Grzech przyszedł tu, wdarł się w zakon,
wnętrze, noc scalenia z dniem.
Przebił mnie rozkoszą myśli nagich scen,
szaleństwem ognia, który wrze.
ABRAXAS - „Tarot”
ROZDZIAŁ 1. ROMNOWE
W raz z początkiem maja 1409 roku Europę nawiedziły niespotykane upały i zdawało się, że
lato nadeszło, omijając tak wdzięczną porę roku jak wiosna. Przyroda nie tyle obudziła się do
życia, jak to zwykła co roku czynić, lecz wybuchła całą intensywnością, otulając świat
zielenią, ciepłem i zapachem.
W borach i matecznikach zwierzęta szybciej niż zazwyczaj rozpoczęły gody, a ptaki
na dobre się rozćwierkały. Leśne runo nie zdążyło jeszcze dobrze zakwitnąć, a już drzewa,
rozwijając nasycone kolorami liście, zaciemniły dno lasu. Po ogrodach dworskich
spacerowały damy, podziwiając w pełni rozwinięte białe azalie, ciemnoczerwone lilie,
bladoniebieskie dzwonki i uwielbiane róże. Także magnolie rozkwitły, urzekając swoim
majestatem, a na łąkach królowały ulotne dmuchawce i niebieskawy łubin.
W klasztornych wirydarzach benedyktyni z zaskoczeniem obserwowali przedwczesny
rozkwit bodziszków, konwalii, malw, rozmarynu i innych roślin stosowanych przez nich w
lecznictwie.
Natomiast biskupi w swoich strzelistych katedrach i uczeni w gmachach
uniwersytetów zachodzili w głowę nad owymi zjawiskami, wymyślając coraz to nowe teorie,
doszukując się różnorakich przyczyn. Nikt z nich jednak nie umiał powiedzieć, czy owe
anomalie natury to błogosławieństwo czy też kara za grzechy; czy są związane z działaniem
sił nieczystych czy może stanowią zjawiska naturalne, tyle że jeszcze przez naukę nie
zbadane. Natomiast zwyczajni, prości ludzie wiedzieli swoje, brali sprawy takimi jakimi były
i jak się później okazało, nie mylili się w przeczuciach. Twierdzili, że to znaki zwiastujące
kolejną zawieruchę dziejową, gwałtowne wydarzenia, które wkrótce nadejdą i odmienia los
świata.
A czasy to były burzliwe. Od lat chrześcijaństwo miało dwóch papieży, jednego w
Rzymie, drugiego w Awinionie. Obaj nie przebierali w środkach dla osiągnięcia politycznych
celów i skutecznie skłócali ze sobą całe narody. Kto wie, czy po odbywającym się właśnie
soborze w Pizie kardynałowie obu obediencji nie powołają kolejnego zwierzchnika
Kościoła1
?
Na zachodzie Europy Anglicy i Francuzi toczyli wielką wojnę, której końca nie było
widać, a z roku na rok coraz więcej nacji przyłączało się do niej2
. Na południu rodziła się
nowa siła zagrażająca chrześcijańskiemu światu - Turcy osmańscy. Co prawda król Węgier,
Zygmunt Luksemburski, podejmował przeciw nim krucjaty, ale zazwyczaj kończyły się one
porażkami, w tym tą najboleśniejszą, przed trzynastu laty, pod Nikopolis. Na północy morskie
potęgi Hanzy, Szwecji i Danii, jeśli akurat nie rywalizowały ze sobą, to mierzyły się z
epidemią piractwa.
No i był jeszcze Wschód...
* * *
Dagobert z Saint-Amand3
, burgundzki rycerz w służbie polskiego króla, Władysława Jagiełły,
zmierzał żmudzkim traktem na południe, w stronę grodu Miedniki. Co jakiś czas unosił się w
siodle, spoglądając przed siebie i starając się dostrzec, co go czeka za następnym zakrętem.
Niestety, gęsty las po obu stronach utrudniał widoczność.
Był na szlaku już od świtu i tęsknie wypatrywał jakiejś osady czy choćby chłopskiej
zagrody, gdzie mógłby posilić się, oczyścić z podróżnego kurzu i chociaż na chwilę skryć w
chłodnym cieniu strzechy.
Słońce znajdujące się prawie w zenicie prażyło niemiłosiernie, żar lał się z nieba, a
wiatr zamiast koić, każdym powiewem przynosił kolejną falę gorąca.
Mężczyzna odgarnął długie, jasne włosy przylepione do wilgotnej od potu twarzy,
wstrzymał konia i rozejrzał się po okolicy. Otaczały go sosny, brzozy i dęby, tworzące
rozległą gęstwinę, z której dobiegały odgłosy zwierząt poszukujących pożywienia, ptasie trele
i stukot dzięcioła niosący się echem w leśnej głuszy. Co jakiś czas dało się słyszeć trzask
gałęzi, skrzypienie drzew i gwałtowne poruszenie w krzakach.
Nie dostrzegł i nie usłyszał nic niepokojącego, jednak jego niebieskie oczy
pozostawały czujne, gościniec, po którym zmierzał, nie był zbyt bezpieczny dla samotnego
jeźdźca. W każdej chwili mógł spotkać pruskich rycerzy jadących na kolejną rejzę4
, bandę
kryjących się po lasach rabusiów, zbłąkanych maruderów z litewskiej armii, a nawet zagon
tatarski.
Zeskoczył z objuczonego bagażami wierzchowca, chwycił za uzdę i ruszył piechotą.
Nie chciał forsować zwierzęcia, czekała ich dzisiaj jeszcze daleka droga. Rycerz z Saint-
Amand nie po raz pierwszy był na szlaku i dobrze wiedział, że zbytni pośpiech nie zawsze
oznacza szybkie dotarcie do celu. Tym bardziej na Żmudzi, gdzie nie wiadomo było, jakie
niespodzianki czekają za kolejnym zakrętem. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Tak
krótko przebywał w tej krainie, a już tak dobrze zdążył ją poznać.
Podróżny nie znajdzie tu miast ani grodów z prawdziwego zdarzenia, a nieliczne
osady leżą przy traktach przecinających bory, knieje i mateczniki. Ludzie mieszkają w
chatach zbudowanych z bierwion lub w zwykłych szałasach z chrustu. Nie są dobrymi
rolnikami, a ziemia też nie należy do bardzo urodzajnych. Żmudzini, lub jak sami siebie
nazywają, Żemajtis, zajmują się hodowlą, łowami i bartnictwem.
Jest to też ostatni bastion pogaństwa. Wysyłane raz za razem misje chrześcijańskie nie
przynosiły żadnego efektu i ludzie zamiast w niedziele modły wznosić w wybudowanych
specjalnie na tę okazję kapliczkach, chadzają do gajów stawiać kamienie pochwalne
pogańskim bóstwom - Perkunowi, Matergabii, Żeminie. Zamiast krzyża, czczą święty ogień.
Podobno, ukryte przed pałającym gniewem spojrzeniem misjonarzy, głęboko w lasach stoją
pogańskie świątynie, w których kapłani pilnują, żeby ogień nigdy nie wygasł. Żmudzini,
bardziej od chrześcijańskich świętych, poważają rodzimych kauków, czarty, gadziny i węże.
Te ostanie hodują w domach i codziennie rano miseczkę mleka stawiają im w podzięce za
opiekę nad domostwem.
Jednak nie z racji swojego pogaństwa Żmudź zwróciła uwagę możnych tego świata.
Wciśnięta klinem pomiędzy Prusy i Inflanty stała się cierniem w oku zakonu krzyżackiego i
kawalerów mieczowych5
. Gdyby nie waleczni i nieustępliwi mieszkańcy tej krainy,
niemieckie państwa dawno połączyłyby się w jedno, podwajając swą potęgę. Za
nieustępliwość i hardość płacili Żmudzini wysoką cenę.
Raz po raz rejzy panów pruskich oraz Inflantczyków siały śmierć i zniszczenie.
Rycerze z czarnymi i czerwonymi krzyżami na szatach pozostawiali za sobą spalone wsie,
trupy, zniszczone domostwa i uprawy. Natomiast samych Żmudzinów zniszczyć nie mogli,
gdyż niestraszne im były śmierć, głód i ból ani trud odbudowywania na nowo domów. Z
zaciśniętymi w gniewie ustami, ze łzami w oczach, w pocie czoła podnosili osady ze
zgliszczy. Żyli w niepewności jutra, w obawie, że znowu pokażą się Niemcy i z imieniem
Boga na ustach zaczną mordować.
Ale z każdym kolejnym dniem gniew w sercach ludzi narastał.
Burgundczyk, przemierzając ziemię żmudzką, był świadkiem okrucieństw czynionych
przez Krzyżaków z jednej strony, a kawalerów mieczowych z drugiej. Widział zwęglone ciała
dzieci pośród pogorzelisk, zhańbione kobiety w podartej odzieży snujące się jak cienie w
poszukiwaniu pomordowanych mężów, sterty blado-sinych trupów gnijących na polach, bo
nie ocalał nikt, kto by ich godnie na tamten świat odprawił. Co jakiś czas mijał wisielców na
drzewach, obdartych z ubrań i godności, bo tylko godność i odzienie dumnym Żmudzinom
zostały. Zastanawiał się, ile krwi przelali już chrześcijańscy rycerze pod pretekstem szerzenia
miłosierdzia. Dobra nowina, którą przynosili, zwiastowała tylko cierpienie.
Do czasu...
*
Wreszcie spojrzenia władców zwróciły się ku tej dzikiej krainie. Bynajmniej nie dlatego, że
na sercu leżał im los ludzi, powodowała nimi po prostu chęć ugrania kilku punktów na
politycznej szachownicy.
Zarówno królowi Władysławowi, jak i wielkiemu księciu Litwy - Witoldowi, na rękę
byłby bunt na Żmudzi, który osłabiłby zakon. Witold z Litwy podżegał więc do powstania, a
nawet wysyłał swoich najbardziej zaufanych ludzi do Miedników, Szawli, Rosieni, Wielony
w celu zorganizowania rebelii, natomiast z Polski, zarówno drogą lądową, jak i morską, szły
dostawy broni.
Właśnie jedną z takich dostaw miał nadzorować Saint-Amand, ale tego typu zadanie
nie było mu miłe. Stawać do walki oko w oko z przeciwnikiem, w pojedynku „na ostre”6
,
szarżować na wroga podczas bitwy - to przynosiło prawdziwą chwałę i sprawiało najwięcej
radości. Przemykanie się niczym szpieg, najpierw z Krakowa do ziemi dobrzyńskiej,
następnie przez Niemen do Połongi, a teraz na Miedniki, nie było zajęciem godnym rycerza.
Zdawał sobie jednak sprawę, że służba, do jakiej został powołany, wymagała zarówno
męstwa, odwagi, jak również sprytu i rozumu. Dagobertowi zaś żadnej z tych cech nie
brakowało. Przynajmniej sam tak uważał.
Pierwotnie zadanie wydawało się niezwykle proste, ale jak to zazwyczaj bywa z
prostymi zadaniami, mocno się skomplikowało. W Połondze, jedynym dostępnym dla
Litwinów porcie, miał oczekiwać na przybycie polskich statków handlowych. Oficjalnie na
ich pokładach znajdowało się zboże stanowiące pomoc od króla Polski dla głodującej
Żmudzi. Był to - rzecz jasna - kamuflaż, tak naprawdę na statkach została ukryta broń.
Jagiełło, ze względów politycznych, nie mógł oficjalnie poprzeć żmudzkiej rebelii. Zakonnicy
nie omieszkaliby natychmiast oskarżyć go o sprzyjanie poganom, a przecież już teraz
twierdzili, że jest fałszywym chrześcijaninem i nową religię przyjął jedynie dla pozoru.
* * *
W Połondze czekał prawie dwa tygodnie. Kiedy statki nie przypływały, a coraz więcej
wścibskich oczu poczęło obserwować zagranicznego rycerza, który podejrzanie często
odwiedzał niewielki port, postanowił zasięgnąć języka. Posiadając odpowiednią ilość złota,
mocną głowę i wiedzę, kogo pytać, można zdobyć każdą informację.
Nie inaczej było w tym wypadku.
Siedząc codziennie na wysokim piaszczystym klifie, Burgundczyk obserwował
wejście do portu, do którego co jakiś czas wpływały rybackie barki, handlowe balingery,
szkuty i krajery. Pewnego popołudnia w rogatkach pojawiła się eskadra złożona z czterech
jednostek, trzech kog i jednego halka. Okręty posiadały długie kasztele sięgające śródokręcia,
co oznaczało, że przystosowane były do walki abordażowej, a uzbrojenie w postaci bombard,
serpentyn i moździerzy rozwiewało wszelkie wątpliwości co do ich przeznaczenia.
Właścicielem tej niewielkiej floty był Marcin Bornholm, kaper gdański na usługach
Hanzy, który nie omieszkał opróżnić antałka wina w towarzystwie rycerza z dalekiej
Burgundii.
- Nie jest to łatwy kawałek chleba, panie rycerz. - Zaróżowione i ozdobione okazałymi
bokobrodami policzki Marcina wydęły się w oburzeniu. Jego tubalny głos rozchodził się po
całej portowej tawernie, drażniąc starych bywalców, którzy spoglądali na niego koso. Jednak
nikt nie odważył się zadrzeć z potężnym gdańszczaninem. Doskonale wiedzieli, że jest
niezwykle groźnym przeciwnikiem, zaprawionym w portowych burdach. Ponadto w jednej
chwili mógł mieć pod bronią ze stu chłopa, z załóg jego okrętów.
Dagobert rozejrzał się po sali, ale stwierdziwszy, że raczej nie zanosi się na rozróbę,
spokojnie sięgnął po kubek z winem. Miał nadzieję dowiedzieć się czegoś o zaginionym
polskim konwoju, starał się pić mało i pilnie słuchać. Natomiast gdański żeglarz żłopał jak
smok. Co chwila sięgał po dzban i nalewał sobie do pełna.
- Przecież powiadają, że z kaperstwa da się całkiem porządnie wyżyć - podpuszczał
Burgundczyk.
Bornholm prychnął pogardliwie.
- Bzdury! Wierutne bzdury! Po pierwsze, zdobyczne pryzy przechodzą na wystawcę
patentu, a ja z tego mam jedynie dziesięć do piętnastu procent udziału. No i za to trzeba
okręty wyremontować, prowiant zakupić, no i psia jego mać... żołd tym obibokom płacić.
- Toć miasto, z którego otrzymujesz list kaperski, powinno owe koszty pokryć -
zdziwił się Dagobert.
- W części partycypuje, i owszem. Rzekłbym nawet, że w znacznej. Zazwyczaj nawet
całkowicie. - Korsarz łypnął podejrzliwie na rozmówcę. - No, ale i tak nigdy na swoje nie
wychodzę. Przynajmniej tak załodze powiadam, gdy przychodzi do wypłacenia żołdu. -
Roześmiał się i spojrzał na pusty kubek.
Rycerz szybko dolał mu wina.
- Po drugie... - Bornholm wychylił go prawie jednym haustem - nie jest to bezpieczne
zajęcie. I wcale nie dlatego, że w każdej chwili można żelazem przez łeb oberwać. Wszystko
przez tę politykę, za którą sprzedajne dziewki powinny się brać, a nie mężowie. Bywa, że
dzisiejsi wrogowie jutro są przyjaciółmi i vice versa. Jednego dnia jesteśmy w służbie,
blokadę przełamując lub kontrabandę ścigając, a następnego na pohybel nas wiodą za
rozbójnictwo morskie, bo naszym protektorom się odwidziało. I tak łaska pańska na pstrym
koniu jeździ.
- To smutne, co powiadacie, Marcinie.
- Po trzecie wreszcie... o, to jest dopiero smutne, panie rycerz, dziatek moich prawie
nie widuję, a i żonkę zdałoby się poobracać. Filigranowa z niej sikoreczka, ale serce ma
wielkie i rozłąki ciężko znosi.
- Zaiste, nie jest to łatwy kawałek chleba - przyznał Burgundczyk. - Wypijmy!
- Do dna!
- Do dna!
Korsarz zamilkł na chwilę, zapatrzył się przez okno na pogrążony w ciemnościach
nocy port.
- Różne już zlecenia przyjmowałem. Z niektórych jestem dumny, z innych mniej, a o
niektórych chciałbym jak najszybciej zapomnieć.
Dagobert milczał w oczekiwaniu, ale kaper nie podjął tematu, uśmiechnął się
jowialnie i znowu jego głos brzmiał pewnie, a przede wszystkim głośno.
- Wystaw sobie, panie rycerz, że ja z moją załogą... psia jego mać, dzisiaj musiałem
im część zapłaty dać, co by na dziewki i wino mieli - skrzywił się. - O czym to ja mówiłem?
- O dziewkach i winie, Marcinie.
- Nie.
- Wszak to wdzięczny temat.
- Zgadza się, ale ja nie o tym. Już wiem! Tak więc, to ja z moją załogą ujęliśmy
słynnego Klausa Störtebekera, przywódcę witalijczyków7
. Trzydzieści pięć okrętów Hanzy
nie mogło tego dokonać, następnie próbowała królowa Małgorzata z całą swoją flotą, a nawet
wyprawiał się na nich Ulryk von Jungingen. A Klaus, ten skurczybyk, zawsze uciekał.
Dopiero ja, nie chwaląc się, tom uczynił. Oczywiście z niewielką pomocą mojej załogi, dla
której dzisiaj musiałem całą sakwę opróżnić. - Spochmurniał.
- Störtebeker... - Korsarz ponownie spojrzał w okno i się zamyślił. - Nie ma już takich,
jak on. Byłem nawet przy tym, jak został stracony na rynku w Hamburgu. Ile to już lat
minęło? Będzie z dziewięć.
