła na je­ go dzieci... oceniająco. - Ta pani jest guwernantką, którą wam obiecała babcia - powiedział obojętnym tonem. - Nazywa się panna lady Charlotta, jest mądra i piękna, co może­ cie sami zobaczyć, i będzie was uczyła. Charlotta spojrzała na Leilę i uśmiechnęła się. Potem przyjacielsko skinęła głową Robbiemu. - Tak się cieszę, że mogę was poznać. Zawsze przyjemnie jest zawierać nowe przyjaźnie. - Miło mi panią poznać, panno lady Charlollo - odezwała się dziewczynka. - Jednak żadne nie wsta­ ło i nic ukłoniło się. Adorna już miała je upomnieć, lecz Charlotta ją biegła: - Robbie, gdybyś mógł podać mi moją torbę, to poszukam prezentów, które wam przywiozłam. 45

Chłopiec poderwał się natychmiast i złapał torbę podróżna, którą Charłotta przezornie postawiła w salonie. Leiła przywarła do ojca. Podczas ostatnich mie­ sięcy poznała zbyt wicJu nowych ludzi, zmagała się ze zbyt wiełoma nowymi doświadczeniami i czasem ogarniała ja. fala nieśmiałości. Pojawiały się też wy­ buchy złości. W nocy śniły się jej koszmary, ale Char­ łotta nie musiała tego jeszcze wiedzieć. Kiedy Robbie podał jej torbę, wskazała mu miej­ sce koło siebie. Gdy usiadł, otworzyła torbę i wycią­ gnęła z niej drewnianą, mniej więcej trzydziestocen- tymetrową rzeźbę konia. Doskonały artysta uformo­ wał wypolerowane drewno; zwierzę zdawało się być w ruchu, z uniesionymi kopytami, rozwianą grzywą i ogonem. -To prezent dla Leili - poinformowała zebranych Charłotta. Powtórnie sięgnęła do torby i wydobyła z niej przedmiot wyglądający jak cienki, niespełna dziesię- ciocentymetrowy trzonek. Wynler wiedział od razu, co to jest. Charłotta by­ ła mądra. Niebezpiecznie mądra. Musiał to zapa­ miętać. Adorna jęknęła cichutko i ukryła twarz w dło­ niach- Robbie zmarszczył brwi i ostrożnie wziął trzo­ nek z rąk guwernantki. Tylko chwilę zabrało chłopcu rozszyfrowanie za­ gadki. - Tato! Zobacz! Scyzoryk! Mogę go nosić ze sobą i mogę nim rzucać... - Przerwał i zerknął ostrożnie na swoją babkę. - Ale nie w domu. - Będziemy więc 6viczyć na dworze, tak? - zapyta­ ła Charłotta. - Będziemy na to mieli czas na space­ rach. Mam nadzieję, że pokażesz mi, jak się nim rzuca, 46 a Leila zaprezentuje, jak się jeździ konno. - Odwróci­ ła się w stronę dziewczynki, która nie odrywała wzro­ ku od wyrzeźbionego konia. - Leilo, twoja babcia opo­ wiadała mi, jaka z ciebie wspaniała amazonka. Leila łypnęła podejrzliwie na Charlotte. - Owszem. Ale nie będę jeździć w damskim siodle. - Ojej - Charłotta podniosła konia i pogłaskała go. - Nie wiedziałam, że nie umiesz jeździć na dam­ skim siodle. - Umiem! - Oburzona Leila zerwała się z kolan ojca. - Tylko nie chcę! Robbie, pochłonięty bez reszty otwieraniem ko­ lejnych ostrzy scyzoryka, nawet nie spojrzał na sio­ strę, gdy zapytał: - Skąd wiesz? Nigdy nawet nie spróbowałaś. Zanim Leila wybuchnęła gniewem, Charłotta wstała. - Dziewczynki wszystko potrafią, Robbie. Leilo, chodź i weź konia. Leila przemaszerowała przez pokój, podniosła rzeźbę i przytuliła do piersi. - Jest piękny - rzekła zachwycona. - Dziękuję, panno lady Charlotto. - Dziewczynki mają także lepsze maniery, niż chłopcy - zauważyła Charłotta. Robbie zrozumiał sugestię. - Dziękuję, panno lady Charlotto - wyrecytował. - Bardzo proszę. Robbie, czy możesz zanieść mo­ ją torbę do pokoju? Jeśli pani pozwoli, lady Ruskin, ta dwójka zaprowadzi mnie do mojej sypialni. - Tak. Oczywiście. Zgadzam się - słabym głosem powiedziała Adorna, Charłotta ujęła jedną ręką dłoń Robbiego, drugą wzięła za rękę Leilę. Kiedy cała trójka wychodziła z salonu, Wynter usłyszał, jak Charłotta mówi: 47

