mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Dodd Christina - Uciekająca księżniczka 1 - Uciekająca księżniczka

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Dodd Christina - Uciekająca księżniczka 1 - Uciekająca księżniczka.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 336 stron)

Christina Dodd Uciekająca księżniczka

R O Z D Z I A Ł Pireneje, 1816 - Kto to jest? Ignorując prostackie zainteresowanie jej osobą ja­ ko coś poniżej swej godności, panna Ewangeli- na Scoffield stanęła dumnie w drzwiach jadalni w oczekiwaniu na szefa sali. Ten, przybywszy, skłonił się, podkręcił wąsa i zapy­ tał po francusku: - Ten sam stolik co zwykle, mademoiselle? Wkoło rozległy się szepty w wielu językach. - To jakaś bogata wdowa... - Chyba ktoś ze szlacheckiego rodu z Europy. Na­ poleon przegnał wielu, wiesz... Ewangelina wiedziała, że żaden z podróżnych, którzy zawitali do tego kurortu, ani hiszpański ary­ stokrata, ani pruski generał, ani też z całą pewnością krzykliwa Angielka, nie mogli domyślać się prawdy. - Dziękuję, Henri - odparła w jego ojczystym ję­ zyku i obdarzyła go smutnym uśmiechem. - Jesteś taki uprzejmy. W jego oczach pojawiły się iskierki zadowolenia. - Żyję po to, by pani służyć. - Służenie mi może okazać się niebezpieczne - odpowiedziała ze świeżo nabytą i zdumiewającą ją samą umiejętnością dramatyzowania. 1 5

- Przy tobie niestraszne mi żadne niebezpieczeństwa. - Uwierz mi, nie jestem kimś, komu należałoby składać takie deklaracje. Szmer szeptów nie ustawał. - Służba mówi, że to księżniczka... - Sama, biedactwo, nawet bez pokojówki... Henri zamknął oczy i położył rękę na sercu. - Pani niesłychana uroda sama w sobie jest nagrodą. Uroda? Nikt dotąd nie rozpływał się w zachwytach nad jej urodą, ale w tym magicznym miejscu wszyst­ ko było możliwe. - Weź to. - Wsunęła w jego dłoń parę monet. - Przeżyłam w życiu tyle złego. Nie pozwolę, aby taka szczera uprzejmość jak twoja pozostała niezauważona. Mężczyzna otworzył szeroko oczy i natychmiast schował do kieszeni złote monety. - Za jeden pani uśmiech poszedłbym na bosaka po kamienistej drodze, walczyłbym z setką przeciw­ ników, pokonałbym rozwścieczonego niedźwiedzia i stanął w szranki z samym diabłem... - Wystarczy. - Zdecydowanie wystarczy. Henri usiłował mówić dalej, ale Ewangelina wręczyła mu kolejną monetę i zamknął usta. Skinęła głową, nic jak księżniczka, lecz jak rozsądna, angielska kobieta. - Teraz chciałabym usiąść. Kurort ten był niegdyś zamkiem, stojącym w pobli­ żu hiszpańskiej granicy, oraz letnią rezydencją boga­ tego hrabiego. Kiedy właściciel podupadł finansowo po porażce Napoleona, musiał znaleźć jakiś sposób, by utrzymać posiadłość. Wykorzystał więc pobliskie źródła termalne i teraz zaspokajał potrzeby arysto­ kratów, którzy chcieli łączyć podróżowanie z troską o własne zdrowie. W pokoju, w którym Ewangelina się znajdowała, napalono w dwóch kominkach. Z marmurowych łu- 6

ków uśmiechały się cherubinki, a szerokie okna wy­ chodziły na rozciągającą się poniżej zamku żyzną do­ linę. Chateau Fortune było jedną z perełek na wiel­ kim, podróżniczym szlaku, a Ewangelina cieszyła się opinią jednej z jego najjaśniejszych gwiazd. Cóż z te­ go, że tymczasowo. Gdy przechodziła pomiędzy na­ krytymi stolikami, szeleściła jedwabną spódnicą w kolorze szmaragdu. Kątem oka zauważała kierują­ ce się w jej stronę głowy. - Bardzo ładnie... zbudowana. Sądzisz, że miała coś wspólnego z tym skandalem z Saxe-Coburg? - Z tym okropnym Saxe-Coburg? Nie bądź śmieszna. Wygląda dość egzotycznie. Wszyscy w jadalni byli ciekawi, kim jest tajemnicza kobieta. W odpowiedzi na to Ewangelina uniosła swą egzotyczną brodę i przywołała na usta zagadko­ wy uśmiech. Uśmiech, który ćwiczyła przed lustrem. Żadna z obecnych tutaj osób z całą pewnością nie domyśliłaby się prawdy. Henri zamaszystym gestem odsunął jej krzesło. Usadowiła się, mamrocząc podziękowania. Położyła sakiewkę na stoliku, obok solniczki z Limoges, po czym zarzuciła na ramiona koronkową chustę z Brukseli. - Mademoiselle jest chłodno? - spytał Henri. - W górach noce bywają zimne, nawet latem. Byłoby cieplej przy kominku. - Mademoiselle woli patrzeć na twoje imponujące góry. Henri wzruszył ramionami z rezygnacją. Tymcza­ sem zaczęli nadciągać kelnerzy. Dziewczynie nalano kieliszek doskonałego czerwonego wina i położono jej na kolanach śnieżnobiałą serwetkę, a Henri za­ czął prezentować cały zestaw zup i przystawek. Już sama recytacja sprawiła, że zamknęła oczy w oczeki- 7