- A co tak słynnego żeglarza sprowadza do tej opuszczonej przez Boga krainy? -
Dagobert postanowił trochę przycisnąć, gdyż dzban wina był już pusty, podobnie jak jego
sakiewka.
Twarz gdańszczanina stężała.
- Niezbyt chwalebne czyny. Świat się zmienia, niegdyś wszystko było proste. Czyniąc
złe rzeczy, miało się tego świadomość. I na spowiedzi było łatwiej, bo człowiek wiedział, co
słuszne jest, a co nie. A teraz nie wiadomo, bo wczorajsze przewiny dzisiaj są cnotami. Komu
służyć? Po czyjej stronie sprawiedliwość? Nie wiem. Zapewne dlatego tak się dzieje, że
wojna idzie...
- Wojna? Po czym to wnosicie?
- Krzyżacy bez walki oddali Małgorzacie wyspę Gotland i ich okręty zniknęły z
Morza Bałtyckiego8
. Znaczy się, że siły zbierają i łapczywie spoglądają na Polskę oraz Litwę.
- Wszak od lat, mimo mniejszych i większych konfliktów, mamy pokój. Ufam, że
działania dyplomatyczne i zaangażowanie rozjemcze Zygmunta Luksemburskiego przyniosą
skutek i wojny da się uniknąć. - Rycerz zmrużył oczy, uważnie wpatrując się w rozmówcę.
Marcin Bornholm roześmiał się.
- Panie rycerz! Z daleka przybywasz i nie znasz Polaków, co to w gorącej wodzie są
kąpani i wpierw działają, a potem myślą. Im wojaczka w głowie, a nie pertraktacje. Jeśli
zakon ruszy na Litwę, to król Władysław niechybnie na Malbork uderzy. Wszak takie ma
zobowiązania względem sojusznika po zawarciu unii.
- Dobrze się, Marcinie, w polityce orientujecie.
- Ano, trochę się ten świat poznało i żeby w tym fachu przeżyć, trzeba mieć nos do
polityki - westchnął.
- Miejmy nadzieję, że jednak do ugody doprowadzą, gdyż jedna nam w Europie wojna
wystarczy.
- Chciałbym, żeby tak było, ale nie sądzę. Panowie pruscy złotem płacą za pomniejsze
usługi, które mają szkodę Koronie wyrządzić. Nie są one miłe ani mnie, ani mojej załodze.
Nie jest dobrze, jeśli w czas pokoju bracia zakonni każą okręty idące pod królewską banderą
łupić.
- Złupiliście polskie okręty?! - Zaskoczony Burgundczyk podniósł się z ławy.
- Cicho - syknął korsarz, rozglądając się po izbie. Na szczęście nikt z obecnych nie
zwrócił na nich uwagi. Przynajmniej tak się Dagobertowi wydawało.
- Nie złupiliśmy, a jeno zarekwirowaliśmy okręty, co ze zbożem do Połongi szły i
odstawiliśmy do Kłajpedy, w ręce tamtejszego komtura9
.
Saint-Amand pobladł, nie spodziewał się tak złej wiadomości.
- Powiadam ci, panie rycerz. - Marcin Bornholm jeszcze bardziej ściszył głos. -
Nadejdzie taki czas, że Gdańsk opowie się za królem i wtedy wystawi własną flotę kaperską
na pohybel Krzyżakom10
. Kto wie, może taki list kaperski mój syn otrzyma od samego
króla11
? Ja już chyba tego nie dożyję. Ale póki co, za coś trzeba żyć. Dziatki wykarmić, a i
pani Bornholmowa lubi się stroić ponad stan. Ech, polej jeszcze wina...
*
Rozmowa w tawernie miała miejsce zaledwie trzy dni wcześniej, a Dagobertowi wydawało
się, że minęły wieki. Okręty z bronią zostały przez Krzyżaków skonfiskowane i nie było
sensu dalej tkwić w Połondze. Postanowił przenocować, aby skoro świt ruszyć na południe,
do Miedników. Tam miał nadzieję spotkać księcia Witolda, przekazać mu listy od króla
Władysława i zawiadomić o przechwyconym konwoju.
Nad ranem, gdy w stajni ledwie zdążył okulbaczyć swoją klacz i zamocować juki do
siodła, usłyszał nawoływania na podwórzu gospody. To służący, który zawsze o tej porze
wracał ze świeżymi rybami, wołał właściciela. Krzyczał, że widział hufiec zbrojnych
zbliżający się od strony Kłajpedy. Dagobert nie wątpił, że byli to Krzyżacy. Zapewne ktoś
jednak przysłuchiwał się jego rozmowie z gdańskim kaprem i spiesznie doniósł co trzeba
rycerzom zakonnym. Niezły to byłby kąsek złapać szpiega w służbie polskiego króla. A
może, chcąc pozbyć się świadków własnych matactw, przybywali po Marcina Bornholma?
Burgundczyk nie czekał na odpowiedź. Szybko wsiadł na koń i ruszył na południe.
*
Saint-Amand spojrzał w niebo, na którym zaczęły kłębić się czarne chmury. Zanosiło się na
solidną ulewę i pierwszą w tym roku burzę. Musiał szybko znaleźć jakiś dach nad głową,
żeby nie przemoknąć. Najlepsza byłaby gościnna osada, ale nie pogardziłby też zwykłym
szałasem.
Już chciał wsiadać na koń i ruszyć kłusem, kiedy dostrzegł dym unoszący się nad
bukowym lasem. Osady Żmudzinów często znajdowały się w pewnym oddaleniu od
głównych szlaków, ukryte w lesie przed złymi spojrzeniami znienawidzonych Krzyżaków i
Inflantczyków.
Burgundczyk ucieszył się, wyglądało na to, że szczęście mu sprzyja. Może Żmudź
była krainą pełną nieprzebytych mateczników, torfowisk i bagien, ale żyli tu ludzie serdeczni,
gościnni i chętnie dzielący się tym, co mieli. Rozkoszował się myślą o pieczonej rzepie, którą
Żmudzini zastępowali chleb. Gospodarze mieli w zwyczaju częstować gości największymi
okazami. Dym, który widział nad lasem, pochodził pewnie od wypieków, tak więc była
szansa na smaczny posiłek.
Zszedł z gościńca i ruszył leśną ścieżką.
Spojrzał jeszcze raz w prześwitujące między koronami drzew niebo, które całe już
pociemniało. Przyspieszył kroku, wiedząc, że lada chwila się rozpada. Po chwili ujrzał
wyłaniającą się z leśnych ostępów polanę, a na niej palisady i bramę wydrążoną w
prymitywnym, drewnianym murze. Jednakże im bardziej zbliżał się do osady, tym większy
ogarniał go niepokój. Instynkt podpowiadał mu, że coś było nie tak.
Nagle jego uszu doszedł zgiełk dobiegający z drugiej strony muru. Głuche uderzenia
oręża, rozkazy wydawane władczym tonem, krzyki mężczyzn, płacz dzieci i lament kobiet.
Dagobert zrozumiał, że dym, który spostrzegł, nie pochodzi z kuchni, ale z palonych
domostw.
Dobrze, że przezornie ubrał pod jakę zbroję kolczą. Poprawił rycerski pas, sprawdził,
czy ostrze dobrze wychodzi z pochwy, z juków wydobył miecz dwuręczny. Puścił konia
luzem i ruszył w stronę bramy.
* * *
Majowe burze mają to do siebie, że zrywają się nagle. Najpierw na niebie wiszą złowieszcze
czarne chmury, będące zwiastunem tego, co zaraz nastąpi, zapowiedzią szaleństwa żywiołu.
Po chwili pojawia się błysk rozdzierający nieboskłon, rozświetlający okolicę, powietrze
gęstnieje, zalega cisza, wydaje się, że czas stanął w miejscu, a świat na moment zastygł w
oczekiwaniu na to, co się zdarzy. Gdzieś daleko słychać stłumiony grzmot. Pierwsze
uderzenie pioruna zawsze jest delikatne, subtelne, niczym preludium dla przyszłych
wydarzeń. Nagle zrywa się wiatr, niszczycielski i gwałtowny, a w sukurs idzie mu nawałnica
deszczu. Wtedy błyskawice już raz za razem rozświetlają niebo, a grzmoty huczną kanonadą
rozrywają powietrze.
Gerhard Rude, rycerz zakonu Kawalerów Mieczowych z Goldinger, owinął się tylko
szczelniej swoim białym płaszczem, na którym widniało godło - czerwony ośmioramienny
krzyż i miecz skierowany głowicą w dół. Nie szukał schronienia, słota i niepogoda nie były
mu straszne, przyzwyczaił się już do zmiennej aury w tym barbarzyńskim kraju.
Obojętnym wzrokiem wpatrywał się w płonące chaty, nieczuły na krzyki
umierających, błagania o litość, płacz gwałconych niewiast. Jego podkomendni solidnie
wykonywali swoje obowiązki. Nadających się do pracy mężczyzn i kobiety wiązali,
ustawiając w szeregu. Posłużą zakonowi jako niewolnicy w kurlandzkiej ziemi. Dzieci
odrywane od matek były od razu zabijane, wystarczyło nadziakiem na płask przez łeb
uderzyć, a miękkie jeszcze czaszki pękały z trzaskiem. Zakon nie mógł sobie pozwolić na
pozostawienie przy życiu przyszłych wojowników i mścicieli.
Na łagodnej z natury, otoczonej starannie wypielęgnowaną czarną bródką twarzy brata
Gerharda pojawił się szyderczy uśmiech, gdy spostrzegł, jak któryś z półbraci12
zdarł
workowatą szatę z ciemnowłosej Żmudzinki i posiadł ją w dogasającym pogorzelisku.
Dziewczyna, pogodzona z losem, nie stawiała oporu, nie miałoby to sensu. Oprócz godności
mogła stracić również życie, a tak spędzi je w jakimś zamtuzie, traktowana gorzej od psa,
zaspokajając chuć zakonnych pachołków. Zacisnęła mocno zęby, przymknęła oczy, a po
policzkach płynęły jej łzy. Mężczyźni z jej wioski, teraz z pętami na rękach i inflanckimi
mieczami na gardłach, odwracali wzrok, wściekli i bezradni.
W przeciwieństwie do zakonników, bracia służebni i półbracia nie byli związani
celibatem i mogli folgować namiętnościom. Rycerz z Goldinger nie był głupcem i wiedział,
że również bracia zakonni, mimo złożonych ślubów, nie stronili od niewiast, tyle że musieli
się z tym na ogół ukrywać. Odwiedzając rozsiane po Inflantach i Prusach komandorie, często
widział, jak do zamków sprowadzane były kobiety, a jego współbracia mieli również w
zwyczaju zabawiać się ze służkami.
Gerhard Rude był jednak inny. Nie interesowało go cielesne obcowanie. Swoje serce i
ciało ofiarował Bogu i jedyne, co go zajmowało, to niesienie słów Chrystusowych
niewiernym oraz ratowanie ich pogańskich dusz. A najlepiej było to czynić za pomocą miecza
i ognia. Inflantczyka ogień fascynował od zawsze. Wierzył, że wypala grzechy i niesie ze
sobą oczyszczenie oraz odkupienie wszelkich, nawet największych przewin. Uwielbiał widok
płonących osad i ludzi, czuł wtedy, że jest bliżej Boga, że spełnia powierzoną mu misję. Nie
wierzył w proces chrystianizacji, bo czym nawrócony poganin może się przysłużyć Bogu na
tym ziemskim padole? Poza tym zdarzyć się mogło, że nawrócony powróci do diabelskich
praktyk. Dlatego jedyną drogą dla tych nieszczęśników była śmierć i oczyszczenie w
płomieniach.
Tutaj, na Żmudzi, w ostatnim bastionie pogaństwa, Rude odnalazł swoje
przeznaczenie. Nie było chyba rycerza w chrześcijańskim świecie, który poprowadził więcej
niż on rejz, który z takim oddaniem i poświęceniem ścigał tych pogańskich Saracenów,
wieszał bojarów13
, wyrzynał całe ciwustwa14
, zdobywał niewolników. Swego czasu, bawiąc
w Rydze, otrzymał osobistą pochwałę od wielkiego mistrza Konrada von Vietinghoffa, za tak
pełną zapału i gorliwości służbę. Przychylność wielkiego mistrza, mimo młodego wieku
Gerharda, otwierała mu drogę do późniejszych zaszczytów. Kto wie, czy za kilka lat nie
zostanie komturem Libau, Neuenburga, a może samego Goldinger? Wszak wszystko po to
tylko, żeby gorliwie się Bogu przysłużyć.
Rozejrzał się po osadzie wzrokiem znudzonym i pogardliwym. Właściwie nie można
było tego już nazwać osadą, gdyż po drewnianych chatach, a raczej szałasach z chrustu,
pozostały zgliszcza. Zdawał sobie sprawę, że za kilka dni wieśniacy, którym udało się zbiec
spod ręki boskiej sprawiedliwości, wyjdą z lasu, gotowi odbudować i stawiać na nowo
domostwa. Przywiodą kozy, kury, świnie i zaczną żyć na nowo, urągając Bogu samym swoim
istnieniem. Czy oni nigdy się nie poddadzą? Jakaż siła w nich drzemie, że nie ukorzą się
przed mieczem rycerzy Pana Jezusa Chrystusa?
Spojrzał w kierunku ostrokołu otaczającego osadę. Musi nakazać go spalić, żeby ci,
którzy tu powrócą, przynajmniej na jakiś czas pozbawieni byli osłony. Nie wątpił, że prędzej
czy później usypią wyższy wał obronny, odbudują palisadę. Już chciał wydać odpowiednie
rozkazy knechtom, gdy nagle spostrzegł postać idącą w ich kierunku. Zdziwił się
niepomiernie, gdyż nie był to wieśniak, a rycerz. Miał na sobie białą jakę z namalowanym na
piersi zielonym godłem z siedmioramienną białą gwiazdą pośrodku. Gerhard Rude nie mógł
tego herbu rozpoznać, choć uchodził za obeznanego w heraldyce. Zbyt wielu rycerzy z
Zachodu przybywało na Żmudź walczyć z niewiernymi, wspomagając w ten sposób zakon w
jego misji krzewienia chrześcijaństwa, by zapamiętać wszystkie godła. A ów nieznajomy
musiał być jednym z nich. Prawdopodobnie zgubił się na tej barbarzyńskiej ziemi i teraz
szuka swojego hufca.
Tymczasem przybysz brnął w strugach deszczu krokiem rozkołysanym, acz pewnym,
z dwuręcznym mieczem przełożonym przez ramię. Długie jasne włosy targał wiatr, na ustach
pojawił się lekki uśmiech, jednak niebieskie, stalowe oczy pozostawały zimne. Właśnie
zbliżył się do jednego z braci służebnych, który stał, oczekując na pozdrowienie.
*
Gniew zawładnął nim bez reszty. Nie pojawił się dziś ani wczoraj, lecz wypełniał go
miesiącami, latami, osiadając gdzieś na samym dnie duszy. Dagobert widział już wiele
cierpienia, przemierzył niezliczoną ilość krain i był świadkiem kaźni, jakie nawet w
najgorszych sennych koszmarach się nie pojawiają. Jednak z takim nagromadzeniem
okrucieństw i zbrodni, jakie były udziałem rycerzy z krzyżem na piersiach, jeszcze się nie
spotkał. Dodatkową odrazą napełniał go fakt, że czynili to pod sztandarami miłosierdzia i
miłości do bliźniego, a znak ich wiary zamiast przynosić ludziom nadzieję, stał się symbolem
grozy.
Pomimo wzburzenia i wypełniającej go gorączki, jako wytrawny szermierz na chłodno
ocenił sytuację. W osadzie znajdowało się około dwudziestu zbrojnych, w tym tylko jeden
rycerz zakonny, prawdopodobnie dowódca oddziału. Stał najdalej, przy zaniepokojonych
zbliżającą się burzą koniach. Szkoda. Jego właśnie chciał dopaść pierwszego. Dostrzegł
również trzech półbraci ubranych w czarne tuniki z czerwonymi krzyżami na piersi. Do
pierwszego z nich właśnie się zbliżał, drugi nadzorował wiązanie jeńców, trzeci stał nad
ciemnowłosą dziewczyną, która przyciskała do piersi podarte giezło, nieudolnie próbując
ukryć nagość. Mężczyzna chwycił ją za włosy i zaczął wlec do reszty więźniów. Nie była mu
już potrzebna.
Resztę zakonnego oddziału stanowili słabo opancerzeni knechci.
*
Inflantczyk stał niepewnie, nie wiedząc, czy ma do czynienia ze swoim, czy z wrogiem.
Dagobert uśmiechnął się do niego przyjaźnie, wydawało się, że chce wypowiedzieć formułę
powitalną, ale kiedy od zbrojnego dzieliły go już tylko trzy kroki, przyłożył dłoń do rękojeści
miecza i uderzył zza głowy. Zakonny sługa nie zdążył nawet mrugnąć, gdy padł na ziemię
rozpłatany prawie na pół. Burgundczyk nie tracił czasu i wykorzystując zaskoczenie, dopadł
do jednego z knechtów. Ciął mocno, wkładając w to całą siłę i wściekłość. Na niebie
błysnęło, ostrze miecza zalśniło i głowa potoczyła się do kałuży, barwiąc ją szkarłatem.
Wszystko działo się tak szybko, że żołdacy, którzy do tej pory zajmowali się
wiązaniem jeńców, podnieśli wzrok i przyglądali się bardziej zdumieni niż przerażeni.