- Czy wiecie, że siedzenie w damskim siodle jest trudniejsze niż w męskim? Wynter wstał, podszedł do drzwi, wyszedł i Z rę­ koma opartymi na biodrach patrzył za oddalającymi się dziećmi i guwernantką, Charlotta z taką łatwo­ ścią pokierowała tą krnąbrną dwójką, że nawet nie zdali sobie sprawy z manipulacji. Doskonale się nadawała. Tak, była naprawdę wy­ śmienita. R O Z D Z I A Ł 5 Parę minut później Charlotta pokręciła głową na widok niepohamowanego łobuziaka, ubranego w jej suknię, rękawiczki do łokcia i pelerynkę. Leiła uśmiechnęła się i założyła okulary guwer­ nantki. Zza szkieł jej oczy wyglądały na ogromne. Za­ mrugała, gdyż świat wokół niej nagle się wykrzywił. - Co to jest? - zapytał Robbie, wyciągając z otwartej torby Charlofty długie pudełko. - Podaj mi, to ci pokażę. Czy umiesz dodawać i odejmować? - Tak, proszę pani - w głosie Robbbiego słychać było silniejszy akcent niż u jego ojca, ale posługiwał się bezbłędną angielszczyzną. - Umiem leż mnożyć i dzielić. Charlotta unosła brwi. - To bardzo dobrze. Nie wiedziałam. Kto cię uczył? - Mój tato. Tatuś jest... był człowiekiem zarządza­ jącym interesami w naszym plemieniu i powtarzał, że w świecie handlu trzeba umieć wszystko, żeby zdobyć szacunek partnera. 48 Charlotta spojrzała w dól, wyciągając suwak z pu­ dełka. - Twój tato jest bardzo mądrym człowiekiem. - Zaczęła przesuwać poszczególne drewniane części suwaka, pełne cyfr i znaków. - Chyba się ucieszysz, gdy ci powiem, że kiedy opanujesz sztukę posługiwa­ nia się suwakiem logarytmicznym, będziesz mógł wy­ konywać skomplikowane rachunki, nie korzystając z kartki papieru i ołówka. Robbic zmarszczył czoło. - Ale ja nigdy nie używam papieru i ołówka. Wszystko liczę w głowie, jak mój tatuś. Charlotta była zaskoczona. - Duże liczby też? Ta­ kie jak... sześćset trzydzieści dwa razy cztery tysiące czterysta osiemnaście? - Dwa miliony siedemset dziewięćdziesiąt dwa ty­ siące sto siedemdziesiąt sześć. - Nie, niemożliwe, żebyś to policzył w głowie. Wi­ dzisz, poprawna odpowiedź to... - Charlotta szybko operowała suwakiem. - Dwa miliony siedemset dzie­ więćdziesiąt dwa tysiące sto siedemdziesiąt sześć! - Spojrzała na chłopca. - Jak to zrobiłeś? - Tato mnie nauczył. - Tato cię naucz)'!? - Zdumiona Charlotta zaczę­ ła się zastanawiać, czy to odcięcie od cywilizowanego świata mogło tak wyostrzyć wrodzone zdolności. - Obaj macie niezwykły talent! W tym momencie Leila wpadła na umywalkę i por­ celanowa miska oraz dzbanek spadły na podłogę. Miska pękła. Woda się rozlała. Lcila wybuchnęla płaczem. - To hylo bardzo głupie - skomentował kochany raciszek. Charlotta podniosła się niespiesznie i podeszła o Leili, siedzącej na podłodze i trzymającej się łydkę. 49

