Prolog
Podczas śnie nej zimy, na zamarzniętych, pustych stepach Ukrainy, kiedy noc nastaje tak jak
nieproszony gość, moja babka siada przy kuchence olejowej, rozgrzewając stare kości i
przytula mnie mocno. Gdy błagam ją, ona opowiada mi stare rosyjskie legendy: o pięknej
szwaczce Maryushka jak bóg nieśmiertelny Kashei zmienia ją w feniksa, albo o muzyku
Sadko jak poślubił królewnę morską. Gdy jest ju bardzo późno i wiatr szarpie oknami
swoimi lodowatymi palcami, błagam o inną historię - jedną z tych przera ających i
nawiedzających mnie.
Większości ona odmawia. Ale czasami, niechętnie opowiada legendę o Ciemności, o
Konstantine Varinskim i jego cyrografie... jej głos dr y.
To zdarzyło się przeszło tysiąc lat temu, jej opowieści często ró nią się, ale zawsze główne
fakty nie zmieniają się....
Konstantine Varinski był wysoki, z szerokimi ramionami i nogami jak długie pnie, miał
sprawne ręce, które przy u ycia no a mogły wypatroszyć mę czyznę. W trakcie gorącego lata
i mroźnych zim, przechadzał się w pojedynkę, polując na bezsilnych, kradł, gwałcił i
mordował, do czasu gdy jego sława dotarła a do samego diabła.
Konstantine był nie tylko tak brutalny jak wilk, ale równie przebiegły jak lis. Zaoferował
diabłu pakt: on i jego potomkowie zostaliby oddanymi słu ącymi szatana, a w zamian, diabeł
przyznałby im umiejętność zmiany w zwierzęta.
Jego propozycja była tak śmiała, a diabeł zajrzał w głąb duszy Konstantina. To co zobaczył
zadowoliło go i zdumiało: Konstantine był zły do szpiku kości, obrzydliwym i u ytecznym
narzędziem.
Ale Konstantine nie poprzestał ze swoimi ądaniami.
On i jego potomkowie byliby niezwycię eni, nigdy nie mogli by polec na polu walki chyba e
zostali by zabici przez innego demona. Ka dy Varinski byłby długowieczny i najwa niejszy –
mieli by jedynie synów. Wszędzie gdzie by poszli, wnieśliby ciemność. Byliby Ciemnością.
Aby przypieczętować pakt, Konstantine obiecał dostarczyć świętą ikonę rodzinną, jeden
obraz podzielił na cztery wizerunki Madonny.
Tak jak moja babka, matka Konstantine była dobrą kobietą. Odmówiła ądaniom
Konstantina. Chroniła ikonę, serce jej domu, jej yciem... więc Konstantine u ył no a i
swoich rąk by zamordować ją.
Gdy jej czerwona krew rozlała się na biały śnieg, przyciągnęła go blisko i wyszeptała mi do
ucha.
Konstantine, chcesz być prawą ręką szatana, zatem tak będzie - do dnia, gdy mój największy
wnuk się urodzi. On będzie tak przesiąknięty złem jak Ty kiedykolwiek mogłeś zapragnąć,
odpowiedni spadkobierca twojej spuścizny... ju przewiduję jego upadek. Jego upadkiem jest
kobieta i w dniu gdy on zakocha się, podstawa paktu z diabłem pęknie.
Ona będzie kochać mojego wnuka, ich miłość będzie silna, silna z mocą Madonny, w dniu
gdy ich czwarty syn urodzi się, twój mistrz stanie w obliczu pora ki.
Pewny siebie z tryumfem, Konstantine zaśmiał się.
Jego matka przycisnęła ikonę do piersi i popatrzała głęboko do tamtego świata.
Gdy synowie dorosną, twoi potomkowie zjednoczą się przeciwko diabłu. Pomimo wszystkich
przeciwności, oni będą walczyć a kiedy oni wygrają najwy szą bitwę dobra przeciwko złu,
szatan pozbawi Cię swoich łask.
Konstantine odpowiedziało: W takim razie będę musiał upewnić się, e oni nie wygrają.
Zagłębiał nó bardziej w jej klatce piersiowej.
Zanim wyzionęła ducha, powiedziała, przeklinam cię, mój synu. Spalisz się w najbardziej
palącym ogniu piekła.
Nie zwrócił adnej uwagi jej przepowiedni ani jej przekleństwu. Była, przecie , tylko kobietą.
Nie sądził, e jej ostatnie słowa mają władzę by zmienić przyszłość - i co wa niejsze, nic nie
mogło narazić na szwank jego paktu ze Złem.
Pomimo e Konstantine nie wierzył, w przepowiednie jego matki, szatan wiedział, e
Konstantine jest kłamcą i oszustem. Więc by zagwarantować, e wiecznie zachowa
Varinskich i ich usługi, potajemnie usunął maleńki fragment z ikony i podarował biednemu
plemieniu wędrowców, obiecując, e to przyniesie im szczęście.
Gdy Konstantine pił aby uczcić umowę, diabeł podzielił Madonne na cztery części i rzucił je
w cztery kąty ziemi.
To zdarzyło się tysiąc lata temu... ale moja babka pamięta.
Ona chciała by zapomnieć.
Dokładnie w miejscu gdzie Konstantine Varinski zamordował swoją matkę, przez lata
powstał dom przepełniony mę czyznami z szerokimi ramionami i nogami jak pnie, oraz ze
sprawnymi rękoma.
Oni są potomkami Konstantina... i czasami zastanawiam się czy moja babka została
zgwałcona przez jednego z tych złych mę czyzn i oddała mu syna, jak wiele niewinnych
kobiet zrobiło to przez lata.
Cyrograf kosztował Konstantina niewiele, tylko jego duszę i dusze jego dzieci i dzieci jego
dzieci, na wieki wieków.
Ale diabeł nie ma takiej władzy by dotrzymać obietnicy wiecznie i jeden moment mo e
zmieniać równowagę między dobrem i złem....
Ten moment przyszedł trzydzieści siedem lata temu, na stepach współczesnej Rosji, gdzie
nowy Konstantin Varinski przemierzał i walczył.
Był godnym następcą pierwszego Konstantine, wojownik, przywódca... wilk. Pod jego
kierownictwem, Ciemność pracowała dla dyktatorów, przemysłowców, ka dy płacił im
złotem. Z powodu ich sprawności w bitwie, wytrzymałości i stanowczości, doszli do
bogactwa, szanowano ich i bano w Azji, Europie i jeszcze dalej. Tropili niewinnych, walczyli
w okrutnych wojnach. Zyskali bogactwo i moc do czasu gdy pewnego dnia nowy Konstantin
nie spotkał cygańskiej dziewczyny... i zakochał się.
Taka mała rzecz, miłość i taka prosta dla wielu osób. Ale to była miłość na wieczność,
gwałtowna, namiętna i trwała. Konstantina i Zoranę, miłość z erała. Nic nie mogło ich
rozdzielić. Wbrew wszystkim pragnieniom i tradycjom, oni pobrali się.
Varinscy poprzysięgli zabić dziewczynę i ocalić ich przywódcę od jego obłędu i jej czarów.
Cyganie gonili kochanków, wściekli, e Varinski ukradł dziewczynę, która była ich
jasnowidzem.
W tajemnicy Konstantine i Zorana uciekli do Stanów Zjednoczonych. Zmienili nazwisko na
Wilder i osiedli w Górach w stanie Waszyngton. Tam posadzili winogrona, owoce, warzywa,
mieli te trzech synów, Jasha, Rurik, i Adrik, wszyscy przystojni i silni zgodnie z paktem
diabła.
Tak jak jego ojciec, Jasha miał umiejętność przemienienia się w wilka.
Rurik zmieniał się w jastrzębia i leciał na skrzydłach nocy.
Ponura dusza Adrika dostosowała się do przemiany w czarną panterę.
Następnie, po raz pierwszy od tysiąca lat, urodziło się dziecko. Nie syn, ale córka.
Konstantine sądził, e narodziny są cudem i znakiem, e pakt został złamany.
I mo e tak by było... jednak diabeł uprawia hazard z duszą człowieka, on dą y do
zwycięstwa.
Rozdział 1
Wiosna, prawie trzy lata temu.
Brown Uniwersytet, opatrzność, Rhode Island.
W swoim pokoju w akademiku, Firebird Wilder usiadła z długopisem w ręce, ignorując pęd
rozradowanych studentów i wpatrywała się w kartkę na dzień ojca na jej biurku.
Zgadnij co zrobiliśmy?
Zbyt wstydliwe.
Niespodzianka!
Zbyt lekcewa ące.
Jesteśmy w tym razem!
Zbyt poufałe.
W końcu, wzięła test cią owy, umieściła go w kartce, wsunęła do koperty i zapieczętowała
bez napisania ani jednego słowa. Nie było adnych słów które mogły wyjaśnić... to.
- Hej, Firebird! - Jacob Pilcher wsunął głowę w otwarte drzwi – Czemu tak siedzisz? Ju
koniec. Bawmy się!
Uśmiechnęła się do niego, honorowy student noszący bejsbolówkę przekrzywioną w bok,
koszulkę bawełnianą, która miała napis: Ostrze enie, Wyposa enie pod presją i głupi uśmiech
- Czekam na Douglasa.
- Oh. Wspaniały glina z kampusu. - Jacob poruszył swoimi palcami tak jak magik i wyrzucił
sarkazm ze swojego głosu – I to on zabiera cię do Bruna?
Wsunęła kopertę do swojego portfela – Taki jest plan.
- Ok. On jest w porządku. - Jacob podniósł kciuk w górę - Ale zgaduję, e to oznacza e nie
pijesz, hę?
- I tak nie pije. Mam dopiero dwadzieścia lat.
- Wiem, wiem ale mo na to obejść?
W dole korytarza słychać okrzyki - No chodź człowieku! Idziemy bez ciebie, człowieku!
- Muszę iść! - Jacob pomachał – Zobaczymy się na miejscu! – zatrzymał się by spojrzeć na
nią - Świetnie wyglądasz. - bez czekania by mu podziękowała, obrócił się i wybiegł z pokoju
- Zaczekaj. Czekać, ty głupku!
Jacob był miłym dzieckiem. Dzieckiem, chocia był starszy od niej o rok i zakochany w niej
od momentu gdy wprowadziła się do akademika. Był zdruzgotany gdy spotkała Douglasa, ale
kontynuował uśmiechanie się.
Podeszła do lustra i uśmiechnęła się.
Jej ró był brzoskwiniowo złoty, jej rzęsy powłóczyste i czarne, jej blond włosy zostały upięte
z tyłu głowy ale Jacob miał rację - świetnie wyglądała.
- Jesteś piękna, jak zawsze - usłyszała głos od drzwi.
Obróciła się z uśmiechem. - Douglas. Jesteś wcześniej!
- Nie mogłem się ju doczekać. - wszedł, jego blond włosy były rozwiane przez wiatr, w
jednym ręku trzymał bukiet czerwonych i ółtych ró , a w drugiej du ego złotego
wypchanego psa.
Pobiegła do niego.
Upuścił psa i uściskał ją.
Opierając głowę o jego ramię, zamknęła oczy. Był ciepły i silny, solidny i muskularny. Dla
niej, wszystko w nim oznaczało bezpieczeństwo i miłość - wieczną, tak jak jej rodziców.
Niespodziewane łzy napłynęły jej do oczu, trzymała go coraz mocniej, mając nadzieję, e nie
zauwa y.
Oczywiście zauwa ył. Douglas zauwa ał wszystko.- Hej, co jest? Coś nie tak z twoimi
ocenami końcowymi?
Westchnęła. Zauwa ał wszystko ale nie był zbyt wnikliwy - Wszystko poszło dobrze, nawet
lepiej.
Spojrzał w kierunku drzwi - Ten facet Jacob zmartwił cię?
- Nie, kochanie! Po prostu jestem szczęśliwa.
Douglas starł jedną z łez kciukiem – Masz dziwny sposób okazywania tego.
Douglas nie mówił o sobie ani o swojej przeszłości, jak dotąd, Firebird pozwoliła mu unikać
odpowiedzi na jej pytań poniewa coś nało yło zbyt wiele cynizm do jego ciemnych oczu.
Coś jeszcze – ona dawała mu radość, a kiedy przyłapała, jak patrzył na nią, to widziała to
wra enie szczęścia na jego twarzy, a ona nie chciała tego popsuć.
Kiedyś nakłoni go do opowiedzenia jego historii ycia.
- Przyniosłem Ci kwiaty - puścił ją i podał jej bukiet ró . Pochylając się, podniósł psa - I
milusińskiego kumpla. I gratuluję kochanie, za pięć tygodni, będziesz maszerować po scenie i
dostaniesz twój dyplom.
- Dziękuję - uśmiechnęła się, była zachwycona i odczuwała ulgę, e przerobiła cztery lata w
trzy i skończyła je z wyró nieniem – Dziękuję.
- Są śliczne. Zapamiętałeś jaki rodzaj kwiatów lubię!
- Pamiętam wszystko co dotyczy Ciebie - przyjrzał się jej, jak napełniła wazon wodą i
ustawiała kwiaty na biurku –Rozpoznał bym Cię w tłumie w kasynie w Las Vegas.
Śmiała się, nie wierząc w te słowa – Spójrzmy na tego faceta - przerzuciła wypchane zwierzę
i popatrzyła ze zdziwieniem - Myślałam, e to jest pies, ale to jest kot!
- Pies? Nie dałbym ci psa. - Douglas zabrzmiał jak by się obraził - To puma.
- Tak, zgadza się. - du a, kędzierzawa puma z białym brzuchem i ciemnymi szklanymi
oczami, które patrzyły wprost w jej duszę.
Objęła pluszaka, przytuliła go i ukryła twarz w pluszowym futrze. Miał zapach Douglasa: jak
szampon i odświe acz, jak kwiaty, które przyniósł i tak jak bogaty, upajający zapach jej
pierwszego i jedynego kochanka – To maleństwo prześpi się ze mną w łó ku.
- To jest dokładnie tam gdzie on chce być. - Douglas patrzył na nią tym wzrokiem, który
mówił jej, e uwa a ją za cud.
To dlatego pozwoliła mu się uwieść.
Dla Wildersów, zawsze była cudem, pierwszą kobietą urodzoną w rodzinie od tysiąca lat. Ale
była bystrą dziewczyną.
Jej ojciec i matka imigrowali do Stanów Zjednoczonych, uciekając przed jego rodziną, znaną
jako Varińscy. Jej ojciec był ich przywódcą, ale nie wiedziała co zrobił aby na to zasłu yć, ale
jakiekolwiek przestępstwa planował i wykonywał, ałował ich teraz. Mimo to choćby nie
wiem gdzie był, w starym domu na Ukrainie albo w jego winnicy w Waszyngtonie, wcią
miał zdolność do zmiany w wilka.
To był cud.
Przekazał te zdolności swoim synom.
Tak jak jego ojciec, jej najstarszy brat, Jasha, przebiegał las jako wilk. Jej drugi brat, Rurik,
przemierzał powietrze jako jastrząb. Jej trzeci brat, Adrik, zniknąć gdy był
siedemnastolatkiem, ale był dziki i buntowniczy, czarna pantera, która polowała na swoją
ofiarę bez skrupułów.
Ona była inteligentna, cię ko pracowała mimo to nie odziedziczyła ani jednej małej kropli
nadprzyrodzonych zdolności. Reszta świata uwa ała ją za całkiem normalną, zatem ona tak
się zachowywała.
Ale Douglas, glina z kampusu, facet którego spotkała cztery miesiące temu... zmusił ją do
czucia się specjalną.
Upuściła pumę i wróciła w ramiona Douglasa. Wło yła całe swoje serce, całą swoją miłość w
pocałunek którym go obdarzyła i odwróciła go w kierunku łó ka.
Zebrał siły by się przeciwstawić - Nie. To jest twoją noc by świętować.
Otarła się o niego - Ja chcę świętować po swojemu.
- Chcesz świętować ze swoimi przyjaciółmi, z ludźmi których widujesz codziennie na
zajęciach. - nigdy nie wydawał się zwracać uwagi e nie był jednym z jej znajomych.
Trzymał się z dala, ale patrzył, zawsze patrzył – Twoi przyjaciele piją u Bruna.
- Nie mogę pić. Jestem niepełnoletnia. I spotykam się z gliną z kampusu, więc nie mogę mieć
fałszywego dowodu.
- Obiecuję nie wyrzucić cię pod warunkiem, e wypijesz tylko napoje bezalkoholowe. –
przyło ył swoje czoło do jej – Powiem Ci mój sekret.
- Tak?