Dagobert już biegł w ich kierunku. Musiał wyglądać upiornie na tle błyskającego nieba, z
rozwianymi włosami, twarzą obryzganą krwią, sunąc pośród nawałnicy. Zdawał się być
demonem rozmazanym w deszczowym tańcu, zjawą z koszmarnego snu.
Nie zdążyli nawet chwycić za broń. Rycerz jeszcze w biegu, jakby od niechcenia
pociągnął sztychem po gardle jednego z nich, poszedł za impetem broni, lekko skręcił ostrze i
ciął przez brzuch kolejnego. Buchnęła krew. Obaj słudzy zakonni w jednej chwili zwalili się
w błoto. Pierwszy martwy, drugi jęcząc i przytrzymując wylewające się trzewia.
Dopiero teraz, gdy trzech nieżywych towarzyszy leżało na ziemi, a czwarty dogorywał
w drgawkach, Inflantczycy wyciągnęli miecze, chwycili za tarcze i ruszyli w kierunku
dziwnego przybysza.
Tymczasem Żmudzini zbili się ciasno w grupkę i patrzyli z przestrachem, a
jednocześnie nadzieją, licząc na cud, wierząc, że jeden rycerz poradzi sobie z ponad tuzinem
zahartowanych w boju zbrojnych.
Saint-Amand stanął w postawie bojowej, chwycił miecz oburącz i uniósł sztychem w
górę. Błyskawica kolejny raz rozdarła niebo, ukazując jego gniewne oblicze.
Zakonni słudzy podchodzili ostrożnie, wiedząc już, że mają przeciwko sobie
sprawnego wojownika. Otaczali go ze wszystkich stron, krąg powoli się domykał. Dagobert
kątem oka zauważył, że dowódca oddziału przybliżył się zaintrygowany, bardziej jeszcze
zaciekawiony zaistniałą sytuacją niż zdenerwowany. Nie wyciągnął miecza, ale trzymał się w
bezpiecznej odległości, za plecami swoich ludzi.
Doświadczeni Inflantczycy byli dobrze wyszkoleni i doskonale wiedzieli, jak należy
rozegrać tę walkę. Zaatakowała pierwsza dwójka. Brodaty, pewny swojej siły półbrat, ten
sam, który niedawno gwałcił Żmudzinkę, uderzył szybko od góry. Jednocześnie ustawiony po
przekątnej knecht ciął w nogi. Kombinacja wydawała się nie do obrony, jednak Dagobert
wykonał błyskawiczny półobrót, unikając miecza półbrata, a jednocześnie zszedł z linii cięcia
w nogi, znalazł się za plecami pierwszego z przeciwników, uderzył mocno w odsłonięty kark.
Kolejna głowa potoczyła się po ziemi.
Ale nie było czasu na podziwianie precyzji manewru, ponieważ Burgundczyk już
musiał odpowiedzieć na następny atak. Przyjął cios na zastawę, ciął w biodro, powalając
wroga na ziemię. Następny knecht ugrzązł w błocie podczas wyprowadzania pchnięcia. Saint-
Amand wykorzystał to, tnąc go przez twarz. Mocno, w gniewie, w blasku bijących piorunów.
Zawinął miecz i ciął na odlew. Ostrze przecięło gardło, napastnik zacharczał i zwalił
się u stóp Burgundczyka, którego ogarniała coraz większa żądza mordu. Nie miało już
znaczenia, czy przeżyje i odejdzie z tego miejsca w chwale, czy też legnie w błocie i
rozszarpią go bezpańskie psy. Teraz w furii myślał jedynie o zabiciu jak największej liczby
wrogów.
Uderzenia rycerza z Saint-Amand były miażdżące. Roztrzaskał tarczę zbliżającego się
knechta, a ten padł, trzymając się za pokrwawioną od drzazg rękę. Wtem wyrósł przed nim
potężny brodacz dzierżący w ręku dwuręczny topór. Burgundczyk wykonał unik, schodząc z
linii ciosu i chwytając jedną ręką swój miecz za zastawę, drugą cały czas trzymając na
rękojeści, pchnął, wkładając w to całą siłę. Głęboko. Zbyt głęboko...
Ostrze przeszło na wylot, jednak głownia ugrzęzła między żebrami, uwięziona
pośmiertnym skurczem mięśni. Mniej doświadczony szermierz próbowałby uwolnić klingę,
zapierając się nogami o trupa. Dagobert jednak wiedział, że nie zdąży. Puścił rękojeść
bezużytecznego w tej chwili oręża i jednym płynnym ruchem wyciągnął przytwierdzony do
pasa jednoręczny miecz, zadając cios od dołu. Ostrze przecięło szczękę i podniebienie
kolejnego nieprzyjaciela.
Burgundczyk poruszał się niczym kot, ze zręcznością lamparta i siłą tygrysa.
Wykonywał uniki, uderzał, parował i nurkował, rażąc nogi. Wydawało się, że sama Śmierć
tańczy w obłędzie pośród błyskawic, w strugach ulewnego deszczu. Przybyła tu ze swojego
królestwa pokarać pysznych Inflantczyków i zabrać ich ze sobą w czeluść piekielnych
otchłani.
W pewnym momencie przeciwnicy wycofali się i stanęli w takiej odległości, żeby nie
mógł ich sięgnąć miecz Burgundczyka. W ich oczach pojawiło się niedowierzanie. Ten
szaleniec wybił już pół oddziału i nawet nie został draśnięty. W serca i umysły pozostałych
przy życiu wkradł się strach. Już nie byli tak aroganccy i pewni siebie jak na początku walki,
już opadł zapał bitewny i zaczęli rachować. Instynkt podpowiadał, żeby uciec. Niepewnie
spoglądali na swojego dowódcę, który widząc to, aż się zagotował.
- Tchórze! Do ataku! - zawołał, ale odpowiedziała mu cisza i odgłos kropel deszczu
uderzających o ziemię. Nikt się nie poruszył, czekając w niepewności. Kilka kroków dalej,
wśród związanych wieśniaków zaczęła się budzić nadzieja. Jeszcze nigdy nie widzieli, żeby
ktoś tak sprawnie zabijał. Może ten rycerz ich uwolni, odmieni ich los zdawałoby się, że już
zapisany?
Kolejna błyskawica rozdarła niebo, rozświetlając na chwilę polanę i obryzganą krwią
twarz Burgundczyka. Z pobladłego oblicza patrzyły z nienawiścią oczy szalone, przepełnione
gniewem i żądzą mordu. Huk gromu poniósł się po okolicy. W tej właśnie chwili coś drgnęło,
jakby opadł jakiś czar i Gerhard Rude zawołał:
- Na litość boską! Zastrzelcie go!
Rozkazu nie trzeba było powtarzać. Jeden z knechtów chwycił kuszę i zaczął ją
naciągać za pomocą haka i strzemienia. Dagobert, widząc to, rzucił w niego mieczem. Nie
trafił. Brakowało niewiele, żeby ostrze ugrzęzło w odsłoniętej szyi. Saint-Amand ruszył na
żołdaka lekko pochylony, niesiony zapałem bitewnym, odurzony zapachem przelanej krwi,
gotów rzucić się na wroga z gołymi pięściami. Kusznik, widząc zbliżającego się rycerza,
dygotał ze strachu. Ręce trzęsły mu się tak, że nie potrafił dobrze naciągnąć mechanizmu
kuszy. Jego towarzysze patrzyli tylko, ogarnięci grozą, nie mogąc się poruszyć, jakby dopadła
ich jakaś tajemnicza niemoc.
Knechtowi udało się w końcu uporać z naciągiem, położył dłoń na dźwigni spustu i
wycelował. Ale nie zdążył oddać strzału, gdyż Burgundczyk wytrącił mu broń z rąk,
następnie mocno chwycił jego głowę i szybkim płynnym ruchem skręcił przeciwnikowi kark.
Dagobert poczuł uderzenie w tył głowy i ogarnęła go ciemność.
Burza jak się nagle zerwała, tak samo nagle ustała.
* * *
Ocknął się i pierwsze, co poczuł, to rozdzierający ból w potylicy. Uświadomił sobie, że
musiał zostać potraktowany jakąś wekierą lub buzdyganem. To, że przeżył, zawdzięczał
pewnie temu, że cios nie został zadany czysto i broń musiała ledwie musnąć jego czerep. Inna
sprawa, że Dagobert miał twardą głowę, dzięki czemu z niejednej opresji wyszedł już cało.
Teraz jednak leżał na ziemi z rękoma skrępowanymi z tyłu i choć żył, jego sytuacja
nie wyglądała najlepiej. Został jeńcem inflanckiego zakonu Rycerzy Chrystusa i być może
zażądają za niego okupu. Biorąc pod uwagę, że poszczerbił pół oddziału, okup pewnie będzie
wysoki. A może go po prostu rozsieką, jak zwykłego kmiotka?
Mimo że głowa mu pulsowała bólem, Burgundczyk otworzył oczy i rozejrzał się.
Słońce wisiało nisko nad widnokręgiem. Dzień dobiegał końca. Czy jego życie także?
Próbował, wykręcając mocno szyję, rozejrzeć się na tyle, na ile pozwalała pozycja, w
jakiej leżał. Dostrzegł, że spaloną osadę opuszcza kordon przywiązanych do łańcucha jeńców,
prowadzonych przez pozostałych przy życiu knechtów. Żołdacy nie szczędzili wieśniakom
kopniaków, opluwali ich i lżyli. Wyładowywali na nich złość i nienawiść, a tak naprawdę
bezradność wobec otaczającego ich świata i życia jakie wiedli. Pogardzani przez zakonnych
panów, przenosili pogardę na słabszych od siebie. Człowiek ma to do siebie, że raduje go
czyjeś nieszczęście i gotów jest zamiast pomóc, jeszcze dobić nieszczęśnika.
Ale najgorsze miało ich dopiero czekać w inflanckiej niewoli. Pozbawieni wszelkich
praw jeńcy staną się niewolnikami, chodzącymi cały czas „w żelazie”, znajdując się na
samym dnie, a życia będzie mógł ich pozbawić byle pachołek, sługa czy obozowy ciura.
Wybawieniem dla nich byłaby szybka śmierć, lecz ona zazwyczaj przychodzi wtedy, kiedy
człowiek się nie spodziewa, a nie, gdy jej pragnie.
Wśród więźniów była ciemnowłosa Żmudzinka, zhańbiona przez półbrata, którego
później Saint-Amand położył trupem. Szła na końcu kordonu z głową nisko spuszczoną,
próbując okryć się strzępami odzieży. W pewnej chwili podniosła wzrok i spojrzała na
leżącego Dagoberta. Miała duże, piękne, brązowe oczy, w których nie było śladu nadziei, a
chęć do życia wygasła. Prawdopodobnie na zawsze.
Burgundczyk szarpnął się wściekle, więzy jednak trzymały mocno. Kolumna
więźniów opuściła bramę osady i pomaszerowała w stronę gościńca. Dagobert czuł się
bezradny, leżąc skrępowany na podmokłej ziemi. Przeniósł wzrok na dwóch knechtów
zajętych grzebaniem towarzyszy. Nie wiedział, co stało się z ranionymi przez niego
zbrojnymi. Czy zostali z pobojowiska zabrani, ułożeni na wozach i wywiezieni, czy też
chrześcijańskim obyczajem, praktykowanym na wyprawach krzyżowych, skrócono im męki.
*
Tymczasem Inflantczycy, żeby nie mitrężyć czasu, wykopali płytkie groby, do których
wrzucali trupy. Nie kryli się ze swoim wstrętem wobec ciał byłych towarzyszy broni.
- Spasiona świnia z tego Ottona - wysapał jeden, trzymając za nogi potężnego
brodacza, który podczas walki atakował Dagoberta toporem.
- Prawdę rzekłeś, Reimar. Za życia świnia i po śmierci świnia - odpowiedział drugi i
obaj zarechotali.
Wrzucili trupa do grobu. Rudowłosy i piegowaty, nazwany Reimarem, rozejrzał się
uważnie i ściągnął pierścień z palca nieboszczyka.
- Trzymaj, Dytryk! Zgodnie z umową jest twój. - Rzucił klejnot jasnowłosemu
młodzieńcowi, który sprawiał wrażenie mało rozgarniętego. Jego oblicze rozjaśniło się, gdy
oglądał zdobyty właśnie skarb ze wszystkich stron.
- Głupcze! - syknął starszy z zakonnych sług. - Schowaj to, zanim kto obaczy.
Dytryk pospiesznie wrzucił pierścień gdzieś w wewnętrzną kieszeń kabata, natomiast
Reimar przeszukał dokładnie odzież zabitego. Raptem oczy mu zabłysły, a na ustach pojawił
się chytry uśmieszek. Okazało się, że gruby Otto miał w nogawkach sprytnie ukryty mieszek
z dukatami.
- To niesprawiedliwe! - jęknął młodzieniec, widząc jak Reimar przywłaszcza sobie
znalezisko. - Pierścień jest wart może dziesiątą część sakwy.
- Przecież się umawialiśmy - syczał rudowłosy. Dagobert zastanawiał się, czy zawsze
mówi niczym wąż, który pluje jadem, czy tylko na potrzeby młodego towarzysza. - Ty
bierzesz pierścień, a ja resztę.
- Tak się nie godzi! Powinniśmy równo podzielić.
- Zawrzyj gębę, synku - Reimar syczał coraz groźniej - bo jeszcze brat Gerhard
usłyszy i wszystko nam przepadnie. Przecież wiesz, że mienie poległego należy do zakonu.
- Nie dbam o to. Oszukałeś mnie!
- Nazwałeś mnie oszustem? Odszczekasz to, psie!
Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się ta wymiana zdań, choć Dagobert nie miałby
nic przeciwko temu, żeby się nawzajem pozabijali, ale nagle nad nim rozległ się głos:
- Panie! Obudził się!
Nie mógł się odwrócić i zobaczyć, kto krzyczał.
Rycerz zakonu Kawalerów Mieczowych spojrzał w ich kierunku, wydał ostatnie
dyspozycje podkomendnym, po czym podszedł do leżącego Burgundczyka.
Stanął nad nim, chwilę się zastanawiał, a następnie z rozmachem kopnął jeńca w
brzuch żelaznym butem. Dagobertem wstrząsnął potężny ból, zwinął się w kłębek, oczekując
kolejnego ciosu, który jednak nie nastąpił. Zakonnik, pochylony, przyglądał się więźniowi z
zainteresowaniem, lecz na jego twarzy nie malowały się żadne uczucia. Właśnie ten chłód w
oczach Inflantczyka był najbardziej przerażający.
- Kim jesteś, rycerzu? - zapytał, a jego głos ział lodową pustką.
- Dagobert Saint-Amand z Burgundii, poddany księcia Jana, hrabiego Nevers.
- Burgundczyk. - Wykrzywił w pogardzie usta. - Wy, Burgundczycy, nie wiecie, co to
znaczy lojalność. Stanęliście po stronie Anglii w konflikcie z waszym prawowitym władcą.
Majestat króla jest święty, a wy, występując przeciw niemu, niejako występujecie przeciw
Bogu.
Oczy zakonnika zapłonęły dziwnie niezdrowym blaskiem, jakim płoną oczy
szaleńców i fanatyków. Dagobert nie odzywał się, bo i nie miał co na wysunięte zarzuty
odpowiedzieć. Dawno temu opuścił rodzinną ziemię i służył sprawie, która nie zna granic i
nie rozróżnia narodowości.
- Milczysz, rycerzu. - Kawaler mieczowy uśmiechnął się krzywo. - Pewnie z ciebie
banita, skoro szczęścia szukasz na Wschodzie?
Zakonnik podszedł do martwego knechta, w którym tkwił dwuręczny miecz
Burgundczyka. Bez pardonu zaparł się okutym butem o ciało zabitego, chwycił dwiema
rękami rękojeść i pociągnął. Miecz z oporem wyszedł spomiędzy żeber. Inflantczyk długo mu
się przyglądał, podziwiając kunsztowną robotę. Spojrzał na znak kowalski sygnowany na
zastawie i pokiwał głową z uznaniem. Spostrzegł litery ciągnące się prawie przez całą
głownię miecza po obu jego stronach. Zmarszczył czoło.
- Co to za napis? - zapytał. - Wygląda na saraceński.
- To hebrajski.
- Co oznacza?
Burgundczyk milczał.
- Nie odpowiesz mi?
- Nie.
Rycerz odziany w biały płaszcz westchnął ciężko.
- Co ja mam z tobą zrobić?
- Możesz za mnie dostać niemały okup - odpowiedział szybko Saint-Amand, chcąc
odwołać się do chciwości zakonnika, która, jak wiadomo, jest przyczyną prawie wszystkich
ludzkich działań. Ten jednak pochylił się nad jeńcem, chwycił opancerzoną dłonią za jakę i
pociągnął Dagoberta ku sobie.
- Od kogo?! Twojej rodziny w Burgundii? Polaków? Litwinów? Czy może Saracenów
albo Żydów? Komu służysz, rycerzu?!
- Nie twoja sprawa, komu. Wyznacz cenę okupu, a obiecuję, że go otrzymasz.
Kawaler mieczowy spojrzał gdzieś daleko na las, jego oblicze złagodniało, a on sam
zatopił się w myślach. Zdawało się, że rozważa propozycję. Długo nie odpowiadał, ale gdy
wreszcie się odezwał, jego głos był zabarwiony kpiną.
- Tak sobie miarkuję, że mogę ciebie wziąć w niewolę i trzymać w lochu Goldinger do
czasu otrzymania okupu lub dasz mi słowo rycerskie, a ja cię puszczę wolno. Wszak ufam, że
honor każe ci stawić się z wyznaczoną sumą. Jednakże mam kłopot, Dagobercie z Saint-
Amand... Jesteś zbyt niebezpieczny. Porąbałeś moich ludzi, jednego zabiłeś gołymi rękoma, a
do zamku Goldinger droga daleka. Nie wiadomo, co się zdarzyć może. Słowa zaś, że nie
będziesz nas ścigać, zapewne mi nie dasz?