- Pochlapałaś się? - Zdjęła dziewczynce z nosa swoje okulary i schowała je do kieszeni. - Tak. Na dodatek się uderzyłam. - AJe niezbyt mocno. TU jest ścierka; chodź, wy­ trzemy wodę. Czy umiesz mnożyć, jak twój brat? - Nie. - Leila niechętnie wzięła ścierkę i zaczęta wycierać podłogę. - Umiem tylko pomnożyć sto przez tysiąc. - Tb też robi wrażenie. - Charlotta uklękła koło dziewczynki i przystąpiła do skuteczniejszego wycie­ rania. - Czy wasz tato nauczył was czytać? - Umiem czytać - oświadczył Robbie. -Nie umiesz. - Leila mówiła z silniejszym akcen­ tem niż jej ojciec. - Czasami tylko uda ci się rozpo­ znać jakieś litery. - Ale jestem lepszy od ciebie. ~ Umiem czytać! Tylko po prostu nie chcę. Charlotta postawiła miskę i pozbierała kawałki porcelany. - Ale ja potrafię czytać i mam książkę, która po­ winna ci się spodobać. - Jeśli będę musiała ją czytać, to na pewno mi się nie spodoba - buntowniczo zakomunikowała Leila. - Nie. Tb ja ci ją będę ezytać - zawołała Charlotta, bez cienia wyrzutów sumienia zastawiając pułapkę. Wstała z podłogi i podeszła do swojej torby po­ dróżnej. Większa część zawartości rozrzucona była po podłodze. Ubrania, które zapakowała na wypa­ dek, gdyby służba nie przyniosła jej kufrów, tablica do pisania, podręczny sekretarzyk z papierem, pióra­ mi i starannie wybranymi książkami. Podniosła jeden z oprawionych w zieloną skórę tomów i rozejrzała się po przestronnej, słonecznej sypialni, której okna wy­ chodziły na wschód. 50 - Chodźcie, dzieci. - Charlotta poprowadziła je na kanapę przy oknie i usiadła na środku, aby Rob­ bie i Leila mogli usadowić się po jej bokach. Podczas gdy dzieciaki toczyły wojnę o poduszki, na których można byto się oprzeć, Charlotta uważnie przyjrzała się pokojowi. Nie znajdował się on w tym skrzydle domu, gdzie zwykle położone były pomieszczenia dla guwernan­ tek, nianiek i dzieci. Ten elegancko umeblowany, wytapetowany na zielono pokój znajdował się na pierwszym piętrze. Po obu stronach łóżka poło­ żono dwa ogromne, puszyste dywany, przy kominku ustawiono dwa fotele i sofę - luksus, jakiego Char­ lotta nie doświadczyła od czasu opuszczenia domu wuja. Gdyby tylko wiedziała, czemu to zawdzięcza. Z jakiegoś powodu czulą się przekupywana. Dzieci dobrze znały matematykę, kiepsko czytały, były nieokrzesane, buntownicze i bardzo inteligent­ ne. A więc jeszcze wiele mogły się nauczyć. - Co to za książka? - zapytała Leila. -To nowość. Dopiero ją przeczytałam i mówiono mi, że mają się ukazać następne historie - Charlotta pogładziła skórzaną okładkę swojego nowego, naj­ cenniejszego nabytku. -To „Baśnie z 1001 nocy". - A o czym? - Robbie wziął do ręki suwak loga­ rytmiczny i zaczął nim sprytnie manipulować. Charlotta podejrzewała, że gdyby go teraz zosta­ wiła, szybko opanowałby tę umiejętność, której taj­ niki ona sama zgłębiała kiedyś z takim trudem. Otwierając książkę, powiedziała: - To historia o bardzo mądrej damie i o baśniach, które opowiada. - Mama też opowiadała nam baśnie - odezwał się Robbie. - Leila nie pamięta mamy. 51