- Jestem w tym samym wieku co Ty.
Odsunęła się – Nie artuj. Jak zdobyłeś pracę?
- Mam fałszywy dowód. - nie uśmiechnął się ale jego oczy migotały.
- Nabijasz się - mówił powa nie?
- Nie. Ale nie mów nikomu bo stracę pracę - puścił ją i poszedł do szafy wnękowej – No
chodź idziemy.
Pomógł zało yć jej marynarkę - Powiedziałeś, e jesteś gliną od czterech lat.
- Tak, zgadza się.
- Zacząłeś jak miałeś szesnaście lat? To niemo liwe. – nawet nie ukończył liceum?
- Jestem dobry w tym co robię, więc departament policji ignoruje rozbie ności w mojej
historii dotyczącej pracy.
- To w czym jesteś takim specjalistą?
- Tropię ludzi. Znajduję przestępców oraz zaginionych.
Wpatrywała się w niego, była nieufna po raz pierwszy odkąd go poznała - Jak?
Wzruszył ramionami – To dar. Jesteś gotowa?
- Muszę wziąć torebkę - z kartą w środku.
Wyszli na zewnątrz w majowy wieczór.
Kampus był stary i uroczy. Masywne drzewa rosły wzdłu alejki, ich liście były
jaskrawozielone. Wiosna spowodowała, e kwiaty zakwitły wzdłu dróg i zwabiały
kochanków na zewnątrz aby spacerowali trzymając się za ręce. Nikt nie zauwa ył kiedy
Douglas wziął ją za rękę i pocałował jej palce.
- Tropienie to dość dziwny talent - powiedziała. To był talent, który sprowadził Varinskich na
drogę niesławy i bogactwa.
- Dorastałem w dość twardych warunkach. Przesiadywałem na ulicach. – uśmiechnął się
gorzko - Mam kontakty z większością glin.
Firebird zaczęła cię ko oddychać.
Nareszcie, coś o jego przeszłości.
- Zgaduję, e twoi rodzice byli biedni? - zapytała.
- Biedni to nie jest zbyt trafne określenie -zaprowadził ją z dala od studentów będących na
spacerze i śpiewających operę po włosku. Wskazał na nich – To nie jest coś co oglądasz w
większości kampusów na collegu.
Ale ona nie dała się rozproszyć - Dlaczego nie lubisz rozmawiać o swoich rodzicach?
- Moi rodzice nie byli przyjemnymi ludźmi. Wolałbym porozmawiać o twojej rodzinie. Gdy
mówisz o nich, twoja twarz jaśnieje – objął ją ramieniem - Lubisz ich. Wiesz jakie to rzadkie?
- Nie, to nie jest rzadkie. Mnóstwo ludzi lubi swoje rodziny.
- Mnóstwo ludzi nie lubi swoich rodzin. – prowadził ją w kierunku Bruno’s Bar and Grill -
Kupię dla ciebie befsztyk.
Wprowadził ją trochę do swojej przeszłości, a teraz proponuje befsztyk , eby ją rozproszyć.
Nie ma mowy. Nie pozwoli mu osiągać swój cel. Zatrzymała się na środku chodnika. Stanęła
naprzeciw niego i wzięła go za ręce – Masz dopiero dwadzieścia lat. Twoja przeszłość jest tak
haniebna, e nie mo esz o tym rozmawiać?
- Nie haniebna. Ale to nie jest temat do rozmowy tu i teraz. – wskazał na śmiejących się i
wykrzykujących studentów zmierzających do Bruna.
- W takim razie porozmawiamy o tym później.
Spuścił wzrok na ich złączone ręce, następnie spojrzał na jej twarz – Dziś wieczorem,
powiem ci wszystko. Mam tylko nadzieję, e ty - zatrzymał się, jego twarz pokryła się
grymasem.
- e ja co?
- Czasami wolałbym eby to nigdy się nie zaczęło.
Zaniepokojona, spojrzała na zbli ających się studentów, wtedy odwróciła się do Douglasa –
O czym Ty musisz?
Studenci otoczyli ich. Jej przyjaciele, rozradowani, wyczerpani, świętujący.
- Hej, Firebird, to ju koniec!
- Hej, Doug, zabawmy się!
Popchnęli Douglasa i Firebird, ciągnęli ich wzdłu drogi, rozdzielili ich. Firebird śmiała się i
rozmawiała z nimi ale miała cały czas Douglasa w polu widzenia - i on patrzył na nią.
Przyglądał się jej jakby naprawdę była cudem.
Złapał ją gdy weszli Bruna - Wieczorem porozmawiamy. Dobrze?
- Dobrze – Przypomniała sobie o kartce w swojej torebce – Bardzo dobrze.
Miejsce szczelnie wypełniło się rozradowanymi studentami z kampusu. Douglas trzymał ją u
swego boku, próbował zamówić jej befsztyk ale ona upierała się przy hamburgerze i butelce
wody. Faceci w barze próbowali namówić ją na piwo, a ona cieszyła się, e mo e u ywać
Douglasa jako wymówki by powiedzieć nie.
Pozowała do zdjęcia z trzema jej najlepszymi przyjaciółmi kiedy dwóch facetów, zbyt
pijanych eby iść, zaczęło kołysać się do siebie. Walka rozpoczęła się lotem błyskawicy i
Douglas zabrał się do roboty, rozdzielając walczących i dokonując aresztowania. Zanim
policja i EMTs przybyli, zrobił wra enie na Firebird swoją cierpliwością i siłą.
Podbiegł do niej – Muszę tu zostać i pomóc. Zaczekaj na mnie.
- Nie mogę. Padam ze zmęczenia. – w obecnym stanie męczyła się bardzo szybko - Wrócę do
domu na piechotę z dziewczynami.
Obejrzał się na bałagan w barze – Będziesz cały czas ze swoimi przyjaciółmi? Będziesz
uwa ać?
- Będę ostro na. Wpadniesz później?
- Nie wiem czy dam radę. To będzie cię ka noc.
- W takim razie zobaczymy się rano. I będziemy rozmawiać.
- Tak. Rano, będziemy rozmawiać.
Pozostałe dziewczyny mieszkały pięć minut drogi od akademika Firebird. Meghan miała
specjalne lody, które jej matka przysłała jej z Teksasu. Oczywiście Firebird musiała wstąpić
aby spróbować domowej roboty Wanilii z sosem czekoladowym i na szybkie plotki. Od
wesołego nastroju przeszły szybko do stanu refleksji, poniewa zdały sobie sprawę, e ich
wspólne lata dobiegają końca. Firebird uznała, e lepiej jak wróci do akademika bo inaczej
zaśnie na krześle.
Główna droga kampusu wcią była zapełniona bawiącymi się studentami, ale tłum
przerzedzał się szybko, a kiedy skręciła w kierunku swojego akademika, było ciemno i cicho.
Nie zwracała na to uwagi. Douglas powiedział jej, e kampus nie jest bezpieczny, ale jej
ojciec nauczył ją samoobrony.
Wieczór nie uło ył się tak jak chciała. Douglas wspomniał coś o swojej przeszłości, obiecał
e powie więcej, ale jego praca uniemo liwiła mu to. Obiecał, e porozmawiają rano ale
widziała wyraz jego twarzy - nie chciał tego.
Jakie tajemnice ukrywał? Ma tylko dwadzieścia lat. Jest policjantem. Jak zła mo e być jego
przeszłość?
Gdy przechodziła wzdłu wysadzanego drzewami chodnika, początkowo nie dosłyszała
dźwięków za nią. Nasłuchiwała kroków, a nie szelestu liści i skrzypnięcia gałęzi. Ale gdy
usłyszała je, wiedziała co wró ą.
Ktoś ją śledził, skradając się wzdłu przez drzewa i ten ktoś nie był człowiekiem.
Varinscy.
Jakoś, Varinscy znaleźli ją.
Nie obejrzała się, nie mogła okazać, e wie, e jest śledzona. Jej serce waliło jak oszalałe.
Nie biegnij mała Firebird, słyszała głos Konstantina w swojej głowie. Bieganie powoduje
pragnienie łowów u myśliwego, a nie mo esz wyprzedzić wilka albo pantery. Nie mo esz
odlecieć jak jastrząb. Ale mo esz ich przechytrzyć i mo esz im uciec.
Gdy Varinski ruszał się od drzewa do drzewa, słuchała dźwięków, próbując zrozumieć co za
istota ją tropiła. Ptak czy mo e kot skakał między gałęziami.
Jej akademik wyłonił się z ciemności. Światła rozświetlały około połowę okien. Ludzie nie
spali. Mogła krzyczeć o pomoc.
Ale przecie ktoś odniósłby obra enia.
Otworzyła swoją torebkę, wyciągając telefon komórkowy, zastanawiała się czy nie
zadzwonić do Douglasa. Pomógł by jej - ale, nie byłby zadowolony, e spacerowała samotnie.
Po za tym jak podniesie telefon do ucha, to mo e zostać zaatakowana.
Jak ją zlokalizował ? Czego chce?
Jak zbli ała się do akademika, dźwięk za nią stawał się wyraźniejszy. Wyszperała swoje
klucze i wło yła między palce tak aby jeden klucz wystawał między palcami. Wyjęła telefon i
wykręciła dziewięć-jeden - nie mogła trafić w ostatni guzik, w tym momencie drzwi do
akademika otworzyły się gwałtownie. Ośmiu facetów wyszło z budynku, Jacob był wśród
nich, mając na sobie tylko bejsbolówkę, farbę do ciała i buty do biegania. Gwizdali gdy ją
mijali. Pomachała do nich i wsunęła się do środka zanim drzwi się zamknęły.
Wtedy pobiegła. Wbiegła na piętro do swojej sypialni. Nie włączyła światła, ale skradała się
do okna. Uwa ała aby pozostać w cieniu.
Był tam, przykucnął przy olbrzymim dębie, wielki złoty kot. Światło księ yca sączyło się
przez liście i oświetlało jego sylwetkę, nawet stąd mogła zobaczyć, jak jego ciemne oczy
patrzyły w jej okno, jego ogon drgał wolno jakby strata ofiary rozdra niła go.
Co on planował jej zrobić? Był to samotny Varinski, zabawiający się w tropienie i zabicie
córki Konstantina Wildera? Albo miał zamiar ją porwać i trzymać jako pionek w ich grze,
która miała na celu zniszczenie jej rodziny?
Musiała uciekać. Musiała wyjechać. Nie mogła czekać do zakończenia roku, musiała odejść
od razu - i nie mogła powiedzieć Douglasowi dlaczego.
Nigdy by je nie uwierzył.
- O, moja miłości - co ona sobie myślała, eby związać się z normalnym facetem? Nie
zrozumiałby o cyrografie i specjalnych talentach jej rodziny. Czy on mógł? To było
całkowicie obłąkane.
Gorzej, jako jej chłopak, byłby w niebezpieczeństwie, takim samym niebezpieczeństwie,
które śledziło ją.
Ale... pogłaskała swój brzuch. Nie miała wyboru. Musi spróbować. To dziecko zasłu yło na
ojca, a Douglas zasłu ył na swoje dziecko.
Za oknem, wielki kot zszedł w końcu z drzewa. Stanął i rozciągnął się.
Przyjrzała się mu.
Puma. To była puma.
Zmarszczyła brwi. Jej serce zatrzymało się. Popatrzyła w kierunku łó ka gdzie du e, miękkie
wypchane zwierzę le ało sobie.
Puma?
Gdy kot zaczął przemieniać się, jej serce zaczęło walić jak oszalałe.
Pazury schowały się. Kości przybrały nowy kształt: łapy stały się rękami, nogi wydłu yły się
i wyprostowały, ramiona stały się szersze.
Twarz zmieniła, stając się twarzą człowieka, twarzą dobrze znanego człowieka... twarzą
człowieka, którego kochała.
Wpatrywała się. Wpatrywała się tak mocno, a rozbolały ją oczy.
Douglas. Douglas był Varinskim.
Przybył do Brown, odszukał ją, zalecał się do niej, uwiódł ją, sprawił, e ona zaufała mu,
namówił ją by zwierzyła się mu.... ze wstydu ukryła twarz w dłoniach.
Powiedziała mu, e jest z Waszyngtonu. Powiedziała mu, e ma trzech braci, e jeden z nich
jest producentem win, e jej ojciec uprawia winogrona a jej matka rządzi rodziną.
Powiedziała mu nazwę swojego miasta?
Nie.
Dała mu coś, co umo liwiłoby mu określenie z maksymalną dokładnością jej lokalizacji?
Nie.
Nie. Proszę, nie.
Stanął tam, nagi w świetle księ yca, miał tatua , który wyglądał jak wielki pazur rozrywający
skórę po jego lewej stronie.
Nie widział tego wcześniej. Dbał o to by nie zdejmować koszuli za dnia.
Bystry facet, poniewa to zdradziło by go. Jej bracia mieli tatua e, które były właśnie tak
ywe, tak charakterystyczne, pojawiły się ona gdy pierwszy raz stali się bestiami.
W ogóle nie był skrępowany swoją nagością – niby dlaczego miałby być skrępowany?
Połowa facetów na kampusie chodziła naga - Douglas odwrócił się i pobiegł.
Na pewno jest zadowolony z siebie. Przecie dała się mu przelecieć, ale nie złapał jej. Nie
zabił jej.
I nie zamierzała dać mu tej szansy.
Podeszła do łó ka, podniosła miękką, pluszową wypchaną pumę. Jej ciemne, intensywne oczy
wyśmiewały się z niej, gdy szła do zsypu na śmieci. Pozbyła się tej cholernej rzeczy,
zrzucając ją w dół do kontenera.
Wróciła do pokoju, zadzwoniła do linii lotniczych i zarezerwowała pierwsza najbli szy lot w
kierunku wschodniego wybrze a. Było to do Los Angeles, ale to i tak było dobre wyjście.
Mogła zatrzymać się tam na chwilę, eby ludzie pomyśleli e mieszka tam, wtedy wybrała by
się do Napa do wytwórni win Jasha, a stamtąd do Waszyngtonu.
Spakowała większość swoich ubrań.
Wyszła z akademika, skierowała się do przystanku autobusowego, zajrzała do torebki,
wyciągnęła kartkę na dzień ojca z testem cią owym w środku i wrzuciła do śmieci.
Jakkolwiek mocno będzie próbował, nigdy nie zapomni Douglasa Blacka.
Dał jej pamiątkę, która będzie jej o nim wiecznie przypominać.
Rozdział 2
Stan Waszyngton.
Obecnie.
Variński stał w ciemnym lesie i przyglądał się, jak młoda kobieta podjechała do małego
dwupiętrowego domu i wysiadła z samochodu. Oparła się o niego, popatrzyła w górę na
gwiaździste niebo, a ból przemknął przez jej twarz.
W tym momencie poczuł prawie współczucie dla niej. Prawie.
Ale litość walczyła z ądzą, a ądza walczyła z urazą.
Poniewa ona była tym co go dręczyło.
Przykryte zielenią góry, pierwotna puszcza która otaczała tę dolinę. Winorośle pokrywające
płaskie tereny, staromodny dom, napełniony światłem, ciepłem i rodziną. Większość ludzi
nazwałaby to sielskim miejscem, z dala od niespokojnych świateł wielkiego miasta, dwie
godziny do Seattle.
Co wa niejsze, miała rodzinę w środku, czekającą na nią.
Firebird Wilder mo e u alać się nad sobą, ale to ona ma to wszystko.
Z cię kim oddechem skierowała się do domu. Kładąc rękę na klamce, zatrzymała się.
Wyprostowała ramiona.
Drzwi otworzyły się. Na je powitanie wyszedł jakiś mę czyzna. Mę czyzna trzymający w
ramionach dwuletniego chłopca.
Varinski wzdrygnął się.
Wtedy pomyślał... nie. Mę czyzna wyglądał jak Variński. Więc to był jej brat, a dziecko musi
być jej bratankiem.
Nie chciał poczuć ulg... ale poczuł.
Weszła do środka i drzwi zamknęły się za nią.
Wzburzony przez gniew, potrzebę i cel, który miał osiągnąć, Varinski chodził pośród drzew.
Przypatrywał się domowi, z jego szerokim, serdecznym gankiem z przodu domu i jego
oknami rozsypującymi światło na trawnik.
To miejsce było słabe. Jeden człowiek mógł zaatakować dom i mógł wyrządzić szkodę -
znaczącą szkodę. Stu ludzi mogło zetrzeć całą dolinę i mogło zniszczyć ka dą ywą istotę.
Konstantine Varinski zapomniał o swojej przeszłości, a jego nieuwaga ściągała na niego i na
członków jego rodziny ryzyko.