waniu rozkoszy. Uwielbiała dobrą kuchnię. Uwiel­ biała spożywać posiłki w tak niezwykłym otoczeniu. Spodobała jej się aprobata Henriego dla jej wyboru. Kiedy skończyła, czterech kelnerów skłoniło się i odsunęło od stolika. Byli bardziej uprzejmi, niżby nakazywała lojalność, za którą hojnie zapłaciła. Czy zachowywali się tak, bo litowali się nad nią? Myśl ta zakłuła ją w samo serce. Raptownie od­ wróciła głowę i usiłowała zatrzymać wzrok na zasnu­ tych śniegiem górskich szczytach. Zamiast tego do­ strzegła jedynie ich odbicia w oknach. Teraz, kiedy ucichł już ferwor spowodowany jej pojawieniem się, współtowarzysze posiłku wrócili do zwykłych kon­ wersacji i stracili zainteresowanie jej osobą. Wszyscy zgromadzeni przebywali w czyimś towarzystwie: żon, mężów, dzieci, kochanków. Tylko ona była samotna. Wcześniej wyobrażała sobie, że w ciągu sześciu dni, które tu spędzi, sytuacja się zmieni, ale swoim zachowaniem nie zachęcała do zbytniej poufałości. Resztki zdrowego rozsądku nakazywały jej trzymać się na uboczu. Odkryła, że samotność w Pirenejach dotykała ją tak samo jak w Anglii. Odbicia w oknie zamigotały w nagle napływają­ cych jej do oczu łzach. Sama, bez domu, bez rodziny... Tuż nad uchem usłyszała głos Henriego. - Mamy chleb, prosto z pieca, jeszcze ciepły. - Nad koszykiem pełnym złocistych wypieków unosił się aromat drożdży. - Mamy soupe de poisson. - Za- pachniało oregano i pstrągiem w sosie pomidoro­ wym. - Dolejemy trochę wina. Musisz pić więcej wi­ na, mademoiselle, żeby się rozgrzać i żeby nieco za­ różowiły ci się policzki. Dziewczyna zamrugała, żeby się nie rozpłakać, po czym spojrzała na przebiegłą twarz Henriego. 8

Dostrzegł smutek na jej twarzy. Skinął głową w stro­ nę odległego zakątka sali i szepnął do niej: - Masz adoratora. Ewangelina usiłowała się odwrócić, by dostrzec ta­ jemniczego osobnika, ale Henri powiedział: -Nie, nie patrz! Oparła się więc wygodnie i rozpięła sięgające do łokci rękawiczki, a potem położyła je na stoliku. - Żartujesz sobie. Westchnął niczym zbesztany szczeniak i odparł: - Nie ja! Poczekaj, aż odejdę, a potem rozejrzyj się po pokoju. Zobaczysz go. Siedzi koło kominka, zwrócony twarzą w twoją stronę - wymruczał, przy­ suwając się bliżej. - Jest niezwykle męski. Kazał po­ sadzić się w miejscu, z którego będzie mógł cię ob­ serwować. Serce podeszło jej do gardła, a potem puls powró­ cił do normy. Najwyraźniej Henri mylił się albo prze­ sadzał. Latami mężczyźni zupełnie dobrze radzili so­ bie z opieraniem się jej wdziękom, nawet jeśli były skryte pod jedwabiem i koronkami. Podejrzewała, że może chodzić o wyraz jej twarzy: mówiono, że jest surowy. - Dziękuję, Henri - powiedziała tonem świadczą­ cym o tym, że maitre d'hotel może odejść, po czym zi­ gnorowała go, kiedy zaczął się wycofywać. Nie miała zamiaru patrzeć w stronę kominka. Po­ dejrzewała, że Henri byłby zdolny przekupić jakie­ goś mężczyznę tylko po to, by okazał zainteresowa­ nie nią. Była pewna, że określenie „niezwykle mę­ ski" w rozumieniu Henriego różniło się diametralnie od jej definicji męskości. Rozerwała rogalik na pół, posmarowała masłem i po raz pierwszy spróbowała niebiańskiego smaku. Uwielbiała Francję. Uwielbiała ten język. Uwielbia- 9

ła architekturę. Każdą potrawę, którą stawiano przed nią na stole. Najbardziej jednak uwielbiała francuskie pieczywo. Zwarte, białe z dość twardym miąższem, otoczone smakowitą skórką, dostarczało jej rozkoszy, o którą wcześniej nawet by się nie podejrzewała. Poczuła się niemal zawstydzona przyjemnością, jaką odkryła w kawałku chleba, i pospiesznie otworzyła oczy. Ro­ zejrzała się po pomieszczeniu i dostrzegła go. Był niezwykle męski i naprawdę ją obserwował. Odwróciła głowę tak szybko, że aż nadwyrężyła szyję. Wpatrywał się w nią. Przez krótką chwilę dostrze­ gła jego zainteresowanie, zaciekawienie i niepohamo­ waną. .. cóż, wyglądało to na... ale tak być nie mogło. Zaborczość. Jej uwagę odwrócił jakiś szelest na jedwabnej suk­ ni i zdała sobie sprawę, że zgniotła pieczywo, które­ go złocista skórka posypała się okruchami na ubra­ nie. Ostrożnie odłożyła pokruszony rogalik na prze­ znaczony do tego celu talerzyk. Strzepała okruchy ze spódnicy i wlepiła wzrok w stojący naprzeciwko sto­ lik. Znad talerza zupy unosiła się para, a wraz z nią zapachy przywołujące na myśl ciepło i bezpieczeń­ stwo. Opanowała drżenie rąk i łyżkę zanurzyła w zupie, po czym uniosła pełną do ust. Z pierwszym łykiem natychmiast powrócił jej zdrowy rozsądek. Umysł starej panny, podminowany melodrama­ tycznymi rozważaniami Henriego, zwielokrotnił uwagę, jaką obdarzał ją nieznajomy. Obserwował ją, to prawda. Z cygara, które trzymał w palcach, nad je­ go głową unosił się dym. Nie było jednak wątpliwo­ ści, że przyglądał jej się z tą samą intensywnością, och, nazwijmy rzecz po imieniu: ze wścibstwem!, 10