- Nie dam. - Dagobert uśmiechnął się zgryźliwie.
- Tak myślałem. - Zakonnik zamyślił się znowu. - Pozostaje jeszcze jedna kwestia.
Przelałeś chrześcijańską krew. Niczym poganin nie uszanowałeś krzyża i targnąłeś się na
świętość! Zaatakowałeś umiłowanych przez Chrystusa rycerzy i za to musi spotkać cię kara. -
W oczach mówiącego ponownie pojawił się fanatyczny błysk. - Tak więc sam widzisz,
rycerzu, że nie mogę postąpić inaczej niż sobie zamierzyłem.
Skinął na dwóch knechtów, tych samych, którzy wcześniej prawie pozabijali się o
skarb znaleziony przy martwym towarzyszu.
- Podnieście go! Migiem!
Ochoczo podbiegli i postawili szamoczącego się Dagoberta na nogi, trzymając go za
skrępowane z tyłu ręce.
- Za swoje zbrodnie przeciw sługom Jezusa Chrystusa i przeciw chrześcijaństwu,
skazuję ciebie, rycerzu z Saint-Amand, na śmierć - przemówił Inflantczyk z patosem i ciszej
dodał: - A kiedy już staniesz przed Bogiem, powiedz mu, że przysyła cię Gerhard Rude.
- Zapamiętam twe imię, panie - wycedził Burgundczyk przez zaciśnięte zęby.
- Powiesić go!
*
Ostatni zbrojni z oddziału kawalerów mieczowych opuścili spaloną osadę w poszukiwaniu
innych wiosek, które mogliby ograbić i zniszczyć. Pośród zgliszczy, popiołów i trupów
pozostał tylko Dagobert i dwaj knechci. Jeden mocował linę na belce podtrzymującej dach na
wpół spalonej chaty, drugi trzymał związanego rycerza, dodatkowo przykładając mu puginał
do gardła. Nie był głupi, zdawał sobie doskonale sprawę z jak niebezpiecznym człowiekiem
ma do czynienia. Burgundczyk natomiast stał w milczeniu, z kamienną twarzą, wydawałoby
się pogodzony z losem.
- Spójrz na niego - powiedział ten, który wiązał pętlę. - Za chwilę do bram niebios
zapuka i świętego Piotra o zmiłowanie prosić będzie, a on nic. Żadnego strachu ani skruchy.
- Głupoty gadasz, Dytryk! Przecie on do Królestwa Niebiańskiego nawet się nie
zbliży. Ledwie zadynda, a zaraz diabły przybieżą, duszę jego chycą i na wieczne męki do
piekła zawiodą.
- Ano, prawdę rzekłeś, Reimar. Pospieszmy się, bo jeśli zmitrężymy, brat Gerhard
każe nas wybatożyć. Jeszcze konia tego nieszczęśnika mamy poszukać. Pewnie biega gdzieś
niedaleko.
Przerwał na chwilę wiązanie pętli.
- Tak sobie dumam, Reimar...
- No?
- Gdybyśmy coś cennego w jukach przytroczonych do konia znaleźli, to chyba
powinniśmy za naszą ciężką służbę jakiś profit mieć?
- Co masz na myśli? - Reimar spojrzał podejrzliwie, ale jednocześnie zaintrygowany.
- Odstawimy konia, ale z opróżnionymi jukami.
- Zdajesz sobie, Dytryk, sprawę, iż zamyślasz okraść zakon? Wszak wszelkie dobra
zdobyczne muszą zostać sprawiedliwie podzielone, najpierw pośród braci, a dopiero potem
wśród sług - zagrzmiał groźnie. - Namawiasz do strasznego występku!
- Jak sobie chcesz. - Dytryk wrócił do wiązania sznura. - Ale jakoś nie przeszkadza ci
ograbianie poległych towarzyszy, że o zagarnięciu sakiewki Ottona nawet nie wspomnę.
- To rzecz inna. Wiem, że rodzin nie mieli, a nie chciałem, żeby ich majątek przepadł.
- Cóż, w takim razie juki cudzoziemca dostaną się w ręce brata Gerharda, a ręczę, że
on sprawiedliwie się z nami nie podzieli. Co najwyżej dostaniemy baty, a on chudobę
Burgundczyka.
Reimar zwrócił wzrok w kierunku bramy, w której już jakiś czas temu zniknął ostatni
z Inflantczyków.
- Może masz rację? - zadumał się. - Brat Gerhard już swoją część zagarnął,
przytroczył sobie do siodła wielki miecz owego rycerza. A my, pokorni słudzy zakonu, też
powinniśmy coś z tego mieć. Wszak czynimy dobry uczynek i wroga chrześcijaństwa
wyprawiamy na tamten świat.
- Zatem zgoda?
- Zgoda!
Dytryk wyszczerzył spróchniałe zęby w uśmiechu i już w milczeniu dokończył
wiązanie liny, sprawdził, czy się dobrze trzyma, zrobił pętlę i skinął na Reimara.
- Dobra! Dawaj go, pora z nim kończyć.
Podstawili pod prowizoryczną szubienicę pieniek. Dagobert stanął na nim chwiejnie i
zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie są to ostatnie chwile jego życia. Zadynda na sznurze i
wszystko przestanie mieć znaczenie - jego posługa, walka, misja. Mimo to był spokojny, nie
odczuwał strachu i nie czuł oddechu śmierci na karku. Jeszcze nie teraz, jeszcze się nie
wypełniło. Nie miał w ich oczach zgody na śmierć. Jego czas jeszcze nie nadszedł.
Pozostało czekać. Przymknął powieki, wyrównał oddech i rozluźnił mięśnie.
- Wieszałeś kiedy szlachetnie urodzonego? - spytał Dytryk, przekładając pętlę przez
głowę Dagoberta. Lina była chropowata i nieprzyjemnie drażniła grdykę.
- Raz, kiedyś - odparł ponuro Reimar. - Zapewniam cię, że dyndają jak zwykłe
kmiotki, nawet tak samo walą w portki przed śmiercią. Powiadam ci, śmierć dla nikogo nie
jest łaskawa, kosi możnych i biednych po równo.
- Zdejmijmy mu pas, też za niego coś dostaniemy.
- Racja, Dytryk. Tam gdzieś leży jego miecz.
- Później go odnajdziemy.
*
Najpierw wyczuł aurę Przebudzonego, dopiero później go zobaczył. Człowiek ów jechał
wolno na białym koniu przez szczątki zburzonego muru, przez dogasające zgliszcza
drewnianych chat. Oprawcy, stojąc tyłem, jeszcze go nie dostrzegli.
- Chcesz się pomodlić przed śmiercią? - zapytał Reimar.
- To nie będzie konieczne - powiedział przybysz, który właśnie stanął za plecami
Inflantczyków.
Odwrócili się błyskawicznie, jednocześnie wyciągając miecze. I wtedy go zobaczyli.
Rycerz był cały opancerzony, na kirys narzucony miał biały zakonny płaszcz, na którym, na
modłę kawalerów mieczowych, widniał ośmioramienny krzyż, tyle że w kolorze zielonym.
Nosił hełm z zasłoną w kształcie psiego pyska, za którą ukrył twarz.
- Trędowaty - wyszeptał spanikowany Reimar, upuścił miecz, odwrócił się na pięcie i
zaczął uciekać.
Drugi z oprawców, trochę mniej bystry, jeszcze stał zaskoczony, ale po chwili poszedł
w ślady towarzysza. Biegnąc, krzyczeli na całe gardło. Oni, synowie wojny, którzy nieraz
stawiali czoło przeciwnikowi, uczestniczyli w niejednej bitwie, którym nieobcy był odór
posoki i na co dzień spotykali się z kalectwem i cierpieniem, teraz uciekali przed jednym
człowiekiem, który nawet nie wyjął miecza. Tak działał strach przed śmiertelną, przerażającą
chorobą, która potrafi dokonać więcej zniszczeń niż niejedna armia. Chorobą, którą - jak
wierzono - można się zarazić w ciągu kilku zaledwie chwil, przebywając w towarzystwie
trędowatego, którego każdy oddech niesie morowe powietrze.
Oczyma wyobraźni widzieli, jak zaraza oplata ich śmiercionośnymi mackami, dostaje
się poprzez nozdrza do trzewi, tam dokonuje spustoszeń, by po miesiącach pokryć ciało
guzowatymi krostami; jak zaczynają gnić części ciała, członki odpadają, a z powstałych ran
wycieka ropa. Ostatnie dni życia trędowaty spędza w leprozorium, gnijąc wraz z innymi
podobnymi mu nieszczęśnikami.
Za jakie grzechy? Czemu spotkali na swojej drodze rycerza z zakonu Świętego
Łazarza15
, w którym, jak wiadomo, służą sami trędowaci? - myśleli i uciekali jak szaleni, byle
dalej od zakonnika roznoszącego leprę.
Lazaryta spod przyłbicy przyglądał się, jak w pośpiechu mijają spalone domostwa,
przeskakują zniszczoną palisadę, próbując jak najszybciej dotrzeć do lasu. Upłynie dużo
czasu, nim dojdą do siebie i poszukają reszty oddziału. Opowiedzą Gerhardowi Rude o
tajemniczym przybyszu i jęcząc, przyznają się do niewypełnienia rozkazu. Po usłyszeniu
niepomyślnych wieści, rycerza zakonu Kawalerów Mieczowych ogarnie furia, nałoży karę
chłosty na knechtów i zakuje ich w dyby na trzy dni. Jednocześnie pierwszy raz w życiu
poczuje dojmujące uczucie strachu, który rozpełznie się lodowatymi igłami po jego ciele i
utkwi w sercu do końca jego dni, gotowy wypełznąć zawsze, kiedy przypomni sobie płonące
gniewem oczy Burgundczyka. Od tej chwili żadnej nocy nie prześpi spokojnie, budzić się
będzie z przestrachem, nasłuchując, czy w ciemnościach nie czai się ten szalony rycerz z
dalekiej Francji, który walczył jak demon.
Tymczasem przybysz podjechał pod niedoszły szafot.
- Dagobert z Saint-Amand, jak zawsze ściągający kłopoty - powiedział beznamiętnym,
zniekształconym przez hełm głosem.
- Piotr des Ruaux, jak zawsze niosący pomoc potrzebującym - odpowiedział z
przekąsem Dagobert. - Może byś mnie rozwiązał i ściągnął pętlę z szyi, bo mnie strasznie
uwiera.
Zakonnik roześmiał się, pochylił głowę i ściągnął z głowy hełm. Ukazała się
przystojna twarz ciemnowłosego mężczyzny w średnim wieku.
* * *
Wędrowali wąskimi leśnymi ścieżkami, poprzez gaje, mateczniki, łąki usiane kwiatami,
smagani na przemian słońcem, wiatrem i deszczem. Uchodzili przed prześladowcami, których
oddechy niemalże czuli na karku. Już dwukrotnie udało im się zbiec Gerhardowi Rude,
zawsze gubiąc pościg w niedostępnych kniejach i borach.
Jechali na jednym koniu niczym pierwsi templariusze na pieczęci, jaką Dagobert,
dzieckiem będąc, widział u swego ojca. Pamiętał historie, które opowiadał mu dziedzic Saint-
Amand, a on - mały chłopiec o blond loczkach, siedział zasłuchany z szeroko otwartymi
niebieskimi oczami, chłonąc opowieści o siedmiu walecznych rycerzach, którzy złożyli śluby
czystości i ubóstwa oraz zobowiązali się bronić pielgrzymów zmierzających do Grobu
Pańskiego. Nazwali się zakonem Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona. I w
przeciwieństwie do swoich następców naprawdę żyli w ubóstwie, a swymi szlachetnymi
ideami i przykładem zachęcali innych do podjęcia służby w Ziemi Świętej. Znał ich imiona na
pamięć, o każdej porze dnia i nocy potrafił je wyrecytować: Hugo de Payns z Szampanii,
Godfryd de Saint-Omer, Godfryd d’Eygorande, Nicolas de Neuvic, Juan d’Ussel, Jean de
Meymac i Pierre d’Orlean. Niczym legendarni rycerze Okrągłego Stołu, stali się bohaterami
dziecięcych fantazji, zawładnęli jego wyobraźnią i byli wzorem do naśladowania. Mały
Dagobert marzył o założeniu białego płaszcza z czerwonym krzyżem.
Ironią losu było, że teraz uciekał przed ludźmi noszącymi takie właśnie znaki, może z
krzyżem w nieco innym kształcie, ale reprezentującymi te same idee. Nie byli to jednak owi
szlachetni bohaterowie z jego wyobrażeń, a chciwi bandyci i bezwzględni mordercy.
Za przykładem pierwszych zbrojnych zakonów, w późniejszych wiekach niczym
grzyby po deszczu narodziły się kolejne, o podobnej regule, strukturze, głoszące
kultywowanie chrześcijańskich cnót. Ale zamiast nieść pomoc potrzebującym, chronić i
wspierać, rycerze zakonni hartowali ciała i dusze w srogich wyprawach. Zamiast miłości
ofiarowali śmierć, zamiast krzyża nieśli miecze, zamiast wodą, chrzcili poprzez przelaną
krew. Śnieżnobiałe habity splamione były posoką nie tylko pogan, ale również chrześcijan,
którzy mieli czelność im się przeciwstawić. Zapomnieli o swojej powinności, o przysięgach
ubóstwa i honorze. Zanurzali się coraz bardziej w morzu okrucieństwa i niepohamowanych
żądz. We współczesnych rycerzach zakonnych nie było dumy, światłości, ani nawet wiary
prekursorów. Za to cechowała ich buta i bezduszność wobec wrogów.
Jednakże nie wszyscy tacy byli, a przykładem cnót rycerskich mógł być Piotr des
Ruaux. Należał do lazarytów. O ile inni rycerze zakonni, poprzez posługę Bogu rozumieli
przede wszystkim walkę i niesienie śmierci niewiernym, to lazaryci ofiarowywali życie.
Zakon przyjął nazwę od biblijnego Łazarza, patrona trędowatych, gdyż służyli w nim
zazwyczaj ludzie zarażeni. Trąd został przywleczony z Ziemi Świętej do Europy przez
krzyżowców i rozpowszechnił się wśród wszystkich warstw społecznych, od książąt, poprzez
mieszczan, aż do zwykłych parobków. Powstało wiele leprozoriów, nad którymi opiekę
sprawowali właśnie rycerze z zakonu Świętego Łazarza. Ich głównym zadaniem była opieka
nad chorymi, zarówno w zakresie leczenia, wsparcia duchowego, jak również zbrojnej
ochrony, gdyż leprozoria były często atakowane i grabione. Zakonnicy stawali zbrojnie w
licznych bitwach, czasami ramię w ramię ze zdrowymi rycerzami. Walczyli pod Hittinem,
Gazą, bronili Akki i Jerozolimy. Zawsze jednak wzbudzali strach i obrzydzenie, zarówno
wśród wrogów, jak i sojuszników.
Nie inaczej było i tym razem, Piotr des Ruaux samą swoją obecnością, mitem
morowego powietrza wystraszył zakonnych pachołków, ratując Dagobertowi życie.
Nie po raz pierwszy.
Spotkali się przed czterema laty, kiedy książę Jan, palatyn Burgundii, wkroczył ze
swoimi wojskami do Paryża, próbując odsunąć od władzy obłąkanego króla Karola16
. Saint-
Amand był wtedy jednym z przybocznych księcia i podczas walk na przedmieściach został
osaczony przez wrogów w wąskim zaułku ślepej uliczki. Jego niewielki oddział wybito, a on
pozostał sam na placu boju, wyczerpany i ranny, ale gotów bronić się do ostatniej kropli krwi.
Kiedy wydawało się, że przyjdzie mu dokonać żywota w walce z licznymi, dobrze
wyszkolonymi siepaczami Ludwika - brata królewskiego i jednocześnie regenta Francji,
nadeszła nieoczekiwana pomoc.
Nagle między niego a napastników wpadł tajemniczy rycerz z zielonym krzyżem na
zakonnym płaszczu, z twarzą ukrytą za zasłoną hełmu. Walczył z szybkością błyskawicy,
zręcznością kota i siłą bawołu, jego miecz siał spustoszenie, każdy cios powalał na ziemię, a
na pokryty końskim łajnem bruk polała się krew. Był jak nie z tego świata, niczym
demoniczny wysłannik Śmierci, przychodzący zebrać należne jej żniwo. Groza, jaką
wywołało nagłe pojawienie się lazaryty i jego umiejętności szermiercze spowodowały, że
szala zwycięstwa przechyliła się na stronę Burgundczyka. Triumf uczcili w najpodlejszej
paryskiej karczmie. Od tamtego czasu byli dobrymi przyjaciółmi, nieraz wspólnie wdając się
zarówno w awantury i beztroskie przygody, jak i podejmując się poważnych zadań.
Niestety, dwa lata później jako stronnicy księcia Jana popadli w niełaskę, gdy palatyn
Burgundii, a wtedy już delfin, został wygnany z kraju. Musieli uciekać z Francji, stając się
podróżującymi po całej Europie banitami. Ale ich włóczęga nie była tak bezcelowa, jak
mogłoby się wydawać. Wykonywali powierzane im misje i nosili w sobie tajemnicę.
Tajemnicę istoty Boga.