Charlotta nie wiedziała, czy postępuje właściwie, ale nie potrafiła opanować ciekawości: -He Leila miała wtedy lat? -Trzy, a ja siedem. - Usta cJHopca zadrżały przez chwilę, ale się opanował. - Pamiętam ją. - Wasza mama żyje w twoim sercu - powiedziała łagodnie Charlotta. - Co to znaczy? - zainteresowała się Leiła. - Ona chce powiedzieć, że nadal mogę ja. widzieć, kiedy zamknę oczy. - W głosie Robbiego dźwięczało zniecierpliwienie, ale Charlotta podejrzewała, że udawane. - Mama była niska i gruba i stale się do mnie uśmiechała. - Czy do mnie też się uśmiechała? - spytała Leila. - Do ciebie też. - Lubiła mnie - z triumfem stwierdziła Leila. - A gdzie jest twoja mama, panno lady Charlotto? Charlotta zawahała się. ale nie zwróciła dziewczyn­ ce uwagi, że niewłaściwie ją tytułuje. Owszem, dziw­ nie to brzmiało, lecz miało wdzięk, a poza tym błędem byłoby podważanie tego, co nakazał im ojciec. - Moja mama także nie żyje. - Uprzedziła następ­ ne pytanie: - Mój ojciec także. Umarli, kiedy miałam jedenaście lat. Byli ze mną dłużej, niż wasza mania z wami. Miałam szczęście. - Szczęście - powtórzyła Leila. Charlotta oparła dłoń na białej kartce papieru, zadrukowanej wyraźnymi, czarnymi literami. - To co, zaczniemy czytać? * -Naprawdę nie znam się na matematyce. - Wyn- ter wbił tępy wzrok w grubą księgę rachunkową, któ­ rą jego kuzyn Stewart rozłoży! przed nim, po czym 52 podniósł oczy na grupę ubranych na czarno dżentel­ menów, siedzących wokół długiego stołu. Wszystko to działo się w londyńskim biurze firmy przewozowej Ruski nów. - Możecie mi to wytłumaczyć? Kątem oka dostrzegł, że palce Stewarta zaciskają się na brzegu skórzanej okładki. Pan Hodges poczer­ wieniał na twarzy i wyglądał tak, jakby za chwilę miał dostać apopleksji. Pan Read zwijał w rolkę leżące przed nim dokumenty. Sir Drakely gładził wąsy, usi­ łując ukryć skrzywienie ust. A pan Shilbottle zaczął f s i ę dusić w napadzie kaszlu. Wynter szeroko otworzy! oczy i przeniósł wzrok na Stewarta. - Jest z tym jakiś problem? Kończący za tydzień pięćdziesiąt siedem lat Ste­ wart wygląda! na swój wiek. A to za sprawą pochylo­ nej, wysokiej, chudej sylwetki, przerzedzonych wło­ sów i cienkich, zaciśniętych warg. Ale we wspomnie­ niach Wyntera kuzyn właściwie zawsze wygląda! po­ dobnie. Po prostu urodził się stary. - Ależ nie ma żadnego problemu, kuzynie - po­ wiedział łagodnie Stewart. Chodzi tylko o to, że... trudno jest na poczekaniu udzielać lekcji arytmetyki. Gdybyś powiedział mi wcześniej... Wynter, celowo odgrywając rolę głupka, uśmiechną! się promiennie do członków kierownictwa swojej firmy. - Ale możecie mi opowiedzieć o zyskach. Tb wszystko, co mnie tak naprawdę obchodzi. I możecie mnie poinformować, co się dzieje w firmie. Przecież chyba po to tu jesteście? Drakeły zerknął na pobielałe palce Stewarta i zdecydował, iż czas przejąć inicjatywę. - Tak, tak, oczywiście, że po to tu jesteśmy. Cho­ dzi tylko o to, że twoja matka nieco bardziej sie in- 5 3