z jakim obserwowali ją pozostali podróżni, chcący zaspokoić głód skandalu. Nabrała kolejną łyżkę zupy i westchnęła, kiedy do­ tarł do niej aromat oregano połączony z zapachem ryby i smażonego czosnku. Tak, zupa. Boska, a zara­ zem taka zwyczajna. Jednak pomimo chusty na ramionach i rozgrzewa­ jącego posiłku oblał ją lodowaty pot. To wyobraźnia, powiedziała sobie. Leona zawsze po­ wtarzała, że ma zbyt bujną wyobraźnię. Ewangelina po­ dejrzewała niekiedy, że ta stara, przebiegła kobieta sa­ ma ją do tego zachęcała. Niemniej poczuła nagłą po­ trzebę, by unieść wzrok i kiedy Henri zabrał talerz po zupie i postawił półmisek z jagnięciną, zrobiła to. Nieznajomy wpatrywał się prosto w jej oczy. Uniósł kieliszek w geście pozdrowienia. Straciła dech. Serce podeszło jej do gardła i za­ marła niczym królik zahipnotyzowany przez węża. Niebieskie oczy nieznajomego okalały mahoniowe rzęsy, widoczne nawet z takiej odległości. Nie była to jednak barwa niebieska, taka jak odcień nieba, ani bławatkowa. Był to kobalt. Kolor głęboki, płonący namiętnością... Co było jej przedmiotem? Ona, jeśli ten wilczy uśmieszek mógł być jakąkol­ wiek wskazówką. W Tuluzie dała pieniądze pewnemu chłopcu, po­ nieważ sądziła, że umiera z głodu, i on uśmiechnął się w taki właśnie sposób. Dała mu więcej, kiedy spojrzał na nią tak, jakby chciał zaatakować i zabrać jej wszystko, czego z nieprzymuszonej woli by mu nie oddała. Nie była dzielną kobietą, nigdy taka nie by­ ła. Wówczas ten chłopiec, a teraz ten mężczyzna wy­ prowadzali ją z równowagi. Jednak pomimo wyszczerzonych w uśmiechu zę­ bów nieznajomy nie wyglądał na kogoś, komu zajrza- 11

ło w oczy widmo śmierci głodowej. Czarny, idealnie skrojony surdut leżał na nim niczym druga skóra. Pod­ kreślał szerokie ramiona, podobne do ramion pracu­ jących w polu wieśniaków. I rzeczywiście, pod paroma względami przypominał jej wieśniaka. Miał duże dło­ nie, tak wielkie, że niknął w nich kieliszek z winem. Uniósł go ponownie w jej stronę. Jego zaborczy uśmiech jeszcze się pogłębił. Nagle dziewczyna ze­ rwała się na równe nogi. Musiała opuścić to miejsce. Teraz. Dziś wieczorem. Nie, zaraz z samego rana, jutro. To była jakaś far­ sa. Nie rozumiała, dlaczego sądzi, że powinna wszyst­ kich uszczęśliwiać. Dlaczego sama sobie to robi. Zwykle była rozsądna i długa historia jej snów na ja­ wie nie była wymówką dla takiej niedbałości. - Mademoiselle? Popatrzyła przerażona w stronę Henriego. - Czy jagnięcina pani nie smakuje? - Tak. Nie. Nie wiem. - Chwyciła spoconymi dłoń­ mi brzeg chusty i przywołała na twarz wyraz Królo­ wej Śniegu. - Muszę iść do mojego apartamentu. Henri wyglądał na zaniepokojonego. - Naprawię to. Cokolwiek jest źle, naprawię to. Jagnięcina jest zbyt pikantna, prawda? Ostrzegałem tego idiotę, kucharza... Zrobiła krok w przód. Mężczyzna odskoczył. - Nie może pani wyjść bez skosztowania. Pani ni­ gdy nie wychodzi, nie tknąwszy jedzenia... Jego żałosny ton dźwięczał jej w uszach, kiedy spiesznie oddalała się w stronę drzwi, mijając zatło­ czone stoliki. Nieznajomy mężczyzna śledził ją wzro­ kiem. Spoglądał w sposób, w jaki nikt nigdy na nią nie patrzył. Nic do tej pory nie przygotowało jej na tego rodzaju... spotkanie. 12

Myślenie życzeniowe, sen na jawie w żaden sposób nie przygotował jej na rzeczywiste wydarzenia. Kiedy goście dostrzegli, że wychodzi, otoczył ją gwar rozmów. Poczuła na sobie ciekawskie spojrze­ nia. Policzki płonęły jej niczym ogień. Spieszyła się, jak zmuszona rozpaczliwymi okolicznościami kobieta, która musi zarabiać na życie. Miała nadzieję, że już nigdy więcej nie będzie musiała tak się spieszyć. Coś chwyciło jej chustę, przytrzymując tak raptow­ nie, że musiała odwrócić się, by zobaczyć, jednak ni­ kogo nie było, tylko materiał zahaczył o oparcie krzesła. Uwolniła chustę, choć zaciągnęła delikatne nici. Szła dalej ku wyjściu, mijając kłaniających się jej kelnerów. Dotarła do portalu i nie zatrzymywała się, ignorując zawodzenie Henriego. Minęła komforto­ wy hol, klatkę schodową i przeszła długim, ciemnym korytarzem ku znajdującym się na jego końcu po­ dwójnym drzwiom. Drżącymi dłońmi wyciągnęła z kieszeni klucz. Ledwie udało jej się włożyć go do zamka. Wreszcie otworzyła drzwi. Weszła do środka i zamknęła się od wewnątrz. Oparła się o drzwi. Serce waliło jej jak młotem. Czy nieznajomy ją gonił? Czy nawet teraz podążał w stronę jej sypialni z tym szczególnym wyrazem de­ terminacji i pogardy na twarzy? Zamknęła przecież drzwi. Mogła czuć się bez­ pieczna. Przycisnęła ucho do wypolerowanego drew­ na i wytężyła słuch w oczekiwaniu nadciągających kroków, ale gruba orzechowa deska nie przepuszcza­ ła żadnych dźwięków. Czy stał za drzwiami i miał za­ raz zastukać? Ewangelina nie mogła znieść nerwowego oczekiwa­ nia i zaczerpnąwszy głęboko tchu, uchyliła nieco drzwi. Korytarz był pusty. Nikogo nie było. Nikt jej nie śledził. 13