Wrócił do przodu, wszedł na schody i chodził cicho od jednego końca ganku do drugiego.
Spojrzał w okno, do pokoju dziennego w którym było tyle ycia, ciepła o miłości.
Pomimo e Konstantine zmienił się, stał się przedwcześnie stary i beznadziejnie chory,
Varinski rozpoznał go. Siedział na le ance, z butla tlenową przy nim. On musi mieć prawie
siedemdziesiąt lat, ale jest strasznie chudy, mimo to ma takie samo silne ramię i włosy jak na
zdjęciach zrobionych czterdzieści lata temu.
Jego ona usiadła przy nim. Varinski rozpoznał ją ze starych zdjęć, niewiele się zmieniła. Jej
ciemne włosy błyszczały a oczy były pełne ycia.
Gdy tak chodził od okna do okna, widział ich wszystkich. Trzech synów, którzy bardzo byli
podobni do ojca. Trzy kobiety, które ich synowie oczywiście uwielbiali. Jeden samotny
starszy mę czyzna.
Ka dy wpatrywał się w Firebird. Siadła na podłodze przy drzwiach. Brzdąc siedziała jej
kolanach.
Jej twarz była twarda i oskar ycielska, mówiła szybko, przytuliła chłopaczka jakby był jej
pocieszeniem.
Gdy Varinski przyglądał się im w furii, zaczął zmianę. Jego ręce rozwinęły się w łapy, łapy z
długimi, ostrymi pazurami, które mogły rozedrzeć człowieka na strzępy. Jego twarz
wydłu yła się, jego zęby ukształtowały się w kły, jego szczęka stała się du a i dostatecznie
mocna aby zmia d yć szyję człowieka.
Jednym skokiem, cicho zeskoczył z ganku i wbiegł w dolinę, poszukując schronienia w
okolicznym lesie.
Firebird była w szpitalu w Seattle. Z informacji jakie zebrał- a był dobry w gromadzeniu
informacji – dzieci Konstantina jeździły tam by oddawać krew do testów, poniewa lekarze
szukali metody leczenia jego wyjątkowej i zagra ającej yciu choroby.
Varinski skoczył na drzewo i znalazł szeroką gałąź, z której mógł obserwować dom i wąską
drogę, która wiła się do doliny.
Wtedy zaczął zastanawiać się, co odkryła?
Co spowodowało, e była tak zrozpaczona?
Jak mógłby odwrócić sytuację na swoją korzyść... i zniszczyć rodzinę?
Poniewa nie był naprawdę Varinskim.
Był rzeczą, o którą nawet Varinscy nie upomnieli się.
Firebird nigdy nie zapomni tego dnia.
Dnia, w którym odkryła, e jej rodzina skłamała.
Dzień, w którym poznała prawdę.
Teraz, gdy znajdowała się w bezpiecznym, znajomym miejscu, które zawsze nazywała
domem, przytuliła swoje dziecko, jej Aleksandra i opanowanym głosem, który napewno
nale ał do nieznajomego, zapytała - Dlaczego nie powiedziałaś mi, e jestem adoptowana? e
nie jestem twoim dzieckiem? e nie jestem związana z adnym z was? - popatrzała na
kobietę, którą zawsze uwa ała za swoją matkę. Na Zoranę – Dlaczego nie powiedziałaś mi, e
nie jestem twoim dzieckiem?
Jej ojciec spojrzał zadziwiony.
Jej bracia wymienili szybkie spojrzenia, które mówiły „ Ona musiała oszaleć”.
Pozostali w maleńkim salonie - jej bracia ich kobiety, obcy mę czyzna, którego widzi
pierwszy raz – wyglądali na ludzi, którzy wpadli w sam środek emocjonalnej walki i nie
wiedza jak maja się zachować.
Ale jej matka... o, tak. Jej matka usiadła blada, zmartwiona, z wybałuszonymi oczami...
winna.
Jasha przemówił jako pierwszy, u ywając tonu rozsądnego starszego brata, który sprawiał, e
chciało się jej krzyczeć - Firebird, myślisz, e zostałaś zmieniona w szpitalu? Przecie
urodziłaś się w domu. Pamiętasz tę historię? Wszyscy pamiętamy, tę noc, i opowiedzieliśmy
ci tę historię przynajmniej dziesiątki razy.
Jego ona, Anna, dotknęła jego ramienia ale spojrzał na nią i potrząsnął głową.
- Co? – zdenerwował się – Ja tylko stwierdzam fakty.
Firebird podniosła głos –A ja mówię tylko to co lekarz mi powiedział. Nie jestem
spokrewniona z adnym z was.
Ka dy w Szpitalu w Seattle mówił rodzinie, e Dr. Mitchell jest najlepszy w dziedzinie
chorób genetycznych. Sama doświadczyła, e jest najlepszy w dziedzinie arogancji i ostatni w
dziedzinie taktu.
- Dlaczego twoi rodzic zmuszają mnie do marnowania mojego czasu? Jesteś adoptowana.
Szukam genetycznej mutacji powodującej chorobę twojego ojca. Jesteś dla nas bezu yteczna.
Odwrócił się.
- Ktoś tu oszalał i to nie są moi rodzice. - Wściekły na go, Firebird chwyciła go za ramię - Nie
jestem adoptowana.
Spojrzał na nią jak by była robakiem - Oh, na Boga. Nie mam czasu bawić się w to. Nie mam
czasu zajmować się twoim wstrząsem i gniewem. Laboratorium przebadało krew trzy razy.
Nie rozumiesz, e do Konstantine i Zorana Wilder oraz ich synowie są inni ni ty. - cisnął
wykres pod jej nos – Spójrz na to!
Spojrzała. Przeglądała wyniki wiele razy. To nigdy nie zmieniło się.
Konstantin wyprostował się w swojej le ance i powiedział - Ten osioł lekarza popełnił błąd.
- Nie. Tato ty masz grupę krwi A. Mamo, ty masz AB. To oznacza, e wszystkie dzieci muszą
mieć grupę krwi A, B, albo AB. Laboratorium szpitalne zaszufladkowało mnie jako O-.
- Więc oni są w błędzie. - Rurik był drugim synem, dawny pilot wojskowy – Jasha ma rację.
Pamiętam tę noc, padało tak mocno – nie było mowy eby ktoś zamienił dzieci.
Adrik był najmłodszym synem. Wyjechał i zniknął na siedemnaście lat robiąc niewiadomo
co. Wrócił zmieniony ze śmiejącego się nastolatka w człowieka ze srogą twarzą. Uklęknął
obok Firebird i mówił łagodnie, przekonany, e ma rację - Ja przypominam sobie jak
widziałem cię następnego ranka. Pomyślałem, e jesteś najbrzydszą rzeczą jaką kiedykolwiek
widziałem, byłaś pomarszczona, czerwona i brzydka. Byłeś na pewno nowonarodzonym
dzieckiem. Szpital musiał się pomylić.
- Sprawdziłam swoją kartę z Czerwonego Krzy a . Jestem O minus. To nie wymaga
zaawansowanej wiedzy o genetyce, eby widzieć, e ktoś z moją grupą krwi nie mo e być
dzieckiem dwóch ludzi, którzy mają zupełnie inną grupę krwi.
Wszyscy wymienili szybkie spojrzenia.
- Mo e to jest jakiś rodzaj genetycznej mutacji? - Ann zapytała.
Firebird popatrzyła wprost na Zoranę - Nie wiem. Mamo, jak sądzisz?
- Bo e -Zorana zbladła z przera enia - Bo e.
Adrik podszedł do niej - Mamo?
- Zorana? - Konstantin pochyliło się do przodu – Co się stało?
Łzy zebrały się w oczach Zorany. Przycisnęła dłoń do ust i potrząsnęła głową w
agresywnych dreszczach.
Wzrok skruszonej twarzy jej matki uspokoił niepokój Firebird.
Najgorszy skończyło się. Miała swoje potwierdzenie.
To była prawda Zorana wiedziała, e to jest prawda.
Firebird nie była jej córką.
Firebird powiedziała - Mamo, mo e powiesz nam wszystkiego, co mo esz pamiętać o tej
nocy gdy urodziłaś... twoje dziecko.
Zorana kiwnęła głową w nieszczęsnej zgodzie i zaczęła historię, którą Firebird znała ze
słyszenia. Ale tym razem, Zorana powiedziała im szczegóły, które trzymała w ukryciu przez
tyle lat...
Rozdział 3
Dwadzieścia trzy lata temu...
Niebo przecięła błyskawica, a następnie było słychać grzmot.
- Przyj, Zorana, przyj!
Deszcz spływał w wiadra, ju od godziny, uderzał o okna domu Wildersów.
Z powodu bólu, Zorana Wilder straciła kontrolę nad pogodą.
- Przyj, Zorana, przyj!
Zorana warknęła na lekarza - Odejdź ode mnie.
- Odejść od ciebie? - Dr. Lewis zachwiał się na nogach, a jego zapach oznaczał, e wypił
mnóstwo whisky i znalazł się w tym miejscu przez burzę - Jeśli nie odbiorę porodu to kto to
zrobi? Ta stara nauczycielka? - ryczał ze śmiechu.
Panna Joyce, chodziła tam i z powrotem w głównej sypialni Wildersów, z niepokoju, strachu,
albo mo e ze strachu rumieniec pokrywał jej policzki. Przybyła z lekarzem, ubrana w jej
zwykły uniform. Z ostro nością w głosie, wyjaśniła e była z nim gdy zadzwonił telefon i
pomyślał, e powinna przyjechać z nim aby pomóc.
Zorana ledwie powstrzymała się przed powiedzeniem, e najlepszą pomocą Panny Joyce było
by utrzymanie go w trzeźwości.
Jednak pewne sprawy były poza władzą Panny Joyce.
Gdyby tylko Konstantin był tutaj. Zawsze, gdy Zorana rodziła, trzymał ją za rękę i uspokajał
swoim głosem. Minęło dziesięć lat odkąd Zorana rodziła ostatnio. Teraz było inaczej. Ten syn
był większy. Zaczęło się szybko, zbyt szybko aby mogła dostać się do szpitala, musi rodzić w
jej własnym łó ku, przy świetle dwóch lampek nocnych, w towarzystwie pijaka i
sześćdziesięcioletniej dziewicy.
Konstantine Wilder odpowie mi za to.
- Gdzie on jest? - Zorana wysapała - Gdzie jest ten łajdak, który doprowadził mnie do tego
stanu?
Panna Joyce zeszła jej z widoku, wahała się, jej twarz zniekształciła się.
- Do cholery, Doktorze - Zorana wycedziła przez zęby – Jakie leki mi podałeś?
Dr Lewis spojrzał na nią ze zdumieniem - Prosiłaś o nie. Pamiętasz? Powiedziałaś
nauczycielce?
- Nie, ja nie mówiłam! - Zorana wykrzyknęła - adnych leków. Mówiłam ci... adnych
leków!
Panna Joyce wytarła czoło Zorany szmatką - Ona nie pamięta - Zorana usłyszała, jak
powiedziała lekarzowi.
Gdyby Zorana miała choć trochę energii, zeskoczyłaby z łó ka i trzepnęłaby ich obydwoje.
- Przyj, Zorana, przyj! - panna Joyce powiedziała.
Zorana chwyciła swoje kolana, nabrał tchu i zaczęła przeć.
Ciśnienie wewnątrz było silne. Dziecko ju prawie wyszło.
- Gdzie jest Konstantin? - zapłakała w panice.
- Tama nad zatoką puściła i on ratuje winorośle przed zalaniem. - Panna Joyce powachlowała
się swoją ręką.
- Nie obchodzą mnie winorośle. Niech je zmyje. - Zorana poczuła kolejny skurcz –
Przyprowadź Konstantina. Jego syn przychodzi na świat.
Dr Lewis śmiał się – Myślisz, e to jest kolejny syn?
Oczywiście, e to jest syn. Przez tysiąc lat, Varinscy, a teraz Wildersi, mają jedynie synów.
Miała trzech synów, silnych synów, psotnych synów, pięknych synów....? - Przyprowadź
Konstantina natychmiast!
Panna Joyce poprawiła je poduszkę i powiedziała - Jeśli on nie opanuje powodzi, dom i my
razem z nim popłyniemy daleko.
Zorana spojrzała za okno. Wszędzie była czarna noc. Wtedy jasna błyskawica rozdzieliła
niebo.
Jęczała. Łzy bólu i strachu popłynęły z jej oczu, a niepokój rozrastał w jej umyśle. Jej chłopcy
- Jasha, Rurik, i Adrik — powinni le eć w łó ku pogrą eni we śnie, ale nikt nie mógł
przespać tę gwałtowną burzę. A Konstantin jest tam gdzieś, w deszczu i szalejącym wietrze,
nara ając swoje ycie... poniewa ból i leki zwiększyły jej moc... burza uderzała w nich z
jeszcze większą siłą - Konstantin... - wołała łagodnie.
Lekarz pociągnął łyk z butelki, zawinął rękawy i powiedział tu przy jej twarzy- Ju nie
długo.
Zorana wrzasnęła – Trzymaj się z dala ode mnie!
- Nie bądź głupia, kobieto. Jestem lekarzem. Potrzebujesz mnie. - Dr. Lewis uśmiechnął się
idiotycznie i nachylił się nad nią.
- Nie! - kopnęła go.
Wprawiła go w osłupienie, poleciał do tyłu, machając ramionami i trafił na toaletkę tak
mocno a lustro zatrzęsło się w ramie – Co Ty robisz? - zabrzmiał jakby walczył aby stanąć
na nogi.
Panna Joyce pochyliła się do niego.
Zorana usłyszała głuchy odgłos, jak dźwięk dojrzałego melona kiedy się go upuści.
Panna Joyce wstała, jej niebieskie oczy jaśniała w radosnym podnieceniu - Zemdlał .
- To głupiec - Zorana była wściekła.
- I tak go nie chciałaś.
- Oczekiwałem, e będzie świadomy!
- Nie martw się. - Miss Joyce podwinęła rękawy i zastąpiła go - Ja mogę odbierać poród.
Zorana nie miała adnych wątpliwości e mogła. Krą yły pogłoski, e Miss Joyce jest z
Houston, e uczyła w szkole zdominowanej przez chuliganów, e brutalnie została
zaatakowana przez studentów z no ami i spędziła pół roku w szpitalu. Jeśli kiedykolwiek
cierpiała z powodu tkwiącego głęboko bólu albo niepokoju egzystencjalnego, w aden sposób
nie okazała tego. Panna Joyce sprowadziła się do tej małej miejscowości w górach wkrótce po
narodzinach chłopców Zorany i uczy w miejscowej szkole od tamtego czasu, zdobywając
reputację niewzruszonej. aden uczeń nigdy nie zadzierał z nią.
Panna Joyce pochyliła się - Przyj, Zorana. Przyj!
Zorana parła, stękała z wysiłku rodzenia syna. Ju prawie był. Ju prawie....
Błyskawica błysnęła tak jaskrawo, co spowodowano utratę wzroku u Zorany.
Światła zgasły.
-Byłam na to przygotowana. - Panna Joyce włączyła światło błyskowe, opierając je o stolik
nocny - Jest nieźle. - uśmiechnęła się do Zorany.
Jakieś maleńkie zawodzenie przedziurawiło powietrze.
Ten dźwięk. W panice, wsparła się na łokcie - Ju słyszę płacz mojego maleństwa.
- To lekarz - Panna Joyce poprawiła ją - Jest ałosny.
- Nie to noworodek.
- To przez leki. Masz halucynacje. Teraz skup się! - Panna Joyce pochyliła się nad Zoraną.
Zorana zaparła się. Parła tak mocno, a poczuła e dziecko wyszło z niej.
Opadła na poduszki, rozpłynęła się z wysiłku, zapociła.
Dziecko krzyczało, jego płuca były silne.
Zorana uśmiechnęła się jak tylko usłyszała je.
Wtedy jej uśmiech przygasł.
Dwa płacze...? Dwoje dzieci?
Dostawała szału.
Podniosła głowę i zobaczyła, jak Panna Joyce trzyma w ramionach niemowlę całe we krwi.
Zorana mrugnęła, walcząc ze skutkami leków, które zmuszały ją aby opadła. Musiała
zobaczyć swojego syna zanim zaśnie, upewnić się, e jest w porządku.
Panna Joyce podeszła w kierunku światła i jakoś przemknęła na zewnątrz.
W panice, Zorana walczyła by czuwać – Mo esz go umyć? Mo esz owinąć go? Nie pozwól
mu marznąć!
- Zajmę się tym.
