R O Z D Z I A Ł
Pireneje, 1816
- Kto to jest?
Ignorując prostackie zainteresowanie jej osobą ja
ko coś poniżej swej godności, panna Ewangeli-
na Scoffield stanęła dumnie w drzwiach jadalni
w oczekiwaniu na szefa sali.
Ten, przybywszy, skłonił się, podkręcił wąsa i zapy
tał po francusku:
- Ten sam stolik co zwykle, mademoiselle?
Wkoło rozległy się szepty w wielu językach.
- To jakaś bogata wdowa...
- Chyba ktoś ze szlacheckiego rodu z Europy. Na
poleon przegnał wielu, wiesz...
Ewangelina wiedziała, że żaden z podróżnych,
którzy zawitali do tego kurortu, ani hiszpański ary
stokrata, ani pruski generał, ani też z całą pewnością
krzykliwa Angielka, nie mogli domyślać się prawdy.
- Dziękuję, Henri - odparła w jego ojczystym ję
zyku i obdarzyła go smutnym uśmiechem. - Jesteś
taki uprzejmy.
W jego oczach pojawiły się iskierki zadowolenia.
- Żyję po to, by pani służyć.
- Służenie mi może okazać się niebezpieczne -
odpowiedziała ze świeżo nabytą i zdumiewającą ją
samą umiejętnością dramatyzowania.
1
5
- Przy tobie niestraszne mi żadne niebezpieczeństwa.
- Uwierz mi, nie jestem kimś, komu należałoby
składać takie deklaracje.
Szmer szeptów nie ustawał.
- Służba mówi, że to księżniczka...
- Sama, biedactwo, nawet bez pokojówki...
Henri zamknął oczy i położył rękę na sercu.
- Pani niesłychana uroda sama w sobie jest nagrodą.
Uroda? Nikt dotąd nie rozpływał się w zachwytach
nad jej urodą, ale w tym magicznym miejscu wszyst
ko było możliwe.
- Weź to. - Wsunęła w jego dłoń parę monet. -
Przeżyłam w życiu tyle złego. Nie pozwolę, aby taka
szczera uprzejmość jak twoja pozostała niezauważona.
Mężczyzna otworzył szeroko oczy i natychmiast
schował do kieszeni złote monety.
- Za jeden pani uśmiech poszedłbym na bosaka
po kamienistej drodze, walczyłbym z setką przeciw
ników, pokonałbym rozwścieczonego niedźwiedzia
i stanął w szranki z samym diabłem...
- Wystarczy. - Zdecydowanie wystarczy. Henri
usiłował mówić dalej, ale Ewangelina wręczyła mu
kolejną monetę i zamknął usta. Skinęła głową, nic
jak księżniczka, lecz jak rozsądna, angielska kobieta.
- Teraz chciałabym usiąść.
Kurort ten był niegdyś zamkiem, stojącym w pobli
żu hiszpańskiej granicy, oraz letnią rezydencją boga
tego hrabiego. Kiedy właściciel podupadł finansowo
po porażce Napoleona, musiał znaleźć jakiś sposób,
by utrzymać posiadłość. Wykorzystał więc pobliskie
źródła termalne i teraz zaspokajał potrzeby arysto
kratów, którzy chcieli łączyć podróżowanie z troską
o własne zdrowie.
W pokoju, w którym Ewangelina się znajdowała,
napalono w dwóch kominkach. Z marmurowych łu-
6
ków uśmiechały się cherubinki, a szerokie okna wy
chodziły na rozciągającą się poniżej zamku żyzną do
linę. Chateau Fortune było jedną z perełek na wiel
kim, podróżniczym szlaku, a Ewangelina cieszyła się
opinią jednej z jego najjaśniejszych gwiazd. Cóż z te
go, że tymczasowo. Gdy przechodziła pomiędzy na
krytymi stolikami, szeleściła jedwabną spódnicą
w kolorze szmaragdu. Kątem oka zauważała kierują
ce się w jej stronę głowy.
- Bardzo ładnie... zbudowana. Sądzisz, że miała
coś wspólnego z tym skandalem z Saxe-Coburg?
- Z tym okropnym Saxe-Coburg? Nie bądź
śmieszna. Wygląda dość egzotycznie.
Wszyscy w jadalni byli ciekawi, kim jest tajemnicza
kobieta. W odpowiedzi na to Ewangelina uniosła
swą egzotyczną brodę i przywołała na usta zagadko
wy uśmiech. Uśmiech, który ćwiczyła przed lustrem.
Żadna z obecnych tutaj osób z całą pewnością nie
domyśliłaby się prawdy.
Henri zamaszystym gestem odsunął jej krzesło.
Usadowiła się, mamrocząc podziękowania. Położyła
sakiewkę na stoliku, obok solniczki z Limoges,
po czym zarzuciła na ramiona koronkową chustę
z Brukseli.
- Mademoiselle jest chłodno? - spytał Henri. -
W górach noce bywają zimne, nawet latem. Byłoby
cieplej przy kominku.
- Mademoiselle woli patrzeć na twoje imponujące
góry.
Henri wzruszył ramionami z rezygnacją. Tymcza
sem zaczęli nadciągać kelnerzy. Dziewczynie nalano
kieliszek doskonałego czerwonego wina i położono
jej na kolanach śnieżnobiałą serwetkę, a Henri za
czął prezentować cały zestaw zup i przystawek. Już
sama recytacja sprawiła, że zamknęła oczy w oczeki-
7
waniu rozkoszy. Uwielbiała dobrą kuchnię. Uwiel
biała spożywać posiłki w tak niezwykłym otoczeniu.
Spodobała jej się aprobata Henriego dla jej wyboru.
Kiedy skończyła, czterech kelnerów skłoniło się
i odsunęło od stolika. Byli bardziej uprzejmi, niżby
nakazywała lojalność, za którą hojnie zapłaciła.
Czy zachowywali się tak, bo litowali się nad nią?
Myśl ta zakłuła ją w samo serce. Raptownie od
wróciła głowę i usiłowała zatrzymać wzrok na zasnu
tych śniegiem górskich szczytach. Zamiast tego do
strzegła jedynie ich odbicia w oknach. Teraz, kiedy
ucichł już ferwor spowodowany jej pojawieniem się,
współtowarzysze posiłku wrócili do zwykłych kon
wersacji i stracili zainteresowanie jej osobą. Wszyscy
zgromadzeni przebywali w czyimś towarzystwie: żon,
mężów, dzieci, kochanków. Tylko ona była samotna.
Wcześniej wyobrażała sobie, że w ciągu sześciu
dni, które tu spędzi, sytuacja się zmieni, ale swoim
zachowaniem nie zachęcała do zbytniej poufałości.
Resztki zdrowego rozsądku nakazywały jej trzymać
się na uboczu. Odkryła, że samotność w Pirenejach
dotykała ją tak samo jak w Anglii.
Odbicia w oknie zamigotały w nagle napływają
cych jej do oczu łzach.
Sama, bez domu, bez rodziny...
Tuż nad uchem usłyszała głos Henriego.
- Mamy chleb, prosto z pieca, jeszcze ciepły. -
Nad koszykiem pełnym złocistych wypieków unosił
się aromat drożdży. - Mamy soupe de poisson. - Za-
pachniało oregano i pstrągiem w sosie pomidoro
wym. - Dolejemy trochę wina. Musisz pić więcej wi
na, mademoiselle, żeby się rozgrzać i żeby nieco za
różowiły ci się policzki.
Dziewczyna zamrugała, żeby się nie rozpłakać,
po czym spojrzała na przebiegłą twarz Henriego.
8
Dostrzegł smutek na jej twarzy. Skinął głową w stro
nę odległego zakątka sali i szepnął do niej:
- Masz adoratora.
Ewangelina usiłowała się odwrócić, by dostrzec ta
jemniczego osobnika, ale Henri powiedział:
-Nie, nie patrz!
Oparła się więc wygodnie i rozpięła sięgające
do łokci rękawiczki, a potem położyła je na stoliku.
- Żartujesz sobie.
Westchnął niczym zbesztany szczeniak i odparł:
- Nie ja! Poczekaj, aż odejdę, a potem rozejrzyj się
po pokoju. Zobaczysz go. Siedzi koło kominka,
zwrócony twarzą w twoją stronę - wymruczał, przy
suwając się bliżej. - Jest niezwykle męski. Kazał po
sadzić się w miejscu, z którego będzie mógł cię ob
serwować.
Serce podeszło jej do gardła, a potem puls powró
cił do normy. Najwyraźniej Henri mylił się albo prze
sadzał. Latami mężczyźni zupełnie dobrze radzili so
bie z opieraniem się jej wdziękom, nawet jeśli były
skryte pod jedwabiem i koronkami. Podejrzewała, że
może chodzić o wyraz jej twarzy: mówiono, że jest
surowy.
- Dziękuję, Henri - powiedziała tonem świadczą
cym o tym, że maitre d'hotel może odejść, po czym zi
gnorowała go, kiedy zaczął się wycofywać.
Nie miała zamiaru patrzeć w stronę kominka. Po
dejrzewała, że Henri byłby zdolny przekupić jakie
goś mężczyznę tylko po to, by okazał zainteresowa
nie nią. Była pewna, że określenie „niezwykle mę
ski" w rozumieniu Henriego różniło się diametralnie
od jej definicji męskości.
Rozerwała rogalik na pół, posmarowała masłem
i po raz pierwszy spróbowała niebiańskiego smaku.
Uwielbiała Francję. Uwielbiała ten język. Uwielbia-
9
ła architekturę. Każdą potrawę, którą stawiano
przed nią na stole. Najbardziej jednak uwielbiała
francuskie pieczywo.
Zwarte, białe z dość twardym miąższem, otoczone
smakowitą skórką, dostarczało jej rozkoszy, o którą
wcześniej nawet by się nie podejrzewała. Poczuła się
niemal zawstydzona przyjemnością, jaką odkryła
w kawałku chleba, i pospiesznie otworzyła oczy. Ro
zejrzała się po pomieszczeniu i dostrzegła go.
Był niezwykle męski i naprawdę ją obserwował.
Odwróciła głowę tak szybko, że aż nadwyrężyła
szyję.
Wpatrywał się w nią. Przez krótką chwilę dostrze
gła jego zainteresowanie, zaciekawienie i niepohamo
waną. .. cóż, wyglądało to na... ale tak być nie mogło.
Zaborczość.
Jej uwagę odwrócił jakiś szelest na jedwabnej suk
ni i zdała sobie sprawę, że zgniotła pieczywo, które
go złocista skórka posypała się okruchami na ubra
nie. Ostrożnie odłożyła pokruszony rogalik na prze
znaczony do tego celu talerzyk. Strzepała okruchy ze
spódnicy i wlepiła wzrok w stojący naprzeciwko sto
lik. Znad talerza zupy unosiła się para, a wraz z nią
zapachy przywołujące na myśl ciepło i bezpieczeń
stwo.
Opanowała drżenie rąk i łyżkę zanurzyła w zupie,
po czym uniosła pełną do ust. Z pierwszym łykiem
natychmiast powrócił jej zdrowy rozsądek.
Umysł starej panny, podminowany melodrama
tycznymi rozważaniami Henriego, zwielokrotnił
uwagę, jaką obdarzał ją nieznajomy. Obserwował ją,
to prawda. Z cygara, które trzymał w palcach, nad je
go głową unosił się dym. Nie było jednak wątpliwo
ści, że przyglądał jej się z tą samą intensywnością,
och, nazwijmy rzecz po imieniu: ze wścibstwem!,
10
z jakim obserwowali ją pozostali podróżni, chcący
zaspokoić głód skandalu.