Czując się niezwykle głupio, zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku. Zasuwa zazgrzytała uspokajająco. Po raz pierwszy, od kiedy spostrzegła tego okropnego mężczyznę, mogła się odprężyć. Źle odczytała jego zainteresowanie. Nie miała do­ świadczenia z mężczyznami. Skąd więc miała wie­ dzieć, że interesuje go jedynie niewinny flirt, a nie ognisty romans? Zdjęła chustę i cisnęła ją na łóżko. Gorzej, jeśli był zainteresowany jedynie jej chustą, chciał zapytać, gdzie ją kupiła, i nabyć podobny pre­ zent dla żony. Spłonęła rumieńcem na myśl o tym, jak musiał się śmiać, gdy widział ją uciekającą z jadalni. Kiedy po­ myślała o pachnącej jagnięcinie, którą zostawiła nie­ tkniętą na talerzu, poczuła ssanie w żołądku. Jedze­ nie w tym kurorcie zaspokajało jej apetyt, uśpiony przez mdłe paszteciki z Kornwalii i rozgotowaną brukselkę. Teraz żałowała, że uciekła z jadalni w ta­ ki sposób. Sięgnęła po torebkę. Nie miała jej na ramieniu. W szalonym pośpiechu zostawiła ją w jadalni. Po­ dobnie jak wszystko, co miała na sobie, była to rzecz drogocenna. Nie mogła jej zostawić ani zastąpić in­ ną. Nie, będzie musiała ją odzyskać. Dlaczego sądziła, że podstęp się uda? Omiotła żałosnym spojrzeniem skąpaną w blasku woskowych świec sypialnię. Umieszczono ją w pięk­ nym pokoju, który wcześniej był apartamentem pa­ na domu. Ściany pokrywała rzeźbiona, orzechowa boazeria. W powietrzu unosił się aromat róż. Wiel­ kie, wygodne łoże osnuwał brokatowy baldachim. Materac pokrywała pasująca do niego burgundowa kapa. Rama łoża ustawiona była na podeście. Każdej nocy, gdy kładła się spać, czuła się jak księżniczka. 14

Uwielbiała ten pokój, ale choćby nie wiem jak udawała, nie należał do niej. Najwyższy czas pogo­ dzić się z prawdą. Była oszustką. I złodziejką. Uklękła koło łóżka i chwyciła za sznurki, które podtrzymywały materac. Wreszcie znalazła torbę po­ dróżną. Każdej nocy, kiedy zasypiała, czuła wybrzu­ szenie pod materacem. Cieszyło ją to, ponieważ w torbie był klucz do jej niezależności. Chwyciła rączki i wyciągnęła bagaż na zewnątrz. Następnie otworzyła torbę i wyjęła z niej pliki bank­ notów. Poukładała je na dywanie i przeliczyła. Trzy tysiące funtów. W mniej niż miesiąc wydała połowę odziedziczonej w niegodziwy sposób fortuny. Skryła twarz w dłoniach, próbując zwalczyć tę niewy­ godną prawdę i poddała się. Wiedziała, że musi wra­ cać. Wracać do okropnej Anglii z jej mgłami i długi­ mi zimami, zanim spuścizna po Leonie zostanie cał­ kowicie zmarnotrawiona na gonieniu za marzeniami o przygodach i romansach. Została jej jeszcze wystarczająca suma, by otwo­ rzyć księgarnię gdzieś w najodleglejszym zakątku East Little Teignmouth. Zapewne wiedziała o książ­ kach więcej niż jakakolwiek inna kobieta w Wielkiej Brytanii. Mogła przekuć to w sukces. A mimo to... mimo to... uniosła głowę i ponuro patrzyła na rzeźbioną ścianę. Czy miała teraz dalej żyć i umrzeć, zaznawszy tak gorzkiego i przelotnego smaku przyjemności? Podskoczyła, usłyszawszy pukanie do drzwi. Zdzi­ wiona spojrzała w ich stronę. - Mademoiselle, tu Henri. Stłumiony głos mężczyzny jedynie pogłębił jej konsternację. - Przyniosłem pani torebkę. 15

- Tak. - Pospiesznie pozbierała wyblakłe bankno­ ty i wsunęła je do torby podróżnej. - Chwileczkę. Włożyła torbę pod łóżko. Wstała, wygładziła suk­ nię, przyjęła pełną godności postawę i podeszła do drzwi. Jakaś drzemiąca w niej resztka rozwagi sprawiła, że powiedziała: - Henri? - Znalazłem też rękawiczki. - Dziękuję... - Otworzyła drzwi. - Jesteś najlep­ szym... Ale to nie ramiona Henriego zasłaniały dobiegają­ ce z korytarza światło. Był to mężczyzna z jadalni, który w wyciągniętych dłoniach trzymał jej torebkę i rękawiczki. Jego kobaltowe oczy błyszczały trium­ fująco. Skłonił się z lekką przesadą. - Wasza Królewska Mość - rzekł w języku Baminii. - Jak długo możesz przede mną uciekać, jak sądzisz? R O Z D Z I A Ł Strach chwycił Ewangelinę za gardło. Kim był ten mężczyzna? Skąd wiedział, że ona mó­ wi po bamińsku i dlaczego, o Boże, dlaczego, całe swoje poczucie bezpieczeństwa zostawiła w Anglii? Usiłowała zatrzasnąć drzwi, ale wielka, obuta w ciężki but stopa utknęła w progu. Nieznajomy jęk­ nął, kiedy masywne drzwi uderzyły go w kolano, lecz 2 16