Jedna błyskawica rozświetliła ka dy zakątek świata i Zorana zobaczyła jej syna, jego
pomarszczona twarz, jego długie ciało.
Był piękny. Zdrowy. Doskonały. Jej syn. Kolejny syn Konstantina.
- W porządku – mamrotała – W porządku - jej wola ustąpiła miejsca lekom i wyczerpaniu.
Spała.
- Niech pomyślę. Niech pomyślę!
Wysoki, młody głos Adrika obudził Zoranę, ale trzymała oczy zamknięte i uśmiechała się
poniewa słyszała pozostałych chłopców i Konstantina, który energicznie uciszał ich.
Adrik był najmłodszy i na pewno nie zwrócił adnej uwagi ądaniom ojca - Jeszcze
chwileczkę! - nalegał.
- To jest nie to, głupi. To jest dziecko. – to był Rurik, bardziej doświadczone drugie dziecko.
- Bardzo specjalne dziecko. - głęboki głos Konstantina podgrzał Zorany duszę.
Zerknęła pod swoimi rzęsami.
To był poranek. Słońce świeciło przez okna. Było czysto. Nie było adnych śladów porodu.
Jej trzej chłopcy zebrali się wokół łó eczka dla noworodka, wpatrując się w ich mały cud.
Ale Konstantin wpatrywał się w nią. Wpatrywał się w nią z taką miłością, a jej serce chciało
wybuchnąć z radości.
Cicho pochylił się nad nią. Odsunął jej włosy z czoła. I cicho tak, eby tylko ona słyszała
powiedział - Dziękuję, liubov maya, za ten wielki dar.
Miał łzy w oczach, ten jej du y barbarzyńca - Dziękuję moja miłości, za wszystko co mi
dałaś.
Starł swoje łzy, wtedy odwrócił się do jego synów - Chłopcy, mama ju nie śpi. Pozwolimy
jej potrzymać dziecko w ramionach?
- Mama! - Adrik skoczył na łó ko.
Konstantin zdjął go z materaca i postawił na podłodze - Ostro nie, mój chłopcze. - podszedł
do łó eczka.
Jasha objął ramieniem młodszego brata – Jesteś ju du y. Tak jak ja i Rurik. - rzucił znaczące
spojrzenie w kierunku Rurik.
Rurik objął ich obydwu.
Adrik nie był głupi. Wiedział, e się z niego nabijają, ale bycie jednym z du ych chłopców
było zbyt pociągające. Uśmiechnął się z wy szością.
Konstantin wymienił uśmiech z Zoraną i podał jej noworodka.
Ostro nie objęła swoje dziecko, patrzyła na czerwoną, pomarszczoną twarz, zastanawiając się
jak takie maleństwo mo e spowodować taką mękę - Jest du o mniejszy ni pozostali chłopcy.
- Có , oczywiście. Myślałem o imieniu. - Konstantin naprę ył pierś - To musi być imię, które
będzie coś znaczyło. Sądzę, e to powinno być Firebird.
- Jak samochód, Tata? Jak Pontiac? - Jasha wyglądał jakby jego ojciec oszalał.
Konstantin śmiał się - Jak rosyjska legenda. Firebird Maryushka. To jest doskonałe.
Zorana mrugnęła - Ale... to imię dla dziewczynki.
- Dokładnie. Firebird symbolizuje zmianę i światło. Maryushka to imię szwaczki, która
została odmieniona przez firebird, więc to jest dobre imię dla tego dziecka. Prawda?
Paplał. On musi paplać - Dlaczego chcesz nazwać swojego syna jak ptaka i kobietę?
- Naszego syna? - Konstantin roześmiał się – Nikt Ci nie powiedział? To nie jest syn. To jest
córka! – poło ył swoje ramię pod nią, obejmując zarówno ją jak i noworodka - To jest nasza
córka!
- To niemo liwe.
- Gdy lekarz powiedział mi to, powiedziałem to samo. adna dziewczyna nie urodziła się
przez tysiąc lat. Ale to jest dziewczyna. Nasza córka. - przytulił Zoranę mocniej – To jest cud!
- Nie – odsunęła się i wpatrywała w Konstantina – Ja widziałam go. Widziałam naszego syna.
- Podano Ci leki... Miałaś przywidzenia. Śniłaś. – Konstantin zmienił dziecku pieluszkę jak
by robił to od zawsze - Jak wróciłem wczoraj wieczorem, spałaś tak mocno, e nie mogłem
Cię obudzić abyś nakarmiła dziecko. Musiałem dać jej butelkę.
- Tak, podali mi środek usypiający, ale widziałam go. Urodziłam syna.
Konstantin zmarszczył brwi z niepokojem - To jest córka.
Zorana odepchnęła Konstantina. Odwinęła dziecko z koca, którym było opatulone, zrzuciła
pieluszkę.
Chłopcy spojrzeli z jednego boku materaca. Konstantin spojrzał z drugiego.
Adrik zabrzmiał ponuro - To z całą pewnością dziewczynka, Mamo.
- To jest jedyne dziecko, jakie mamy, Mamo. - Jasha spróbował ją uspokoić, ale to było
oczywiste, e matka była zmartwiona - Widzisz. Ona jest ładna.
Rurik stanął ramię w ramię z Jasha - I kochamy ją.
- Gdzie panna Joyce? - Zorana zapytała - Ona powiedziała, e to był chłopiec!
- Gdy tylko woda opadła, wyszła - Konstantine powiedział - Ale pogratulowała mi córki.
Panika wzrosła w gardle Zorany - Co z lekarzem?
- Panna Joyce zabrała go ze sobą - Jasha powiedziała - Uderzył się w głowę. Miał du e
stłuczenie na czole.
- Urodziłam syna - jej pewność nieco opadała.
Konstantin wyglądał na wystraszonego - Dostałaś wiele leków - nalegał.
Zorana spojrzała na dziecko.
Bączek otworzył oczy. Dzieci nie widziały. Nie mogły zobaczyć niczego tylko zatarte obrazy.
Ale to dziecko patrzało na Zoranę — i zobaczyło ją.
Była taka maleńka. Taka doskonała. Jej palce... jej miękka, słodko pachnąca skóra... malutka
czupryna...
Zorana dostała leki. Mo e miała halucynacje.
Dziecko wydało z siebie popiskujący hałas, a następnie otworzyło buzię i wrzeszczało.
Wrzeszczało tak głośno jak aden z chłopców Zorany kiedykolwiek wrzeszczał.
- Wow - jej synowie wpatrywali się, z wybałuszonymi oczami na niemowlę i cofnęli się.
- Podaliśmy jej mleko w proszku - Konstantin zawsze był pewny siebie, ale teraz zawahał się.
- Mogę ją nakarmić... jeśli Ty nie chcesz.
Krzyki dziecka spowodowały, e piersi Zorany stały się pełne i twarde i cierpiały z powodu
napięcia.
- Mam - twarz Adrika przekręciła się z przera eniem gdy dziecko wrzasnęło - Zrób coś! Zrób
coś teraz!
Konstantin wyglądał na nieszczęśliwego.
- W porządku! - Zorana rozpięła swoją koszulę nocną – Ju dobrze, nakarmię Cię - przyło yła
dziecko do swojej piersi.
Niemowlę nie potrzebowało adnej perswazji. Nacisnęło na sutek i zaczęło szybko jeść.
Adrik wpatrywał się z wybałuszonymi oczami, przera ony – Co Ty robisz?
- Karmi ją. - Jasha wpatrywał się przy ścianie ponad głową Zorany.
- Fuj. To ohyda! - Adrik powiedział.
- Tak. - Rurik popchnął młodszego brata w kierunku korytarza - Ale tak to się robi, więć
przywyknij do tego.
Próbując szybko wyjść, dwóch chłopców zablokowało się w drzwiach, wtedy Jasha dogonił
ich i wypchnął na zewnątrz.
Zorana zaśmiała się łagodnie.
Konstantin zamknął drzwi za nimi i wróciło do niej – Czy to dobrze, e mamy córkę?
Zorana spojrzała na dziecko.
Nie przypomniała sobie rodzenia tej maleńkiej istoty.
Ale nie było adnego innego dziecka, a ona przycisnęła swoją maleńką pięść do piersi
Zorany i ssała z taką siłą, e miłość wezbrała w niej jak rzeka. - Firebird Maryushka,
powiedziałeś?
- Podoba Ci się takie imię? - Konstantin usiadł na materacu przy niej.
- Bardzo mi się podoba.
Rozdział 4
Wrogość, ból, i gorycz zmieszały się jak trucizna w duszy Firebird - Więc to naprawdę się
wydarzyło?
Uśmiech Zorany przygasł i odwróciła się wpatrując się daleko.
- Firebird! Nie rozmawiaj z Mamą w ten sposób - Jasha udzieliła nagany.
Ale nie był jej starszym bratem i nie musiała go słuchać - Dlaczego nie? - popatrzała wprost
na niego - Okłamała mnie wcześniej. Zawsze opowiadała mi tą dramatyczną historię o burzy i
pijanym lekarzu i one Pannie Joyce, która uratowała sytuację i odebrała poród.... Teraz to
brzmi jakby Panna Joyce w ogóle nie pomogła mi przyjść na świat.
- Przepraszam - Zorana stanęła, uciekła w kierunku łazienki i zamknęła drzwi na klucz.
Cisza, która nastąpiła gnębiłaby Firebird... jeśli ona była by częścią tej rodziny. Ale nie była.
- Jeśli chcesz kogoś obwiniać, to obwiniaj mnie. Twoja matka powiedziała mi prawdę. Nie
uwierzyłem jej. Sądziłem, e to przez leki. - głos Konstantina był niski i opanowany, całkiem
niepodobny do jego zwykłego wrzeszczenia.
To informowało Firebird jak naprawdę był zły. To i jego zaciśnięte pięści. Lecz tak e
niepokoił się o swoją onę i o Firebird, która cierpiała.
- W porządku – wymamrotała – Jestem idiotką.
- Z całą pewnością - Rurik powiedział.
Mo e ci ludzie nie byli jej rodziną ale kochała ich. Kochała Zoranę.
Du a, gorąca łza popłynęła po jej policzku.
Konstantine, Jasha, Adrik, i obcy facet wszyscy spiorunowali wzrokiem Rurika.
- Dobra robota - Adrik zagrzmiał.
- Tak jak byście wszyscy nie myśleli tak samo - Rurik wyglądał na zdenerwowanego.
- Tak, ale jesteśmy wystarczająco bystrzy by tego nie powiedzieć - Jasha powiedział.
- Nie wiedziałem, e się popłacze - Rurik powiedział.
- Ona zawsze płacze - Adrik powiedział.
-Skąd mo esz to wiedzieć? Nie było Cię przez siedemnaście lat. Nie robię tak! - Firebird
próbowała się uspokoić.
Aleksandr klepał ją po policzku i spiorunował wzrokiem pokój - Stop. Źli chłopcy!
- Dość - Konstantin skinął na Ann i Tasya.
Jej bratowe uklękły obok Firebird.
- Nie zwracaj uwagi na tego idiotę mojego mę a - Tasya podając Firebird chusteczkę,
powiedziała - Trzymaj, wydmuchaj nos.
Firebird dmuchnęła - Krzyczałam na Mamę.
- Leki... i ci ludzie... Zorana nie wiedziała, na pewno nie... - Ann zawahała się.
- Zaakceptowała mnie jako jej córkę? Przestała poszukiwać swojego prawdziwego dziecka? –
nie mogła zatrzymać łez. Przytuliła Aleksandra.
Odsunął się i zaprotestował - Mama, nie płacz!
- Mamy przeprasza - Firebird krzyknęła na Zoranę, sprawiła ból synowi, wszystko dlatego, e
dowiedziała się prawdy i nie potrafiła się z tym pogodzić .
- Aleksander - kobieta na kanapie poklepała miejsce przy niej - Przynieś swoją ksią kę i
usiądź przy mnie.
Aleksander spojrzał na swoją matkę – Mogę usiąść koło Karen?
Ann odpowiedziała na jej pytanie zanim zdą yła zapytać – To jest ona Adrika. Wzięli ślub w
zeszłym tygodniu.
Tasya wskazała starszego mę czyznę o szorstkim wyglądzie, który stanął obok drzwi do
kuchni – To jest ojciec Karen. Pomógł w bitwie z Varińskimi.
- Nie było mnie tylko jeden dzień - Firebird wpatrywała się w swojego zaginionego brata, w
jego nową onę. Gdyby wszystko było normalne, spędziłaby wieczór pytając o jego ycie,
słuchając jego historii, spotykając się z ludźmi, którzy przyjechali z nim - jego nową oną i
nowym teściem.
Trochę, wstydziła się ze zrujnowania powrotu do domu Adrika. Ale dziś... dziś pomyślała, nic
ju nigdy więcej nie będzie normalnie.
- Mama! - Aleksander szarpnął za jej koszulę – Chcę iść do Karen.
- Idź - popchnęła go i popatrzyła na niego gdy wpadł do pokoju – Raczkował jak miał pół
roku. – mruczała – Chodził jak miał dziesięć miesięcy. Rozmawiał wcześnie. Składa
układanki. On buduje z klocków. On jest taki bystry....
- Wszyscy go kochamy. - Tasya powiedziała - On jest wcią jedynym dzieckiem w rodzinie.
Firebird śmiała się, krótkim, trochę histerycznym śmiechem.
Drzwi łazienki otworzyły się i Zorana wyszła, jej oczy były czerwone i wilgotne.
Firebird stanęła niezgrabnie - Mamo, współczuję Ci.
Zorana pośpieszyła do niej.
Spotkały się pośrodku salonu.
- Wiem. Ja te przepraszam. - Zorana przytuliła Firebird.
Firebird wtuliła się w nią i uświadomiła sobie jak bardzo się ró niły.
Zorana była oryginalna, metr pięćdziesiąt, z szorstkimi czarnymi włosami i ciemne oczy. Jej
skóra była piękna, czysto brązowa, odporna na słońce i dowód jej romskiego pochodzenia.
Firebird była wysoka, jasnowłosa i niebieskooka, z jasną skórą. Jej pochodzenie było
prawdopodobnie irlandzkie albo angielskie albo niemieckie. Nie rosyjskie i nie romskie.
Zorana powiedziała gwałtownie – Kiedy pierwszy spojrzałaś na mnie, podbiłaś moje serce i
nie troszczę się co ten głupi lekarz z Seattle powiedział. Jesteś moja. Moje dziecko. Wiecznie.
Rozejrzała się po salonie, rodzina Firebird siedziała albo stała, sili się na uśmiech albo
piorunowali wzrokiem w bezsilnej furii poniewa zdali sobie sprawę jak zostali zdradzeni
przez ludzi, którym zaufali. Trzej bracia Firebird, Jasha, Rurik i Adrik. Jej trzy bratowe, Ann,
Tasya, i Karen. Ojciec Karen. I rodzice Firebird. O, Bo e, jej rodzice. Kochała ich wszystkich
tak bardzo - a ona nie była jedną z nich.
Tylko jej syn był z jej krwi. Tylko Aleksander, który usiadł przy Karen, ufny poniewa nigdy
nie spotkał nikogo, kto źle mu yczył.
- Jesteś najlepszą matką, jaką ktoś kiedykolwiek mógł mieć - Firebird powiedziała Zoranie, a
na świecie pełnym nagłych niepewności, to przynajmniej było prawdziwe.
- Szkoda tylko, e nazwała Cię jak samochód – Mimo, e Adrika długo nie było nie
zapomniał artu rodzinnego.
- Nie, ty zuchwały chłopcze. Nazwaliśmy ją na cześć legendy o ptaku z takim błyszczącym
upierzeniem. Wiedzieliśmy, e nasza córka będzie taka jak ten ptak.
Zorana wzięła rękę Firebird i poszła do niego.
- Jesteś naszą dziewczynką- powiedział - Dumą mojego serca, a teraz bardziej specjalna dla
mnie ni kiedykolwiek.
Firebird wiedziała co to oznacza i - o Bo e - jak teraz tego potrzebowała!
Poło yła głowę na jego ramieniu i zamknęła oczy, na moment pozwalając sobie pogrą yć się
w znajomym bezpieczeństwie jej rodziców.
W końcu podniosła się i uśmiechnęła i udawała, e nic się nie zmieniło, gdy tak naprawdę jej
cały świat wywrócił się do góry nogami - Wystarczy tego wszystkiego jak na dzisiaj. To jest
pora do spania dla Aleksandra.
- Nie! - Aleksander zaprotestował.
Jakkolwiek zmęczony był, zawsze protestował. Chciał być z jego rodziną, grać, śpiewać,
układać klocki . Wszyscy go rozpieszczali.