Nabrała kolejną łyżkę zupy i westchnęła, kiedy do
tarł do niej aromat oregano połączony z zapachem
ryby i smażonego czosnku. Tak, zupa. Boska, a zara
zem taka zwyczajna.
Jednak pomimo chusty na ramionach i rozgrzewa
jącego posiłku oblał ją lodowaty pot.
To wyobraźnia, powiedziała sobie. Leona zawsze po
wtarzała, że ma zbyt bujną wyobraźnię. Ewangelina po
dejrzewała niekiedy, że ta stara, przebiegła kobieta sa
ma ją do tego zachęcała. Niemniej poczuła nagłą po
trzebę, by unieść wzrok i kiedy Henri zabrał talerz
po zupie i postawił półmisek z jagnięciną, zrobiła to.
Nieznajomy wpatrywał się prosto w jej oczy.
Uniósł kieliszek w geście pozdrowienia.
Straciła dech. Serce podeszło jej do gardła i za
marła niczym królik zahipnotyzowany przez węża.
Niebieskie oczy nieznajomego okalały mahoniowe
rzęsy, widoczne nawet z takiej odległości. Nie była to
jednak barwa niebieska, taka jak odcień nieba, ani
bławatkowa. Był to kobalt. Kolor głęboki, płonący
namiętnością... Co było jej przedmiotem?
Ona, jeśli ten wilczy uśmieszek mógł być jakąkol
wiek wskazówką.
W Tuluzie dała pieniądze pewnemu chłopcu, po
nieważ sądziła, że umiera z głodu, i on uśmiechnął
się w taki właśnie sposób. Dała mu więcej, kiedy
spojrzał na nią tak, jakby chciał zaatakować i zabrać
jej wszystko, czego z nieprzymuszonej woli by mu nie
oddała. Nie była dzielną kobietą, nigdy taka nie by
ła. Wówczas ten chłopiec, a teraz ten mężczyzna wy
prowadzali ją z równowagi.
Jednak pomimo wyszczerzonych w uśmiechu zę
bów nieznajomy nie wyglądał na kogoś, komu zajrza-
11
ło w oczy widmo śmierci głodowej. Czarny, idealnie
skrojony surdut leżał na nim niczym druga skóra. Pod
kreślał szerokie ramiona, podobne do ramion pracu
jących w polu wieśniaków. I rzeczywiście, pod paroma
względami przypominał jej wieśniaka. Miał duże dło
nie, tak wielkie, że niknął w nich kieliszek z winem.
Uniósł go ponownie w jej stronę. Jego zaborczy
uśmiech jeszcze się pogłębił. Nagle dziewczyna ze
rwała się na równe nogi.
Musiała opuścić to miejsce. Teraz. Dziś wieczorem.
Nie, zaraz z samego rana, jutro. To była jakaś far
sa. Nie rozumiała, dlaczego sądzi, że powinna wszyst
kich uszczęśliwiać. Dlaczego sama sobie to robi.
Zwykle była rozsądna i długa historia jej snów na ja
wie nie była wymówką dla takiej niedbałości.
- Mademoiselle?
Popatrzyła przerażona w stronę Henriego.
- Czy jagnięcina pani nie smakuje?
- Tak. Nie. Nie wiem. - Chwyciła spoconymi dłoń
mi brzeg chusty i przywołała na twarz wyraz Królo
wej Śniegu. - Muszę iść do mojego apartamentu.
Henri wyglądał na zaniepokojonego.
- Naprawię to. Cokolwiek jest źle, naprawię to.
Jagnięcina jest zbyt pikantna, prawda? Ostrzegałem
tego idiotę, kucharza...
Zrobiła krok w przód.
Mężczyzna odskoczył.
- Nie może pani wyjść bez skosztowania. Pani ni
gdy nie wychodzi, nie tknąwszy jedzenia...
Jego żałosny ton dźwięczał jej w uszach, kiedy
spiesznie oddalała się w stronę drzwi, mijając zatło
czone stoliki. Nieznajomy mężczyzna śledził ją wzro
kiem. Spoglądał w sposób, w jaki nikt nigdy na nią
nie patrzył. Nic do tej pory nie przygotowało jej
na tego rodzaju... spotkanie.
12
Myślenie życzeniowe, sen na jawie w żaden sposób
nie przygotował jej na rzeczywiste wydarzenia.
Kiedy goście dostrzegli, że wychodzi, otoczył ją
gwar rozmów. Poczuła na sobie ciekawskie spojrze
nia. Policzki płonęły jej niczym ogień. Spieszyła się,
jak zmuszona rozpaczliwymi okolicznościami kobieta,
która musi zarabiać na życie. Miała nadzieję, że już
nigdy więcej nie będzie musiała tak się spieszyć.
Coś chwyciło jej chustę, przytrzymując tak raptow
nie, że musiała odwrócić się, by zobaczyć, jednak ni
kogo nie było, tylko materiał zahaczył o oparcie
krzesła. Uwolniła chustę, choć zaciągnęła delikatne
nici. Szła dalej ku wyjściu, mijając kłaniających się jej
kelnerów. Dotarła do portalu i nie zatrzymywała się,
ignorując zawodzenie Henriego. Minęła komforto
wy hol, klatkę schodową i przeszła długim, ciemnym
korytarzem ku znajdującym się na jego końcu po
dwójnym drzwiom. Drżącymi dłońmi wyciągnęła
z kieszeni klucz. Ledwie udało jej się włożyć go
do zamka. Wreszcie otworzyła drzwi. Weszła
do środka i zamknęła się od wewnątrz.
Oparła się o drzwi. Serce waliło jej jak młotem.
Czy nieznajomy ją gonił? Czy nawet teraz podążał
w stronę jej sypialni z tym szczególnym wyrazem de
terminacji i pogardy na twarzy?
Zamknęła przecież drzwi. Mogła czuć się bez
pieczna. Przycisnęła ucho do wypolerowanego drew
na i wytężyła słuch w oczekiwaniu nadciągających
kroków, ale gruba orzechowa deska nie przepuszcza
ła żadnych dźwięków. Czy stał za drzwiami i miał za
raz zastukać?
Ewangelina nie mogła znieść nerwowego oczekiwa
nia i zaczerpnąwszy głęboko tchu, uchyliła nieco drzwi.
Korytarz był pusty. Nikogo nie było. Nikt jej nie
śledził.
13
Czując się niezwykle głupio, zamknęła drzwi
i przekręciła klucz w zamku. Zasuwa zazgrzytała
uspokajająco. Po raz pierwszy, od kiedy spostrzegła
tego okropnego mężczyznę, mogła się odprężyć.
Źle odczytała jego zainteresowanie. Nie miała do
świadczenia z mężczyznami. Skąd więc miała wie
dzieć, że interesuje go jedynie niewinny flirt, a nie
ognisty romans? Zdjęła chustę i cisnęła ją na łóżko.
Gorzej, jeśli był zainteresowany jedynie jej chustą,
chciał zapytać, gdzie ją kupiła, i nabyć podobny pre
zent dla żony.
Spłonęła rumieńcem na myśl o tym, jak musiał się
śmiać, gdy widział ją uciekającą z jadalni. Kiedy po
myślała o pachnącej jagnięcinie, którą zostawiła nie
tkniętą na talerzu, poczuła ssanie w żołądku. Jedze
nie w tym kurorcie zaspokajało jej apetyt, uśpiony
przez mdłe paszteciki z Kornwalii i rozgotowaną
brukselkę. Teraz żałowała, że uciekła z jadalni w ta
ki sposób.
Sięgnęła po torebkę. Nie miała jej na ramieniu.
W szalonym pośpiechu zostawiła ją w jadalni. Po
dobnie jak wszystko, co miała na sobie, była to rzecz
drogocenna. Nie mogła jej zostawić ani zastąpić in
ną. Nie, będzie musiała ją odzyskać.
Dlaczego sądziła, że podstęp się uda?
Omiotła żałosnym spojrzeniem skąpaną w blasku
woskowych świec sypialnię. Umieszczono ją w pięk
nym pokoju, który wcześniej był apartamentem pa
na domu. Ściany pokrywała rzeźbiona, orzechowa
boazeria. W powietrzu unosił się aromat róż. Wiel
kie, wygodne łoże osnuwał brokatowy baldachim.
Materac pokrywała pasująca do niego burgundowa
kapa. Rama łoża ustawiona była na podeście. Każdej
nocy, gdy kładła się spać, czuła się jak księżniczka.
14
Uwielbiała ten pokój, ale choćby nie wiem jak
udawała, nie należał do niej. Najwyższy czas pogo
dzić się z prawdą. Była oszustką. I złodziejką.
Uklękła koło łóżka i chwyciła za sznurki, które
podtrzymywały materac. Wreszcie znalazła torbę po
dróżną. Każdej nocy, kiedy zasypiała, czuła wybrzu
szenie pod materacem. Cieszyło ją to, ponieważ
w torbie był klucz do jej niezależności.
Chwyciła rączki i wyciągnęła bagaż na zewnątrz.
Następnie otworzyła torbę i wyjęła z niej pliki bank
notów. Poukładała je na dywanie i przeliczyła.
Trzy tysiące funtów. W mniej niż miesiąc wydała
połowę odziedziczonej w niegodziwy sposób fortuny.
Skryła twarz w dłoniach, próbując zwalczyć tę niewy
godną prawdę i poddała się. Wiedziała, że musi wra
cać. Wracać do okropnej Anglii z jej mgłami i długi
mi zimami, zanim spuścizna po Leonie zostanie cał
kowicie zmarnotrawiona na gonieniu za marzeniami
o przygodach i romansach.
Została jej jeszcze wystarczająca suma, by otwo
rzyć księgarnię gdzieś w najodleglejszym zakątku
East Little Teignmouth. Zapewne wiedziała o książ
kach więcej niż jakakolwiek inna kobieta w Wielkiej
Brytanii. Mogła przekuć to w sukces.
A mimo to... mimo to... uniosła głowę i ponuro
patrzyła na rzeźbioną ścianę. Czy miała teraz dalej
żyć i umrzeć, zaznawszy tak gorzkiego i przelotnego
smaku przyjemności?
Podskoczyła, usłyszawszy pukanie do drzwi. Zdzi
wiona spojrzała w ich stronę.
- Mademoiselle, tu Henri.
Stłumiony głos mężczyzny jedynie pogłębił jej
konsternację.
- Przyniosłem pani torebkę.
15
- Tak. - Pospiesznie pozbierała wyblakłe bankno
ty i wsunęła je do torby podróżnej.
- Chwileczkę.
Włożyła torbę pod łóżko. Wstała, wygładziła suk
nię, przyjęła pełną godności postawę i podeszła
do drzwi. Jakaś drzemiąca w niej resztka rozwagi
sprawiła, że powiedziała:
- Henri?
- Znalazłem też rękawiczki.
- Dziękuję... - Otworzyła drzwi. - Jesteś najlep
szym...
Ale to nie ramiona Henriego zasłaniały dobiegają
ce z korytarza światło. Był to mężczyzna z jadalni,
który w wyciągniętych dłoniach trzymał jej torebkę
i rękawiczki. Jego kobaltowe oczy błyszczały trium
fująco. Skłonił się z lekką przesadą.
- Wasza Królewska Mość - rzekł w języku Baminii.
- Jak długo możesz przede mną uciekać, jak sądzisz?
R O Z D Z I A Ł
Strach chwycił Ewangelinę za gardło.