- Gdzie my jesteśmy? Zapewne całe staje od najbliższego gościńca, o osadach nie
wspominając. - Dagobert rozglądał się po rozległej, otoczonej gęstym lasem polanie. Dobrze
ukryta, z dala od traktu, zapewniała doskonałe schronienie przed wścibskimi spojrzeniami,
niestety, las skutecznie przesłaniał widok i nie sposób było określić, gdzie się jest. Na Żmudzi
łatwo zabłądzić, jeśli zejdzie się z wytyczonych szlaków.
- Nieważne gdzie, ważne, że daleko od wroga. - Piotr zeskoczył z konia. - Dobre
miejsce na wywczas, zatrzymamy się tu na noc, bo już zmierzcha.
- Trzeba było tych dwóch zabić. Nie powiadomiliby reszty i...
- Nie było potrzeby zabijać! - powiedział twardo i stanowczo lazaryta, a jego twarz na
chwilę stężała.
- Wiem, wiem, ty i te twoje zasady - westchnął Dagobert i również zeskoczył z konia.
Dariusz Domagalski Delikatne uderzenie pioruna
Grzech przyszedł tu, wdarł się w zakon, wnętrze, noc scalenia z dniem. Przebił mnie rozkoszą myśli nagich scen, szaleństwem ognia, który wrze. ABRAXAS - „Tarot”
ROZDZIAŁ 1. ROMNOWE W raz z początkiem maja 1409 roku Europę nawiedziły niespotykane upały i zdawało się, że lato nadeszło, omijając tak wdzięczną porę roku jak wiosna. Przyroda nie tyle obudziła się do życia, jak to zwykła co roku czynić, lecz wybuchła całą intensywnością, otulając świat zielenią, ciepłem i zapachem. W borach i matecznikach zwierzęta szybciej niż zazwyczaj rozpoczęły gody, a ptaki na dobre się rozćwierkały. Leśne runo nie zdążyło jeszcze dobrze zakwitnąć, a już drzewa, rozwijając nasycone kolorami liście, zaciemniły dno lasu. Po ogrodach dworskich spacerowały damy, podziwiając w pełni rozwinięte białe azalie, ciemnoczerwone lilie, bladoniebieskie dzwonki i uwielbiane róże. Także magnolie rozkwitły, urzekając swoim majestatem, a na łąkach królowały ulotne dmuchawce i niebieskawy łubin. W klasztornych wirydarzach benedyktyni z zaskoczeniem obserwowali przedwczesny rozkwit bodziszków, konwalii, malw, rozmarynu i innych roślin stosowanych przez nich w lecznictwie. Natomiast biskupi w swoich strzelistych katedrach i uczeni w gmachach uniwersytetów zachodzili w głowę nad owymi zjawiskami, wymyślając coraz to nowe teorie, doszukując się różnorakich przyczyn. Nikt z nich jednak nie umiał powiedzieć, czy owe anomalie natury to błogosławieństwo czy też kara za grzechy; czy są związane z działaniem sił nieczystych czy może stanowią zjawiska naturalne, tyle że jeszcze przez naukę nie zbadane. Natomiast zwyczajni, prości ludzie wiedzieli swoje, brali sprawy takimi jakimi były i jak się później okazało, nie mylili się w przeczuciach. Twierdzili, że to znaki zwiastujące kolejną zawieruchę dziejową, gwałtowne wydarzenia, które wkrótce nadejdą i odmienia los świata. A czasy to były burzliwe. Od lat chrześcijaństwo miało dwóch papieży, jednego w Rzymie, drugiego w Awinionie. Obaj nie przebierali w środkach dla osiągnięcia politycznych celów i skutecznie skłócali ze sobą całe narody. Kto wie, czy po odbywającym się właśnie soborze w Pizie kardynałowie obu obediencji nie powołają kolejnego zwierzchnika Kościoła1 ? Na zachodzie Europy Anglicy i Francuzi toczyli wielką wojnę, której końca nie było widać, a z roku na rok coraz więcej nacji przyłączało się do niej2 . Na południu rodziła się
nowa siła zagrażająca chrześcijańskiemu światu - Turcy osmańscy. Co prawda król Węgier, Zygmunt Luksemburski, podejmował przeciw nim krucjaty, ale zazwyczaj kończyły się one porażkami, w tym tą najboleśniejszą, przed trzynastu laty, pod Nikopolis. Na północy morskie potęgi Hanzy, Szwecji i Danii, jeśli akurat nie rywalizowały ze sobą, to mierzyły się z epidemią piractwa. No i był jeszcze Wschód... * * * Dagobert z Saint-Amand3 , burgundzki rycerz w służbie polskiego króla, Władysława Jagiełły, zmierzał żmudzkim traktem na południe, w stronę grodu Miedniki. Co jakiś czas unosił się w siodle, spoglądając przed siebie i starając się dostrzec, co go czeka za następnym zakrętem. Niestety, gęsty las po obu stronach utrudniał widoczność. Był na szlaku już od świtu i tęsknie wypatrywał jakiejś osady czy choćby chłopskiej zagrody, gdzie mógłby posilić się, oczyścić z podróżnego kurzu i chociaż na chwilę skryć w chłodnym cieniu strzechy. Słońce znajdujące się prawie w zenicie prażyło niemiłosiernie, żar lał się z nieba, a wiatr zamiast koić, każdym powiewem przynosił kolejną falę gorąca. Mężczyzna odgarnął długie, jasne włosy przylepione do wilgotnej od potu twarzy, wstrzymał konia i rozejrzał się po okolicy. Otaczały go sosny, brzozy i dęby, tworzące rozległą gęstwinę, z której dobiegały odgłosy zwierząt poszukujących pożywienia, ptasie trele i stukot dzięcioła niosący się echem w leśnej głuszy. Co jakiś czas dało się słyszeć trzask gałęzi, skrzypienie drzew i gwałtowne poruszenie w krzakach. Nie dostrzegł i nie usłyszał nic niepokojącego, jednak jego niebieskie oczy pozostawały czujne, gościniec, po którym zmierzał, nie był zbyt bezpieczny dla samotnego jeźdźca. W każdej chwili mógł spotkać pruskich rycerzy jadących na kolejną rejzę4 , bandę kryjących się po lasach rabusiów, zbłąkanych maruderów z litewskiej armii, a nawet zagon tatarski. Zeskoczył z objuczonego bagażami wierzchowca, chwycił za uzdę i ruszył piechotą. Nie chciał forsować zwierzęcia, czekała ich dzisiaj jeszcze daleka droga. Rycerz z Saint- Amand nie po raz pierwszy był na szlaku i dobrze wiedział, że zbytni pośpiech nie zawsze oznacza szybkie dotarcie do celu. Tym bardziej na Żmudzi, gdzie nie wiadomo było, jakie niespodzianki czekają za kolejnym zakrętem. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Tak krótko przebywał w tej krainie, a już tak dobrze zdążył ją poznać. Podróżny nie znajdzie tu miast ani grodów z prawdziwego zdarzenia, a nieliczne osady leżą przy traktach przecinających bory, knieje i mateczniki. Ludzie mieszkają w
chatach zbudowanych z bierwion lub w zwykłych szałasach z chrustu. Nie są dobrymi rolnikami, a ziemia też nie należy do bardzo urodzajnych. Żmudzini, lub jak sami siebie nazywają, Żemajtis, zajmują się hodowlą, łowami i bartnictwem. Jest to też ostatni bastion pogaństwa. Wysyłane raz za razem misje chrześcijańskie nie przynosiły żadnego efektu i ludzie zamiast w niedziele modły wznosić w wybudowanych specjalnie na tę okazję kapliczkach, chadzają do gajów stawiać kamienie pochwalne pogańskim bóstwom - Perkunowi, Matergabii, Żeminie. Zamiast krzyża, czczą święty ogień. Podobno, ukryte przed pałającym gniewem spojrzeniem misjonarzy, głęboko w lasach stoją pogańskie świątynie, w których kapłani pilnują, żeby ogień nigdy nie wygasł. Żmudzini, bardziej od chrześcijańskich świętych, poważają rodzimych kauków, czarty, gadziny i węże. Te ostanie hodują w domach i codziennie rano miseczkę mleka stawiają im w podzięce za opiekę nad domostwem. Jednak nie z racji swojego pogaństwa Żmudź zwróciła uwagę możnych tego świata. Wciśnięta klinem pomiędzy Prusy i Inflanty stała się cierniem w oku zakonu krzyżackiego i kawalerów mieczowych5 . Gdyby nie waleczni i nieustępliwi mieszkańcy tej krainy, niemieckie państwa dawno połączyłyby się w jedno, podwajając swą potęgę. Za nieustępliwość i hardość płacili Żmudzini wysoką cenę. Raz po raz rejzy panów pruskich oraz Inflantczyków siały śmierć i zniszczenie. Rycerze z czarnymi i czerwonymi krzyżami na szatach pozostawiali za sobą spalone wsie, trupy, zniszczone domostwa i uprawy. Natomiast samych Żmudzinów zniszczyć nie mogli, gdyż niestraszne im były śmierć, głód i ból ani trud odbudowywania na nowo domów. Z zaciśniętymi w gniewie ustami, ze łzami w oczach, w pocie czoła podnosili osady ze zgliszczy. Żyli w niepewności jutra, w obawie, że znowu pokażą się Niemcy i z imieniem Boga na ustach zaczną mordować. Ale z każdym kolejnym dniem gniew w sercach ludzi narastał. Burgundczyk, przemierzając ziemię żmudzką, był świadkiem okrucieństw czynionych przez Krzyżaków z jednej strony, a kawalerów mieczowych z drugiej. Widział zwęglone ciała dzieci pośród pogorzelisk, zhańbione kobiety w podartej odzieży snujące się jak cienie w poszukiwaniu pomordowanych mężów, sterty blado-sinych trupów gnijących na polach, bo nie ocalał nikt, kto by ich godnie na tamten świat odprawił. Co jakiś czas mijał wisielców na drzewach, obdartych z ubrań i godności, bo tylko godność i odzienie dumnym Żmudzinom zostały. Zastanawiał się, ile krwi przelali już chrześcijańscy rycerze pod pretekstem szerzenia miłosierdzia. Dobra nowina, którą przynosili, zwiastowała tylko cierpienie. Do czasu...
* Wreszcie spojrzenia władców zwróciły się ku tej dzikiej krainie. Bynajmniej nie dlatego, że na sercu leżał im los ludzi, powodowała nimi po prostu chęć ugrania kilku punktów na politycznej szachownicy. Zarówno królowi Władysławowi, jak i wielkiemu księciu Litwy - Witoldowi, na rękę byłby bunt na Żmudzi, który osłabiłby zakon. Witold z Litwy podżegał więc do powstania, a nawet wysyłał swoich najbardziej zaufanych ludzi do Miedników, Szawli, Rosieni, Wielony w celu zorganizowania rebelii, natomiast z Polski, zarówno drogą lądową, jak i morską, szły dostawy broni. Właśnie jedną z takich dostaw miał nadzorować Saint-Amand, ale tego typu zadanie nie było mu miłe. Stawać do walki oko w oko z przeciwnikiem, w pojedynku „na ostre”6 , szarżować na wroga podczas bitwy - to przynosiło prawdziwą chwałę i sprawiało najwięcej radości. Przemykanie się niczym szpieg, najpierw z Krakowa do ziemi dobrzyńskiej, następnie przez Niemen do Połongi, a teraz na Miedniki, nie było zajęciem godnym rycerza. Zdawał sobie jednak sprawę, że służba, do jakiej został powołany, wymagała zarówno męstwa, odwagi, jak również sprytu i rozumu. Dagobertowi zaś żadnej z tych cech nie brakowało. Przynajmniej sam tak uważał. Pierwotnie zadanie wydawało się niezwykle proste, ale jak to zazwyczaj bywa z prostymi zadaniami, mocno się skomplikowało. W Połondze, jedynym dostępnym dla Litwinów porcie, miał oczekiwać na przybycie polskich statków handlowych. Oficjalnie na ich pokładach znajdowało się zboże stanowiące pomoc od króla Polski dla głodującej Żmudzi. Był to - rzecz jasna - kamuflaż, tak naprawdę na statkach została ukryta broń. Jagiełło, ze względów politycznych, nie mógł oficjalnie poprzeć żmudzkiej rebelii. Zakonnicy nie omieszkaliby natychmiast oskarżyć go o sprzyjanie poganom, a przecież już teraz twierdzili, że jest fałszywym chrześcijaninem i nową religię przyjął jedynie dla pozoru. * * * W Połondze czekał prawie dwa tygodnie. Kiedy statki nie przypływały, a coraz więcej wścibskich oczu poczęło obserwować zagranicznego rycerza, który podejrzanie często odwiedzał niewielki port, postanowił zasięgnąć języka. Posiadając odpowiednią ilość złota, mocną głowę i wiedzę, kogo pytać, można zdobyć każdą informację. Nie inaczej było w tym wypadku. Siedząc codziennie na wysokim piaszczystym klifie, Burgundczyk obserwował wejście do portu, do którego co jakiś czas wpływały rybackie barki, handlowe balingery, szkuty i krajery. Pewnego popołudnia w rogatkach pojawiła się eskadra złożona z czterech
jednostek, trzech kog i jednego halka. Okręty posiadały długie kasztele sięgające śródokręcia, co oznaczało, że przystosowane były do walki abordażowej, a uzbrojenie w postaci bombard, serpentyn i moździerzy rozwiewało wszelkie wątpliwości co do ich przeznaczenia. Właścicielem tej niewielkiej floty był Marcin Bornholm, kaper gdański na usługach Hanzy, który nie omieszkał opróżnić antałka wina w towarzystwie rycerza z dalekiej Burgundii. - Nie jest to łatwy kawałek chleba, panie rycerz. - Zaróżowione i ozdobione okazałymi bokobrodami policzki Marcina wydęły się w oburzeniu. Jego tubalny głos rozchodził się po całej portowej tawernie, drażniąc starych bywalców, którzy spoglądali na niego koso. Jednak nikt nie odważył się zadrzeć z potężnym gdańszczaninem. Doskonale wiedzieli, że jest niezwykle groźnym przeciwnikiem, zaprawionym w portowych burdach. Ponadto w jednej chwili mógł mieć pod bronią ze stu chłopa, z załóg jego okrętów. Dagobert rozejrzał się po sali, ale stwierdziwszy, że raczej nie zanosi się na rozróbę, spokojnie sięgnął po kubek z winem. Miał nadzieję dowiedzieć się czegoś o zaginionym polskim konwoju, starał się pić mało i pilnie słuchać. Natomiast gdański żeglarz żłopał jak smok. Co chwila sięgał po dzban i nalewał sobie do pełna. - Przecież powiadają, że z kaperstwa da się całkiem porządnie wyżyć - podpuszczał Burgundczyk. Bornholm prychnął pogardliwie. - Bzdury! Wierutne bzdury! Po pierwsze, zdobyczne pryzy przechodzą na wystawcę patentu, a ja z tego mam jedynie dziesięć do piętnastu procent udziału. No i za to trzeba okręty wyremontować, prowiant zakupić, no i psia jego mać... żołd tym obibokom płacić. - Toć miasto, z którego otrzymujesz list kaperski, powinno owe koszty pokryć - zdziwił się Dagobert. - W części partycypuje, i owszem. Rzekłbym nawet, że w znacznej. Zazwyczaj nawet całkowicie. - Korsarz łypnął podejrzliwie na rozmówcę. - No, ale i tak nigdy na swoje nie wychodzę. Przynajmniej tak załodze powiadam, gdy przychodzi do wypłacenia żołdu. - Roześmiał się i spojrzał na pusty kubek. Rycerz szybko dolał mu wina. - Po drugie... - Bornholm wychylił go prawie jednym haustem - nie jest to bezpieczne zajęcie. I wcale nie dlatego, że w każdej chwili można żelazem przez łeb oberwać. Wszystko przez tę politykę, za którą sprzedajne dziewki powinny się brać, a nie mężowie. Bywa, że dzisiejsi wrogowie jutro są przyjaciółmi i vice versa. Jednego dnia jesteśmy w służbie, blokadę przełamując lub kontrabandę ścigając, a następnego na pohybel nas wiodą za
rozbójnictwo morskie, bo naszym protektorom się odwidziało. I tak łaska pańska na pstrym koniu jeździ. - To smutne, co powiadacie, Marcinie. - Po trzecie wreszcie... o, to jest dopiero smutne, panie rycerz, dziatek moich prawie nie widuję, a i żonkę zdałoby się poobracać. Filigranowa z niej sikoreczka, ale serce ma wielkie i rozłąki ciężko znosi. - Zaiste, nie jest to łatwy kawałek chleba - przyznał Burgundczyk. - Wypijmy! - Do dna! - Do dna! Korsarz zamilkł na chwilę, zapatrzył się przez okno na pogrążony w ciemnościach nocy port. - Różne już zlecenia przyjmowałem. Z niektórych jestem dumny, z innych mniej, a o niektórych chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Dagobert milczał w oczekiwaniu, ale kaper nie podjął tematu, uśmiechnął się jowialnie i znowu jego głos brzmiał pewnie, a przede wszystkim głośno. - Wystaw sobie, panie rycerz, że ja z moją załogą... psia jego mać, dzisiaj musiałem im część zapłaty dać, co by na dziewki i wino mieli - skrzywił się. - O czym to ja mówiłem? - O dziewkach i winie, Marcinie. - Nie. - Wszak to wdzięczny temat. - Zgadza się, ale ja nie o tym. Już wiem! Tak więc, to ja z moją załogą ujęliśmy słynnego Klausa Störtebekera, przywódcę witalijczyków7 . Trzydzieści pięć okrętów Hanzy nie mogło tego dokonać, następnie próbowała królowa Małgorzata z całą swoją flotą, a nawet wyprawiał się na nich Ulryk von Jungingen. A Klaus, ten skurczybyk, zawsze uciekał. Dopiero ja, nie chwaląc się, tom uczynił. Oczywiście z niewielką pomocą mojej załogi, dla której dzisiaj musiałem całą sakwę opróżnić. - Spochmurniał. - Störtebeker... - Korsarz ponownie spojrzał w okno i się zamyślił. - Nie ma już takich, jak on. Byłem nawet przy tym, jak został stracony na rynku w Hamburgu. Ile to już lat minęło? Będzie z dziewięć. - A co tak słynnego żeglarza sprowadza do tej opuszczonej przez Boga krainy? - Dagobert postanowił trochę przycisnąć, gdyż dzban wina był już pusty, podobnie jak jego sakiewka. Twarz gdańszczanina stężała. - Niezbyt chwalebne czyny. Świat się zmienia, niegdyś wszystko było proste. Czyniąc