Firebird podniosła go i niosła wokół więc mógł pocałować ka dego. Ka da ciotka, ka dy wuj,
okazał sympatię dziecku, a tak e jej. Konstantin podniósł w górę swoje ramiona do
Aleksandra i objął go - Przysiągłbym, e będziesz wilkiem - mruczał.
Sentyment pchnął jak nó Firebird w serce.
Zorana pocałowała Aleksandra i przytuliła go jakby mogła go upuścić. Firebird wiedziała, e
to jest więcej ni zwykły sentyment, Zorana myślała o synu, którego jej ukradziono.
Firebird zaniosła go na górę do sypialni, którą dzieliła ze swoim synem.
Dom był mały i stary i bardzo akustyczny to pozwalało słyszeć wszystko .
Więc Firebird stanęła w drzwiach, poczekała i słuchała jak Zorana płacze - Gdzie jest moje
dziecko? Co zrobili z moim dzieckiem?
Rozdział 5
Prolog Podczas śnie nej zimy, na zamarzniętych, pustych stepach Ukrainy, kiedy noc nastaje tak jak nieproszony gość, moja babka siada przy kuchence olejowej, rozgrzewając stare kości i przytula mnie mocno. Gdy błagam ją, ona opowiada mi stare rosyjskie legendy: o pięknej szwaczce Maryushka jak bóg nieśmiertelny Kashei zmienia ją w feniksa, albo o muzyku Sadko jak poślubił królewnę morską. Gdy jest ju bardzo późno i wiatr szarpie oknami swoimi lodowatymi palcami, błagam o inną historię - jedną z tych przera ających i nawiedzających mnie. Większości ona odmawia. Ale czasami, niechętnie opowiada legendę o Ciemności, o Konstantine Varinskim i jego cyrografie... jej głos dr y. To zdarzyło się przeszło tysiąc lat temu, jej opowieści często ró nią się, ale zawsze główne fakty nie zmieniają się.... Konstantine Varinski był wysoki, z szerokimi ramionami i nogami jak długie pnie, miał sprawne ręce, które przy u ycia no a mogły wypatroszyć mę czyznę. W trakcie gorącego lata i mroźnych zim, przechadzał się w pojedynkę, polując na bezsilnych, kradł, gwałcił i mordował, do czasu gdy jego sława dotarła a do samego diabła. Konstantine był nie tylko tak brutalny jak wilk, ale równie przebiegły jak lis. Zaoferował diabłu pakt: on i jego potomkowie zostaliby oddanymi słu ącymi szatana, a w zamian, diabeł przyznałby im umiejętność zmiany w zwierzęta. Jego propozycja była tak śmiała, a diabeł zajrzał w głąb duszy Konstantina. To co zobaczył zadowoliło go i zdumiało: Konstantine był zły do szpiku kości, obrzydliwym i u ytecznym narzędziem. Ale Konstantine nie poprzestał ze swoimi ądaniami. On i jego potomkowie byliby niezwycię eni, nigdy nie mogli by polec na polu walki chyba e zostali by zabici przez innego demona. Ka dy Varinski byłby długowieczny i najwa niejszy – mieli by jedynie synów. Wszędzie gdzie by poszli, wnieśliby ciemność. Byliby Ciemnością. Aby przypieczętować pakt, Konstantine obiecał dostarczyć świętą ikonę rodzinną, jeden obraz podzielił na cztery wizerunki Madonny. Tak jak moja babka, matka Konstantine była dobrą kobietą. Odmówiła ądaniom Konstantina. Chroniła ikonę, serce jej domu, jej yciem... więc Konstantine u ył no a i swoich rąk by zamordować ją. Gdy jej czerwona krew rozlała się na biały śnieg, przyciągnęła go blisko i wyszeptała mi do ucha.
Konstantine, chcesz być prawą ręką szatana, zatem tak będzie - do dnia, gdy mój największy wnuk się urodzi. On będzie tak przesiąknięty złem jak Ty kiedykolwiek mogłeś zapragnąć, odpowiedni spadkobierca twojej spuścizny... ju przewiduję jego upadek. Jego upadkiem jest kobieta i w dniu gdy on zakocha się, podstawa paktu z diabłem pęknie. Ona będzie kochać mojego wnuka, ich miłość będzie silna, silna z mocą Madonny, w dniu gdy ich czwarty syn urodzi się, twój mistrz stanie w obliczu pora ki. Pewny siebie z tryumfem, Konstantine zaśmiał się. Jego matka przycisnęła ikonę do piersi i popatrzała głęboko do tamtego świata. Gdy synowie dorosną, twoi potomkowie zjednoczą się przeciwko diabłu. Pomimo wszystkich przeciwności, oni będą walczyć a kiedy oni wygrają najwy szą bitwę dobra przeciwko złu, szatan pozbawi Cię swoich łask. Konstantine odpowiedziało: W takim razie będę musiał upewnić się, e oni nie wygrają. Zagłębiał nó bardziej w jej klatce piersiowej. Zanim wyzionęła ducha, powiedziała, przeklinam cię, mój synu. Spalisz się w najbardziej palącym ogniu piekła. Nie zwrócił adnej uwagi jej przepowiedni ani jej przekleństwu. Była, przecie , tylko kobietą. Nie sądził, e jej ostatnie słowa mają władzę by zmienić przyszłość - i co wa niejsze, nic nie mogło narazić na szwank jego paktu ze Złem. Pomimo e Konstantine nie wierzył, w przepowiednie jego matki, szatan wiedział, e Konstantine jest kłamcą i oszustem. Więc by zagwarantować, e wiecznie zachowa Varinskich i ich usługi, potajemnie usunął maleńki fragment z ikony i podarował biednemu plemieniu wędrowców, obiecując, e to przyniesie im szczęście. Gdy Konstantine pił aby uczcić umowę, diabeł podzielił Madonne na cztery części i rzucił je w cztery kąty ziemi. To zdarzyło się tysiąc lata temu... ale moja babka pamięta. Ona chciała by zapomnieć. Dokładnie w miejscu gdzie Konstantine Varinski zamordował swoją matkę, przez lata powstał dom przepełniony mę czyznami z szerokimi ramionami i nogami jak pnie, oraz ze sprawnymi rękoma. Oni są potomkami Konstantina... i czasami zastanawiam się czy moja babka została zgwałcona przez jednego z tych złych mę czyzn i oddała mu syna, jak wiele niewinnych kobiet zrobiło to przez lata. Cyrograf kosztował Konstantina niewiele, tylko jego duszę i dusze jego dzieci i dzieci jego dzieci, na wieki wieków.
Ale diabeł nie ma takiej władzy by dotrzymać obietnicy wiecznie i jeden moment mo e zmieniać równowagę między dobrem i złem.... Ten moment przyszedł trzydzieści siedem lata temu, na stepach współczesnej Rosji, gdzie nowy Konstantin Varinski przemierzał i walczył. Był godnym następcą pierwszego Konstantine, wojownik, przywódca... wilk. Pod jego kierownictwem, Ciemność pracowała dla dyktatorów, przemysłowców, ka dy płacił im złotem. Z powodu ich sprawności w bitwie, wytrzymałości i stanowczości, doszli do bogactwa, szanowano ich i bano w Azji, Europie i jeszcze dalej. Tropili niewinnych, walczyli w okrutnych wojnach. Zyskali bogactwo i moc do czasu gdy pewnego dnia nowy Konstantin nie spotkał cygańskiej dziewczyny... i zakochał się. Taka mała rzecz, miłość i taka prosta dla wielu osób. Ale to była miłość na wieczność, gwałtowna, namiętna i trwała. Konstantina i Zoranę, miłość z erała. Nic nie mogło ich rozdzielić. Wbrew wszystkim pragnieniom i tradycjom, oni pobrali się. Varinscy poprzysięgli zabić dziewczynę i ocalić ich przywódcę od jego obłędu i jej czarów. Cyganie gonili kochanków, wściekli, e Varinski ukradł dziewczynę, która była ich jasnowidzem. W tajemnicy Konstantine i Zorana uciekli do Stanów Zjednoczonych. Zmienili nazwisko na Wilder i osiedli w Górach w stanie Waszyngton. Tam posadzili winogrona, owoce, warzywa, mieli te trzech synów, Jasha, Rurik, i Adrik, wszyscy przystojni i silni zgodnie z paktem diabła. Tak jak jego ojciec, Jasha miał umiejętność przemienienia się w wilka. Rurik zmieniał się w jastrzębia i leciał na skrzydłach nocy. Ponura dusza Adrika dostosowała się do przemiany w czarną panterę. Następnie, po raz pierwszy od tysiąca lat, urodziło się dziecko. Nie syn, ale córka. Konstantine sądził, e narodziny są cudem i znakiem, e pakt został złamany. I mo e tak by było... jednak diabeł uprawia hazard z duszą człowieka, on dą y do zwycięstwa. Rozdział 1 Wiosna, prawie trzy lata temu. Brown Uniwersytet, opatrzność, Rhode Island.
W swoim pokoju w akademiku, Firebird Wilder usiadła z długopisem w ręce, ignorując pęd rozradowanych studentów i wpatrywała się w kartkę na dzień ojca na jej biurku. Zgadnij co zrobiliśmy? Zbyt wstydliwe. Niespodzianka! Zbyt lekcewa ące. Jesteśmy w tym razem! Zbyt poufałe. W końcu, wzięła test cią owy, umieściła go w kartce, wsunęła do koperty i zapieczętowała bez napisania ani jednego słowa. Nie było adnych słów które mogły wyjaśnić... to. - Hej, Firebird! - Jacob Pilcher wsunął głowę w otwarte drzwi – Czemu tak siedzisz? Ju koniec. Bawmy się! Uśmiechnęła się do niego, honorowy student noszący bejsbolówkę przekrzywioną w bok, koszulkę bawełnianą, która miała napis: Ostrze enie, Wyposa enie pod presją i głupi uśmiech - Czekam na Douglasa. - Oh. Wspaniały glina z kampusu. - Jacob poruszył swoimi palcami tak jak magik i wyrzucił sarkazm ze swojego głosu – I to on zabiera cię do Bruna? Wsunęła kopertę do swojego portfela – Taki jest plan. - Ok. On jest w porządku. - Jacob podniósł kciuk w górę - Ale zgaduję, e to oznacza e nie pijesz, hę? - I tak nie pije. Mam dopiero dwadzieścia lat. - Wiem, wiem ale mo na to obejść? W dole korytarza słychać okrzyki - No chodź człowieku! Idziemy bez ciebie, człowieku! - Muszę iść! - Jacob pomachał – Zobaczymy się na miejscu! – zatrzymał się by spojrzeć na nią - Świetnie wyglądasz. - bez czekania by mu podziękowała, obrócił się i wybiegł z pokoju - Zaczekaj. Czekać, ty głupku! Jacob był miłym dzieckiem. Dzieckiem, chocia był starszy od niej o rok i zakochany w niej od momentu gdy wprowadziła się do akademika. Był zdruzgotany gdy spotkała Douglasa, ale kontynuował uśmiechanie się. Podeszła do lustra i uśmiechnęła się. Jej ró był brzoskwiniowo złoty, jej rzęsy powłóczyste i czarne, jej blond włosy zostały upięte z tyłu głowy ale Jacob miał rację - świetnie wyglądała. - Jesteś piękna, jak zawsze - usłyszała głos od drzwi. Obróciła się z uśmiechem. - Douglas. Jesteś wcześniej!
- Nie mogłem się ju doczekać. - wszedł, jego blond włosy były rozwiane przez wiatr, w jednym ręku trzymał bukiet czerwonych i ółtych ró , a w drugiej du ego złotego wypchanego psa. Pobiegła do niego. Upuścił psa i uściskał ją. Opierając głowę o jego ramię, zamknęła oczy. Był ciepły i silny, solidny i muskularny. Dla niej, wszystko w nim oznaczało bezpieczeństwo i miłość - wieczną, tak jak jej rodziców. Niespodziewane łzy napłynęły jej do oczu, trzymała go coraz mocniej, mając nadzieję, e nie zauwa y. Oczywiście zauwa ył. Douglas zauwa ał wszystko.- Hej, co jest? Coś nie tak z twoimi ocenami końcowymi? Westchnęła. Zauwa ał wszystko ale nie był zbyt wnikliwy - Wszystko poszło dobrze, nawet lepiej. Spojrzał w kierunku drzwi - Ten facet Jacob zmartwił cię? - Nie, kochanie! Po prostu jestem szczęśliwa. Douglas starł jedną z łez kciukiem – Masz dziwny sposób okazywania tego. Douglas nie mówił o sobie ani o swojej przeszłości, jak dotąd, Firebird pozwoliła mu unikać odpowiedzi na jej pytań poniewa coś nało yło zbyt wiele cynizm do jego ciemnych oczu. Coś jeszcze – ona dawała mu radość, a kiedy przyłapała, jak patrzył na nią, to widziała to wra enie szczęścia na jego twarzy, a ona nie chciała tego popsuć. Kiedyś nakłoni go do opowiedzenia jego historii ycia. - Przyniosłem Ci kwiaty - puścił ją i podał jej bukiet ró . Pochylając się, podniósł psa - I milusińskiego kumpla. I gratuluję kochanie, za pięć tygodni, będziesz maszerować po scenie i dostaniesz twój dyplom. - Dziękuję - uśmiechnęła się, była zachwycona i odczuwała ulgę, e przerobiła cztery lata w trzy i skończyła je z wyró nieniem – Dziękuję. - Są śliczne. Zapamiętałeś jaki rodzaj kwiatów lubię! - Pamiętam wszystko co dotyczy Ciebie - przyjrzał się jej, jak napełniła wazon wodą i ustawiała kwiaty na biurku –Rozpoznał bym Cię w tłumie w kasynie w Las Vegas. Śmiała się, nie wierząc w te słowa – Spójrzmy na tego faceta - przerzuciła wypchane zwierzę i popatrzyła ze zdziwieniem - Myślałam, e to jest pies, ale to jest kot! - Pies? Nie dałbym ci psa. - Douglas zabrzmiał jak by się obraził - To puma. - Tak, zgadza się. - du a, kędzierzawa puma z białym brzuchem i ciemnymi szklanymi oczami, które patrzyły wprost w jej duszę.
Objęła pluszaka, przytuliła go i ukryła twarz w pluszowym futrze. Miał zapach Douglasa: jak szampon i odświe acz, jak kwiaty, które przyniósł i tak jak bogaty, upajający zapach jej pierwszego i jedynego kochanka – To maleństwo prześpi się ze mną w łó ku. - To jest dokładnie tam gdzie on chce być. - Douglas patrzył na nią tym wzrokiem, który mówił jej, e uwa a ją za cud. To dlatego pozwoliła mu się uwieść. Dla Wildersów, zawsze była cudem, pierwszą kobietą urodzoną w rodzinie od tysiąca lat. Ale była bystrą dziewczyną. Jej ojciec i matka imigrowali do Stanów Zjednoczonych, uciekając przed jego rodziną, znaną jako Varińscy. Jej ojciec był ich przywódcą, ale nie wiedziała co zrobił aby na to zasłu yć, ale jakiekolwiek przestępstwa planował i wykonywał, ałował ich teraz. Mimo to choćby nie wiem gdzie był, w starym domu na Ukrainie albo w jego winnicy w Waszyngtonie, wcią miał zdolność do zmiany w wilka. To był cud. Przekazał te zdolności swoim synom. Tak jak jego ojciec, jej najstarszy brat, Jasha, przebiegał las jako wilk. Jej drugi brat, Rurik, przemierzał powietrze jako jastrząb. Jej trzeci brat, Adrik, zniknąć gdy był siedemnastolatkiem, ale był dziki i buntowniczy, czarna pantera, która polowała na swoją ofiarę bez skrupułów. Ona była inteligentna, cię ko pracowała mimo to nie odziedziczyła ani jednej małej kropli nadprzyrodzonych zdolności. Reszta świata uwa ała ją za całkiem normalną, zatem ona tak się zachowywała. Ale Douglas, glina z kampusu, facet którego spotkała cztery miesiące temu... zmusił ją do czucia się specjalną. Upuściła pumę i wróciła w ramiona Douglasa. Wło yła całe swoje serce, całą swoją miłość w pocałunek którym go obdarzyła i odwróciła go w kierunku łó ka. Zebrał siły by się przeciwstawić - Nie. To jest twoją noc by świętować. Otarła się o niego - Ja chcę świętować po swojemu. - Chcesz świętować ze swoimi przyjaciółmi, z ludźmi których widujesz codziennie na zajęciach. - nigdy nie wydawał się zwracać uwagi e nie był jednym z jej znajomych. Trzymał się z dala, ale patrzył, zawsze patrzył – Twoi przyjaciele piją u Bruna. - Nie mogę pić. Jestem niepełnoletnia. I spotykam się z gliną z kampusu, więc nie mogę mieć fałszywego dowodu.