kiedy z całej siły na nie naparła, wepchnął nogę do środka. - Henri! - krzyknęła. To jego głos przecież słysza­ ła, czyż nie? - Nie, księżniczko, jego tu nie ma - nieznajomy znowu odezwał się w języku Baminii. - Nie ma stąd ucieczki. - Trzymał teraz drzwi całkowicie otwarte. Wygięła szyję, aby zerknąć w korytarz za jego ple­ cami. Zobaczyła sylwetkę szefa obsługi, wciśniętą pomiędzy dwóch innych mężczyzn. Jego stopy prze­ bierały w powietrzu, a napastnicy unosili go. Nieznajomy przyjrzał się jej szeroko otwartym z niedowierzania oczom, a potem zmiażdżył wszelkie nadzieje i złudzenia jedną zwięzłą uwagą: - Przekupiłem go. Jeśli dobrze posłuchasz, usły­ szysz dźwięk monet w jego kieszeni. - To tak ma wyglądać walka z niedźwiedziem, jaką chciałeś dla mnie stoczyć? - krzyknęła w stronę Hen- riego. Usiłował się odwrócić, ale stojący obok niego oprawcy uniemożliwili mu to i zanim zdążyła ponow­ nie krzyknąć, nieznajomy wszedł do środka, wpycha­ jąc ją głębiej. Poczuła się, jakby naprawdę górował nad nią wielki, ciemny i rozwścieczony niedźwiedź. Pierwszy raz była w takiej sytuacji, ale wiedziała, że wcale jej się to nie podoba. Strach, z powodu któ­ rego uciekła do sypialni, wybuchł z wielką siłą. Za­ częła się szamotać, ale nieznajomy chwycił ją za nad­ garstki i obrócił dokoła. Ledwie się zatrzymała, omal nie zderzając z framugą. Zerknęła na swego prześla­ dowcę; był wielki, ciemny, wściekły i urósł do roz­ miarów mamuta. Nie na darmo jednak studiowała starożytne chiń­ skie teksty. Jeśli nie potrafiła opanować strachu, po­ winna była pomyśleć i przypomnieć sobie... wzięła 17

głęboki oddech. Oceniła sytuację. Stał pod odpo­ wiednim kątem względem niej, miał wyciągnięte ra­ mię, jego łokieć był bezbronny i stanowił idealny cel. Ale pomimo tego, że był większy i silniejszy, i na pewno nie wahałby się użyć przeciwko niej siły, Ewangelina poczuła, że nie może postąpić podobnie. Przynajmniej nie bez ostrzeżenia. - Zabierz ode mnie ręce - powiedziała po francu­ sku, udając opanowanie. - Nie, księżniczko - wyglądał na bardzo pewnego siebie. Wzmocnił uścisk, a z jego drugiej dłoni wysu­ nęła się rękawiczka. Patrzyła, jak spada na ziemię. Rękawiczka spo­ częła na czubku wielkiego, czarnego buta, osobliwa dekoracja wysłużonej skóry. Potem powoli dziew­ czyna przeniosła wzrok na długie nogi mężczyzny, odziane w czarne spodnie. Na jego tors okryty czar­ ną marynarką i śnieżnobiałą koszulą. Na jego twarz. Ostrych rysów nie łagodziła uprzejmość. Żad­ na iskierka nie dodawała człowieczeństwa jego bo­ skiej urodzie. Wyglądał tak, jakby był żywiołem na­ tury: nieludzkim, niebezpiecznym, nieokiełznanym. Być może nawet... szalonym. Musiała to zrobić. Chwyciła go za nadgarstek i wykręciła go. Machi­ nalnie rozluźnił palce, a ona nadal wykręcała mu rę­ kę. W końcu stanęła obok niego i chwyciła jego wy­ gięte ramię pod swoje. Chińczycy mieli rację. Ten chwyt działał. Napraw­ dę działał! - Nie nauczyli cię tego w szkole zakonnej - ode­ zwał się. - Powiedz mi, gdzie... Wyrwana z niedowierzania przez jego władczy ton, wybiła ramieniem jego łokieć, mając nadzieję, że uda jej się wygiąć go do wewnątrz. 18

Pchnął jej czoło drugą ręką i straciła równowagę. Kiedy upadała na podłogę, nadal trzymając go za nadgarstek, jego kolano znalazło się za jej pleca­ mi. Chwycił ją pod pachę i pociągnął z powrotem ku górze, zatrzaskując za sobą drzwi. Ewangelina puściła go jak najszybciej i zerwała się na równe nogi. W jego głosie słychać było teraz jeszcze większe niezadowolenie. Przycisnął pięści do bioder. Druga rękawiczka wylądowała na wysłużonym bucie. - Chciałbym wiedzieć, gdzie byłaś i skąd znasz te wszystkie sztuczki. Gdybyś się nie zawahała... Gdyby się nie zawahała, byłaby wolna. Ale nie powiedziała tego na głos. Ten mężczyzna był przecież szalony, przekupił Henriego, a ona była śmieszną, małą sierotką, której zniknięcie i ewentu­ alne zamordowanie nie zostałoby nigdy przez nikogo zauważone... Jednak następnym razem, kiedy zde­ cyduje się na użycie jednego z chwytów wschodnich sztuk walki, nie może się wahać, a potem udawać zdziwionej. Musi postępować tak, by w pełni wyko­ rzystywać swoje umiejętności. Kiedy tak stała, znieruchomiała, nieznajomy nie­ co się odprężył i przyjrzał się jej, jakby był bankie­ rem, który został zmuszony do zajęcia obciążonej nieruchomości i odkrył, że jest ona nieatrakcyjna. Dobrze. Nie była pięknością. Londyńska krawco­ wa cmoknęła z dezaprobatą na widok jej niezdar­ nych rąk i nóg. Fryzjerka przycinała jej długie, brązo­ we włosy, narzekając, że wcale się nie kręcą. Jej nie­ określonego koloru oczy były lekko skośne, a ich po­ chodzenie na zawsze pozostanie tajemnicą. Broda Ewangeliny często unosiła się buńczucznie. Jedynie skóra przechodziła jej własny test na szla­ chectwo. Jej blada cera rzadko widywała słońce pod- 19