złe rzeczy, miało się tego świadomość. I na spowiedzi było łatwiej, bo człowiek wiedział, co słuszne jest, a co nie. A teraz nie wiadomo, bo wczorajsze przewiny dzisiaj są cnotami. Komu służyć? Po czyjej stronie sprawiedliwość? Nie wiem. Zapewne dlatego tak się dzieje, że wojna idzie... - Wojna? Po czym to wnosicie? - Krzyżacy bez walki oddali Małgorzacie wyspę Gotland i ich okręty zniknęły z Morza Bałtyckiego8 . Znaczy się, że siły zbierają i łapczywie spoglądają na Polskę oraz Litwę. - Wszak od lat, mimo mniejszych i większych konfliktów, mamy pokój. Ufam, że działania dyplomatyczne i zaangażowanie rozjemcze Zygmunta Luksemburskiego przyniosą skutek i wojny da się uniknąć. - Rycerz zmrużył oczy, uważnie wpatrując się w rozmówcę. Marcin Bornholm roześmiał się. - Panie rycerz! Z daleka przybywasz i nie znasz Polaków, co to w gorącej wodzie są kąpani i wpierw działają, a potem myślą. Im wojaczka w głowie, a nie pertraktacje. Jeśli zakon ruszy na Litwę, to król Władysław niechybnie na Malbork uderzy. Wszak takie ma zobowiązania względem sojusznika po zawarciu unii. - Dobrze się, Marcinie, w polityce orientujecie. - Ano, trochę się ten świat poznało i żeby w tym fachu przeżyć, trzeba mieć nos do polityki - westchnął. - Miejmy nadzieję, że jednak do ugody doprowadzą, gdyż jedna nam w Europie wojna wystarczy. - Chciałbym, żeby tak było, ale nie sądzę. Panowie pruscy złotem płacą za pomniejsze usługi, które mają szkodę Koronie wyrządzić. Nie są one miłe ani mnie, ani mojej załodze. Nie jest dobrze, jeśli w czas pokoju bracia zakonni każą okręty idące pod królewską banderą łupić. - Złupiliście polskie okręty?! - Zaskoczony Burgundczyk podniósł się z ławy. - Cicho - syknął korsarz, rozglądając się po izbie. Na szczęście nikt z obecnych nie zwrócił na nich uwagi. Przynajmniej tak się Dagobertowi wydawało. - Nie złupiliśmy, a jeno zarekwirowaliśmy okręty, co ze zbożem do Połongi szły i odstawiliśmy do Kłajpedy, w ręce tamtejszego komtura9 . Saint-Amand pobladł, nie spodziewał się tak złej wiadomości. - Powiadam ci, panie rycerz. - Marcin Bornholm jeszcze bardziej ściszył głos. - Nadejdzie taki czas, że Gdańsk opowie się za królem i wtedy wystawi własną flotę kaperską na pohybel Krzyżakom10 . Kto wie, może taki list kaperski mój syn otrzyma od samego króla11 ? Ja już chyba tego nie dożyję. Ale póki co, za coś trzeba żyć. Dziatki wykarmić, a i
pani Bornholmowa lubi się stroić ponad stan. Ech, polej jeszcze wina... * Rozmowa w tawernie miała miejsce zaledwie trzy dni wcześniej, a Dagobertowi wydawało się, że minęły wieki. Okręty z bronią zostały przez Krzyżaków skonfiskowane i nie było sensu dalej tkwić w Połondze. Postanowił przenocować, aby skoro świt ruszyć na południe, do Miedników. Tam miał nadzieję spotkać księcia Witolda, przekazać mu listy od króla Władysława i zawiadomić o przechwyconym konwoju. Nad ranem, gdy w stajni ledwie zdążył okulbaczyć swoją klacz i zamocować juki do siodła, usłyszał nawoływania na podwórzu gospody. To służący, który zawsze o tej porze wracał ze świeżymi rybami, wołał właściciela. Krzyczał, że widział hufiec zbrojnych zbliżający się od strony Kłajpedy. Dagobert nie wątpił, że byli to Krzyżacy. Zapewne ktoś jednak przysłuchiwał się jego rozmowie z gdańskim kaprem i spiesznie doniósł co trzeba rycerzom zakonnym. Niezły to byłby kąsek złapać szpiega w służbie polskiego króla. A może, chcąc pozbyć się świadków własnych matactw, przybywali po Marcina Bornholma? Burgundczyk nie czekał na odpowiedź. Szybko wsiadł na koń i ruszył na południe. * Saint-Amand spojrzał w niebo, na którym zaczęły kłębić się czarne chmury. Zanosiło się na solidną ulewę i pierwszą w tym roku burzę. Musiał szybko znaleźć jakiś dach nad głową, żeby nie przemoknąć. Najlepsza byłaby gościnna osada, ale nie pogardziłby też zwykłym szałasem. Już chciał wsiadać na koń i ruszyć kłusem, kiedy dostrzegł dym unoszący się nad bukowym lasem. Osady Żmudzinów często znajdowały się w pewnym oddaleniu od głównych szlaków, ukryte w lesie przed złymi spojrzeniami znienawidzonych Krzyżaków i Inflantczyków. Burgundczyk ucieszył się, wyglądało na to, że szczęście mu sprzyja. Może Żmudź była krainą pełną nieprzebytych mateczników, torfowisk i bagien, ale żyli tu ludzie serdeczni, gościnni i chętnie dzielący się tym, co mieli. Rozkoszował się myślą o pieczonej rzepie, którą Żmudzini zastępowali chleb. Gospodarze mieli w zwyczaju częstować gości największymi okazami. Dym, który widział nad lasem, pochodził pewnie od wypieków, tak więc była szansa na smaczny posiłek. Zszedł z gościńca i ruszył leśną ścieżką. Spojrzał jeszcze raz w prześwitujące między koronami drzew niebo, które całe już pociemniało. Przyspieszył kroku, wiedząc, że lada chwila się rozpada. Po chwili ujrzał wyłaniającą się z leśnych ostępów polanę, a na niej palisady i bramę wydrążoną w
prymitywnym, drewnianym murze. Jednakże im bardziej zbliżał się do osady, tym większy ogarniał go niepokój. Instynkt podpowiadał mu, że coś było nie tak. Nagle jego uszu doszedł zgiełk dobiegający z drugiej strony muru. Głuche uderzenia oręża, rozkazy wydawane władczym tonem, krzyki mężczyzn, płacz dzieci i lament kobiet. Dagobert zrozumiał, że dym, który spostrzegł, nie pochodzi z kuchni, ale z palonych domostw. Dobrze, że przezornie ubrał pod jakę zbroję kolczą. Poprawił rycerski pas, sprawdził, czy ostrze dobrze wychodzi z pochwy, z juków wydobył miecz dwuręczny. Puścił konia luzem i ruszył w stronę bramy. * * * Majowe burze mają to do siebie, że zrywają się nagle. Najpierw na niebie wiszą złowieszcze czarne chmury, będące zwiastunem tego, co zaraz nastąpi, zapowiedzią szaleństwa żywiołu. Po chwili pojawia się błysk rozdzierający nieboskłon, rozświetlający okolicę, powietrze gęstnieje, zalega cisza, wydaje się, że czas stanął w miejscu, a świat na moment zastygł w oczekiwaniu na to, co się zdarzy. Gdzieś daleko słychać stłumiony grzmot. Pierwsze uderzenie pioruna zawsze jest delikatne, subtelne, niczym preludium dla przyszłych wydarzeń. Nagle zrywa się wiatr, niszczycielski i gwałtowny, a w sukurs idzie mu nawałnica deszczu. Wtedy błyskawice już raz za razem rozświetlają niebo, a grzmoty huczną kanonadą rozrywają powietrze. Gerhard Rude, rycerz zakonu Kawalerów Mieczowych z Goldinger, owinął się tylko szczelniej swoim białym płaszczem, na którym widniało godło - czerwony ośmioramienny krzyż i miecz skierowany głowicą w dół. Nie szukał schronienia, słota i niepogoda nie były mu straszne, przyzwyczaił się już do zmiennej aury w tym barbarzyńskim kraju. Obojętnym wzrokiem wpatrywał się w płonące chaty, nieczuły na krzyki umierających, błagania o litość, płacz gwałconych niewiast. Jego podkomendni solidnie wykonywali swoje obowiązki. Nadających się do pracy mężczyzn i kobiety wiązali, ustawiając w szeregu. Posłużą zakonowi jako niewolnicy w kurlandzkiej ziemi. Dzieci odrywane od matek były od razu zabijane, wystarczyło nadziakiem na płask przez łeb uderzyć, a miękkie jeszcze czaszki pękały z trzaskiem. Zakon nie mógł sobie pozwolić na pozostawienie przy życiu przyszłych wojowników i mścicieli. Na łagodnej z natury, otoczonej starannie wypielęgnowaną czarną bródką twarzy brata Gerharda pojawił się szyderczy uśmiech, gdy spostrzegł, jak któryś z półbraci12 zdarł workowatą szatę z ciemnowłosej Żmudzinki i posiadł ją w dogasającym pogorzelisku. Dziewczyna, pogodzona z losem, nie stawiała oporu, nie miałoby to sensu. Oprócz godności
mogła stracić również życie, a tak spędzi je w jakimś zamtuzie, traktowana gorzej od psa, zaspokajając chuć zakonnych pachołków. Zacisnęła mocno zęby, przymknęła oczy, a po policzkach płynęły jej łzy. Mężczyźni z jej wioski, teraz z pętami na rękach i inflanckimi mieczami na gardłach, odwracali wzrok, wściekli i bezradni. W przeciwieństwie do zakonników, bracia służebni i półbracia nie byli związani celibatem i mogli folgować namiętnościom. Rycerz z Goldinger nie był głupcem i wiedział, że również bracia zakonni, mimo złożonych ślubów, nie stronili od niewiast, tyle że musieli się z tym na ogół ukrywać. Odwiedzając rozsiane po Inflantach i Prusach komandorie, często widział, jak do zamków sprowadzane były kobiety, a jego współbracia mieli również w zwyczaju zabawiać się ze służkami. Gerhard Rude był jednak inny. Nie interesowało go cielesne obcowanie. Swoje serce i ciało ofiarował Bogu i jedyne, co go zajmowało, to niesienie słów Chrystusowych niewiernym oraz ratowanie ich pogańskich dusz. A najlepiej było to czynić za pomocą miecza i ognia. Inflantczyka ogień fascynował od zawsze. Wierzył, że wypala grzechy i niesie ze sobą oczyszczenie oraz odkupienie wszelkich, nawet największych przewin. Uwielbiał widok płonących osad i ludzi, czuł wtedy, że jest bliżej Boga, że spełnia powierzoną mu misję. Nie wierzył w proces chrystianizacji, bo czym nawrócony poganin może się przysłużyć Bogu na tym ziemskim padole? Poza tym zdarzyć się mogło, że nawrócony powróci do diabelskich praktyk. Dlatego jedyną drogą dla tych nieszczęśników była śmierć i oczyszczenie w płomieniach. Tutaj, na Żmudzi, w ostatnim bastionie pogaństwa, Rude odnalazł swoje przeznaczenie. Nie było chyba rycerza w chrześcijańskim świecie, który poprowadził więcej niż on rejz, który z takim oddaniem i poświęceniem ścigał tych pogańskich Saracenów, wieszał bojarów13 , wyrzynał całe ciwustwa14 , zdobywał niewolników. Swego czasu, bawiąc w Rydze, otrzymał osobistą pochwałę od wielkiego mistrza Konrada von Vietinghoffa, za tak pełną zapału i gorliwości służbę. Przychylność wielkiego mistrza, mimo młodego wieku Gerharda, otwierała mu drogę do późniejszych zaszczytów. Kto wie, czy za kilka lat nie zostanie komturem Libau, Neuenburga, a może samego Goldinger? Wszak wszystko po to tylko, żeby gorliwie się Bogu przysłużyć. Rozejrzał się po osadzie wzrokiem znudzonym i pogardliwym. Właściwie nie można było tego już nazwać osadą, gdyż po drewnianych chatach, a raczej szałasach z chrustu, pozostały zgliszcza. Zdawał sobie sprawę, że za kilka dni wieśniacy, którym udało się zbiec spod ręki boskiej sprawiedliwości, wyjdą z lasu, gotowi odbudować i stawiać na nowo domostwa. Przywiodą kozy, kury, świnie i zaczną żyć na nowo, urągając Bogu samym swoim
istnieniem. Czy oni nigdy się nie poddadzą? Jakaż siła w nich drzemie, że nie ukorzą się przed mieczem rycerzy Pana Jezusa Chrystusa? Spojrzał w kierunku ostrokołu otaczającego osadę. Musi nakazać go spalić, żeby ci, którzy tu powrócą, przynajmniej na jakiś czas pozbawieni byli osłony. Nie wątpił, że prędzej czy później usypią wyższy wał obronny, odbudują palisadę. Już chciał wydać odpowiednie rozkazy knechtom, gdy nagle spostrzegł postać idącą w ich kierunku. Zdziwił się niepomiernie, gdyż nie był to wieśniak, a rycerz. Miał na sobie białą jakę z namalowanym na piersi zielonym godłem z siedmioramienną białą gwiazdą pośrodku. Gerhard Rude nie mógł tego herbu rozpoznać, choć uchodził za obeznanego w heraldyce. Zbyt wielu rycerzy z Zachodu przybywało na Żmudź walczyć z niewiernymi, wspomagając w ten sposób zakon w jego misji krzewienia chrześcijaństwa, by zapamiętać wszystkie godła. A ów nieznajomy musiał być jednym z nich. Prawdopodobnie zgubił się na tej barbarzyńskiej ziemi i teraz szuka swojego hufca. Tymczasem przybysz brnął w strugach deszczu krokiem rozkołysanym, acz pewnym, z dwuręcznym mieczem przełożonym przez ramię. Długie jasne włosy targał wiatr, na ustach pojawił się lekki uśmiech, jednak niebieskie, stalowe oczy pozostawały zimne. Właśnie zbliżył się do jednego z braci służebnych, który stał, oczekując na pozdrowienie. * Gniew zawładnął nim bez reszty. Nie pojawił się dziś ani wczoraj, lecz wypełniał go miesiącami, latami, osiadając gdzieś na samym dnie duszy. Dagobert widział już wiele cierpienia, przemierzył niezliczoną ilość krain i był świadkiem kaźni, jakie nawet w najgorszych sennych koszmarach się nie pojawiają. Jednak z takim nagromadzeniem okrucieństw i zbrodni, jakie były udziałem rycerzy z krzyżem na piersiach, jeszcze się nie spotkał. Dodatkową odrazą napełniał go fakt, że czynili to pod sztandarami miłosierdzia i miłości do bliźniego, a znak ich wiary zamiast przynosić ludziom nadzieję, stał się symbolem grozy. Pomimo wzburzenia i wypełniającej go gorączki, jako wytrawny szermierz na chłodno ocenił sytuację. W osadzie znajdowało się około dwudziestu zbrojnych, w tym tylko jeden rycerz zakonny, prawdopodobnie dowódca oddziału. Stał najdalej, przy zaniepokojonych zbliżającą się burzą koniach. Szkoda. Jego właśnie chciał dopaść pierwszego. Dostrzegł również trzech półbraci ubranych w czarne tuniki z czerwonymi krzyżami na piersi. Do pierwszego z nich właśnie się zbliżał, drugi nadzorował wiązanie jeńców, trzeci stał nad ciemnowłosą dziewczyną, która przyciskała do piersi podarte giezło, nieudolnie próbując ukryć nagość. Mężczyzna chwycił ją za włosy i zaczął wlec do reszty więźniów. Nie była mu
już potrzebna. Resztę zakonnego oddziału stanowili słabo opancerzeni knechci. * Inflantczyk stał niepewnie, nie wiedząc, czy ma do czynienia ze swoim, czy z wrogiem. Dagobert uśmiechnął się do niego przyjaźnie, wydawało się, że chce wypowiedzieć formułę powitalną, ale kiedy od zbrojnego dzieliły go już tylko trzy kroki, przyłożył dłoń do rękojeści miecza i uderzył zza głowy. Zakonny sługa nie zdążył nawet mrugnąć, gdy padł na ziemię rozpłatany prawie na pół. Burgundczyk nie tracił czasu i wykorzystując zaskoczenie, dopadł do jednego z knechtów. Ciął mocno, wkładając w to całą siłę i wściekłość. Na niebie błysnęło, ostrze miecza zalśniło i głowa potoczyła się do kałuży, barwiąc ją szkarłatem. Wszystko działo się tak szybko, że żołdacy, którzy do tej pory zajmowali się wiązaniem jeńców, podnieśli wzrok i przyglądali się bardziej zdumieni niż przerażeni. Dagobert już biegł w ich kierunku. Musiał wyglądać upiornie na tle błyskającego nieba, z rozwianymi włosami, twarzą obryzganą krwią, sunąc pośród nawałnicy. Zdawał się być demonem rozmazanym w deszczowym tańcu, zjawą z koszmarnego snu. Nie zdążyli nawet chwycić za broń. Rycerz jeszcze w biegu, jakby od niechcenia pociągnął sztychem po gardle jednego z nich, poszedł za impetem broni, lekko skręcił ostrze i ciął przez brzuch kolejnego. Buchnęła krew. Obaj słudzy zakonni w jednej chwili zwalili się w błoto. Pierwszy martwy, drugi jęcząc i przytrzymując wylewające się trzewia. Dopiero teraz, gdy trzech nieżywych towarzyszy leżało na ziemi, a czwarty dogorywał w drgawkach, Inflantczycy wyciągnęli miecze, chwycili za tarcze i ruszyli w kierunku dziwnego przybysza. Tymczasem Żmudzini zbili się ciasno w grupkę i patrzyli z przestrachem, a jednocześnie nadzieją, licząc na cud, wierząc, że jeden rycerz poradzi sobie z ponad tuzinem zahartowanych w boju zbrojnych. Saint-Amand stanął w postawie bojowej, chwycił miecz oburącz i uniósł sztychem w górę. Błyskawica kolejny raz rozdarła niebo, ukazując jego gniewne oblicze. Zakonni słudzy podchodzili ostrożnie, wiedząc już, że mają przeciwko sobie sprawnego wojownika. Otaczali go ze wszystkich stron, krąg powoli się domykał. Dagobert kątem oka zauważył, że dowódca oddziału przybliżył się zaintrygowany, bardziej jeszcze zaciekawiony zaistniałą sytuacją niż zdenerwowany. Nie wyciągnął miecza, ale trzymał się w bezpiecznej odległości, za plecami swoich ludzi. Doświadczeni Inflantczycy byli dobrze wyszkoleni i doskonale wiedzieli, jak należy rozegrać tę walkę. Zaatakowała pierwsza dwójka. Brodaty, pewny swojej siły półbrat, ten