Kim był ten mężczyzna? Skąd wiedział, że ona mó
wi po bamińsku i dlaczego, o Boże, dlaczego, całe
swoje poczucie bezpieczeństwa zostawiła w Anglii?
Usiłowała zatrzasnąć drzwi, ale wielka, obuta
w ciężki but stopa utknęła w progu. Nieznajomy jęk
nął, kiedy masywne drzwi uderzyły go w kolano, lecz
2
16
kiedy z całej siły na nie naparła, wepchnął nogę
do środka.
- Henri! - krzyknęła. To jego głos przecież słysza
ła, czyż nie?
- Nie, księżniczko, jego tu nie ma - nieznajomy
znowu odezwał się w języku Baminii. - Nie ma stąd
ucieczki. - Trzymał teraz drzwi całkowicie otwarte.
Wygięła szyję, aby zerknąć w korytarz za jego ple
cami. Zobaczyła sylwetkę szefa obsługi, wciśniętą
pomiędzy dwóch innych mężczyzn. Jego stopy prze
bierały w powietrzu, a napastnicy unosili go.
Nieznajomy przyjrzał się jej szeroko otwartym
z niedowierzania oczom, a potem zmiażdżył wszelkie
nadzieje i złudzenia jedną zwięzłą uwagą:
- Przekupiłem go. Jeśli dobrze posłuchasz, usły
szysz dźwięk monet w jego kieszeni.
- To tak ma wyglądać walka z niedźwiedziem, jaką
chciałeś dla mnie stoczyć? - krzyknęła w stronę Hen-
riego.
Usiłował się odwrócić, ale stojący obok niego
oprawcy uniemożliwili mu to i zanim zdążyła ponow
nie krzyknąć, nieznajomy wszedł do środka, wpycha
jąc ją głębiej. Poczuła się, jakby naprawdę górował
nad nią wielki, ciemny i rozwścieczony niedźwiedź.
Pierwszy raz była w takiej sytuacji, ale wiedziała,
że wcale jej się to nie podoba. Strach, z powodu któ
rego uciekła do sypialni, wybuchł z wielką siłą. Za
częła się szamotać, ale nieznajomy chwycił ją za nad
garstki i obrócił dokoła. Ledwie się zatrzymała, omal
nie zderzając z framugą. Zerknęła na swego prześla
dowcę; był wielki, ciemny, wściekły i urósł do roz
miarów mamuta.
Nie na darmo jednak studiowała starożytne chiń
skie teksty. Jeśli nie potrafiła opanować strachu, po
winna była pomyśleć i przypomnieć sobie... wzięła
17
głęboki oddech. Oceniła sytuację. Stał pod odpo
wiednim kątem względem niej, miał wyciągnięte ra
mię, jego łokieć był bezbronny i stanowił idealny cel.
Ale pomimo tego, że był większy i silniejszy,
i na pewno nie wahałby się użyć przeciwko niej siły,
Ewangelina poczuła, że nie może postąpić podobnie.
Przynajmniej nie bez ostrzeżenia.
- Zabierz ode mnie ręce - powiedziała po francu
sku, udając opanowanie.
- Nie, księżniczko - wyglądał na bardzo pewnego
siebie. Wzmocnił uścisk, a z jego drugiej dłoni wysu
nęła się rękawiczka.
Patrzyła, jak spada na ziemię. Rękawiczka spo
częła na czubku wielkiego, czarnego buta, osobliwa
dekoracja wysłużonej skóry. Potem powoli dziew
czyna przeniosła wzrok na długie nogi mężczyzny,
odziane w czarne spodnie. Na jego tors okryty czar
ną marynarką i śnieżnobiałą koszulą. Na jego twarz.
Ostrych rysów nie łagodziła uprzejmość. Żad
na iskierka nie dodawała człowieczeństwa jego bo
skiej urodzie. Wyglądał tak, jakby był żywiołem na
tury: nieludzkim, niebezpiecznym, nieokiełznanym.
Być może nawet... szalonym.
Musiała to zrobić.
Chwyciła go za nadgarstek i wykręciła go. Machi
nalnie rozluźnił palce, a ona nadal wykręcała mu rę
kę. W końcu stanęła obok niego i chwyciła jego wy
gięte ramię pod swoje.
Chińczycy mieli rację. Ten chwyt działał. Napraw
dę działał!
- Nie nauczyli cię tego w szkole zakonnej - ode
zwał się. - Powiedz mi, gdzie...
Wyrwana z niedowierzania przez jego władczy
ton, wybiła ramieniem jego łokieć, mając nadzieję,
że uda jej się wygiąć go do wewnątrz.
18
Pchnął jej czoło drugą ręką i straciła równowagę.
Kiedy upadała na podłogę, nadal trzymając go
za nadgarstek, jego kolano znalazło się za jej pleca
mi. Chwycił ją pod pachę i pociągnął z powrotem ku
górze, zatrzaskując za sobą drzwi.
Ewangelina puściła go jak najszybciej i zerwała się
na równe nogi.
W jego głosie słychać było teraz jeszcze większe
niezadowolenie. Przycisnął pięści do bioder. Druga
rękawiczka wylądowała na wysłużonym bucie.
- Chciałbym wiedzieć, gdzie byłaś i skąd znasz te
wszystkie sztuczki. Gdybyś się nie zawahała...
Gdyby się nie zawahała, byłaby wolna.
Ale nie powiedziała tego na głos. Ten mężczyzna
był przecież szalony, przekupił Henriego, a ona była
śmieszną, małą sierotką, której zniknięcie i ewentu
alne zamordowanie nie zostałoby nigdy przez nikogo
zauważone... Jednak następnym razem, kiedy zde
cyduje się na użycie jednego z chwytów wschodnich
sztuk walki, nie może się wahać, a potem udawać
zdziwionej. Musi postępować tak, by w pełni wyko
rzystywać swoje umiejętności.
Kiedy tak stała, znieruchomiała, nieznajomy nie
co się odprężył i przyjrzał się jej, jakby był bankie
rem, który został zmuszony do zajęcia obciążonej
nieruchomości i odkrył, że jest ona nieatrakcyjna.
Dobrze. Nie była pięknością. Londyńska krawco
wa cmoknęła z dezaprobatą na widok jej niezdar
nych rąk i nóg. Fryzjerka przycinała jej długie, brązo
we włosy, narzekając, że wcale się nie kręcą. Jej nie
określonego koloru oczy były lekko skośne, a ich po
chodzenie na zawsze pozostanie tajemnicą. Broda
Ewangeliny często unosiła się buńczucznie.
Jedynie skóra przechodziła jej własny test na szla
chectwo. Jej blada cera rzadko widywała słońce pod-
19
czas lat spędzonych z Leoną. Jednak kiedy tylko wy
stawiła nogę za próg zacienionej biblioteki i znalazła
się na powietrzu, natychmiast policzki zaróżowiły się
lekko. Żaden z kapeluszy nie chronił jej wystarczają
co przed słońcem, a ona nie chciała siedzieć w domu
i tęsknić za wielką przygodą.
Może i nie była uwodzicielką, ale nie była także
własnością tego nieznajomego, nie miał więc prawa
patrzeć na nią z taką pogardą.
- Kim jesteś? - zapytała, tym razem po angielsku.
Pełne, wyraziste i otoczone lekkim, ciemnym zaro
stem usta nieznajomego wygięły się w niesmaku.
- Grasz w jakąś grę - on również odezwał się
po angielsku, ale mówił z lekkim akcentem.
- Nie... - Cóż, tak. W grę, aby pozostać przy życiu.
- Wrócisz ze mną, czy ci się to podoba, czy nie.
- Wrócę? Dokąd?
Co ważniejsze, czy to oznaczało, że będzie musia
ła opuścić pokój i pójść z nim do głównego wyjścia,
gdzie będzie można krzyczeć o pomoc?
- Kiedy możemy jechać?
Podejrzany pośpiech zaniepokoił go. Zmrużył
oczy, a jego długie, ciemne rzęsy zagięły się w kąci
kach.
Nie fair.
- Księżniczko. Zdajesz sobie z pewnością sprawę
z tego, jak ważna jest twoja obecność na tej ceremonii.
Rozbaw go.
- Oczywiście.
- Ten nierozważny list, który napisałaś, nigdy nie
mógłby zostać zaakceptowany. Wiesz o tym.
- Nie mógłby?
- Niech ci wybaczy święta Leopolda - zrobił krok
w jej stronę. Znalazł się teraz tak blisko, że czuła lek
ki zapach tytoniu. Zanim ruszył za nią w pogoń, za-
20
palił spokojnie cygaro, niczym drapieżnik zbyt pew
ny swej ofiary. - Czy chciałabyś pozbawić naszych
poddanych dobrobytu? Los obu królestw zależy
od wypełnienia przepowiedni.
Górował nad nią, a ona miała niewielkie doświad
czenie z tak potężnymi mężczyznami. W rzeczy sa
mej, miała niewielkie doświadczenie z mężczyznami
w ogóle. Żadnemu z nich nie chciało się odwiedzać
takiej ekscentrycznej kobiety naukowca, jak Leona.
A Leona mówiła o mężczyznach takich, jacy byli
za czasów jej młodości. Być może było to nieco wy
idealizowane spojrzenie. Według Leony mężczyźni,
których znała, byli prymitywni i zapominali o kobie
cie, kiedy tylko ta zaspokoiła ich potrzeby cielesne
i zadowoliła pokusy umysłowe.
Cóż, cały instynkt Ewangeliny krzyczał: uciekaj! I by
ła gotowa wypróbować kolejną z chińskich sztuczek,
kiedy znieruchomiała na dźwięk słów nieznajomego:
- Przepowiednia? Masz na myśli przepowiednię
Baminii i Serefinii?
Słysząc to, mężczyzna jakby urósł jeszcze bardziej.
- Ośmielasz się mnie przedrzeźniać? - Uniósł dło
nie, zupełnie jakby chciał skręcić jej kark, a potem
wykręcił się na pięcie i szybko przeszedł na drugą
stronę pokoju. Zatrzymał się przy filigranowym se
kretarzyku.
Przesunęła się centymetr w kierunku drzwi, ale
on, nawet na nią nie spojrzawszy, powiedział:
- Jeśli się ruszysz, będę cię musiał oddać na pa
stwę moich najgorszych instynktów.
Nie wyjaśnił, jakie to były instynkty; nie musiał. Jej
wyobraźnia galopowała niczym spłoszony koń.
Zatrzymała się.
- Mówiłem twoim regentom, by nie wysyłali cię
za granicę - powiedział w języku Baminii. - Powinni
21
cię byli trzymać w Serefinii, z dala od mało
rozgarniętych ludzi z zewnątrz.
- Sądzę, że zaszła jakaś pomyłka. Nie jestem tym,
za kogo mnie uważasz. To znaczy to, za kogo, jak są
dzę, mnie uważasz, jest doprawdy... - powiedziała
po angielsku.
Spojrzał na nią i słowa uwięzły jej w gardle.
- Ośmielasz się zaprzeczać, że jesteś księżniczką
Ethelindą z Serefinii?
Gdyby prawda nie była aż tak żałosna, omal by się
roześmiała.
- Nie jestem tym, za kogo uważają mnie Henri
i goście. Jestem jedynie panną Ewangeliną Scoffield
z East Little Teignmouth w Kornwalii.
Oświadczenie Ewangeliny nie naruszyło ani na jo
tę władczej postawy nieznajomego. Skwitował jej
słowa krótkim stwierdzeniem:
- Co za nonsens.
Nieco się uspokoiła. Pochyliła się i podniosła z zie
mi koronkowy szal oraz długą rękawiczkę.