czas lat spędzonych z Leoną. Jednak kiedy tylko wy­ stawiła nogę za próg zacienionej biblioteki i znalazła się na powietrzu, natychmiast policzki zaróżowiły się lekko. Żaden z kapeluszy nie chronił jej wystarczają­ co przed słońcem, a ona nie chciała siedzieć w domu i tęsknić za wielką przygodą. Może i nie była uwodzicielką, ale nie była także własnością tego nieznajomego, nie miał więc prawa patrzeć na nią z taką pogardą. - Kim jesteś? - zapytała, tym razem po angielsku. Pełne, wyraziste i otoczone lekkim, ciemnym zaro­ stem usta nieznajomego wygięły się w niesmaku. - Grasz w jakąś grę - on również odezwał się po angielsku, ale mówił z lekkim akcentem. - Nie... - Cóż, tak. W grę, aby pozostać przy życiu. - Wrócisz ze mną, czy ci się to podoba, czy nie. - Wrócę? Dokąd? Co ważniejsze, czy to oznaczało, że będzie musia­ ła opuścić pokój i pójść z nim do głównego wyjścia, gdzie będzie można krzyczeć o pomoc? - Kiedy możemy jechać? Podejrzany pośpiech zaniepokoił go. Zmrużył oczy, a jego długie, ciemne rzęsy zagięły się w kąci­ kach. Nie fair. - Księżniczko. Zdajesz sobie z pewnością sprawę z tego, jak ważna jest twoja obecność na tej ceremonii. Rozbaw go. - Oczywiście. - Ten nierozważny list, który napisałaś, nigdy nie mógłby zostać zaakceptowany. Wiesz o tym. - Nie mógłby? - Niech ci wybaczy święta Leopolda - zrobił krok w jej stronę. Znalazł się teraz tak blisko, że czuła lek­ ki zapach tytoniu. Zanim ruszył za nią w pogoń, za- 20

palił spokojnie cygaro, niczym drapieżnik zbyt pew­ ny swej ofiary. - Czy chciałabyś pozbawić naszych poddanych dobrobytu? Los obu królestw zależy od wypełnienia przepowiedni. Górował nad nią, a ona miała niewielkie doświad­ czenie z tak potężnymi mężczyznami. W rzeczy sa­ mej, miała niewielkie doświadczenie z mężczyznami w ogóle. Żadnemu z nich nie chciało się odwiedzać takiej ekscentrycznej kobiety naukowca, jak Leona. A Leona mówiła o mężczyznach takich, jacy byli za czasów jej młodości. Być może było to nieco wy­ idealizowane spojrzenie. Według Leony mężczyźni, których znała, byli prymitywni i zapominali o kobie­ cie, kiedy tylko ta zaspokoiła ich potrzeby cielesne i zadowoliła pokusy umysłowe. Cóż, cały instynkt Ewangeliny krzyczał: uciekaj! I by­ ła gotowa wypróbować kolejną z chińskich sztuczek, kiedy znieruchomiała na dźwięk słów nieznajomego: - Przepowiednia? Masz na myśli przepowiednię Baminii i Serefinii? Słysząc to, mężczyzna jakby urósł jeszcze bardziej. - Ośmielasz się mnie przedrzeźniać? - Uniósł dło­ nie, zupełnie jakby chciał skręcić jej kark, a potem wykręcił się na pięcie i szybko przeszedł na drugą stronę pokoju. Zatrzymał się przy filigranowym se­ kretarzyku. Przesunęła się centymetr w kierunku drzwi, ale on, nawet na nią nie spojrzawszy, powiedział: - Jeśli się ruszysz, będę cię musiał oddać na pa­ stwę moich najgorszych instynktów. Nie wyjaśnił, jakie to były instynkty; nie musiał. Jej wyobraźnia galopowała niczym spłoszony koń. Zatrzymała się. - Mówiłem twoim regentom, by nie wysyłali cię za granicę - powiedział w języku Baminii. - Powinni 21

cię byli trzymać w Serefinii, z dala od mało rozgarniętych ludzi z zewnątrz. - Sądzę, że zaszła jakaś pomyłka. Nie jestem tym, za kogo mnie uważasz. To znaczy to, za kogo, jak są­ dzę, mnie uważasz, jest doprawdy... - powiedziała po angielsku. Spojrzał na nią i słowa uwięzły jej w gardle. - Ośmielasz się zaprzeczać, że jesteś księżniczką Ethelindą z Serefinii? Gdyby prawda nie była aż tak żałosna, omal by się roześmiała. - Nie jestem tym, za kogo uważają mnie Henri i goście. Jestem jedynie panną Ewangeliną Scoffield z East Little Teignmouth w Kornwalii. Oświadczenie Ewangeliny nie naruszyło ani na jo­ tę władczej postawy nieznajomego. Skwitował jej słowa krótkim stwierdzeniem: - Co za nonsens. Nieco się uspokoiła. Pochyliła się i podniosła z zie­ mi koronkowy szal oraz długą rękawiczkę. - Ile czasu minęło, odkąd ostatni raz widziałeś swoją księżniczkę? - Ostatni raz widziałem cię z okazji twoich dziesią­ tych urodzin, w dniu, w którym wyjeżdżałaś do szkół, do Hiszpanii. - A zatem wtedy - roześmiała się krótko, z ulgą, że nieporozumienie się nieco wyjaśniło. - Nie wi­ działeś jej od ilu lat? - Od dwunastu. - Musi istnieć między nami jakieś powierzchowne podobieństwo. Schlebia mi, że masz mnie za księż­ niczkę, w rzeczywistości jestem... - śmiech zamarł jej na wargach. - Jestem nikim. - Rozumiem. Cóż za kłopotliwa pomyłka - nie rzucił jej wyzwania ani się nerwowo nie roześmiał. 22