sam, który niedawno gwałcił Żmudzinkę, uderzył szybko od góry. Jednocześnie ustawiony po przekątnej knecht ciął w nogi. Kombinacja wydawała się nie do obrony, jednak Dagobert wykonał błyskawiczny półobrót, unikając miecza półbrata, a jednocześnie zszedł z linii cięcia w nogi, znalazł się za plecami pierwszego z przeciwników, uderzył mocno w odsłonięty kark. Kolejna głowa potoczyła się po ziemi. Ale nie było czasu na podziwianie precyzji manewru, ponieważ Burgundczyk już musiał odpowiedzieć na następny atak. Przyjął cios na zastawę, ciął w biodro, powalając wroga na ziemię. Następny knecht ugrzązł w błocie podczas wyprowadzania pchnięcia. Saint- Amand wykorzystał to, tnąc go przez twarz. Mocno, w gniewie, w blasku bijących piorunów. Zawinął miecz i ciął na odlew. Ostrze przecięło gardło, napastnik zacharczał i zwalił się u stóp Burgundczyka, którego ogarniała coraz większa żądza mordu. Nie miało już znaczenia, czy przeżyje i odejdzie z tego miejsca w chwale, czy też legnie w błocie i rozszarpią go bezpańskie psy. Teraz w furii myślał jedynie o zabiciu jak największej liczby wrogów. Uderzenia rycerza z Saint-Amand były miażdżące. Roztrzaskał tarczę zbliżającego się knechta, a ten padł, trzymając się za pokrwawioną od drzazg rękę. Wtem wyrósł przed nim potężny brodacz dzierżący w ręku dwuręczny topór. Burgundczyk wykonał unik, schodząc z linii ciosu i chwytając jedną ręką swój miecz za zastawę, drugą cały czas trzymając na rękojeści, pchnął, wkładając w to całą siłę. Głęboko. Zbyt głęboko... Ostrze przeszło na wylot, jednak głownia ugrzęzła między żebrami, uwięziona pośmiertnym skurczem mięśni. Mniej doświadczony szermierz próbowałby uwolnić klingę, zapierając się nogami o trupa. Dagobert jednak wiedział, że nie zdąży. Puścił rękojeść bezużytecznego w tej chwili oręża i jednym płynnym ruchem wyciągnął przytwierdzony do pasa jednoręczny miecz, zadając cios od dołu. Ostrze przecięło szczękę i podniebienie kolejnego nieprzyjaciela. Burgundczyk poruszał się niczym kot, ze zręcznością lamparta i siłą tygrysa. Wykonywał uniki, uderzał, parował i nurkował, rażąc nogi. Wydawało się, że sama Śmierć tańczy w obłędzie pośród błyskawic, w strugach ulewnego deszczu. Przybyła tu ze swojego królestwa pokarać pysznych Inflantczyków i zabrać ich ze sobą w czeluść piekielnych otchłani. W pewnym momencie przeciwnicy wycofali się i stanęli w takiej odległości, żeby nie mógł ich sięgnąć miecz Burgundczyka. W ich oczach pojawiło się niedowierzanie. Ten szaleniec wybił już pół oddziału i nawet nie został draśnięty. W serca i umysły pozostałych przy życiu wkradł się strach. Już nie byli tak aroganccy i pewni siebie jak na początku walki,
już opadł zapał bitewny i zaczęli rachować. Instynkt podpowiadał, żeby uciec. Niepewnie spoglądali na swojego dowódcę, który widząc to, aż się zagotował. - Tchórze! Do ataku! - zawołał, ale odpowiedziała mu cisza i odgłos kropel deszczu uderzających o ziemię. Nikt się nie poruszył, czekając w niepewności. Kilka kroków dalej, wśród związanych wieśniaków zaczęła się budzić nadzieja. Jeszcze nigdy nie widzieli, żeby ktoś tak sprawnie zabijał. Może ten rycerz ich uwolni, odmieni ich los zdawałoby się, że już zapisany? Kolejna błyskawica rozdarła niebo, rozświetlając na chwilę polanę i obryzganą krwią twarz Burgundczyka. Z pobladłego oblicza patrzyły z nienawiścią oczy szalone, przepełnione gniewem i żądzą mordu. Huk gromu poniósł się po okolicy. W tej właśnie chwili coś drgnęło, jakby opadł jakiś czar i Gerhard Rude zawołał: - Na litość boską! Zastrzelcie go! Rozkazu nie trzeba było powtarzać. Jeden z knechtów chwycił kuszę i zaczął ją naciągać za pomocą haka i strzemienia. Dagobert, widząc to, rzucił w niego mieczem. Nie trafił. Brakowało niewiele, żeby ostrze ugrzęzło w odsłoniętej szyi. Saint-Amand ruszył na żołdaka lekko pochylony, niesiony zapałem bitewnym, odurzony zapachem przelanej krwi, gotów rzucić się na wroga z gołymi pięściami. Kusznik, widząc zbliżającego się rycerza, dygotał ze strachu. Ręce trzęsły mu się tak, że nie potrafił dobrze naciągnąć mechanizmu kuszy. Jego towarzysze patrzyli tylko, ogarnięci grozą, nie mogąc się poruszyć, jakby dopadła ich jakaś tajemnicza niemoc. Knechtowi udało się w końcu uporać z naciągiem, położył dłoń na dźwigni spustu i wycelował. Ale nie zdążył oddać strzału, gdyż Burgundczyk wytrącił mu broń z rąk, następnie mocno chwycił jego głowę i szybkim płynnym ruchem skręcił przeciwnikowi kark. Dagobert poczuł uderzenie w tył głowy i ogarnęła go ciemność. Burza jak się nagle zerwała, tak samo nagle ustała. * * * Ocknął się i pierwsze, co poczuł, to rozdzierający ból w potylicy. Uświadomił sobie, że musiał zostać potraktowany jakąś wekierą lub buzdyganem. To, że przeżył, zawdzięczał pewnie temu, że cios nie został zadany czysto i broń musiała ledwie musnąć jego czerep. Inna sprawa, że Dagobert miał twardą głowę, dzięki czemu z niejednej opresji wyszedł już cało. Teraz jednak leżał na ziemi z rękoma skrępowanymi z tyłu i choć żył, jego sytuacja nie wyglądała najlepiej. Został jeńcem inflanckiego zakonu Rycerzy Chrystusa i być może zażądają za niego okupu. Biorąc pod uwagę, że poszczerbił pół oddziału, okup pewnie będzie wysoki. A może go po prostu rozsieką, jak zwykłego kmiotka?
Mimo że głowa mu pulsowała bólem, Burgundczyk otworzył oczy i rozejrzał się. Słońce wisiało nisko nad widnokręgiem. Dzień dobiegał końca. Czy jego życie także? Próbował, wykręcając mocno szyję, rozejrzeć się na tyle, na ile pozwalała pozycja, w jakiej leżał. Dostrzegł, że spaloną osadę opuszcza kordon przywiązanych do łańcucha jeńców, prowadzonych przez pozostałych przy życiu knechtów. Żołdacy nie szczędzili wieśniakom kopniaków, opluwali ich i lżyli. Wyładowywali na nich złość i nienawiść, a tak naprawdę bezradność wobec otaczającego ich świata i życia jakie wiedli. Pogardzani przez zakonnych panów, przenosili pogardę na słabszych od siebie. Człowiek ma to do siebie, że raduje go czyjeś nieszczęście i gotów jest zamiast pomóc, jeszcze dobić nieszczęśnika. Ale najgorsze miało ich dopiero czekać w inflanckiej niewoli. Pozbawieni wszelkich praw jeńcy staną się niewolnikami, chodzącymi cały czas „w żelazie”, znajdując się na samym dnie, a życia będzie mógł ich pozbawić byle pachołek, sługa czy obozowy ciura. Wybawieniem dla nich byłaby szybka śmierć, lecz ona zazwyczaj przychodzi wtedy, kiedy człowiek się nie spodziewa, a nie, gdy jej pragnie. Wśród więźniów była ciemnowłosa Żmudzinka, zhańbiona przez półbrata, którego później Saint-Amand położył trupem. Szła na końcu kordonu z głową nisko spuszczoną, próbując okryć się strzępami odzieży. W pewnej chwili podniosła wzrok i spojrzała na leżącego Dagoberta. Miała duże, piękne, brązowe oczy, w których nie było śladu nadziei, a chęć do życia wygasła. Prawdopodobnie na zawsze. Burgundczyk szarpnął się wściekle, więzy jednak trzymały mocno. Kolumna więźniów opuściła bramę osady i pomaszerowała w stronę gościńca. Dagobert czuł się bezradny, leżąc skrępowany na podmokłej ziemi. Przeniósł wzrok na dwóch knechtów zajętych grzebaniem towarzyszy. Nie wiedział, co stało się z ranionymi przez niego zbrojnymi. Czy zostali z pobojowiska zabrani, ułożeni na wozach i wywiezieni, czy też chrześcijańskim obyczajem, praktykowanym na wyprawach krzyżowych, skrócono im męki. * Tymczasem Inflantczycy, żeby nie mitrężyć czasu, wykopali płytkie groby, do których wrzucali trupy. Nie kryli się ze swoim wstrętem wobec ciał byłych towarzyszy broni. - Spasiona świnia z tego Ottona - wysapał jeden, trzymając za nogi potężnego brodacza, który podczas walki atakował Dagoberta toporem. - Prawdę rzekłeś, Reimar. Za życia świnia i po śmierci świnia - odpowiedział drugi i obaj zarechotali. Wrzucili trupa do grobu. Rudowłosy i piegowaty, nazwany Reimarem, rozejrzał się uważnie i ściągnął pierścień z palca nieboszczyka.
- Trzymaj, Dytryk! Zgodnie z umową jest twój. - Rzucił klejnot jasnowłosemu młodzieńcowi, który sprawiał wrażenie mało rozgarniętego. Jego oblicze rozjaśniło się, gdy oglądał zdobyty właśnie skarb ze wszystkich stron. - Głupcze! - syknął starszy z zakonnych sług. - Schowaj to, zanim kto obaczy. Dytryk pospiesznie wrzucił pierścień gdzieś w wewnętrzną kieszeń kabata, natomiast Reimar przeszukał dokładnie odzież zabitego. Raptem oczy mu zabłysły, a na ustach pojawił się chytry uśmieszek. Okazało się, że gruby Otto miał w nogawkach sprytnie ukryty mieszek z dukatami. - To niesprawiedliwe! - jęknął młodzieniec, widząc jak Reimar przywłaszcza sobie znalezisko. - Pierścień jest wart może dziesiątą część sakwy. - Przecież się umawialiśmy - syczał rudowłosy. Dagobert zastanawiał się, czy zawsze mówi niczym wąż, który pluje jadem, czy tylko na potrzeby młodego towarzysza. - Ty bierzesz pierścień, a ja resztę. - Tak się nie godzi! Powinniśmy równo podzielić. - Zawrzyj gębę, synku - Reimar syczał coraz groźniej - bo jeszcze brat Gerhard usłyszy i wszystko nam przepadnie. Przecież wiesz, że mienie poległego należy do zakonu. - Nie dbam o to. Oszukałeś mnie! - Nazwałeś mnie oszustem? Odszczekasz to, psie! Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się ta wymiana zdań, choć Dagobert nie miałby nic przeciwko temu, żeby się nawzajem pozabijali, ale nagle nad nim rozległ się głos: - Panie! Obudził się! Nie mógł się odwrócić i zobaczyć, kto krzyczał. Rycerz zakonu Kawalerów Mieczowych spojrzał w ich kierunku, wydał ostatnie dyspozycje podkomendnym, po czym podszedł do leżącego Burgundczyka. Stanął nad nim, chwilę się zastanawiał, a następnie z rozmachem kopnął jeńca w brzuch żelaznym butem. Dagobertem wstrząsnął potężny ból, zwinął się w kłębek, oczekując kolejnego ciosu, który jednak nie nastąpił. Zakonnik, pochylony, przyglądał się więźniowi z zainteresowaniem, lecz na jego twarzy nie malowały się żadne uczucia. Właśnie ten chłód w oczach Inflantczyka był najbardziej przerażający. - Kim jesteś, rycerzu? - zapytał, a jego głos ział lodową pustką. - Dagobert Saint-Amand z Burgundii, poddany księcia Jana, hrabiego Nevers. - Burgundczyk. - Wykrzywił w pogardzie usta. - Wy, Burgundczycy, nie wiecie, co to znaczy lojalność. Stanęliście po stronie Anglii w konflikcie z waszym prawowitym władcą. Majestat króla jest święty, a wy, występując przeciw niemu, niejako występujecie przeciw
Bogu. Oczy zakonnika zapłonęły dziwnie niezdrowym blaskiem, jakim płoną oczy szaleńców i fanatyków. Dagobert nie odzywał się, bo i nie miał co na wysunięte zarzuty odpowiedzieć. Dawno temu opuścił rodzinną ziemię i służył sprawie, która nie zna granic i nie rozróżnia narodowości. - Milczysz, rycerzu. - Kawaler mieczowy uśmiechnął się krzywo. - Pewnie z ciebie banita, skoro szczęścia szukasz na Wschodzie? Zakonnik podszedł do martwego knechta, w którym tkwił dwuręczny miecz Burgundczyka. Bez pardonu zaparł się okutym butem o ciało zabitego, chwycił dwiema rękami rękojeść i pociągnął. Miecz z oporem wyszedł spomiędzy żeber. Inflantczyk długo mu się przyglądał, podziwiając kunsztowną robotę. Spojrzał na znak kowalski sygnowany na zastawie i pokiwał głową z uznaniem. Spostrzegł litery ciągnące się prawie przez całą głownię miecza po obu jego stronach. Zmarszczył czoło. - Co to za napis? - zapytał. - Wygląda na saraceński. - To hebrajski. - Co oznacza? Burgundczyk milczał. - Nie odpowiesz mi? - Nie. Rycerz odziany w biały płaszcz westchnął ciężko. - Co ja mam z tobą zrobić? - Możesz za mnie dostać niemały okup - odpowiedział szybko Saint-Amand, chcąc odwołać się do chciwości zakonnika, która, jak wiadomo, jest przyczyną prawie wszystkich ludzkich działań. Ten jednak pochylił się nad jeńcem, chwycił opancerzoną dłonią za jakę i pociągnął Dagoberta ku sobie. - Od kogo?! Twojej rodziny w Burgundii? Polaków? Litwinów? Czy może Saracenów albo Żydów? Komu służysz, rycerzu?! - Nie twoja sprawa, komu. Wyznacz cenę okupu, a obiecuję, że go otrzymasz. Kawaler mieczowy spojrzał gdzieś daleko na las, jego oblicze złagodniało, a on sam zatopił się w myślach. Zdawało się, że rozważa propozycję. Długo nie odpowiadał, ale gdy wreszcie się odezwał, jego głos był zabarwiony kpiną. - Tak sobie miarkuję, że mogę ciebie wziąć w niewolę i trzymać w lochu Goldinger do czasu otrzymania okupu lub dasz mi słowo rycerskie, a ja cię puszczę wolno. Wszak ufam, że honor każe ci stawić się z wyznaczoną sumą. Jednakże mam kłopot, Dagobercie z Saint-
Amand... Jesteś zbyt niebezpieczny. Porąbałeś moich ludzi, jednego zabiłeś gołymi rękoma, a do zamku Goldinger droga daleka. Nie wiadomo, co się zdarzyć może. Słowa zaś, że nie będziesz nas ścigać, zapewne mi nie dasz? - Nie dam. - Dagobert uśmiechnął się zgryźliwie. - Tak myślałem. - Zakonnik zamyślił się znowu. - Pozostaje jeszcze jedna kwestia. Przelałeś chrześcijańską krew. Niczym poganin nie uszanowałeś krzyża i targnąłeś się na świętość! Zaatakowałeś umiłowanych przez Chrystusa rycerzy i za to musi spotkać cię kara. - W oczach mówiącego ponownie pojawił się fanatyczny błysk. - Tak więc sam widzisz, rycerzu, że nie mogę postąpić inaczej niż sobie zamierzyłem. Skinął na dwóch knechtów, tych samych, którzy wcześniej prawie pozabijali się o skarb znaleziony przy martwym towarzyszu. - Podnieście go! Migiem! Ochoczo podbiegli i postawili szamoczącego się Dagoberta na nogi, trzymając go za skrępowane z tyłu ręce. - Za swoje zbrodnie przeciw sługom Jezusa Chrystusa i przeciw chrześcijaństwu, skazuję ciebie, rycerzu z Saint-Amand, na śmierć - przemówił Inflantczyk z patosem i ciszej dodał: - A kiedy już staniesz przed Bogiem, powiedz mu, że przysyła cię Gerhard Rude. - Zapamiętam twe imię, panie - wycedził Burgundczyk przez zaciśnięte zęby. - Powiesić go! * Ostatni zbrojni z oddziału kawalerów mieczowych opuścili spaloną osadę w poszukiwaniu innych wiosek, które mogliby ograbić i zniszczyć. Pośród zgliszczy, popiołów i trupów pozostał tylko Dagobert i dwaj knechci. Jeden mocował linę na belce podtrzymującej dach na wpół spalonej chaty, drugi trzymał związanego rycerza, dodatkowo przykładając mu puginał do gardła. Nie był głupi, zdawał sobie doskonale sprawę z jak niebezpiecznym człowiekiem ma do czynienia. Burgundczyk natomiast stał w milczeniu, z kamienną twarzą, wydawałoby się pogodzony z losem. - Spójrz na niego - powiedział ten, który wiązał pętlę. - Za chwilę do bram niebios zapuka i świętego Piotra o zmiłowanie prosić będzie, a on nic. Żadnego strachu ani skruchy. - Głupoty gadasz, Dytryk! Przecie on do Królestwa Niebiańskiego nawet się nie zbliży. Ledwie zadynda, a zaraz diabły przybieżą, duszę jego chycą i na wieczne męki do piekła zawiodą. - Ano, prawdę rzekłeś, Reimar. Pospieszmy się, bo jeśli zmitrężymy, brat Gerhard każe nas wybatożyć. Jeszcze konia tego nieszczęśnika mamy poszukać. Pewnie biega gdzieś
niedaleko. Przerwał na chwilę wiązanie pętli. - Tak sobie dumam, Reimar... - No? - Gdybyśmy coś cennego w jukach przytroczonych do konia znaleźli, to chyba powinniśmy za naszą ciężką służbę jakiś profit mieć? - Co masz na myśli? - Reimar spojrzał podejrzliwie, ale jednocześnie zaintrygowany. - Odstawimy konia, ale z opróżnionymi jukami. - Zdajesz sobie, Dytryk, sprawę, iż zamyślasz okraść zakon? Wszak wszelkie dobra zdobyczne muszą zostać sprawiedliwie podzielone, najpierw pośród braci, a dopiero potem wśród sług - zagrzmiał groźnie. - Namawiasz do strasznego występku! - Jak sobie chcesz. - Dytryk wrócił do wiązania sznura. - Ale jakoś nie przeszkadza ci ograbianie poległych towarzyszy, że o zagarnięciu sakiewki Ottona nawet nie wspomnę. - To rzecz inna. Wiem, że rodzin nie mieli, a nie chciałem, żeby ich majątek przepadł. - Cóż, w takim razie juki cudzoziemca dostaną się w ręce brata Gerharda, a ręczę, że on sprawiedliwie się z nami nie podzieli. Co najwyżej dostaniemy baty, a on chudobę Burgundczyka. Reimar zwrócił wzrok w kierunku bramy, w której już jakiś czas temu zniknął ostatni z Inflantczyków. - Może masz rację? - zadumał się. - Brat Gerhard już swoją część zagarnął, przytroczył sobie do siodła wielki miecz owego rycerza. A my, pokorni słudzy zakonu, też powinniśmy coś z tego mieć. Wszak czynimy dobry uczynek i wroga chrześcijaństwa wyprawiamy na tamten świat. - Zatem zgoda? - Zgoda! Dytryk wyszczerzył spróchniałe zęby w uśmiechu i już w milczeniu dokończył wiązanie liny, sprawdził, czy się dobrze trzyma, zrobił pętlę i skinął na Reimara. - Dobra! Dawaj go, pora z nim kończyć. Podstawili pod prowizoryczną szubienicę pieniek. Dagobert stanął na nim chwiejnie i zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie są to ostatnie chwile jego życia. Zadynda na sznurze i wszystko przestanie mieć znaczenie - jego posługa, walka, misja. Mimo to był spokojny, nie odczuwał strachu i nie czuł oddechu śmierci na karku. Jeszcze nie teraz, jeszcze się nie wypełniło. Nie miał w ich oczach zgody na śmierć. Jego czas jeszcze nie nadszedł. Pozostało czekać. Przymknął powieki, wyrównał oddech i rozluźnił mięśnie.