- Ile czasu minęło, odkąd ostatni raz widziałeś
swoją księżniczkę?
- Ostatni raz widziałem cię z okazji twoich dziesią
tych urodzin, w dniu, w którym wyjeżdżałaś do szkół,
do Hiszpanii.
- A zatem wtedy - roześmiała się krótko, z ulgą,
że nieporozumienie się nieco wyjaśniło. - Nie wi
działeś jej od ilu lat?
- Od dwunastu.
- Musi istnieć między nami jakieś powierzchowne
podobieństwo. Schlebia mi, że masz mnie za księż
niczkę, w rzeczywistości jestem... - śmiech zamarł
jej na wargach. - Jestem nikim.
- Rozumiem. Cóż za kłopotliwa pomyłka - nie
rzucił jej wyzwania ani się nerwowo nie roześmiał.
22
Nie wykazał żadnych innych objawów szaleństwa, ale
też nie skłonił się i nie ruszył ku wyjściu. Zamiast te
go uniósł wieko jej sekretarzyka i zaczął szperać
wśród znajdujących się tam piór. - Czy mogłabyś za
tem wyjaśnić kilka zagadek?
- Wydaje mi się, że tak. Czego on szuka?
- W jaki sposób taki nikt, kto nazywa się Ewange-
lina Scoffield z East Little Teignmouth w Kornwalii,
znalazł się w kurorcie w Pirenejach z wystarczająco
obfitymi środkami, by utrzymywać się niczym księż
niczka?
Szczęka opadła jej ze zdumienia. Nie wierzył jej.
Ten mężczyzna nadal uważał, że jest księżniczką
z Serefinii.
- Mówię prawdę!
- A czy ja twierdzę, że nie mówisz? - spytał łagod
nie. - Jestem po prostu ciekaw, skąd pochodzi twoje
bogactwo, które zaimponowało nawet Henriemu.
A jeśli nie jemu, to przynajmniej jego grubo wyścieła
nej kieszeni. - Nieznajomy wziął do ręki ozdobny scy
zoryk i zaczął bawić się nim, przekładając go między
palcami. Na jego twarzy zagościł dziwny uśmieszek.
Pierwotny brak zaufania Ewangeliny powrócił ze
zdwojoną siłą. Kupiła ten sekretarzyk na przystanku
dyliżansów w drodze do kurortu. Starsza kobieta
miała tam stoisko, na którym sprzedawała rozmaite
unikatowe rzeczy. Drewniane pudełko przykuło
uwagę Ewangeliny. Uniosła przedmiot w dłoniach
i przesunęła palcami po mauretańskich rzeźbie
niach, a sprytna sprzedawczyni natychmiast dostrze
gła jej zainteresowanie. Otworzyła pudełko, wyjęła
z niego pióra, scyzoryk i inne drobiazgi i rozłożyła je
w promieniach słońca. Pozwoliła jej pogładzić gruby
papier, cały czas zabawiając ją absurdalną historyjką
o arystokratycznej, bogatej i krwawej przeszłości
23
przedmiotu. Oczywiście nie uwierzyła w ani jedno jej
słowo, ale za parę chwil sekretarzyk i pieniądze
zmieniły właścicielki.
Teraz, kiedy ten szaleniec trzymał w ręku nóż,
dziewczyna wyczuwała jego zamiary.
Znowu przesunęła się o centymetr w stronę drzwi,
lecz nieznajomy natychmiast odwrócił głowę i przy
szpilił ją do miejsca palącym wzrokiem.
Zatrzymała się. Z fałszywym uśmieszkiem na twa
rzy ruszyła w przeciwnym kierunku. Ku kasetonowe
mu oknu.
- W rzeczywistości pieniądze pochodzą ze spadku.
- Od któregoś z twoich krewnych? - Nadal ją ob
serwował. - Najprawdopodobniej po dziadku.
Ominęła wielkie łoże, rzucając chustę i rękawiczkę
na jego wezgłowie. Nie spuszczała z niego wzroku.
- Cóż, nie.
- Po ojcu? Po matce?
Przypominając sobie natchnione spekulacje z ja
dalni i znając własną nieumiejętność zmyślania,
z triumfem oznajmiła.
- Po mężu! - A potem, by ukryć pełne winy spoj
rzenie, wyjrzała przez okno. Od chwili, kiedy tu przy
była, codziennie podziwiała rozciągający się z sypial
ni widok. Panoramę ogrodów i sięgającego o wiele
dalej krajobrazu. Potężne góry, spowite teraz po
światą księżyca, otaczały półkolem dawny zamek,
chroniąc go przed najgroźniejszymi z zimowych wia
trów. Gdyby tylko dawna forteca nie była ulokowa
na tak wysoko. Mogła mieć jedynie nadzieję, że gdy
otworzy okno i wyjdzie na zewnątrz, nie połamie ko
ści podczas upadku.
- Ach. Jesteś wdową.
- Tak. - Wzdłuż jednej z krętych ogrodowych ście
żek szedł jakiś mężczyzna. Zatrzymał się i spojrzał
24
w górę ku niej, a ona uniosła dłoń. Zdesperowa
na zamachała do niego nieśmiało. Może on pomoże
jej w sytuacji, w której zawiódł ją zdradziecki Henri.
- Jakże tragiczne - zadumał się mężczyzna. - Nie
nosisz obrączki.
Mężczyzna na zewnątrz zboczył ze ścieżki i dziew
czyna zdała sobie sprawę z tego, że żadna pomoc nie
nadejdzie. Nagłym ruchem otworzyła zasuwę i wy
stawiła jedną nogę na zewnątrz. Usłyszała dobiega
jący zza pleców odgłos zbliżających się kroków
i krzyk nieznajomego.
- Nie, nie zrobisz tego!
Nie miała czasu uciekać z gracją, więc po prostu
pochyliła się do przodu i poddała sile ciążenia.
R O Z D Z I A Ł
Kiedy tylko Ewangelina poczuła, że spada, czyjeś
dłonie porwały ją do tyłu. Zaczęła głośno i przeraźli
wie krzyczeć, a nieznajomy wciągał ją z powrotem
do środka. Spódnica owinęła jej się wokół kostek.
Upadła ciężko pośladkami na podłogę. Siła uderze
nia na moment pozbawiła ją tchu.
Wielki człowiek zatrzasnął okno przy wtórze
ostatniego jej krzyku. Zapadła złowieszcza cisza.
Ewangelina uniosła wzrok i znowu zobaczyła gó
rującą nad sobą postać mężczyzny. Wyrwała się po
nownie, ale on chwycił ją za ramię i wykręcił je tak,
3
25
że wstała na równe nogi. Zamachnęła się pięścią
w stronę jego torsu, on jednak chwycił jej nadgarstki
i zamknął w luźnym uścisku.
Nienawidziła tego. Bezsilności, daremnego trudu,
strachu.
- Kim jesteś? - zapytała.
Nieznajomy zignorował jej pytanie oraz próbę
ucieczki, jakby obie te rzeczy nie były warte jego
uwagi. Uniósł jej lewą dłoń ku światłu i odparł:
- Henri powiedział mi, i miał rację, że nie wierzy,
abyś kiedykolwiek była mężatką, ponieważ nigdy nie
widział na twoim palcu śladu po obrączce.
Skurczyła palce stóp w jedwabnych pantofelkach,
ale co by jej przyszło z kopania go? Sama jedynie
uderzyłaby się o jego twarde buty.
- Jakiego rodzaju śladu? - powiedziała niemal bez
tchu, przez ściśnięte gardło. Nie podobało jej się, że
słyszy swoje zdenerwowanie.
- Zaznaczony blady ślad. Wgniecenie na skórze. -
Potrząsnął jej dłonią, aż rozluźniła pięść. - Jakikol
wiek ślad, że miałaś na palcu złoto, świadczące
o tym, że byłaś żoną jakiegoś mężczyzny.
- Byłam mężatką przez niedługi czas.
- Wyobrażam sobie. Żadna doświadczona kobieta
nie uciekałaby z jadalni w takim popłochu. - Pochy
lił się nad nią, a ona odchyliła głowę do tyłu, obser
wując go pod pewnym kątem. - Tylko z tego powo
du, że na nią spojrzałem - dokończył.
Nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Im bar
dziej przyglądała się temu mężczyźnie, tym bardziej
podejrzewała, że ma rację. Kobiety nie uciekały
przed nim, kiedy na nie patrzył. Biegły raczej ku nie
mu. Miał w sobie jakiś zwierzęcy wdzięk, opanowane
ruchy; pachniał skórą i świeżym powietrzem.
I nie zabił jej. Jeszcze nie.
26
- Ile dałeś Henriemu, by go przekupić?
- Wystarczająco dużo, żeby dowiedzieć się tego,
czego chciałem. - Spojrzał w dół, na jej dłoń uwięzio
ną w uścisku. Zwolnił chwyt i powiedział rozbawiony:
- On cię lubi, wiesz?
Być może nieznajomy nie planował, że ją zabije.
W rzeczywistości teraz, gdy się nad tym zastanowiła,
nie wyglądał jak morderca. Nie, wyglądał raczej jak
jeden z mężczyzn, o których opowiadała jej Leona.
Silny, męski i niecierpliwy wobec kobiecych prote
stów. Może planował po prostu zniewolenie, a w ta
kim wypadku lepiej by było, gdyby mu uległa.
W końcu wraca do Anglii i musi mieć coś, co bę
dzie mogła wspominać.
- Henri mnie lubi?
- Tak. Musiałem poświęcić spore środki, by ze
chciał ze mną współpracować.
- Co jeszcze?
- Moi ludzie straszyli, że go zgniotą.
Wyrwała dłonie z jego uścisku. Cóż sobie wyobra
żała? Że skoro trzymał ją w uścisku, to miał zamiar
się z nią kochać? Musi się dowiedzieć, o co chodzi
temu szalonemu barbarzyńcy, zanim wyskoczy
oknem na skaliste podłoże.
Gdyby tylko nie była uwięziona pomiędzy ścianą
za plecami, łóżkiem z przodu a nim.
- Jedyną rzeczą, jaka uniemożliwia Henriemu
wzywanie pomocy, są silne pięści Rafaella i Victora.
Jej wzrok padł na ręce mężczyzny. Nie zaciskał ich
w pięści. Jego palce wyglądały na zupełnie rozluźnio
ne. Paznokcie miał czyste, dobrze utrzymane i szero
kie. Opalona skóra porośnięta była ciemnymi wło
skami, a prześwitywały przez nią granatowe żyły
i mocne ścięgna. Wielkie dłonie, dłonie pełne pożą
dania, jeśli to, co mówiła jej Leona, było prawdą.
27
Ewangelina zarumieniła się, śledząc tok swoich my
śli, a potem nagle zbladła. Zdała sobie sprawę z te
go, że ten mężczyzna mógłby zgnieść ją równie łatwo
jak wesz. To, co powiedział o strachu Henriego,
wzmogło jej obawy. Odezwała się:
- Rozumiem. Zastraszasz mnie.
- Księżniczka Serefinii nie da się nikomu zastra
szyć - odparł ponuro.
- To właśnie świadczy o tym, że nie jestem księż
niczką.
Zignorował ją.
- Powiedziałem ci to tylko dlatego, że wyglądałaś
na bardzo zagubioną, kiedy Henri cię opuścił.
Opuszczona. Żałosna. Tak, taka była.
- Nie jestem księżniczką.
- Zatem jesteś dziwką.
Zaszokowana wlepiła w niego pełen niedowierza
nia wzrok.