Nie wykazał żadnych innych objawów szaleństwa, ale też nie skłonił się i nie ruszył ku wyjściu. Zamiast te­ go uniósł wieko jej sekretarzyka i zaczął szperać wśród znajdujących się tam piór. - Czy mogłabyś za­ tem wyjaśnić kilka zagadek? - Wydaje mi się, że tak. Czego on szuka? - W jaki sposób taki nikt, kto nazywa się Ewange- lina Scoffield z East Little Teignmouth w Kornwalii, znalazł się w kurorcie w Pirenejach z wystarczająco obfitymi środkami, by utrzymywać się niczym księż­ niczka? Szczęka opadła jej ze zdumienia. Nie wierzył jej. Ten mężczyzna nadal uważał, że jest księżniczką z Serefinii. - Mówię prawdę! - A czy ja twierdzę, że nie mówisz? - spytał łagod­ nie. - Jestem po prostu ciekaw, skąd pochodzi twoje bogactwo, które zaimponowało nawet Henriemu. A jeśli nie jemu, to przynajmniej jego grubo wyścieła­ nej kieszeni. - Nieznajomy wziął do ręki ozdobny scy­ zoryk i zaczął bawić się nim, przekładając go między palcami. Na jego twarzy zagościł dziwny uśmieszek. Pierwotny brak zaufania Ewangeliny powrócił ze zdwojoną siłą. Kupiła ten sekretarzyk na przystanku dyliżansów w drodze do kurortu. Starsza kobieta miała tam stoisko, na którym sprzedawała rozmaite unikatowe rzeczy. Drewniane pudełko przykuło uwagę Ewangeliny. Uniosła przedmiot w dłoniach i przesunęła palcami po mauretańskich rzeźbie­ niach, a sprytna sprzedawczyni natychmiast dostrze­ gła jej zainteresowanie. Otworzyła pudełko, wyjęła z niego pióra, scyzoryk i inne drobiazgi i rozłożyła je w promieniach słońca. Pozwoliła jej pogładzić gruby papier, cały czas zabawiając ją absurdalną historyjką o arystokratycznej, bogatej i krwawej przeszłości 23

przedmiotu. Oczywiście nie uwierzyła w ani jedno jej słowo, ale za parę chwil sekretarzyk i pieniądze zmieniły właścicielki. Teraz, kiedy ten szaleniec trzymał w ręku nóż, dziewczyna wyczuwała jego zamiary. Znowu przesunęła się o centymetr w stronę drzwi, lecz nieznajomy natychmiast odwrócił głowę i przy­ szpilił ją do miejsca palącym wzrokiem. Zatrzymała się. Z fałszywym uśmieszkiem na twa­ rzy ruszyła w przeciwnym kierunku. Ku kasetonowe­ mu oknu. - W rzeczywistości pieniądze pochodzą ze spadku. - Od któregoś z twoich krewnych? - Nadal ją ob­ serwował. - Najprawdopodobniej po dziadku. Ominęła wielkie łoże, rzucając chustę i rękawiczkę na jego wezgłowie. Nie spuszczała z niego wzroku. - Cóż, nie. - Po ojcu? Po matce? Przypominając sobie natchnione spekulacje z ja­ dalni i znając własną nieumiejętność zmyślania, z triumfem oznajmiła. - Po mężu! - A potem, by ukryć pełne winy spoj­ rzenie, wyjrzała przez okno. Od chwili, kiedy tu przy­ była, codziennie podziwiała rozciągający się z sypial­ ni widok. Panoramę ogrodów i sięgającego o wiele dalej krajobrazu. Potężne góry, spowite teraz po­ światą księżyca, otaczały półkolem dawny zamek, chroniąc go przed najgroźniejszymi z zimowych wia­ trów. Gdyby tylko dawna forteca nie była ulokowa­ na tak wysoko. Mogła mieć jedynie nadzieję, że gdy otworzy okno i wyjdzie na zewnątrz, nie połamie ko­ ści podczas upadku. - Ach. Jesteś wdową. - Tak. - Wzdłuż jednej z krętych ogrodowych ście­ żek szedł jakiś mężczyzna. Zatrzymał się i spojrzał 24

w górę ku niej, a ona uniosła dłoń. Zdesperowa­ na zamachała do niego nieśmiało. Może on pomoże jej w sytuacji, w której zawiódł ją zdradziecki Henri. - Jakże tragiczne - zadumał się mężczyzna. - Nie nosisz obrączki. Mężczyzna na zewnątrz zboczył ze ścieżki i dziew­ czyna zdała sobie sprawę z tego, że żadna pomoc nie nadejdzie. Nagłym ruchem otworzyła zasuwę i wy­ stawiła jedną nogę na zewnątrz. Usłyszała dobiega­ jący zza pleców odgłos zbliżających się kroków i krzyk nieznajomego. - Nie, nie zrobisz tego! Nie miała czasu uciekać z gracją, więc po prostu pochyliła się do przodu i poddała sile ciążenia. R O Z D Z I A Ł Kiedy tylko Ewangelina poczuła, że spada, czyjeś dłonie porwały ją do tyłu. Zaczęła głośno i przeraźli­ wie krzyczeć, a nieznajomy wciągał ją z powrotem do środka. Spódnica owinęła jej się wokół kostek. Upadła ciężko pośladkami na podłogę. Siła uderze­ nia na moment pozbawiła ją tchu. Wielki człowiek zatrzasnął okno przy wtórze ostatniego jej krzyku. Zapadła złowieszcza cisza. Ewangelina uniosła wzrok i znowu zobaczyła gó­ rującą nad sobą postać mężczyzny. Wyrwała się po­ nownie, ale on chwycił ją za ramię i wykręcił je tak, 3 25