teresowała funkcjonowaniem firmy i sądziliśmy, że ty też... Twój ojciec także się interesował! - Czy był dobry z matematyki? - zapytaj Wynter. Drakely był zaszokowany pytaniem. - Byt.., lord Ruskin byl... ShilbottJe, sześćdziesięcioletni dżentelmen o twa­ rzy jak z waty, postanowił się wtrącić: - Wszyscy wiedzieli, że lordowi Ruskinowi wystar­ czyło jedno spojrzenie na rząd obliczeń, aby je zrozu­ mieć. Jego lordowska mość sam kierował swoją fir­ mą. Kiedy blisko pięćdziesiąt lat temu przystąpiłem do niej jako dostawca węgla, znał każdego z nazwiska i sprawowanej funkcji. Był też pierwszym człowie­ kiem, który poznał się na moich możliwościach i dal mi szansę. Twój ojciec był święty, chłopcze. - Święty... - Wynter doskonałe pamiętał wizyty w biurze i swojego sprytnego i złośliwego ojca, i wie­ dział, źe dopiero po śmierci mógł awansować na święte­ go, i to tylko w oczach tych, którzy byli podatni na iluzję. - Nigdy dotąd nie słyszałem, żeby ktoś tak mówił o mo­ im staruszku. Ale nawet jeśli przed laty trochę zdumie­ wał swoimi umiejętnościami, to czasy się zmieniły. - No pewnie. - Hodges poklepał się po brzuchu wypychającym jedwabną kamizelkę. - Przystąpiłem do firmy wkrótce po tym, kiedy stery przejęła lady Ru­ skin. Bardzo opłakiwała stratę męża i syna. Ty' oczywi­ ście żyłeś, ale twoja matka o tym nie wiedziała. Wszyscy zgromadzeni przy stole wbili wzrok w Wyntera. Wynter patrzył łagodnie, zastanawiając się jedno­ cześnie, który z tych żarliwych wielbicieli matki ko­ rzystał z okazji i ją okradał. Hodges tymczasem kontynuował swoją opowieść. - Było wtedy paru łobuzów, gotowych wykorzy­ stać sytuację, ale twoja matka wykiwała ich. - Uniósł 54 palec wskazujący. - Nie ma tak pusto w głowie... eeee... to znaczy nie jest takim delikatnym kwiatem kobiecości, jakby się wydawało. Ci łajdacy niczego nie podejrzewali, dopóki nie znaleźli się przed obli­ czem sędziego! Mówiący to mężczyzna najwyraźniej byl w Ador- nie zakochany, a po uśmiechach pozostałych dżen­ telmenów sądząc, oni także pozostawali pod uro­ kiem tej kobiety. Dzięki Bogu za talent Adorny do zaćmiewania męskich umysłów swoim czarem, pomyślał Wynter; dzięki temu zdołała ocalić rodzin­ ny majątek. Zastanawiało go jednak co innego; czy żadnemu nich nie przyszło na myśl, że on, Wynter, nie miał pstro w głowie, jak na to wyglądał? Czy napraw­ dę wierzyli, że pobyt w Arabii nadwerężył jego inte­ ligencję? Wyglądało na to, że wszyscy Anglicy uwa­ żali, iż trzeba ukończyć Oksford, ubierać się na czar­ no i oddychać angielskim powietrzem, żeby rozu­ mieć, jak się robi interesy. Mógł ich poinformować, że interesy wszędzie robi się tak samo, bez względu na położenie geograficzne. Ale nie powiedział tego. Niech odkrywają prawdę na własne ryzyko. - Istotnie, moja matka jest klejnotem połyskują­ cym barwą i kolorem na bezkresnej tutejszej pustyni. Odziani w czarne fraki dżentelmeni niespokojnie poruszyli się na krzesłach. Wynter z trudem stłumi! uśmiech. Anglicy byli tacy przyziemni; wystarczyło, że wysławiał się kwieciście, a płoszyli się jak panny. Poezja okazywała się bardzo przydatnym narzę­ dziem. Dostarczała mu sporo rozrywki. - Ale oczywiście lady Ruskin pragnie całkowicie zdać się na mnie i zachęca mnie do przejęcia zarzą­ dzania firmą. Bez niepotrzebnych wskazówek. - Wynter wstał. Pozostali natychmiast poderwali się