- Bardzo drogą dziwką. - Na jego twarzy pojawił
się chłód. - Jaka inna kobieta przyjeżdża sama
do kurortu bez przyzwoitki, nawet bez pokojówki?
Taka kobieta, która nigdy nie miała pokojówki
i która nie chce, aby ktoś koło niej węszył.
- A jako dziwka jesteś dostępna dla moich przy
jemności. - Szerokie dłonie, które podziwiała, chwy
ciły ją za łokcie. Przyciągnął ją do siebie, wyginając
swe ciało nad nią niczym wilk chroniący swą samicę.
Schylił głowę w jej stronę, a ona wykonała unik.
- Nie - wyszeptał, przyciskając Ewangelinę do szy
by. Chwycił ją pod brodę i przechylił jej twarz ku so
bie.
Zbyt późno przypomniała sobie chińskie techniki.
Usiłowała zmiażdżyć mu nos uderzeniem czołem.
Ale on najwyraźniej nie zapomniał o jej wcześniej
szym manewrze i mocno chwycił jej szczękę.
28
Christina Dodd Uciekająca księżniczka
R O Z D Z I A Ł Pireneje, 1816 - Kto to jest? Ignorując prostackie zainteresowanie jej osobą ja ko coś poniżej swej godności, panna Ewangeli- na Scoffield stanęła dumnie w drzwiach jadalni w oczekiwaniu na szefa sali. Ten, przybywszy, skłonił się, podkręcił wąsa i zapy tał po francusku: - Ten sam stolik co zwykle, mademoiselle? Wkoło rozległy się szepty w wielu językach. - To jakaś bogata wdowa... - Chyba ktoś ze szlacheckiego rodu z Europy. Na poleon przegnał wielu, wiesz... Ewangelina wiedziała, że żaden z podróżnych, którzy zawitali do tego kurortu, ani hiszpański ary stokrata, ani pruski generał, ani też z całą pewnością krzykliwa Angielka, nie mogli domyślać się prawdy. - Dziękuję, Henri - odparła w jego ojczystym ję zyku i obdarzyła go smutnym uśmiechem. - Jesteś taki uprzejmy. W jego oczach pojawiły się iskierki zadowolenia. - Żyję po to, by pani służyć. - Służenie mi może okazać się niebezpieczne - odpowiedziała ze świeżo nabytą i zdumiewającą ją samą umiejętnością dramatyzowania. 1 5
- Przy tobie niestraszne mi żadne niebezpieczeństwa. - Uwierz mi, nie jestem kimś, komu należałoby składać takie deklaracje. Szmer szeptów nie ustawał. - Służba mówi, że to księżniczka... - Sama, biedactwo, nawet bez pokojówki... Henri zamknął oczy i położył rękę na sercu. - Pani niesłychana uroda sama w sobie jest nagrodą. Uroda? Nikt dotąd nie rozpływał się w zachwytach nad jej urodą, ale w tym magicznym miejscu wszyst ko było możliwe. - Weź to. - Wsunęła w jego dłoń parę monet. - Przeżyłam w życiu tyle złego. Nie pozwolę, aby taka szczera uprzejmość jak twoja pozostała niezauważona. Mężczyzna otworzył szeroko oczy i natychmiast schował do kieszeni złote monety. - Za jeden pani uśmiech poszedłbym na bosaka po kamienistej drodze, walczyłbym z setką przeciw ników, pokonałbym rozwścieczonego niedźwiedzia i stanął w szranki z samym diabłem... - Wystarczy. - Zdecydowanie wystarczy. Henri usiłował mówić dalej, ale Ewangelina wręczyła mu kolejną monetę i zamknął usta. Skinęła głową, nic jak księżniczka, lecz jak rozsądna, angielska kobieta. - Teraz chciałabym usiąść. Kurort ten był niegdyś zamkiem, stojącym w pobli żu hiszpańskiej granicy, oraz letnią rezydencją boga tego hrabiego. Kiedy właściciel podupadł finansowo po porażce Napoleona, musiał znaleźć jakiś sposób, by utrzymać posiadłość. Wykorzystał więc pobliskie źródła termalne i teraz zaspokajał potrzeby arysto kratów, którzy chcieli łączyć podróżowanie z troską o własne zdrowie. W pokoju, w którym Ewangelina się znajdowała, napalono w dwóch kominkach. Z marmurowych łu- 6
ków uśmiechały się cherubinki, a szerokie okna wy chodziły na rozciągającą się poniżej zamku żyzną do linę. Chateau Fortune było jedną z perełek na wiel kim, podróżniczym szlaku, a Ewangelina cieszyła się opinią jednej z jego najjaśniejszych gwiazd. Cóż z te go, że tymczasowo. Gdy przechodziła pomiędzy na krytymi stolikami, szeleściła jedwabną spódnicą w kolorze szmaragdu. Kątem oka zauważała kierują ce się w jej stronę głowy. - Bardzo ładnie... zbudowana. Sądzisz, że miała coś wspólnego z tym skandalem z Saxe-Coburg? - Z tym okropnym Saxe-Coburg? Nie bądź śmieszna. Wygląda dość egzotycznie. Wszyscy w jadalni byli ciekawi, kim jest tajemnicza kobieta. W odpowiedzi na to Ewangelina uniosła swą egzotyczną brodę i przywołała na usta zagadko wy uśmiech. Uśmiech, który ćwiczyła przed lustrem. Żadna z obecnych tutaj osób z całą pewnością nie domyśliłaby się prawdy. Henri zamaszystym gestem odsunął jej krzesło. Usadowiła się, mamrocząc podziękowania. Położyła sakiewkę na stoliku, obok solniczki z Limoges, po czym zarzuciła na ramiona koronkową chustę z Brukseli. - Mademoiselle jest chłodno? - spytał Henri. - W górach noce bywają zimne, nawet latem. Byłoby cieplej przy kominku. - Mademoiselle woli patrzeć na twoje imponujące góry. Henri wzruszył ramionami z rezygnacją. Tymcza sem zaczęli nadciągać kelnerzy. Dziewczynie nalano kieliszek doskonałego czerwonego wina i położono jej na kolanach śnieżnobiałą serwetkę, a Henri za czął prezentować cały zestaw zup i przystawek. Już sama recytacja sprawiła, że zamknęła oczy w oczeki- 7
waniu rozkoszy. Uwielbiała dobrą kuchnię. Uwiel biała spożywać posiłki w tak niezwykłym otoczeniu. Spodobała jej się aprobata Henriego dla jej wyboru. Kiedy skończyła, czterech kelnerów skłoniło się i odsunęło od stolika. Byli bardziej uprzejmi, niżby nakazywała lojalność, za którą hojnie zapłaciła. Czy zachowywali się tak, bo litowali się nad nią? Myśl ta zakłuła ją w samo serce. Raptownie od wróciła głowę i usiłowała zatrzymać wzrok na zasnu tych śniegiem górskich szczytach. Zamiast tego do strzegła jedynie ich odbicia w oknach. Teraz, kiedy ucichł już ferwor spowodowany jej pojawieniem się, współtowarzysze posiłku wrócili do zwykłych kon wersacji i stracili zainteresowanie jej osobą. Wszyscy zgromadzeni przebywali w czyimś towarzystwie: żon, mężów, dzieci, kochanków. Tylko ona była samotna. Wcześniej wyobrażała sobie, że w ciągu sześciu dni, które tu spędzi, sytuacja się zmieni, ale swoim zachowaniem nie zachęcała do zbytniej poufałości. Resztki zdrowego rozsądku nakazywały jej trzymać się na uboczu. Odkryła, że samotność w Pirenejach dotykała ją tak samo jak w Anglii. Odbicia w oknie zamigotały w nagle napływają cych jej do oczu łzach. Sama, bez domu, bez rodziny... Tuż nad uchem usłyszała głos Henriego. - Mamy chleb, prosto z pieca, jeszcze ciepły. - Nad koszykiem pełnym złocistych wypieków unosił się aromat drożdży. - Mamy soupe de poisson. - Za- pachniało oregano i pstrągiem w sosie pomidoro wym. - Dolejemy trochę wina. Musisz pić więcej wi na, mademoiselle, żeby się rozgrzać i żeby nieco za różowiły ci się policzki. Dziewczyna zamrugała, żeby się nie rozpłakać, po czym spojrzała na przebiegłą twarz Henriego. 8
Dostrzegł smutek na jej twarzy. Skinął głową w stro nę odległego zakątka sali i szepnął do niej: - Masz adoratora. Ewangelina usiłowała się odwrócić, by dostrzec ta jemniczego osobnika, ale Henri powiedział: -Nie, nie patrz! Oparła się więc wygodnie i rozpięła sięgające do łokci rękawiczki, a potem położyła je na stoliku. - Żartujesz sobie. Westchnął niczym zbesztany szczeniak i odparł: - Nie ja! Poczekaj, aż odejdę, a potem rozejrzyj się po pokoju. Zobaczysz go. Siedzi koło kominka, zwrócony twarzą w twoją stronę - wymruczał, przy suwając się bliżej. - Jest niezwykle męski. Kazał po sadzić się w miejscu, z którego będzie mógł cię ob serwować. Serce podeszło jej do gardła, a potem puls powró cił do normy. Najwyraźniej Henri mylił się albo prze sadzał. Latami mężczyźni zupełnie dobrze radzili so bie z opieraniem się jej wdziękom, nawet jeśli były skryte pod jedwabiem i koronkami. Podejrzewała, że może chodzić o wyraz jej twarzy: mówiono, że jest surowy. - Dziękuję, Henri - powiedziała tonem świadczą cym o tym, że maitre d'hotel może odejść, po czym zi gnorowała go, kiedy zaczął się wycofywać. Nie miała zamiaru patrzeć w stronę kominka. Po dejrzewała, że Henri byłby zdolny przekupić jakie goś mężczyznę tylko po to, by okazał zainteresowa nie nią. Była pewna, że określenie „niezwykle mę ski" w rozumieniu Henriego różniło się diametralnie od jej definicji męskości. Rozerwała rogalik na pół, posmarowała masłem i po raz pierwszy spróbowała niebiańskiego smaku. Uwielbiała Francję. Uwielbiała ten język. Uwielbia- 9
ła architekturę. Każdą potrawę, którą stawiano przed nią na stole. Najbardziej jednak uwielbiała francuskie pieczywo. Zwarte, białe z dość twardym miąższem, otoczone smakowitą skórką, dostarczało jej rozkoszy, o którą wcześniej nawet by się nie podejrzewała. Poczuła się niemal zawstydzona przyjemnością, jaką odkryła w kawałku chleba, i pospiesznie otworzyła oczy. Ro zejrzała się po pomieszczeniu i dostrzegła go. Był niezwykle męski i naprawdę ją obserwował. Odwróciła głowę tak szybko, że aż nadwyrężyła szyję. Wpatrywał się w nią. Przez krótką chwilę dostrze gła jego zainteresowanie, zaciekawienie i niepohamo waną. .. cóż, wyglądało to na... ale tak być nie mogło. Zaborczość. Jej uwagę odwrócił jakiś szelest na jedwabnej suk ni i zdała sobie sprawę, że zgniotła pieczywo, które go złocista skórka posypała się okruchami na ubra nie. Ostrożnie odłożyła pokruszony rogalik na prze znaczony do tego celu talerzyk. Strzepała okruchy ze spódnicy i wlepiła wzrok w stojący naprzeciwko sto lik. Znad talerza zupy unosiła się para, a wraz z nią zapachy przywołujące na myśl ciepło i bezpieczeń stwo. Opanowała drżenie rąk i łyżkę zanurzyła w zupie, po czym uniosła pełną do ust. Z pierwszym łykiem natychmiast powrócił jej zdrowy rozsądek. Umysł starej panny, podminowany melodrama tycznymi rozważaniami Henriego, zwielokrotnił uwagę, jaką obdarzał ją nieznajomy. Obserwował ją, to prawda. Z cygara, które trzymał w palcach, nad je go głową unosił się dym. Nie było jednak wątpliwo ści, że przyglądał jej się z tą samą intensywnością, och, nazwijmy rzecz po imieniu: ze wścibstwem!, 10