że wstała na równe nogi. Zamachnęła się pięścią w stronę jego torsu, on jednak chwycił jej nadgarstki i zamknął w luźnym uścisku. Nienawidziła tego. Bezsilności, daremnego trudu, strachu. - Kim jesteś? - zapytała. Nieznajomy zignorował jej pytanie oraz próbę ucieczki, jakby obie te rzeczy nie były warte jego uwagi. Uniósł jej lewą dłoń ku światłu i odparł: - Henri powiedział mi, i miał rację, że nie wierzy, abyś kiedykolwiek była mężatką, ponieważ nigdy nie widział na twoim palcu śladu po obrączce. Skurczyła palce stóp w jedwabnych pantofelkach, ale co by jej przyszło z kopania go? Sama jedynie uderzyłaby się o jego twarde buty. - Jakiego rodzaju śladu? - powiedziała niemal bez tchu, przez ściśnięte gardło. Nie podobało jej się, że słyszy swoje zdenerwowanie. - Zaznaczony blady ślad. Wgniecenie na skórze. - Potrząsnął jej dłonią, aż rozluźniła pięść. - Jakikol­ wiek ślad, że miałaś na palcu złoto, świadczące o tym, że byłaś żoną jakiegoś mężczyzny. - Byłam mężatką przez niedługi czas. - Wyobrażam sobie. Żadna doświadczona kobieta nie uciekałaby z jadalni w takim popłochu. - Pochy­ lił się nad nią, a ona odchyliła głowę do tyłu, obser­ wując go pod pewnym kątem. - Tylko z tego powo­ du, że na nią spojrzałem - dokończył. Nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Im bar­ dziej przyglądała się temu mężczyźnie, tym bardziej podejrzewała, że ma rację. Kobiety nie uciekały przed nim, kiedy na nie patrzył. Biegły raczej ku nie­ mu. Miał w sobie jakiś zwierzęcy wdzięk, opanowane ruchy; pachniał skórą i świeżym powietrzem. I nie zabił jej. Jeszcze nie. 26

- Ile dałeś Henriemu, by go przekupić? - Wystarczająco dużo, żeby dowiedzieć się tego, czego chciałem. - Spojrzał w dół, na jej dłoń uwięzio­ ną w uścisku. Zwolnił chwyt i powiedział rozbawiony: - On cię lubi, wiesz? Być może nieznajomy nie planował, że ją zabije. W rzeczywistości teraz, gdy się nad tym zastanowiła, nie wyglądał jak morderca. Nie, wyglądał raczej jak jeden z mężczyzn, o których opowiadała jej Leona. Silny, męski i niecierpliwy wobec kobiecych prote­ stów. Może planował po prostu zniewolenie, a w ta­ kim wypadku lepiej by było, gdyby mu uległa. W końcu wraca do Anglii i musi mieć coś, co bę­ dzie mogła wspominać. - Henri mnie lubi? - Tak. Musiałem poświęcić spore środki, by ze­ chciał ze mną współpracować. - Co jeszcze? - Moi ludzie straszyli, że go zgniotą. Wyrwała dłonie z jego uścisku. Cóż sobie wyobra­ żała? Że skoro trzymał ją w uścisku, to miał zamiar się z nią kochać? Musi się dowiedzieć, o co chodzi temu szalonemu barbarzyńcy, zanim wyskoczy oknem na skaliste podłoże. Gdyby tylko nie była uwięziona pomiędzy ścianą za plecami, łóżkiem z przodu a nim. - Jedyną rzeczą, jaka uniemożliwia Henriemu wzywanie pomocy, są silne pięści Rafaella i Victora. Jej wzrok padł na ręce mężczyzny. Nie zaciskał ich w pięści. Jego palce wyglądały na zupełnie rozluźnio­ ne. Paznokcie miał czyste, dobrze utrzymane i szero­ kie. Opalona skóra porośnięta była ciemnymi wło­ skami, a prześwitywały przez nią granatowe żyły i mocne ścięgna. Wielkie dłonie, dłonie pełne pożą­ dania, jeśli to, co mówiła jej Leona, było prawdą. 27

Ewangelina zarumieniła się, śledząc tok swoich my­ śli, a potem nagle zbladła. Zdała sobie sprawę z te­ go, że ten mężczyzna mógłby zgnieść ją równie łatwo jak wesz. To, co powiedział o strachu Henriego, wzmogło jej obawy. Odezwała się: - Rozumiem. Zastraszasz mnie. - Księżniczka Serefinii nie da się nikomu zastra­ szyć - odparł ponuro. - To właśnie świadczy o tym, że nie jestem księż­ niczką. Zignorował ją. - Powiedziałem ci to tylko dlatego, że wyglądałaś na bardzo zagubioną, kiedy Henri cię opuścił. Opuszczona. Żałosna. Tak, taka była. - Nie jestem księżniczką. - Zatem jesteś dziwką. Zaszokowana wlepiła w niego pełen niedowierza­ nia wzrok. - Bardzo drogą dziwką. - Na jego twarzy pojawił się chłód. - Jaka inna kobieta przyjeżdża sama do kurortu bez przyzwoitki, nawet bez pokojówki? Taka kobieta, która nigdy nie miała pokojówki i która nie chce, aby ktoś koło niej węszył. - A jako dziwka jesteś dostępna dla moich przy­ jemności. - Szerokie dłonie, które podziwiała, chwy­ ciły ją za łokcie. Przyciągnął ją do siebie, wyginając swe ciało nad nią niczym wilk chroniący swą samicę. Schylił głowę w jej stronę, a ona wykonała unik. - Nie - wyszeptał, przyciskając Ewangelinę do szy­ by. Chwycił ją pod brodę i przechylił jej twarz ku so­ bie. Zbyt późno przypomniała sobie chińskie techniki. Usiłowała zmiażdżyć mu nos uderzeniem czołem. Ale on najwyraźniej nie zapomniał o jej wcześniej­ szym manewrze i mocno chwycił jej szczękę. 28