- Obiecuję nie wyrzucić cię pod warunkiem, e wypijesz tylko napoje bezalkoholowe. – przyło ył swoje czoło do jej – Powiem Ci mój sekret. - Tak? - Jestem w tym samym wieku co Ty. Odsunęła się – Nie artuj. Jak zdobyłeś pracę? - Mam fałszywy dowód. - nie uśmiechnął się ale jego oczy migotały. - Nabijasz się - mówił powa nie? - Nie. Ale nie mów nikomu bo stracę pracę - puścił ją i poszedł do szafy wnękowej – No chodź idziemy. Pomógł zało yć jej marynarkę - Powiedziałeś, e jesteś gliną od czterech lat. - Tak, zgadza się. - Zacząłeś jak miałeś szesnaście lat? To niemo liwe. – nawet nie ukończył liceum? - Jestem dobry w tym co robię, więc departament policji ignoruje rozbie ności w mojej historii dotyczącej pracy. - To w czym jesteś takim specjalistą? - Tropię ludzi. Znajduję przestępców oraz zaginionych. Wpatrywała się w niego, była nieufna po raz pierwszy odkąd go poznała - Jak? Wzruszył ramionami – To dar. Jesteś gotowa? - Muszę wziąć torebkę - z kartą w środku. Wyszli na zewnątrz w majowy wieczór. Kampus był stary i uroczy. Masywne drzewa rosły wzdłu alejki, ich liście były jaskrawozielone. Wiosna spowodowała, e kwiaty zakwitły wzdłu dróg i zwabiały kochanków na zewnątrz aby spacerowali trzymając się za ręce. Nikt nie zauwa ył kiedy Douglas wziął ją za rękę i pocałował jej palce. - Tropienie to dość dziwny talent - powiedziała. To był talent, który sprowadził Varinskich na drogę niesławy i bogactwa. - Dorastałem w dość twardych warunkach. Przesiadywałem na ulicach. – uśmiechnął się gorzko - Mam kontakty z większością glin. Firebird zaczęła cię ko oddychać. Nareszcie, coś o jego przeszłości. - Zgaduję, e twoi rodzice byli biedni? - zapytała. - Biedni to nie jest zbyt trafne określenie -zaprowadził ją z dala od studentów będących na spacerze i śpiewających operę po włosku. Wskazał na nich – To nie jest coś co oglądasz w większości kampusów na collegu.
Ale ona nie dała się rozproszyć - Dlaczego nie lubisz rozmawiać o swoich rodzicach? - Moi rodzice nie byli przyjemnymi ludźmi. Wolałbym porozmawiać o twojej rodzinie. Gdy mówisz o nich, twoja twarz jaśnieje – objął ją ramieniem - Lubisz ich. Wiesz jakie to rzadkie? - Nie, to nie jest rzadkie. Mnóstwo ludzi lubi swoje rodziny. - Mnóstwo ludzi nie lubi swoich rodzin. – prowadził ją w kierunku Bruno’s Bar and Grill - Kupię dla ciebie befsztyk. Wprowadził ją trochę do swojej przeszłości, a teraz proponuje befsztyk , eby ją rozproszyć. Nie ma mowy. Nie pozwoli mu osiągać swój cel. Zatrzymała się na środku chodnika. Stanęła naprzeciw niego i wzięła go za ręce – Masz dopiero dwadzieścia lat. Twoja przeszłość jest tak haniebna, e nie mo esz o tym rozmawiać? - Nie haniebna. Ale to nie jest temat do rozmowy tu i teraz. – wskazał na śmiejących się i wykrzykujących studentów zmierzających do Bruna. - W takim razie porozmawiamy o tym później. Spuścił wzrok na ich złączone ręce, następnie spojrzał na jej twarz – Dziś wieczorem, powiem ci wszystko. Mam tylko nadzieję, e ty - zatrzymał się, jego twarz pokryła się grymasem. - e ja co? - Czasami wolałbym eby to nigdy się nie zaczęło. Zaniepokojona, spojrzała na zbli ających się studentów, wtedy odwróciła się do Douglasa – O czym Ty musisz? Studenci otoczyli ich. Jej przyjaciele, rozradowani, wyczerpani, świętujący. - Hej, Firebird, to ju koniec! - Hej, Doug, zabawmy się! Popchnęli Douglasa i Firebird, ciągnęli ich wzdłu drogi, rozdzielili ich. Firebird śmiała się i rozmawiała z nimi ale miała cały czas Douglasa w polu widzenia - i on patrzył na nią. Przyglądał się jej jakby naprawdę była cudem. Złapał ją gdy weszli Bruna - Wieczorem porozmawiamy. Dobrze? - Dobrze – Przypomniała sobie o kartce w swojej torebce – Bardzo dobrze. Miejsce szczelnie wypełniło się rozradowanymi studentami z kampusu. Douglas trzymał ją u swego boku, próbował zamówić jej befsztyk ale ona upierała się przy hamburgerze i butelce wody. Faceci w barze próbowali namówić ją na piwo, a ona cieszyła się, e mo e u ywać Douglasa jako wymówki by powiedzieć nie. Pozowała do zdjęcia z trzema jej najlepszymi przyjaciółmi kiedy dwóch facetów, zbyt pijanych eby iść, zaczęło kołysać się do siebie. Walka rozpoczęła się lotem błyskawicy i
Douglas zabrał się do roboty, rozdzielając walczących i dokonując aresztowania. Zanim policja i EMTs przybyli, zrobił wra enie na Firebird swoją cierpliwością i siłą. Podbiegł do niej – Muszę tu zostać i pomóc. Zaczekaj na mnie. - Nie mogę. Padam ze zmęczenia. – w obecnym stanie męczyła się bardzo szybko - Wrócę do domu na piechotę z dziewczynami. Obejrzał się na bałagan w barze – Będziesz cały czas ze swoimi przyjaciółmi? Będziesz uwa ać? - Będę ostro na. Wpadniesz później? - Nie wiem czy dam radę. To będzie cię ka noc. - W takim razie zobaczymy się rano. I będziemy rozmawiać. - Tak. Rano, będziemy rozmawiać. Pozostałe dziewczyny mieszkały pięć minut drogi od akademika Firebird. Meghan miała specjalne lody, które jej matka przysłała jej z Teksasu. Oczywiście Firebird musiała wstąpić aby spróbować domowej roboty Wanilii z sosem czekoladowym i na szybkie plotki. Od wesołego nastroju przeszły szybko do stanu refleksji, poniewa zdały sobie sprawę, e ich wspólne lata dobiegają końca. Firebird uznała, e lepiej jak wróci do akademika bo inaczej zaśnie na krześle. Główna droga kampusu wcią była zapełniona bawiącymi się studentami, ale tłum przerzedzał się szybko, a kiedy skręciła w kierunku swojego akademika, było ciemno i cicho. Nie zwracała na to uwagi. Douglas powiedział jej, e kampus nie jest bezpieczny, ale jej ojciec nauczył ją samoobrony. Wieczór nie uło ył się tak jak chciała. Douglas wspomniał coś o swojej przeszłości, obiecał e powie więcej, ale jego praca uniemo liwiła mu to. Obiecał, e porozmawiają rano ale widziała wyraz jego twarzy - nie chciał tego. Jakie tajemnice ukrywał? Ma tylko dwadzieścia lat. Jest policjantem. Jak zła mo e być jego przeszłość? Gdy przechodziła wzdłu wysadzanego drzewami chodnika, początkowo nie dosłyszała dźwięków za nią. Nasłuchiwała kroków, a nie szelestu liści i skrzypnięcia gałęzi. Ale gdy usłyszała je, wiedziała co wró ą. Ktoś ją śledził, skradając się wzdłu przez drzewa i ten ktoś nie był człowiekiem. Varinscy. Jakoś, Varinscy znaleźli ją. Nie obejrzała się, nie mogła okazać, e wie, e jest śledzona. Jej serce waliło jak oszalałe.
Nie biegnij mała Firebird, słyszała głos Konstantina w swojej głowie. Bieganie powoduje pragnienie łowów u myśliwego, a nie mo esz wyprzedzić wilka albo pantery. Nie mo esz odlecieć jak jastrząb. Ale mo esz ich przechytrzyć i mo esz im uciec. Gdy Varinski ruszał się od drzewa do drzewa, słuchała dźwięków, próbując zrozumieć co za istota ją tropiła. Ptak czy mo e kot skakał między gałęziami. Jej akademik wyłonił się z ciemności. Światła rozświetlały około połowę okien. Ludzie nie spali. Mogła krzyczeć o pomoc. Ale przecie ktoś odniósłby obra enia. Otworzyła swoją torebkę, wyciągając telefon komórkowy, zastanawiała się czy nie zadzwonić do Douglasa. Pomógł by jej - ale, nie byłby zadowolony, e spacerowała samotnie. Po za tym jak podniesie telefon do ucha, to mo e zostać zaatakowana. Jak ją zlokalizował ? Czego chce? Jak zbli ała się do akademika, dźwięk za nią stawał się wyraźniejszy. Wyszperała swoje klucze i wło yła między palce tak aby jeden klucz wystawał między palcami. Wyjęła telefon i wykręciła dziewięć-jeden - nie mogła trafić w ostatni guzik, w tym momencie drzwi do akademika otworzyły się gwałtownie. Ośmiu facetów wyszło z budynku, Jacob był wśród nich, mając na sobie tylko bejsbolówkę, farbę do ciała i buty do biegania. Gwizdali gdy ją mijali. Pomachała do nich i wsunęła się do środka zanim drzwi się zamknęły. Wtedy pobiegła. Wbiegła na piętro do swojej sypialni. Nie włączyła światła, ale skradała się do okna. Uwa ała aby pozostać w cieniu. Był tam, przykucnął przy olbrzymim dębie, wielki złoty kot. Światło księ yca sączyło się przez liście i oświetlało jego sylwetkę, nawet stąd mogła zobaczyć, jak jego ciemne oczy patrzyły w jej okno, jego ogon drgał wolno jakby strata ofiary rozdra niła go. Co on planował jej zrobić? Był to samotny Varinski, zabawiający się w tropienie i zabicie córki Konstantina Wildera? Albo miał zamiar ją porwać i trzymać jako pionek w ich grze, która miała na celu zniszczenie jej rodziny? Musiała uciekać. Musiała wyjechać. Nie mogła czekać do zakończenia roku, musiała odejść od razu - i nie mogła powiedzieć Douglasowi dlaczego. Nigdy by je nie uwierzył. - O, moja miłości - co ona sobie myślała, eby związać się z normalnym facetem? Nie zrozumiałby o cyrografie i specjalnych talentach jej rodziny. Czy on mógł? To było całkowicie obłąkane. Gorzej, jako jej chłopak, byłby w niebezpieczeństwie, takim samym niebezpieczeństwie, które śledziło ją.
Ale... pogłaskała swój brzuch. Nie miała wyboru. Musi spróbować. To dziecko zasłu yło na ojca, a Douglas zasłu ył na swoje dziecko. Za oknem, wielki kot zszedł w końcu z drzewa. Stanął i rozciągnął się. Przyjrzała się mu. Puma. To była puma. Zmarszczyła brwi. Jej serce zatrzymało się. Popatrzyła w kierunku łó ka gdzie du e, miękkie wypchane zwierzę le ało sobie. Puma? Gdy kot zaczął przemieniać się, jej serce zaczęło walić jak oszalałe. Pazury schowały się. Kości przybrały nowy kształt: łapy stały się rękami, nogi wydłu yły się i wyprostowały, ramiona stały się szersze. Twarz zmieniła, stając się twarzą człowieka, twarzą dobrze znanego człowieka... twarzą człowieka, którego kochała. Wpatrywała się. Wpatrywała się tak mocno, a rozbolały ją oczy. Douglas. Douglas był Varinskim. Przybył do Brown, odszukał ją, zalecał się do niej, uwiódł ją, sprawił, e ona zaufała mu, namówił ją by zwierzyła się mu.... ze wstydu ukryła twarz w dłoniach. Powiedziała mu, e jest z Waszyngtonu. Powiedziała mu, e ma trzech braci, e jeden z nich jest producentem win, e jej ojciec uprawia winogrona a jej matka rządzi rodziną. Powiedziała mu nazwę swojego miasta? Nie. Dała mu coś, co umo liwiłoby mu określenie z maksymalną dokładnością jej lokalizacji? Nie. Nie. Proszę, nie. Stanął tam, nagi w świetle księ yca, miał tatua , który wyglądał jak wielki pazur rozrywający skórę po jego lewej stronie. Nie widział tego wcześniej. Dbał o to by nie zdejmować koszuli za dnia. Bystry facet, poniewa to zdradziło by go. Jej bracia mieli tatua e, które były właśnie tak ywe, tak charakterystyczne, pojawiły się ona gdy pierwszy raz stali się bestiami. W ogóle nie był skrępowany swoją nagością – niby dlaczego miałby być skrępowany? Połowa facetów na kampusie chodziła naga - Douglas odwrócił się i pobiegł. Na pewno jest zadowolony z siebie. Przecie dała się mu przelecieć, ale nie złapał jej. Nie zabił jej. I nie zamierzała dać mu tej szansy.
Podeszła do łó ka, podniosła miękką, pluszową wypchaną pumę. Jej ciemne, intensywne oczy wyśmiewały się z niej, gdy szła do zsypu na śmieci. Pozbyła się tej cholernej rzeczy, zrzucając ją w dół do kontenera. Wróciła do pokoju, zadzwoniła do linii lotniczych i zarezerwowała pierwsza najbli szy lot w kierunku wschodniego wybrze a. Było to do Los Angeles, ale to i tak było dobre wyjście. Mogła zatrzymać się tam na chwilę, eby ludzie pomyśleli e mieszka tam, wtedy wybrała by się do Napa do wytwórni win Jasha, a stamtąd do Waszyngtonu. Spakowała większość swoich ubrań. Wyszła z akademika, skierowała się do przystanku autobusowego, zajrzała do torebki, wyciągnęła kartkę na dzień ojca z testem cią owym w środku i wrzuciła do śmieci. Jakkolwiek mocno będzie próbował, nigdy nie zapomni Douglasa Blacka. Dał jej pamiątkę, która będzie jej o nim wiecznie przypominać. Rozdział 2 Stan Waszyngton. Obecnie. Variński stał w ciemnym lesie i przyglądał się, jak młoda kobieta podjechała do małego dwupiętrowego domu i wysiadła z samochodu. Oparła się o niego, popatrzyła w górę na gwiaździste niebo, a ból przemknął przez jej twarz. W tym momencie poczuł prawie współczucie dla niej. Prawie. Ale litość walczyła z ądzą, a ądza walczyła z urazą. Poniewa ona była tym co go dręczyło. Przykryte zielenią góry, pierwotna puszcza która otaczała tę dolinę. Winorośle pokrywające płaskie tereny, staromodny dom, napełniony światłem, ciepłem i rodziną. Większość ludzi nazwałaby to sielskim miejscem, z dala od niespokojnych świateł wielkiego miasta, dwie godziny do Seattle. Co wa niejsze, miała rodzinę w środku, czekającą na nią. Firebird Wilder mo e u alać się nad sobą, ale to ona ma to wszystko. Z cię kim oddechem skierowała się do domu. Kładąc rękę na klamce, zatrzymała się. Wyprostowała ramiona.