z jakim obserwowali ją pozostali podróżni, chcący zaspokoić głód skandalu. Nabrała kolejną łyżkę zupy i westchnęła, kiedy do tarł do niej aromat oregano połączony z zapachem ryby i smażonego czosnku. Tak, zupa. Boska, a zara zem taka zwyczajna. Jednak pomimo chusty na ramionach i rozgrzewa jącego posiłku oblał ją lodowaty pot. To wyobraźnia, powiedziała sobie. Leona zawsze po wtarzała, że ma zbyt bujną wyobraźnię. Ewangelina po dejrzewała niekiedy, że ta stara, przebiegła kobieta sa ma ją do tego zachęcała. Niemniej poczuła nagłą po trzebę, by unieść wzrok i kiedy Henri zabrał talerz po zupie i postawił półmisek z jagnięciną, zrobiła to. Nieznajomy wpatrywał się prosto w jej oczy. Uniósł kieliszek w geście pozdrowienia. Straciła dech. Serce podeszło jej do gardła i za marła niczym królik zahipnotyzowany przez węża. Niebieskie oczy nieznajomego okalały mahoniowe rzęsy, widoczne nawet z takiej odległości. Nie była to jednak barwa niebieska, taka jak odcień nieba, ani bławatkowa. Był to kobalt. Kolor głęboki, płonący namiętnością... Co było jej przedmiotem? Ona, jeśli ten wilczy uśmieszek mógł być jakąkol wiek wskazówką. W Tuluzie dała pieniądze pewnemu chłopcu, po nieważ sądziła, że umiera z głodu, i on uśmiechnął się w taki właśnie sposób. Dała mu więcej, kiedy spojrzał na nią tak, jakby chciał zaatakować i zabrać jej wszystko, czego z nieprzymuszonej woli by mu nie oddała. Nie była dzielną kobietą, nigdy taka nie by ła. Wówczas ten chłopiec, a teraz ten mężczyzna wy prowadzali ją z równowagi. Jednak pomimo wyszczerzonych w uśmiechu zę bów nieznajomy nie wyglądał na kogoś, komu zajrza- 11
ło w oczy widmo śmierci głodowej. Czarny, idealnie skrojony surdut leżał na nim niczym druga skóra. Pod kreślał szerokie ramiona, podobne do ramion pracu jących w polu wieśniaków. I rzeczywiście, pod paroma względami przypominał jej wieśniaka. Miał duże dło nie, tak wielkie, że niknął w nich kieliszek z winem. Uniósł go ponownie w jej stronę. Jego zaborczy uśmiech jeszcze się pogłębił. Nagle dziewczyna ze rwała się na równe nogi. Musiała opuścić to miejsce. Teraz. Dziś wieczorem. Nie, zaraz z samego rana, jutro. To była jakaś far sa. Nie rozumiała, dlaczego sądzi, że powinna wszyst kich uszczęśliwiać. Dlaczego sama sobie to robi. Zwykle była rozsądna i długa historia jej snów na ja wie nie była wymówką dla takiej niedbałości. - Mademoiselle? Popatrzyła przerażona w stronę Henriego. - Czy jagnięcina pani nie smakuje? - Tak. Nie. Nie wiem. - Chwyciła spoconymi dłoń mi brzeg chusty i przywołała na twarz wyraz Królo wej Śniegu. - Muszę iść do mojego apartamentu. Henri wyglądał na zaniepokojonego. - Naprawię to. Cokolwiek jest źle, naprawię to. Jagnięcina jest zbyt pikantna, prawda? Ostrzegałem tego idiotę, kucharza... Zrobiła krok w przód. Mężczyzna odskoczył. - Nie może pani wyjść bez skosztowania. Pani ni gdy nie wychodzi, nie tknąwszy jedzenia... Jego żałosny ton dźwięczał jej w uszach, kiedy spiesznie oddalała się w stronę drzwi, mijając zatło czone stoliki. Nieznajomy mężczyzna śledził ją wzro kiem. Spoglądał w sposób, w jaki nikt nigdy na nią nie patrzył. Nic do tej pory nie przygotowało jej na tego rodzaju... spotkanie. 12
Myślenie życzeniowe, sen na jawie w żaden sposób nie przygotował jej na rzeczywiste wydarzenia. Kiedy goście dostrzegli, że wychodzi, otoczył ją gwar rozmów. Poczuła na sobie ciekawskie spojrze nia. Policzki płonęły jej niczym ogień. Spieszyła się, jak zmuszona rozpaczliwymi okolicznościami kobieta, która musi zarabiać na życie. Miała nadzieję, że już nigdy więcej nie będzie musiała tak się spieszyć. Coś chwyciło jej chustę, przytrzymując tak raptow nie, że musiała odwrócić się, by zobaczyć, jednak ni kogo nie było, tylko materiał zahaczył o oparcie krzesła. Uwolniła chustę, choć zaciągnęła delikatne nici. Szła dalej ku wyjściu, mijając kłaniających się jej kelnerów. Dotarła do portalu i nie zatrzymywała się, ignorując zawodzenie Henriego. Minęła komforto wy hol, klatkę schodową i przeszła długim, ciemnym korytarzem ku znajdującym się na jego końcu po dwójnym drzwiom. Drżącymi dłońmi wyciągnęła z kieszeni klucz. Ledwie udało jej się włożyć go do zamka. Wreszcie otworzyła drzwi. Weszła do środka i zamknęła się od wewnątrz. Oparła się o drzwi. Serce waliło jej jak młotem. Czy nieznajomy ją gonił? Czy nawet teraz podążał w stronę jej sypialni z tym szczególnym wyrazem de terminacji i pogardy na twarzy? Zamknęła przecież drzwi. Mogła czuć się bez pieczna. Przycisnęła ucho do wypolerowanego drew na i wytężyła słuch w oczekiwaniu nadciągających kroków, ale gruba orzechowa deska nie przepuszcza ła żadnych dźwięków. Czy stał za drzwiami i miał za raz zastukać? Ewangelina nie mogła znieść nerwowego oczekiwa nia i zaczerpnąwszy głęboko tchu, uchyliła nieco drzwi. Korytarz był pusty. Nikogo nie było. Nikt jej nie śledził. 13
Czując się niezwykle głupio, zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku. Zasuwa zazgrzytała uspokajająco. Po raz pierwszy, od kiedy spostrzegła tego okropnego mężczyznę, mogła się odprężyć. Źle odczytała jego zainteresowanie. Nie miała do świadczenia z mężczyznami. Skąd więc miała wie dzieć, że interesuje go jedynie niewinny flirt, a nie ognisty romans? Zdjęła chustę i cisnęła ją na łóżko. Gorzej, jeśli był zainteresowany jedynie jej chustą, chciał zapytać, gdzie ją kupiła, i nabyć podobny pre zent dla żony. Spłonęła rumieńcem na myśl o tym, jak musiał się śmiać, gdy widział ją uciekającą z jadalni. Kiedy po myślała o pachnącej jagnięcinie, którą zostawiła nie tkniętą na talerzu, poczuła ssanie w żołądku. Jedze nie w tym kurorcie zaspokajało jej apetyt, uśpiony przez mdłe paszteciki z Kornwalii i rozgotowaną brukselkę. Teraz żałowała, że uciekła z jadalni w ta ki sposób. Sięgnęła po torebkę. Nie miała jej na ramieniu. W szalonym pośpiechu zostawiła ją w jadalni. Po dobnie jak wszystko, co miała na sobie, była to rzecz drogocenna. Nie mogła jej zostawić ani zastąpić in ną. Nie, będzie musiała ją odzyskać. Dlaczego sądziła, że podstęp się uda? Omiotła żałosnym spojrzeniem skąpaną w blasku woskowych świec sypialnię. Umieszczono ją w pięk nym pokoju, który wcześniej był apartamentem pa na domu. Ściany pokrywała rzeźbiona, orzechowa boazeria. W powietrzu unosił się aromat róż. Wiel kie, wygodne łoże osnuwał brokatowy baldachim. Materac pokrywała pasująca do niego burgundowa kapa. Rama łoża ustawiona była na podeście. Każdej nocy, gdy kładła się spać, czuła się jak księżniczka. 14
Uwielbiała ten pokój, ale choćby nie wiem jak udawała, nie należał do niej. Najwyższy czas pogo dzić się z prawdą. Była oszustką. I złodziejką. Uklękła koło łóżka i chwyciła za sznurki, które podtrzymywały materac. Wreszcie znalazła torbę po dróżną. Każdej nocy, kiedy zasypiała, czuła wybrzu szenie pod materacem. Cieszyło ją to, ponieważ w torbie był klucz do jej niezależności. Chwyciła rączki i wyciągnęła bagaż na zewnątrz. Następnie otworzyła torbę i wyjęła z niej pliki bank notów. Poukładała je na dywanie i przeliczyła. Trzy tysiące funtów. W mniej niż miesiąc wydała połowę odziedziczonej w niegodziwy sposób fortuny. Skryła twarz w dłoniach, próbując zwalczyć tę niewy godną prawdę i poddała się. Wiedziała, że musi wra cać. Wracać do okropnej Anglii z jej mgłami i długi mi zimami, zanim spuścizna po Leonie zostanie cał kowicie zmarnotrawiona na gonieniu za marzeniami o przygodach i romansach. Została jej jeszcze wystarczająca suma, by otwo rzyć księgarnię gdzieś w najodleglejszym zakątku East Little Teignmouth. Zapewne wiedziała o książ kach więcej niż jakakolwiek inna kobieta w Wielkiej Brytanii. Mogła przekuć to w sukces. A mimo to... mimo to... uniosła głowę i ponuro patrzyła na rzeźbioną ścianę. Czy miała teraz dalej żyć i umrzeć, zaznawszy tak gorzkiego i przelotnego smaku przyjemności? Podskoczyła, usłyszawszy pukanie do drzwi. Zdzi wiona spojrzała w ich stronę. - Mademoiselle, tu Henri. Stłumiony głos mężczyzny jedynie pogłębił jej konsternację. - Przyniosłem pani torebkę. 15
- Tak. - Pospiesznie pozbierała wyblakłe bankno ty i wsunęła je do torby podróżnej. - Chwileczkę. Włożyła torbę pod łóżko. Wstała, wygładziła suk nię, przyjęła pełną godności postawę i podeszła do drzwi. Jakaś drzemiąca w niej resztka rozwagi sprawiła, że powiedziała: - Henri? - Znalazłem też rękawiczki. - Dziękuję... - Otworzyła drzwi. - Jesteś najlep szym... Ale to nie ramiona Henriego zasłaniały dobiegają ce z korytarza światło. Był to mężczyzna z jadalni, który w wyciągniętych dłoniach trzymał jej torebkę i rękawiczki. Jego kobaltowe oczy błyszczały trium fująco. Skłonił się z lekką przesadą. - Wasza Królewska Mość - rzekł w języku Baminii. - Jak długo możesz przede mną uciekać, jak sądzisz? R O Z D Z I A Ł Strach chwycił Ewangelinę za gardło. Kim był ten mężczyzna? Skąd wiedział, że ona mó wi po bamińsku i dlaczego, o Boże, dlaczego, całe swoje poczucie bezpieczeństwa zostawiła w Anglii? Usiłowała zatrzasnąć drzwi, ale wielka, obuta w ciężki but stopa utknęła w progu. Nieznajomy jęk nął, kiedy masywne drzwi uderzyły go w kolano, lecz 2 16