- Wieszałeś kiedy szlachetnie urodzonego? - spytał Dytryk, przekładając pętlę przez głowę Dagoberta. Lina była chropowata i nieprzyjemnie drażniła grdykę. - Raz, kiedyś - odparł ponuro Reimar. - Zapewniam cię, że dyndają jak zwykłe kmiotki, nawet tak samo walą w portki przed śmiercią. Powiadam ci, śmierć dla nikogo nie jest łaskawa, kosi możnych i biednych po równo. - Zdejmijmy mu pas, też za niego coś dostaniemy. - Racja, Dytryk. Tam gdzieś leży jego miecz. - Później go odnajdziemy. * Najpierw wyczuł aurę Przebudzonego, dopiero później go zobaczył. Człowiek ów jechał wolno na białym koniu przez szczątki zburzonego muru, przez dogasające zgliszcza drewnianych chat. Oprawcy, stojąc tyłem, jeszcze go nie dostrzegli. - Chcesz się pomodlić przed śmiercią? - zapytał Reimar. - To nie będzie konieczne - powiedział przybysz, który właśnie stanął za plecami Inflantczyków. Odwrócili się błyskawicznie, jednocześnie wyciągając miecze. I wtedy go zobaczyli. Rycerz był cały opancerzony, na kirys narzucony miał biały zakonny płaszcz, na którym, na modłę kawalerów mieczowych, widniał ośmioramienny krzyż, tyle że w kolorze zielonym. Nosił hełm z zasłoną w kształcie psiego pyska, za którą ukrył twarz. - Trędowaty - wyszeptał spanikowany Reimar, upuścił miecz, odwrócił się na pięcie i zaczął uciekać. Drugi z oprawców, trochę mniej bystry, jeszcze stał zaskoczony, ale po chwili poszedł w ślady towarzysza. Biegnąc, krzyczeli na całe gardło. Oni, synowie wojny, którzy nieraz stawiali czoło przeciwnikowi, uczestniczyli w niejednej bitwie, którym nieobcy był odór posoki i na co dzień spotykali się z kalectwem i cierpieniem, teraz uciekali przed jednym człowiekiem, który nawet nie wyjął miecza. Tak działał strach przed śmiertelną, przerażającą chorobą, która potrafi dokonać więcej zniszczeń niż niejedna armia. Chorobą, którą - jak wierzono - można się zarazić w ciągu kilku zaledwie chwil, przebywając w towarzystwie trędowatego, którego każdy oddech niesie morowe powietrze. Oczyma wyobraźni widzieli, jak zaraza oplata ich śmiercionośnymi mackami, dostaje się poprzez nozdrza do trzewi, tam dokonuje spustoszeń, by po miesiącach pokryć ciało guzowatymi krostami; jak zaczynają gnić części ciała, członki odpadają, a z powstałych ran wycieka ropa. Ostatnie dni życia trędowaty spędza w leprozorium, gnijąc wraz z innymi podobnymi mu nieszczęśnikami.
Za jakie grzechy? Czemu spotkali na swojej drodze rycerza z zakonu Świętego Łazarza15 , w którym, jak wiadomo, służą sami trędowaci? - myśleli i uciekali jak szaleni, byle dalej od zakonnika roznoszącego leprę. Lazaryta spod przyłbicy przyglądał się, jak w pośpiechu mijają spalone domostwa, przeskakują zniszczoną palisadę, próbując jak najszybciej dotrzeć do lasu. Upłynie dużo czasu, nim dojdą do siebie i poszukają reszty oddziału. Opowiedzą Gerhardowi Rude o tajemniczym przybyszu i jęcząc, przyznają się do niewypełnienia rozkazu. Po usłyszeniu niepomyślnych wieści, rycerza zakonu Kawalerów Mieczowych ogarnie furia, nałoży karę chłosty na knechtów i zakuje ich w dyby na trzy dni. Jednocześnie pierwszy raz w życiu poczuje dojmujące uczucie strachu, który rozpełznie się lodowatymi igłami po jego ciele i utkwi w sercu do końca jego dni, gotowy wypełznąć zawsze, kiedy przypomni sobie płonące gniewem oczy Burgundczyka. Od tej chwili żadnej nocy nie prześpi spokojnie, budzić się będzie z przestrachem, nasłuchując, czy w ciemnościach nie czai się ten szalony rycerz z dalekiej Francji, który walczył jak demon. Tymczasem przybysz podjechał pod niedoszły szafot. - Dagobert z Saint-Amand, jak zawsze ściągający kłopoty - powiedział beznamiętnym, zniekształconym przez hełm głosem. - Piotr des Ruaux, jak zawsze niosący pomoc potrzebującym - odpowiedział z przekąsem Dagobert. - Może byś mnie rozwiązał i ściągnął pętlę z szyi, bo mnie strasznie uwiera. Zakonnik roześmiał się, pochylił głowę i ściągnął z głowy hełm. Ukazała się przystojna twarz ciemnowłosego mężczyzny w średnim wieku. * * * Wędrowali wąskimi leśnymi ścieżkami, poprzez gaje, mateczniki, łąki usiane kwiatami, smagani na przemian słońcem, wiatrem i deszczem. Uchodzili przed prześladowcami, których oddechy niemalże czuli na karku. Już dwukrotnie udało im się zbiec Gerhardowi Rude, zawsze gubiąc pościg w niedostępnych kniejach i borach. Jechali na jednym koniu niczym pierwsi templariusze na pieczęci, jaką Dagobert, dzieckiem będąc, widział u swego ojca. Pamiętał historie, które opowiadał mu dziedzic Saint- Amand, a on - mały chłopiec o blond loczkach, siedział zasłuchany z szeroko otwartymi niebieskimi oczami, chłonąc opowieści o siedmiu walecznych rycerzach, którzy złożyli śluby czystości i ubóstwa oraz zobowiązali się bronić pielgrzymów zmierzających do Grobu Pańskiego. Nazwali się zakonem Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona. I w przeciwieństwie do swoich następców naprawdę żyli w ubóstwie, a swymi szlachetnymi
ideami i przykładem zachęcali innych do podjęcia służby w Ziemi Świętej. Znał ich imiona na pamięć, o każdej porze dnia i nocy potrafił je wyrecytować: Hugo de Payns z Szampanii, Godfryd de Saint-Omer, Godfryd d’Eygorande, Nicolas de Neuvic, Juan d’Ussel, Jean de Meymac i Pierre d’Orlean. Niczym legendarni rycerze Okrągłego Stołu, stali się bohaterami dziecięcych fantazji, zawładnęli jego wyobraźnią i byli wzorem do naśladowania. Mały Dagobert marzył o założeniu białego płaszcza z czerwonym krzyżem. Ironią losu było, że teraz uciekał przed ludźmi noszącymi takie właśnie znaki, może z krzyżem w nieco innym kształcie, ale reprezentującymi te same idee. Nie byli to jednak owi szlachetni bohaterowie z jego wyobrażeń, a chciwi bandyci i bezwzględni mordercy. Za przykładem pierwszych zbrojnych zakonów, w późniejszych wiekach niczym grzyby po deszczu narodziły się kolejne, o podobnej regule, strukturze, głoszące kultywowanie chrześcijańskich cnót. Ale zamiast nieść pomoc potrzebującym, chronić i wspierać, rycerze zakonni hartowali ciała i dusze w srogich wyprawach. Zamiast miłości ofiarowali śmierć, zamiast krzyża nieśli miecze, zamiast wodą, chrzcili poprzez przelaną krew. Śnieżnobiałe habity splamione były posoką nie tylko pogan, ale również chrześcijan, którzy mieli czelność im się przeciwstawić. Zapomnieli o swojej powinności, o przysięgach ubóstwa i honorze. Zanurzali się coraz bardziej w morzu okrucieństwa i niepohamowanych żądz. We współczesnych rycerzach zakonnych nie było dumy, światłości, ani nawet wiary prekursorów. Za to cechowała ich buta i bezduszność wobec wrogów. Jednakże nie wszyscy tacy byli, a przykładem cnót rycerskich mógł być Piotr des Ruaux. Należał do lazarytów. O ile inni rycerze zakonni, poprzez posługę Bogu rozumieli przede wszystkim walkę i niesienie śmierci niewiernym, to lazaryci ofiarowywali życie. Zakon przyjął nazwę od biblijnego Łazarza, patrona trędowatych, gdyż służyli w nim zazwyczaj ludzie zarażeni. Trąd został przywleczony z Ziemi Świętej do Europy przez krzyżowców i rozpowszechnił się wśród wszystkich warstw społecznych, od książąt, poprzez mieszczan, aż do zwykłych parobków. Powstało wiele leprozoriów, nad którymi opiekę sprawowali właśnie rycerze z zakonu Świętego Łazarza. Ich głównym zadaniem była opieka nad chorymi, zarówno w zakresie leczenia, wsparcia duchowego, jak również zbrojnej ochrony, gdyż leprozoria były często atakowane i grabione. Zakonnicy stawali zbrojnie w licznych bitwach, czasami ramię w ramię ze zdrowymi rycerzami. Walczyli pod Hittinem, Gazą, bronili Akki i Jerozolimy. Zawsze jednak wzbudzali strach i obrzydzenie, zarówno wśród wrogów, jak i sojuszników. Nie inaczej było i tym razem, Piotr des Ruaux samą swoją obecnością, mitem morowego powietrza wystraszył zakonnych pachołków, ratując Dagobertowi życie.
Nie po raz pierwszy. Spotkali się przed czterema laty, kiedy książę Jan, palatyn Burgundii, wkroczył ze swoimi wojskami do Paryża, próbując odsunąć od władzy obłąkanego króla Karola16 . Saint- Amand był wtedy jednym z przybocznych księcia i podczas walk na przedmieściach został osaczony przez wrogów w wąskim zaułku ślepej uliczki. Jego niewielki oddział wybito, a on pozostał sam na placu boju, wyczerpany i ranny, ale gotów bronić się do ostatniej kropli krwi. Kiedy wydawało się, że przyjdzie mu dokonać żywota w walce z licznymi, dobrze wyszkolonymi siepaczami Ludwika - brata królewskiego i jednocześnie regenta Francji, nadeszła nieoczekiwana pomoc. Nagle między niego a napastników wpadł tajemniczy rycerz z zielonym krzyżem na zakonnym płaszczu, z twarzą ukrytą za zasłoną hełmu. Walczył z szybkością błyskawicy, zręcznością kota i siłą bawołu, jego miecz siał spustoszenie, każdy cios powalał na ziemię, a na pokryty końskim łajnem bruk polała się krew. Był jak nie z tego świata, niczym demoniczny wysłannik Śmierci, przychodzący zebrać należne jej żniwo. Groza, jaką wywołało nagłe pojawienie się lazaryty i jego umiejętności szermiercze spowodowały, że szala zwycięstwa przechyliła się na stronę Burgundczyka. Triumf uczcili w najpodlejszej paryskiej karczmie. Od tamtego czasu byli dobrymi przyjaciółmi, nieraz wspólnie wdając się zarówno w awantury i beztroskie przygody, jak i podejmując się poważnych zadań. Niestety, dwa lata później jako stronnicy księcia Jana popadli w niełaskę, gdy palatyn Burgundii, a wtedy już delfin, został wygnany z kraju. Musieli uciekać z Francji, stając się podróżującymi po całej Europie banitami. Ale ich włóczęga nie była tak bezcelowa, jak mogłoby się wydawać. Wykonywali powierzane im misje i nosili w sobie tajemnicę. Tajemnicę istoty Boga. - Gdzie my jesteśmy? Zapewne całe staje od najbliższego gościńca, o osadach nie wspominając. - Dagobert rozglądał się po rozległej, otoczonej gęstym lasem polanie. Dobrze ukryta, z dala od traktu, zapewniała doskonałe schronienie przed wścibskimi spojrzeniami, niestety, las skutecznie przesłaniał widok i nie sposób było określić, gdzie się jest. Na Żmudzi łatwo zabłądzić, jeśli zejdzie się z wytyczonych szlaków. - Nieważne gdzie, ważne, że daleko od wroga. - Piotr zeskoczył z konia. - Dobre miejsce na wywczas, zatrzymamy się tu na noc, bo już zmierzcha. - Trzeba było tych dwóch zabić. Nie powiadomiliby reszty i... - Nie było potrzeby zabijać! - powiedział twardo i stanowczo lazaryta, a jego twarz na chwilę stężała. - Wiem, wiem, ty i te twoje zasady - westchnął Dagobert i również zeskoczył z konia.