Drzwi otworzyły się. Na je powitanie wyszedł jakiś mę czyzna. Mę czyzna trzymający w ramionach dwuletniego chłopca. Varinski wzdrygnął się. Wtedy pomyślał... nie. Mę czyzna wyglądał jak Variński. Więc to był jej brat, a dziecko musi być jej bratankiem. Nie chciał poczuć ulg... ale poczuł. Weszła do środka i drzwi zamknęły się za nią. Wzburzony przez gniew, potrzebę i cel, który miał osiągnąć, Varinski chodził pośród drzew. Przypatrywał się domowi, z jego szerokim, serdecznym gankiem z przodu domu i jego oknami rozsypującymi światło na trawnik. To miejsce było słabe. Jeden człowiek mógł zaatakować dom i mógł wyrządzić szkodę - znaczącą szkodę. Stu ludzi mogło zetrzeć całą dolinę i mogło zniszczyć ka dą ywą istotę. Konstantine Varinski zapomniał o swojej przeszłości, a jego nieuwaga ściągała na niego i na członków jego rodziny ryzyko. Wrócił do przodu, wszedł na schody i chodził cicho od jednego końca ganku do drugiego. Spojrzał w okno, do pokoju dziennego w którym było tyle ycia, ciepła o miłości. Pomimo e Konstantine zmienił się, stał się przedwcześnie stary i beznadziejnie chory, Varinski rozpoznał go. Siedział na le ance, z butla tlenową przy nim. On musi mieć prawie siedemdziesiąt lat, ale jest strasznie chudy, mimo to ma takie samo silne ramię i włosy jak na zdjęciach zrobionych czterdzieści lata temu. Jego ona usiadła przy nim. Varinski rozpoznał ją ze starych zdjęć, niewiele się zmieniła. Jej ciemne włosy błyszczały a oczy były pełne ycia. Gdy tak chodził od okna do okna, widział ich wszystkich. Trzech synów, którzy bardzo byli podobni do ojca. Trzy kobiety, które ich synowie oczywiście uwielbiali. Jeden samotny starszy mę czyzna. Ka dy wpatrywał się w Firebird. Siadła na podłodze przy drzwiach. Brzdąc siedziała jej kolanach. Jej twarz była twarda i oskar ycielska, mówiła szybko, przytuliła chłopaczka jakby był jej pocieszeniem. Gdy Varinski przyglądał się im w furii, zaczął zmianę. Jego ręce rozwinęły się w łapy, łapy z długimi, ostrymi pazurami, które mogły rozedrzeć człowieka na strzępy. Jego twarz wydłu yła się, jego zęby ukształtowały się w kły, jego szczęka stała się du a i dostatecznie mocna aby zmia d yć szyję człowieka.
Jednym skokiem, cicho zeskoczył z ganku i wbiegł w dolinę, poszukując schronienia w okolicznym lesie. Firebird była w szpitalu w Seattle. Z informacji jakie zebrał- a był dobry w gromadzeniu informacji – dzieci Konstantina jeździły tam by oddawać krew do testów, poniewa lekarze szukali metody leczenia jego wyjątkowej i zagra ającej yciu choroby. Varinski skoczył na drzewo i znalazł szeroką gałąź, z której mógł obserwować dom i wąską drogę, która wiła się do doliny. Wtedy zaczął zastanawiać się, co odkryła? Co spowodowało, e była tak zrozpaczona? Jak mógłby odwrócić sytuację na swoją korzyść... i zniszczyć rodzinę? Poniewa nie był naprawdę Varinskim. Był rzeczą, o którą nawet Varinscy nie upomnieli się. Firebird nigdy nie zapomni tego dnia. Dnia, w którym odkryła, e jej rodzina skłamała. Dzień, w którym poznała prawdę. Teraz, gdy znajdowała się w bezpiecznym, znajomym miejscu, które zawsze nazywała domem, przytuliła swoje dziecko, jej Aleksandra i opanowanym głosem, który napewno nale ał do nieznajomego, zapytała - Dlaczego nie powiedziałaś mi, e jestem adoptowana? e nie jestem twoim dzieckiem? e nie jestem związana z adnym z was? - popatrzała na kobietę, którą zawsze uwa ała za swoją matkę. Na Zoranę – Dlaczego nie powiedziałaś mi, e nie jestem twoim dzieckiem? Jej ojciec spojrzał zadziwiony. Jej bracia wymienili szybkie spojrzenia, które mówiły „ Ona musiała oszaleć”. Pozostali w maleńkim salonie - jej bracia ich kobiety, obcy mę czyzna, którego widzi pierwszy raz – wyglądali na ludzi, którzy wpadli w sam środek emocjonalnej walki i nie wiedza jak maja się zachować. Ale jej matka... o, tak. Jej matka usiadła blada, zmartwiona, z wybałuszonymi oczami... winna. Jasha przemówił jako pierwszy, u ywając tonu rozsądnego starszego brata, który sprawiał, e chciało się jej krzyczeć - Firebird, myślisz, e zostałaś zmieniona w szpitalu? Przecie urodziłaś się w domu. Pamiętasz tę historię? Wszyscy pamiętamy, tę noc, i opowiedzieliśmy ci tę historię przynajmniej dziesiątki razy.
Jego ona, Anna, dotknęła jego ramienia ale spojrzał na nią i potrząsnął głową. - Co? – zdenerwował się – Ja tylko stwierdzam fakty. Firebird podniosła głos –A ja mówię tylko to co lekarz mi powiedział. Nie jestem spokrewniona z adnym z was. Ka dy w Szpitalu w Seattle mówił rodzinie, e Dr. Mitchell jest najlepszy w dziedzinie chorób genetycznych. Sama doświadczyła, e jest najlepszy w dziedzinie arogancji i ostatni w dziedzinie taktu. - Dlaczego twoi rodzic zmuszają mnie do marnowania mojego czasu? Jesteś adoptowana. Szukam genetycznej mutacji powodującej chorobę twojego ojca. Jesteś dla nas bezu yteczna. Odwrócił się. - Ktoś tu oszalał i to nie są moi rodzice. - Wściekły na go, Firebird chwyciła go za ramię - Nie jestem adoptowana. Spojrzał na nią jak by była robakiem - Oh, na Boga. Nie mam czasu bawić się w to. Nie mam czasu zajmować się twoim wstrząsem i gniewem. Laboratorium przebadało krew trzy razy. Nie rozumiesz, e do Konstantine i Zorana Wilder oraz ich synowie są inni ni ty. - cisnął wykres pod jej nos – Spójrz na to! Spojrzała. Przeglądała wyniki wiele razy. To nigdy nie zmieniło się. Konstantin wyprostował się w swojej le ance i powiedział - Ten osioł lekarza popełnił błąd. - Nie. Tato ty masz grupę krwi A. Mamo, ty masz AB. To oznacza, e wszystkie dzieci muszą mieć grupę krwi A, B, albo AB. Laboratorium szpitalne zaszufladkowało mnie jako O-. - Więc oni są w błędzie. - Rurik był drugim synem, dawny pilot wojskowy – Jasha ma rację. Pamiętam tę noc, padało tak mocno – nie było mowy eby ktoś zamienił dzieci. Adrik był najmłodszym synem. Wyjechał i zniknął na siedemnaście lat robiąc niewiadomo co. Wrócił zmieniony ze śmiejącego się nastolatka w człowieka ze srogą twarzą. Uklęknął obok Firebird i mówił łagodnie, przekonany, e ma rację - Ja przypominam sobie jak widziałem cię następnego ranka. Pomyślałem, e jesteś najbrzydszą rzeczą jaką kiedykolwiek widziałem, byłaś pomarszczona, czerwona i brzydka. Byłeś na pewno nowonarodzonym dzieckiem. Szpital musiał się pomylić. - Sprawdziłam swoją kartę z Czerwonego Krzy a . Jestem O minus. To nie wymaga zaawansowanej wiedzy o genetyce, eby widzieć, e ktoś z moją grupą krwi nie mo e być dzieckiem dwóch ludzi, którzy mają zupełnie inną grupę krwi. Wszyscy wymienili szybkie spojrzenia. - Mo e to jest jakiś rodzaj genetycznej mutacji? - Ann zapytała. Firebird popatrzyła wprost na Zoranę - Nie wiem. Mamo, jak sądzisz?
- Bo e -Zorana zbladła z przera enia - Bo e. Adrik podszedł do niej - Mamo? - Zorana? - Konstantin pochyliło się do przodu – Co się stało? Łzy zebrały się w oczach Zorany. Przycisnęła dłoń do ust i potrząsnęła głową w agresywnych dreszczach. Wzrok skruszonej twarzy jej matki uspokoił niepokój Firebird. Najgorszy skończyło się. Miała swoje potwierdzenie. To była prawda Zorana wiedziała, e to jest prawda. Firebird nie była jej córką. Firebird powiedziała - Mamo, mo e powiesz nam wszystkiego, co mo esz pamiętać o tej nocy gdy urodziłaś... twoje dziecko. Zorana kiwnęła głową w nieszczęsnej zgodzie i zaczęła historię, którą Firebird znała ze słyszenia. Ale tym razem, Zorana powiedziała im szczegóły, które trzymała w ukryciu przez tyle lat... Rozdział 3 Dwadzieścia trzy lata temu... Niebo przecięła błyskawica, a następnie było słychać grzmot. - Przyj, Zorana, przyj! Deszcz spływał w wiadra, ju od godziny, uderzał o okna domu Wildersów. Z powodu bólu, Zorana Wilder straciła kontrolę nad pogodą. - Przyj, Zorana, przyj! Zorana warknęła na lekarza - Odejdź ode mnie. - Odejść od ciebie? - Dr. Lewis zachwiał się na nogach, a jego zapach oznaczał, e wypił mnóstwo whisky i znalazł się w tym miejscu przez burzę - Jeśli nie odbiorę porodu to kto to zrobi? Ta stara nauczycielka? - ryczał ze śmiechu. Panna Joyce, chodziła tam i z powrotem w głównej sypialni Wildersów, z niepokoju, strachu, albo mo e ze strachu rumieniec pokrywał jej policzki. Przybyła z lekarzem, ubrana w jej zwykły uniform. Z ostro nością w głosie, wyjaśniła e była z nim gdy zadzwonił telefon i pomyślał, e powinna przyjechać z nim aby pomóc. Zorana ledwie powstrzymała się przed powiedzeniem, e najlepszą pomocą Panny Joyce było by utrzymanie go w trzeźwości.
Jednak pewne sprawy były poza władzą Panny Joyce. Gdyby tylko Konstantin był tutaj. Zawsze, gdy Zorana rodziła, trzymał ją za rękę i uspokajał swoim głosem. Minęło dziesięć lat odkąd Zorana rodziła ostatnio. Teraz było inaczej. Ten syn był większy. Zaczęło się szybko, zbyt szybko aby mogła dostać się do szpitala, musi rodzić w jej własnym łó ku, przy świetle dwóch lampek nocnych, w towarzystwie pijaka i sześćdziesięcioletniej dziewicy. Konstantine Wilder odpowie mi za to. - Gdzie on jest? - Zorana wysapała - Gdzie jest ten łajdak, który doprowadził mnie do tego stanu? Panna Joyce zeszła jej z widoku, wahała się, jej twarz zniekształciła się. - Do cholery, Doktorze - Zorana wycedziła przez zęby – Jakie leki mi podałeś? Dr Lewis spojrzał na nią ze zdumieniem - Prosiłaś o nie. Pamiętasz? Powiedziałaś nauczycielce? - Nie, ja nie mówiłam! - Zorana wykrzyknęła - adnych leków. Mówiłam ci... adnych leków! Panna Joyce wytarła czoło Zorany szmatką - Ona nie pamięta - Zorana usłyszała, jak powiedziała lekarzowi. Gdyby Zorana miała choć trochę energii, zeskoczyłaby z łó ka i trzepnęłaby ich obydwoje. - Przyj, Zorana, przyj! - panna Joyce powiedziała. Zorana chwyciła swoje kolana, nabrał tchu i zaczęła przeć. Ciśnienie wewnątrz było silne. Dziecko ju prawie wyszło. - Gdzie jest Konstantin? - zapłakała w panice. - Tama nad zatoką puściła i on ratuje winorośle przed zalaniem. - Panna Joyce powachlowała się swoją ręką. - Nie obchodzą mnie winorośle. Niech je zmyje. - Zorana poczuła kolejny skurcz – Przyprowadź Konstantina. Jego syn przychodzi na świat. Dr Lewis śmiał się – Myślisz, e to jest kolejny syn? Oczywiście, e to jest syn. Przez tysiąc lat, Varinscy, a teraz Wildersi, mają jedynie synów. Miała trzech synów, silnych synów, psotnych synów, pięknych synów....? - Przyprowadź Konstantina natychmiast! Panna Joyce poprawiła je poduszkę i powiedziała - Jeśli on nie opanuje powodzi, dom i my razem z nim popłyniemy daleko. Zorana spojrzała za okno. Wszędzie była czarna noc. Wtedy jasna błyskawica rozdzieliła niebo.
Jęczała. Łzy bólu i strachu popłynęły z jej oczu, a niepokój rozrastał w jej umyśle. Jej chłopcy - Jasha, Rurik, i Adrik — powinni le eć w łó ku pogrą eni we śnie, ale nikt nie mógł przespać tę gwałtowną burzę. A Konstantin jest tam gdzieś, w deszczu i szalejącym wietrze, nara ając swoje ycie... poniewa ból i leki zwiększyły jej moc... burza uderzała w nich z jeszcze większą siłą - Konstantin... - wołała łagodnie. Lekarz pociągnął łyk z butelki, zawinął rękawy i powiedział tu przy jej twarzy- Ju nie długo. Zorana wrzasnęła – Trzymaj się z dala ode mnie! - Nie bądź głupia, kobieto. Jestem lekarzem. Potrzebujesz mnie. - Dr. Lewis uśmiechnął się idiotycznie i nachylił się nad nią. - Nie! - kopnęła go. Wprawiła go w osłupienie, poleciał do tyłu, machając ramionami i trafił na toaletkę tak mocno a lustro zatrzęsło się w ramie – Co Ty robisz? - zabrzmiał jakby walczył aby stanąć na nogi. Panna Joyce pochyliła się do niego. Zorana usłyszała głuchy odgłos, jak dźwięk dojrzałego melona kiedy się go upuści. Panna Joyce wstała, jej niebieskie oczy jaśniała w radosnym podnieceniu - Zemdlał . - To głupiec - Zorana była wściekła. - I tak go nie chciałaś. - Oczekiwałem, e będzie świadomy! - Nie martw się. - Miss Joyce podwinęła rękawy i zastąpiła go - Ja mogę odbierać poród. Zorana nie miała adnych wątpliwości e mogła. Krą yły pogłoski, e Miss Joyce jest z Houston, e uczyła w szkole zdominowanej przez chuliganów, e brutalnie została zaatakowana przez studentów z no ami i spędziła pół roku w szpitalu. Jeśli kiedykolwiek cierpiała z powodu tkwiącego głęboko bólu albo niepokoju egzystencjalnego, w aden sposób nie okazała tego. Panna Joyce sprowadziła się do tej małej miejscowości w górach wkrótce po narodzinach chłopców Zorany i uczy w miejscowej szkole od tamtego czasu, zdobywając reputację niewzruszonej. aden uczeń nigdy nie zadzierał z nią. Panna Joyce pochyliła się - Przyj, Zorana. Przyj! Zorana parła, stękała z wysiłku rodzenia syna. Ju prawie był. Ju prawie.... Błyskawica błysnęła tak jaskrawo, co spowodowano utratę wzroku u Zorany. Światła zgasły. -Byłam na to przygotowana. - Panna Joyce włączyła światło błyskowe, opierając je o stolik nocny - Jest nieźle. - uśmiechnęła się do Zorany.
Jakieś maleńkie zawodzenie przedziurawiło powietrze. Ten dźwięk. W panice, wsparła się na łokcie - Ju słyszę płacz mojego maleństwa. - To lekarz - Panna Joyce poprawiła ją - Jest ałosny. - Nie to noworodek. - To przez leki. Masz halucynacje. Teraz skup się! - Panna Joyce pochyliła się nad Zoraną. Zorana zaparła się. Parła tak mocno, a poczuła e dziecko wyszło z niej. Opadła na poduszki, rozpłynęła się z wysiłku, zapociła. Dziecko krzyczało, jego płuca były silne. Zorana uśmiechnęła się jak tylko usłyszała je. Wtedy jej uśmiech przygasł. Dwa płacze...? Dwoje dzieci? Dostawała szału. Podniosła głowę i zobaczyła, jak Panna Joyce trzyma w ramionach niemowlę całe we krwi. Zorana mrugnęła, walcząc ze skutkami leków, które zmuszały ją aby opadła. Musiała zobaczyć swojego syna zanim zaśnie, upewnić się, e jest w porządku. Panna Joyce podeszła w kierunku światła i jakoś przemknęła na zewnątrz. W panice, Zorana walczyła by czuwać – Mo esz go umyć? Mo esz owinąć go? Nie pozwól mu marznąć! - Zajmę się tym. Jedna błyskawica rozświetliła ka dy zakątek świata i Zorana zobaczyła jej syna, jego pomarszczona twarz, jego długie ciało. Był piękny. Zdrowy. Doskonały. Jej syn. Kolejny syn Konstantina. - W porządku – mamrotała – W porządku - jej wola ustąpiła miejsca lekom i wyczerpaniu. Spała. - Niech pomyślę. Niech pomyślę! Wysoki, młody głos Adrika obudził Zoranę, ale trzymała oczy zamknięte i uśmiechała się poniewa słyszała pozostałych chłopców i Konstantina, który energicznie uciszał ich. Adrik był najmłodszy i na pewno nie zwrócił adnej uwagi ądaniom ojca - Jeszcze chwileczkę! - nalegał. - To jest nie to, głupi. To jest dziecko. – to był Rurik, bardziej doświadczone drugie dziecko. - Bardzo specjalne dziecko. - głęboki głos Konstantina podgrzał Zorany duszę. Zerknęła pod swoimi rzęsami. To był poranek. Słońce świeciło przez okna. Było czysto. Nie było adnych śladów porodu. Jej trzej chłopcy zebrali się wokół łó eczka dla noworodka, wpatrując się w ich mały cud.