kiedy z całej siły na nie naparła, wepchnął nogę do środka. - Henri! - krzyknęła. To jego głos przecież słysza ła, czyż nie? - Nie, księżniczko, jego tu nie ma - nieznajomy znowu odezwał się w języku Baminii. - Nie ma stąd ucieczki. - Trzymał teraz drzwi całkowicie otwarte. Wygięła szyję, aby zerknąć w korytarz za jego ple cami. Zobaczyła sylwetkę szefa obsługi, wciśniętą pomiędzy dwóch innych mężczyzn. Jego stopy prze bierały w powietrzu, a napastnicy unosili go. Nieznajomy przyjrzał się jej szeroko otwartym z niedowierzania oczom, a potem zmiażdżył wszelkie nadzieje i złudzenia jedną zwięzłą uwagą: - Przekupiłem go. Jeśli dobrze posłuchasz, usły szysz dźwięk monet w jego kieszeni. - To tak ma wyglądać walka z niedźwiedziem, jaką chciałeś dla mnie stoczyć? - krzyknęła w stronę Hen- riego. Usiłował się odwrócić, ale stojący obok niego oprawcy uniemożliwili mu to i zanim zdążyła ponow nie krzyknąć, nieznajomy wszedł do środka, wpycha jąc ją głębiej. Poczuła się, jakby naprawdę górował nad nią wielki, ciemny i rozwścieczony niedźwiedź. Pierwszy raz była w takiej sytuacji, ale wiedziała, że wcale jej się to nie podoba. Strach, z powodu któ rego uciekła do sypialni, wybuchł z wielką siłą. Za częła się szamotać, ale nieznajomy chwycił ją za nad garstki i obrócił dokoła. Ledwie się zatrzymała, omal nie zderzając z framugą. Zerknęła na swego prześla dowcę; był wielki, ciemny, wściekły i urósł do roz miarów mamuta. Nie na darmo jednak studiowała starożytne chiń skie teksty. Jeśli nie potrafiła opanować strachu, po winna była pomyśleć i przypomnieć sobie... wzięła 17
głęboki oddech. Oceniła sytuację. Stał pod odpo wiednim kątem względem niej, miał wyciągnięte ra mię, jego łokieć był bezbronny i stanowił idealny cel. Ale pomimo tego, że był większy i silniejszy, i na pewno nie wahałby się użyć przeciwko niej siły, Ewangelina poczuła, że nie może postąpić podobnie. Przynajmniej nie bez ostrzeżenia. - Zabierz ode mnie ręce - powiedziała po francu sku, udając opanowanie. - Nie, księżniczko - wyglądał na bardzo pewnego siebie. Wzmocnił uścisk, a z jego drugiej dłoni wysu nęła się rękawiczka. Patrzyła, jak spada na ziemię. Rękawiczka spo częła na czubku wielkiego, czarnego buta, osobliwa dekoracja wysłużonej skóry. Potem powoli dziew czyna przeniosła wzrok na długie nogi mężczyzny, odziane w czarne spodnie. Na jego tors okryty czar ną marynarką i śnieżnobiałą koszulą. Na jego twarz. Ostrych rysów nie łagodziła uprzejmość. Żad na iskierka nie dodawała człowieczeństwa jego bo skiej urodzie. Wyglądał tak, jakby był żywiołem na tury: nieludzkim, niebezpiecznym, nieokiełznanym. Być może nawet... szalonym. Musiała to zrobić. Chwyciła go za nadgarstek i wykręciła go. Machi nalnie rozluźnił palce, a ona nadal wykręcała mu rę kę. W końcu stanęła obok niego i chwyciła jego wy gięte ramię pod swoje. Chińczycy mieli rację. Ten chwyt działał. Napraw dę działał! - Nie nauczyli cię tego w szkole zakonnej - ode zwał się. - Powiedz mi, gdzie... Wyrwana z niedowierzania przez jego władczy ton, wybiła ramieniem jego łokieć, mając nadzieję, że uda jej się wygiąć go do wewnątrz. 18
Pchnął jej czoło drugą ręką i straciła równowagę. Kiedy upadała na podłogę, nadal trzymając go za nadgarstek, jego kolano znalazło się za jej pleca mi. Chwycił ją pod pachę i pociągnął z powrotem ku górze, zatrzaskując za sobą drzwi. Ewangelina puściła go jak najszybciej i zerwała się na równe nogi. W jego głosie słychać było teraz jeszcze większe niezadowolenie. Przycisnął pięści do bioder. Druga rękawiczka wylądowała na wysłużonym bucie. - Chciałbym wiedzieć, gdzie byłaś i skąd znasz te wszystkie sztuczki. Gdybyś się nie zawahała... Gdyby się nie zawahała, byłaby wolna. Ale nie powiedziała tego na głos. Ten mężczyzna był przecież szalony, przekupił Henriego, a ona była śmieszną, małą sierotką, której zniknięcie i ewentu alne zamordowanie nie zostałoby nigdy przez nikogo zauważone... Jednak następnym razem, kiedy zde cyduje się na użycie jednego z chwytów wschodnich sztuk walki, nie może się wahać, a potem udawać zdziwionej. Musi postępować tak, by w pełni wyko rzystywać swoje umiejętności. Kiedy tak stała, znieruchomiała, nieznajomy nie co się odprężył i przyjrzał się jej, jakby był bankie rem, który został zmuszony do zajęcia obciążonej nieruchomości i odkrył, że jest ona nieatrakcyjna. Dobrze. Nie była pięknością. Londyńska krawco wa cmoknęła z dezaprobatą na widok jej niezdar nych rąk i nóg. Fryzjerka przycinała jej długie, brązo we włosy, narzekając, że wcale się nie kręcą. Jej nie określonego koloru oczy były lekko skośne, a ich po chodzenie na zawsze pozostanie tajemnicą. Broda Ewangeliny często unosiła się buńczucznie. Jedynie skóra przechodziła jej własny test na szla chectwo. Jej blada cera rzadko widywała słońce pod- 19
czas lat spędzonych z Leoną. Jednak kiedy tylko wy stawiła nogę za próg zacienionej biblioteki i znalazła się na powietrzu, natychmiast policzki zaróżowiły się lekko. Żaden z kapeluszy nie chronił jej wystarczają co przed słońcem, a ona nie chciała siedzieć w domu i tęsknić za wielką przygodą. Może i nie była uwodzicielką, ale nie była także własnością tego nieznajomego, nie miał więc prawa patrzeć na nią z taką pogardą. - Kim jesteś? - zapytała, tym razem po angielsku. Pełne, wyraziste i otoczone lekkim, ciemnym zaro stem usta nieznajomego wygięły się w niesmaku. - Grasz w jakąś grę - on również odezwał się po angielsku, ale mówił z lekkim akcentem. - Nie... - Cóż, tak. W grę, aby pozostać przy życiu. - Wrócisz ze mną, czy ci się to podoba, czy nie. - Wrócę? Dokąd? Co ważniejsze, czy to oznaczało, że będzie musia ła opuścić pokój i pójść z nim do głównego wyjścia, gdzie będzie można krzyczeć o pomoc? - Kiedy możemy jechać? Podejrzany pośpiech zaniepokoił go. Zmrużył oczy, a jego długie, ciemne rzęsy zagięły się w kąci kach. Nie fair. - Księżniczko. Zdajesz sobie z pewnością sprawę z tego, jak ważna jest twoja obecność na tej ceremonii. Rozbaw go. - Oczywiście. - Ten nierozważny list, który napisałaś, nigdy nie mógłby zostać zaakceptowany. Wiesz o tym. - Nie mógłby? - Niech ci wybaczy święta Leopolda - zrobił krok w jej stronę. Znalazł się teraz tak blisko, że czuła lek ki zapach tytoniu. Zanim ruszył za nią w pogoń, za- 20
palił spokojnie cygaro, niczym drapieżnik zbyt pew ny swej ofiary. - Czy chciałabyś pozbawić naszych poddanych dobrobytu? Los obu królestw zależy od wypełnienia przepowiedni. Górował nad nią, a ona miała niewielkie doświad czenie z tak potężnymi mężczyznami. W rzeczy sa mej, miała niewielkie doświadczenie z mężczyznami w ogóle. Żadnemu z nich nie chciało się odwiedzać takiej ekscentrycznej kobiety naukowca, jak Leona. A Leona mówiła o mężczyznach takich, jacy byli za czasów jej młodości. Być może było to nieco wy idealizowane spojrzenie. Według Leony mężczyźni, których znała, byli prymitywni i zapominali o kobie cie, kiedy tylko ta zaspokoiła ich potrzeby cielesne i zadowoliła pokusy umysłowe. Cóż, cały instynkt Ewangeliny krzyczał: uciekaj! I by ła gotowa wypróbować kolejną z chińskich sztuczek, kiedy znieruchomiała na dźwięk słów nieznajomego: - Przepowiednia? Masz na myśli przepowiednię Baminii i Serefinii? Słysząc to, mężczyzna jakby urósł jeszcze bardziej. - Ośmielasz się mnie przedrzeźniać? - Uniósł dło nie, zupełnie jakby chciał skręcić jej kark, a potem wykręcił się na pięcie i szybko przeszedł na drugą stronę pokoju. Zatrzymał się przy filigranowym se kretarzyku. Przesunęła się centymetr w kierunku drzwi, ale on, nawet na nią nie spojrzawszy, powiedział: - Jeśli się ruszysz, będę cię musiał oddać na pa stwę moich najgorszych instynktów. Nie wyjaśnił, jakie to były instynkty; nie musiał. Jej wyobraźnia galopowała niczym spłoszony koń. Zatrzymała się. - Mówiłem twoim regentom, by nie wysyłali cię za granicę - powiedział w języku Baminii. - Powinni 21
cię byli trzymać w Serefinii, z dala od mało rozgarniętych ludzi z zewnątrz. - Sądzę, że zaszła jakaś pomyłka. Nie jestem tym, za kogo mnie uważasz. To znaczy to, za kogo, jak są dzę, mnie uważasz, jest doprawdy... - powiedziała po angielsku. Spojrzał na nią i słowa uwięzły jej w gardle. - Ośmielasz się zaprzeczać, że jesteś księżniczką Ethelindą z Serefinii? Gdyby prawda nie była aż tak żałosna, omal by się roześmiała. - Nie jestem tym, za kogo uważają mnie Henri i goście. Jestem jedynie panną Ewangeliną Scoffield z East Little Teignmouth w Kornwalii. Oświadczenie Ewangeliny nie naruszyło ani na jo tę władczej postawy nieznajomego. Skwitował jej słowa krótkim stwierdzeniem: - Co za nonsens. Nieco się uspokoiła. Pochyliła się i podniosła z zie mi koronkowy szal oraz długą rękawiczkę. - Ile czasu minęło, odkąd ostatni raz widziałeś swoją księżniczkę? - Ostatni raz widziałem cię z okazji twoich dziesią tych urodzin, w dniu, w którym wyjeżdżałaś do szkół, do Hiszpanii. - A zatem wtedy - roześmiała się krótko, z ulgą, że nieporozumienie się nieco wyjaśniło. - Nie wi działeś jej od ilu lat? - Od dwunastu. - Musi istnieć między nami jakieś powierzchowne podobieństwo. Schlebia mi, że masz mnie za księż niczkę, w rzeczywistości jestem... - śmiech zamarł jej na wargach. - Jestem nikim. - Rozumiem. Cóż za kłopotliwa pomyłka - nie rzucił jej wyzwania ani się nerwowo nie roześmiał. 22
Nie wykazał żadnych innych objawów szaleństwa, ale też nie skłonił się i nie ruszył ku wyjściu. Zamiast te go uniósł wieko jej sekretarzyka i zaczął szperać wśród znajdujących się tam piór. - Czy mogłabyś za tem wyjaśnić kilka zagadek? - Wydaje mi się, że tak. Czego on szuka? - W jaki sposób taki nikt, kto nazywa się Ewange- lina Scoffield z East Little Teignmouth w Kornwalii, znalazł się w kurorcie w Pirenejach z wystarczająco obfitymi środkami, by utrzymywać się niczym księż niczka? Szczęka opadła jej ze zdumienia. Nie wierzył jej. Ten mężczyzna nadal uważał, że jest księżniczką z Serefinii. - Mówię prawdę! - A czy ja twierdzę, że nie mówisz? - spytał łagod nie. - Jestem po prostu ciekaw, skąd pochodzi twoje bogactwo, które zaimponowało nawet Henriemu. A jeśli nie jemu, to przynajmniej jego grubo wyścieła nej kieszeni. - Nieznajomy wziął do ręki ozdobny scy zoryk i zaczął bawić się nim, przekładając go między palcami. Na jego twarzy zagościł dziwny uśmieszek. Pierwotny brak zaufania Ewangeliny powrócił ze zdwojoną siłą. Kupiła ten sekretarzyk na przystanku dyliżansów w drodze do kurortu. Starsza kobieta miała tam stoisko, na którym sprzedawała rozmaite unikatowe rzeczy. Drewniane pudełko przykuło uwagę Ewangeliny. Uniosła przedmiot w dłoniach i przesunęła palcami po mauretańskich rzeźbie niach, a sprytna sprzedawczyni natychmiast dostrze gła jej zainteresowanie. Otworzyła pudełko, wyjęła z niego pióra, scyzoryk i inne drobiazgi i rozłożyła je w promieniach słońca. Pozwoliła jej pogładzić gruby papier, cały czas zabawiając ją absurdalną historyjką o arystokratycznej, bogatej i krwawej przeszłości 23
przedmiotu. Oczywiście nie uwierzyła w ani jedno jej słowo, ale za parę chwil sekretarzyk i pieniądze zmieniły właścicielki. Teraz, kiedy ten szaleniec trzymał w ręku nóż, dziewczyna wyczuwała jego zamiary. Znowu przesunęła się o centymetr w stronę drzwi, lecz nieznajomy natychmiast odwrócił głowę i przy szpilił ją do miejsca palącym wzrokiem. Zatrzymała się. Z fałszywym uśmieszkiem na twa rzy ruszyła w przeciwnym kierunku. Ku kasetonowe mu oknu. - W rzeczywistości pieniądze pochodzą ze spadku. - Od któregoś z twoich krewnych? - Nadal ją ob serwował. - Najprawdopodobniej po dziadku. Ominęła wielkie łoże, rzucając chustę i rękawiczkę na jego wezgłowie. Nie spuszczała z niego wzroku. - Cóż, nie. - Po ojcu? Po matce? Przypominając sobie natchnione spekulacje z ja dalni i znając własną nieumiejętność zmyślania, z triumfem oznajmiła. - Po mężu! - A potem, by ukryć pełne winy spoj rzenie, wyjrzała przez okno. Od chwili, kiedy tu przy była, codziennie podziwiała rozciągający się z sypial ni widok. Panoramę ogrodów i sięgającego o wiele dalej krajobrazu. Potężne góry, spowite teraz po światą księżyca, otaczały półkolem dawny zamek, chroniąc go przed najgroźniejszymi z zimowych wia trów. Gdyby tylko dawna forteca nie była ulokowa na tak wysoko. Mogła mieć jedynie nadzieję, że gdy otworzy okno i wyjdzie na zewnątrz, nie połamie ko ści podczas upadku. - Ach. Jesteś wdową. - Tak. - Wzdłuż jednej z krętych ogrodowych ście żek szedł jakiś mężczyzna. Zatrzymał się i spojrzał 24
w górę ku niej, a ona uniosła dłoń. Zdesperowa na zamachała do niego nieśmiało. Może on pomoże jej w sytuacji, w której zawiódł ją zdradziecki Henri. - Jakże tragiczne - zadumał się mężczyzna. - Nie nosisz obrączki. Mężczyzna na zewnątrz zboczył ze ścieżki i dziew czyna zdała sobie sprawę z tego, że żadna pomoc nie nadejdzie. Nagłym ruchem otworzyła zasuwę i wy stawiła jedną nogę na zewnątrz. Usłyszała dobiega jący zza pleców odgłos zbliżających się kroków i krzyk nieznajomego. - Nie, nie zrobisz tego! Nie miała czasu uciekać z gracją, więc po prostu pochyliła się do przodu i poddała sile ciążenia. R O Z D Z I A Ł Kiedy tylko Ewangelina poczuła, że spada, czyjeś dłonie porwały ją do tyłu. Zaczęła głośno i przeraźli wie krzyczeć, a nieznajomy wciągał ją z powrotem do środka. Spódnica owinęła jej się wokół kostek. Upadła ciężko pośladkami na podłogę. Siła uderze nia na moment pozbawiła ją tchu. Wielki człowiek zatrzasnął okno przy wtórze ostatniego jej krzyku. Zapadła złowieszcza cisza. Ewangelina uniosła wzrok i znowu zobaczyła gó rującą nad sobą postać mężczyzny. Wyrwała się po nownie, ale on chwycił ją za ramię i wykręcił je tak, 3 25
że wstała na równe nogi. Zamachnęła się pięścią w stronę jego torsu, on jednak chwycił jej nadgarstki i zamknął w luźnym uścisku. Nienawidziła tego. Bezsilności, daremnego trudu, strachu. - Kim jesteś? - zapytała. Nieznajomy zignorował jej pytanie oraz próbę ucieczki, jakby obie te rzeczy nie były warte jego uwagi. Uniósł jej lewą dłoń ku światłu i odparł: - Henri powiedział mi, i miał rację, że nie wierzy, abyś kiedykolwiek była mężatką, ponieważ nigdy nie widział na twoim palcu śladu po obrączce. Skurczyła palce stóp w jedwabnych pantofelkach, ale co by jej przyszło z kopania go? Sama jedynie uderzyłaby się o jego twarde buty. - Jakiego rodzaju śladu? - powiedziała niemal bez tchu, przez ściśnięte gardło. Nie podobało jej się, że słyszy swoje zdenerwowanie. - Zaznaczony blady ślad. Wgniecenie na skórze. - Potrząsnął jej dłonią, aż rozluźniła pięść. - Jakikol wiek ślad, że miałaś na palcu złoto, świadczące o tym, że byłaś żoną jakiegoś mężczyzny. - Byłam mężatką przez niedługi czas. - Wyobrażam sobie. Żadna doświadczona kobieta nie uciekałaby z jadalni w takim popłochu. - Pochy lił się nad nią, a ona odchyliła głowę do tyłu, obser wując go pod pewnym kątem. - Tylko z tego powo du, że na nią spojrzałem - dokończył. Nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Im bar dziej przyglądała się temu mężczyźnie, tym bardziej podejrzewała, że ma rację. Kobiety nie uciekały przed nim, kiedy na nie patrzył. Biegły raczej ku nie mu. Miał w sobie jakiś zwierzęcy wdzięk, opanowane ruchy; pachniał skórą i świeżym powietrzem. I nie zabił jej. Jeszcze nie. 26
- Ile dałeś Henriemu, by go przekupić? - Wystarczająco dużo, żeby dowiedzieć się tego, czego chciałem. - Spojrzał w dół, na jej dłoń uwięzio ną w uścisku. Zwolnił chwyt i powiedział rozbawiony: - On cię lubi, wiesz? Być może nieznajomy nie planował, że ją zabije. W rzeczywistości teraz, gdy się nad tym zastanowiła, nie wyglądał jak morderca. Nie, wyglądał raczej jak jeden z mężczyzn, o których opowiadała jej Leona. Silny, męski i niecierpliwy wobec kobiecych prote stów. Może planował po prostu zniewolenie, a w ta kim wypadku lepiej by było, gdyby mu uległa. W końcu wraca do Anglii i musi mieć coś, co bę dzie mogła wspominać. - Henri mnie lubi? - Tak. Musiałem poświęcić spore środki, by ze chciał ze mną współpracować. - Co jeszcze? - Moi ludzie straszyli, że go zgniotą. Wyrwała dłonie z jego uścisku. Cóż sobie wyobra żała? Że skoro trzymał ją w uścisku, to miał zamiar się z nią kochać? Musi się dowiedzieć, o co chodzi temu szalonemu barbarzyńcy, zanim wyskoczy oknem na skaliste podłoże. Gdyby tylko nie była uwięziona pomiędzy ścianą za plecami, łóżkiem z przodu a nim. - Jedyną rzeczą, jaka uniemożliwia Henriemu wzywanie pomocy, są silne pięści Rafaella i Victora. Jej wzrok padł na ręce mężczyzny. Nie zaciskał ich w pięści. Jego palce wyglądały na zupełnie rozluźnio ne. Paznokcie miał czyste, dobrze utrzymane i szero kie. Opalona skóra porośnięta była ciemnymi wło skami, a prześwitywały przez nią granatowe żyły i mocne ścięgna. Wielkie dłonie, dłonie pełne pożą dania, jeśli to, co mówiła jej Leona, było prawdą. 27
Ewangelina zarumieniła się, śledząc tok swoich my śli, a potem nagle zbladła. Zdała sobie sprawę z te go, że ten mężczyzna mógłby zgnieść ją równie łatwo jak wesz. To, co powiedział o strachu Henriego, wzmogło jej obawy. Odezwała się: - Rozumiem. Zastraszasz mnie. - Księżniczka Serefinii nie da się nikomu zastra szyć - odparł ponuro. - To właśnie świadczy o tym, że nie jestem księż niczką. Zignorował ją. - Powiedziałem ci to tylko dlatego, że wyglądałaś na bardzo zagubioną, kiedy Henri cię opuścił. Opuszczona. Żałosna. Tak, taka była. - Nie jestem księżniczką. - Zatem jesteś dziwką. Zaszokowana wlepiła w niego pełen niedowierza nia wzrok. - Bardzo drogą dziwką. - Na jego twarzy pojawił się chłód. - Jaka inna kobieta przyjeżdża sama do kurortu bez przyzwoitki, nawet bez pokojówki? Taka kobieta, która nigdy nie miała pokojówki i która nie chce, aby ktoś koło niej węszył. - A jako dziwka jesteś dostępna dla moich przy jemności. - Szerokie dłonie, które podziwiała, chwy ciły ją za łokcie. Przyciągnął ją do siebie, wyginając swe ciało nad nią niczym wilk chroniący swą samicę. Schylił głowę w jej stronę, a ona wykonała unik. - Nie - wyszeptał, przyciskając Ewangelinę do szy by. Chwycił ją pod brodę i przechylił jej twarz ku so bie. Zbyt późno przypomniała sobie chińskie techniki. Usiłowała zmiażdżyć mu nos uderzeniem czołem. Ale on najwyraźniej nie zapomniał o jej wcześniej szym manewrze i mocno chwycił jej szczękę. 28