Ale Konstantin wpatrywał się w nią. Wpatrywał się w nią z taką miłością, a jej serce chciało wybuchnąć z radości. Cicho pochylił się nad nią. Odsunął jej włosy z czoła. I cicho tak, eby tylko ona słyszała powiedział - Dziękuję, liubov maya, za ten wielki dar. Miał łzy w oczach, ten jej du y barbarzyńca - Dziękuję moja miłości, za wszystko co mi dałaś. Starł swoje łzy, wtedy odwrócił się do jego synów - Chłopcy, mama ju nie śpi. Pozwolimy jej potrzymać dziecko w ramionach? - Mama! - Adrik skoczył na łó ko. Konstantin zdjął go z materaca i postawił na podłodze - Ostro nie, mój chłopcze. - podszedł do łó eczka. Jasha objął ramieniem młodszego brata – Jesteś ju du y. Tak jak ja i Rurik. - rzucił znaczące spojrzenie w kierunku Rurik. Rurik objął ich obydwu. Adrik nie był głupi. Wiedział, e się z niego nabijają, ale bycie jednym z du ych chłopców było zbyt pociągające. Uśmiechnął się z wy szością. Konstantin wymienił uśmiech z Zoraną i podał jej noworodka. Ostro nie objęła swoje dziecko, patrzyła na czerwoną, pomarszczoną twarz, zastanawiając się jak takie maleństwo mo e spowodować taką mękę - Jest du o mniejszy ni pozostali chłopcy. - Có , oczywiście. Myślałem o imieniu. - Konstantin naprę ył pierś - To musi być imię, które będzie coś znaczyło. Sądzę, e to powinno być Firebird. - Jak samochód, Tata? Jak Pontiac? - Jasha wyglądał jakby jego ojciec oszalał. Konstantin śmiał się - Jak rosyjska legenda. Firebird Maryushka. To jest doskonałe. Zorana mrugnęła - Ale... to imię dla dziewczynki. - Dokładnie. Firebird symbolizuje zmianę i światło. Maryushka to imię szwaczki, która została odmieniona przez firebird, więc to jest dobre imię dla tego dziecka. Prawda? Paplał. On musi paplać - Dlaczego chcesz nazwać swojego syna jak ptaka i kobietę? - Naszego syna? - Konstantin roześmiał się – Nikt Ci nie powiedział? To nie jest syn. To jest córka! – poło ył swoje ramię pod nią, obejmując zarówno ją jak i noworodka - To jest nasza córka! - To niemo liwe. - Gdy lekarz powiedział mi to, powiedziałem to samo. adna dziewczyna nie urodziła się przez tysiąc lat. Ale to jest dziewczyna. Nasza córka. - przytulił Zoranę mocniej – To jest cud! - Nie – odsunęła się i wpatrywała w Konstantina – Ja widziałam go. Widziałam naszego syna.
- Podano Ci leki... Miałaś przywidzenia. Śniłaś. – Konstantin zmienił dziecku pieluszkę jak by robił to od zawsze - Jak wróciłem wczoraj wieczorem, spałaś tak mocno, e nie mogłem Cię obudzić abyś nakarmiła dziecko. Musiałem dać jej butelkę. - Tak, podali mi środek usypiający, ale widziałam go. Urodziłam syna. Konstantin zmarszczył brwi z niepokojem - To jest córka. Zorana odepchnęła Konstantina. Odwinęła dziecko z koca, którym było opatulone, zrzuciła pieluszkę. Chłopcy spojrzeli z jednego boku materaca. Konstantin spojrzał z drugiego. Adrik zabrzmiał ponuro - To z całą pewnością dziewczynka, Mamo. - To jest jedyne dziecko, jakie mamy, Mamo. - Jasha spróbował ją uspokoić, ale to było oczywiste, e matka była zmartwiona - Widzisz. Ona jest ładna. Rurik stanął ramię w ramię z Jasha - I kochamy ją. - Gdzie panna Joyce? - Zorana zapytała - Ona powiedziała, e to był chłopiec! - Gdy tylko woda opadła, wyszła - Konstantine powiedział - Ale pogratulowała mi córki. Panika wzrosła w gardle Zorany - Co z lekarzem? - Panna Joyce zabrała go ze sobą - Jasha powiedziała - Uderzył się w głowę. Miał du e stłuczenie na czole. - Urodziłam syna - jej pewność nieco opadała. Konstantin wyglądał na wystraszonego - Dostałaś wiele leków - nalegał. Zorana spojrzała na dziecko. Bączek otworzył oczy. Dzieci nie widziały. Nie mogły zobaczyć niczego tylko zatarte obrazy. Ale to dziecko patrzało na Zoranę — i zobaczyło ją. Była taka maleńka. Taka doskonała. Jej palce... jej miękka, słodko pachnąca skóra... malutka czupryna... Zorana dostała leki. Mo e miała halucynacje. Dziecko wydało z siebie popiskujący hałas, a następnie otworzyło buzię i wrzeszczało. Wrzeszczało tak głośno jak aden z chłopców Zorany kiedykolwiek wrzeszczał. - Wow - jej synowie wpatrywali się, z wybałuszonymi oczami na niemowlę i cofnęli się. - Podaliśmy jej mleko w proszku - Konstantin zawsze był pewny siebie, ale teraz zawahał się. - Mogę ją nakarmić... jeśli Ty nie chcesz. Krzyki dziecka spowodowały, e piersi Zorany stały się pełne i twarde i cierpiały z powodu napięcia. - Mam - twarz Adrika przekręciła się z przera eniem gdy dziecko wrzasnęło - Zrób coś! Zrób coś teraz!
Konstantin wyglądał na nieszczęśliwego. - W porządku! - Zorana rozpięła swoją koszulę nocną – Ju dobrze, nakarmię Cię - przyło yła dziecko do swojej piersi. Niemowlę nie potrzebowało adnej perswazji. Nacisnęło na sutek i zaczęło szybko jeść. Adrik wpatrywał się z wybałuszonymi oczami, przera ony – Co Ty robisz? - Karmi ją. - Jasha wpatrywał się przy ścianie ponad głową Zorany. - Fuj. To ohyda! - Adrik powiedział. - Tak. - Rurik popchnął młodszego brata w kierunku korytarza - Ale tak to się robi, więć przywyknij do tego. Próbując szybko wyjść, dwóch chłopców zablokowało się w drzwiach, wtedy Jasha dogonił ich i wypchnął na zewnątrz. Zorana zaśmiała się łagodnie. Konstantin zamknął drzwi za nimi i wróciło do niej – Czy to dobrze, e mamy córkę? Zorana spojrzała na dziecko. Nie przypomniała sobie rodzenia tej maleńkiej istoty. Ale nie było adnego innego dziecka, a ona przycisnęła swoją maleńką pięść do piersi Zorany i ssała z taką siłą, e miłość wezbrała w niej jak rzeka. - Firebird Maryushka, powiedziałeś? - Podoba Ci się takie imię? - Konstantin usiadł na materacu przy niej. - Bardzo mi się podoba. Rozdział 4 Wrogość, ból, i gorycz zmieszały się jak trucizna w duszy Firebird - Więc to naprawdę się wydarzyło? Uśmiech Zorany przygasł i odwróciła się wpatrując się daleko. - Firebird! Nie rozmawiaj z Mamą w ten sposób - Jasha udzieliła nagany. Ale nie był jej starszym bratem i nie musiała go słuchać - Dlaczego nie? - popatrzała wprost na niego - Okłamała mnie wcześniej. Zawsze opowiadała mi tą dramatyczną historię o burzy i pijanym lekarzu i one Pannie Joyce, która uratowała sytuację i odebrała poród.... Teraz to brzmi jakby Panna Joyce w ogóle nie pomogła mi przyjść na świat. - Przepraszam - Zorana stanęła, uciekła w kierunku łazienki i zamknęła drzwi na klucz. Cisza, która nastąpiła gnębiłaby Firebird... jeśli ona była by częścią tej rodziny. Ale nie była.
- Jeśli chcesz kogoś obwiniać, to obwiniaj mnie. Twoja matka powiedziała mi prawdę. Nie uwierzyłem jej. Sądziłem, e to przez leki. - głos Konstantina był niski i opanowany, całkiem niepodobny do jego zwykłego wrzeszczenia. To informowało Firebird jak naprawdę był zły. To i jego zaciśnięte pięści. Lecz tak e niepokoił się o swoją onę i o Firebird, która cierpiała. - W porządku – wymamrotała – Jestem idiotką. - Z całą pewnością - Rurik powiedział. Mo e ci ludzie nie byli jej rodziną ale kochała ich. Kochała Zoranę. Du a, gorąca łza popłynęła po jej policzku. Konstantine, Jasha, Adrik, i obcy facet wszyscy spiorunowali wzrokiem Rurika. - Dobra robota - Adrik zagrzmiał. - Tak jak byście wszyscy nie myśleli tak samo - Rurik wyglądał na zdenerwowanego. - Tak, ale jesteśmy wystarczająco bystrzy by tego nie powiedzieć - Jasha powiedział. - Nie wiedziałem, e się popłacze - Rurik powiedział. - Ona zawsze płacze - Adrik powiedział. -Skąd mo esz to wiedzieć? Nie było Cię przez siedemnaście lat. Nie robię tak! - Firebird próbowała się uspokoić. Aleksandr klepał ją po policzku i spiorunował wzrokiem pokój - Stop. Źli chłopcy! - Dość - Konstantin skinął na Ann i Tasya. Jej bratowe uklękły obok Firebird. - Nie zwracaj uwagi na tego idiotę mojego mę a - Tasya podając Firebird chusteczkę, powiedziała - Trzymaj, wydmuchaj nos. Firebird dmuchnęła - Krzyczałam na Mamę. - Leki... i ci ludzie... Zorana nie wiedziała, na pewno nie... - Ann zawahała się. - Zaakceptowała mnie jako jej córkę? Przestała poszukiwać swojego prawdziwego dziecka? – nie mogła zatrzymać łez. Przytuliła Aleksandra. Odsunął się i zaprotestował - Mama, nie płacz! - Mamy przeprasza - Firebird krzyknęła na Zoranę, sprawiła ból synowi, wszystko dlatego, e dowiedziała się prawdy i nie potrafiła się z tym pogodzić . - Aleksander - kobieta na kanapie poklepała miejsce przy niej - Przynieś swoją ksią kę i usiądź przy mnie. Aleksander spojrzał na swoją matkę – Mogę usiąść koło Karen? Ann odpowiedziała na jej pytanie zanim zdą yła zapytać – To jest ona Adrika. Wzięli ślub w zeszłym tygodniu.
Tasya wskazała starszego mę czyznę o szorstkim wyglądzie, który stanął obok drzwi do kuchni – To jest ojciec Karen. Pomógł w bitwie z Varińskimi. - Nie było mnie tylko jeden dzień - Firebird wpatrywała się w swojego zaginionego brata, w jego nową onę. Gdyby wszystko było normalne, spędziłaby wieczór pytając o jego ycie, słuchając jego historii, spotykając się z ludźmi, którzy przyjechali z nim - jego nową oną i nowym teściem. Trochę, wstydziła się ze zrujnowania powrotu do domu Adrika. Ale dziś... dziś pomyślała, nic ju nigdy więcej nie będzie normalnie. - Mama! - Aleksander szarpnął za jej koszulę – Chcę iść do Karen. - Idź - popchnęła go i popatrzyła na niego gdy wpadł do pokoju – Raczkował jak miał pół roku. – mruczała – Chodził jak miał dziesięć miesięcy. Rozmawiał wcześnie. Składa układanki. On buduje z klocków. On jest taki bystry.... - Wszyscy go kochamy. - Tasya powiedziała - On jest wcią jedynym dzieckiem w rodzinie. Firebird śmiała się, krótkim, trochę histerycznym śmiechem. Drzwi łazienki otworzyły się i Zorana wyszła, jej oczy były czerwone i wilgotne. Firebird stanęła niezgrabnie - Mamo, współczuję Ci. Zorana pośpieszyła do niej. Spotkały się pośrodku salonu. - Wiem. Ja te przepraszam. - Zorana przytuliła Firebird. Firebird wtuliła się w nią i uświadomiła sobie jak bardzo się ró niły. Zorana była oryginalna, metr pięćdziesiąt, z szorstkimi czarnymi włosami i ciemne oczy. Jej skóra była piękna, czysto brązowa, odporna na słońce i dowód jej romskiego pochodzenia. Firebird była wysoka, jasnowłosa i niebieskooka, z jasną skórą. Jej pochodzenie było prawdopodobnie irlandzkie albo angielskie albo niemieckie. Nie rosyjskie i nie romskie. Zorana powiedziała gwałtownie – Kiedy pierwszy spojrzałaś na mnie, podbiłaś moje serce i nie troszczę się co ten głupi lekarz z Seattle powiedział. Jesteś moja. Moje dziecko. Wiecznie. Rozejrzała się po salonie, rodzina Firebird siedziała albo stała, sili się na uśmiech albo piorunowali wzrokiem w bezsilnej furii poniewa zdali sobie sprawę jak zostali zdradzeni przez ludzi, którym zaufali. Trzej bracia Firebird, Jasha, Rurik i Adrik. Jej trzy bratowe, Ann, Tasya, i Karen. Ojciec Karen. I rodzice Firebird. O, Bo e, jej rodzice. Kochała ich wszystkich tak bardzo - a ona nie była jedną z nich. Tylko jej syn był z jej krwi. Tylko Aleksander, który usiadł przy Karen, ufny poniewa nigdy nie spotkał nikogo, kto źle mu yczył.
- Jesteś najlepszą matką, jaką ktoś kiedykolwiek mógł mieć - Firebird powiedziała Zoranie, a na świecie pełnym nagłych niepewności, to przynajmniej było prawdziwe. - Szkoda tylko, e nazwała Cię jak samochód – Mimo, e Adrika długo nie było nie zapomniał artu rodzinnego. - Nie, ty zuchwały chłopcze. Nazwaliśmy ją na cześć legendy o ptaku z takim błyszczącym upierzeniem. Wiedzieliśmy, e nasza córka będzie taka jak ten ptak. Zorana wzięła rękę Firebird i poszła do niego. - Jesteś naszą dziewczynką- powiedział - Dumą mojego serca, a teraz bardziej specjalna dla mnie ni kiedykolwiek. Firebird wiedziała co to oznacza i - o Bo e - jak teraz tego potrzebowała! Poło yła głowę na jego ramieniu i zamknęła oczy, na moment pozwalając sobie pogrą yć się w znajomym bezpieczeństwie jej rodziców. W końcu podniosła się i uśmiechnęła i udawała, e nic się nie zmieniło, gdy tak naprawdę jej cały świat wywrócił się do góry nogami - Wystarczy tego wszystkiego jak na dzisiaj. To jest pora do spania dla Aleksandra. - Nie! - Aleksander zaprotestował. Jakkolwiek zmęczony był, zawsze protestował. Chciał być z jego rodziną, grać, śpiewać, układać klocki . Wszyscy go rozpieszczali. Firebird podniosła go i niosła wokół więc mógł pocałować ka dego. Ka da ciotka, ka dy wuj, okazał sympatię dziecku, a tak e jej. Konstantin podniósł w górę swoje ramiona do Aleksandra i objął go - Przysiągłbym, e będziesz wilkiem - mruczał. Sentyment pchnął jak nó Firebird w serce. Zorana pocałowała Aleksandra i przytuliła go jakby mogła go upuścić. Firebird wiedziała, e to jest więcej ni zwykły sentyment, Zorana myślała o synu, którego jej ukradziono. Firebird zaniosła go na górę do sypialni, którą dzieliła ze swoim synem. Dom był mały i stary i bardzo akustyczny to pozwalało słyszeć wszystko . Więc Firebird stanęła w drzwiach, poczekała i słuchała jak Zorana płacze - Gdzie jest moje dziecko? Co zrobili z moim dzieckiem? Rozdział 5