Dokument chroniony
elektronicznym znakiem
wodnym
Zgubiła się.
W tej części miasta była chyba po raz
pierwszy. Jeszcze za dnia odnalazła,
choć nie bez trudu, drogę do starej willi,
gdzie na parterze znajdował się
prywatny gabinet dentystyczny polecony
jej przez znajomych. Potem jednak, gdy
go opuszczała, panowały już zupełne
ciemności, więc straciła orientację. Co
więcej, pogoda, przedtem znośna, teraz
zepsuła się na dobre – padał
zamarzający kapuśniaczek i wiał
nieprzyjemny listopadowy wiatr. Nie
pamiętała, czy do przystanku
autobusowego powinna pójść w lewo,
czy w prawo. Ruszyła w stronę, gdzie
przez deszcz i mgłę majaczyły światła
miasta. Wokół nie było żywego ducha.
Przy jakimś skrzyżowaniu znów się
zawahała. Skręciła w prawo, a potem
w lewo. Albo w lewo, a potem
w prawo. Po chwili nie wiedziała, gdzie
jest i dokąd ma iść. Zachowywała się
jak wiatr, który też ciągle zmieniał
kierunek.
Zaraz zamienię się w sopel lodu –
pomyślała, zlewana potężniejącym
deszczem i owiewana mroźnym
wiatrem.
Gładki dotąd chodnik właśnie się
skończył, teraz iść trzeba było
dziurawym, pełnym kałuż asfaltem.
Światła miasta, ku którym podążała,
zdawały się już tylko mirażem.
Raptem tuż przed nią skrzypnęła
furtka. Odskoczyła jak oparzona,
wydając z siebie nieartykułowany
dźwięk.
– Kto tu? – usłyszała.
W ciemnościach zamajaczyła
sylwetka mężczyzny, który wyszedł zza
furtki.
– Szukam przystanku autobusowego –
rzuciła w mrok.
– Tutaj? – zdziwił się mężczyzna.
– Gdziekolwiek – odpowiedziała.
– Niech pani idzie ze mną, bo tutaj go
nie ma.
Mężczyzna ruszył w stronę, z której
przyszła. W kierunku przeciwnym niż
światła miasta. Poczuła niepokój. Sama,
w nieznanym miejscu, z nieznajomym
mężczyzną o nieznanych zamiarach.
Musiała jednak komuś zaufać.
Szli chwilę w ciemności. Wiatr nieco
przycichł, słychać więc było chlupotanie
nóg po kałużach. Chcąc uniknąć
najgłębszych, patrzyła pod nogi. Naraz
wydało jej się, że spod jej stóp
poderwało się coś czarniejszego od
mroku.
Ki diabeł? – pomyślała przestraszona.
I wpadła w kałużę po kostki.
Raptem drzwi mijanego przez nich
domku otworzyły się na oścież,
wypuszczając ze środka smugę słabego
światła.
– Mateusz? – rozległ się tubalny głos.
– Jestem, jestem! – wykrzyknął
w odpowiedzi jej przewodnik.
Po chwili z wnętrza wyłonił się jakiś
zwalisty kształt, przesłaniając sobą
światło, a zaraz potem ciemność
przeszył mocny snop światła latarki
skierowany w ich stronę. Wędrował
przez moment po omacku, aby nagle
wydobyć z mroku twarz mężczyzny,
z którym szła.
W całkowitej ciemności tylko ta jasna
twarz otoczona bladą, mglistą poświatą.
Tak na długi czas zapamiętała Marta
Mateusza.
– Nie oślepiaj – poprosił ten, którego
imię już znała.
Światło przemknęło w bok
i zahaczyło o jej sylwetkę.
– A to kto? – huknęło wielkie,
zwaliste chłopisko z progu swego
domku.
– Zgubiłam się – powiedziała.
– Ba, nie pani jedna – padła
filozoficznie brzmiąca odpowiedź.
– Odprowadzę tylko panią do
przystanku i zaraz wracam – oznajmił
Mateusz.
Naraz tuż obok Marty rozległo się
krótkie szczeknięcie.
Ki diabeł – pomyślała znowu. –
Najpierw był kształt bez głosu, teraz
głos bez kształtu.
Tymczasem snop światła latarki
zawisł tuż nad jej głową.
– Nie ruszajcie się przez chwilę –
poprosił wielkolud – i posłuchajcie
tylko, jak śnieg rośnie.
Jak można cokolwiek usłyszeć, gdy
ktoś tak dudni – przemknęło jej przez
głowę, zanim zapadła całkowita cisza.
Nawet wiatr zastosował się do
dyrektyw i zupełnie ucichł. Tyle że ta
cisza wydawała się dziwnie gęsta. Jakby
się na coś zanosiło. Marta mimowolnie
wpatrzyła się w nieruchomy promień
światła. W jego blasku iskrzyły się
malutkie drobinki.
– Ale to przecież deszcz pada –
powiedziała, przerywając ciszę.
– Niech pani cierpliwie poczeka –
zadudniło w odpowiedzi i znów na
dłużej zapanowało milczenie.
Stali tak bez ruchu i czekali.
A śnieg rósł. Chwilę później deszcz
zaczął się przekształcać w małe białe
płatki.
Nigdy wcześniej Marta nie
zaobserwowała takiej przemiany.
A teraz patrzyła w zachwycie na
przełom jesieni i zimy oświetlony
drgającym w potężnych łapach
wielkoluda blaskiem latarki.
Po chwili malutkie jak krople płatki
zaczęły ogromnieć. Na to, co się działo,
nie można było znaleźć lepszego
określenia – śnieg cały czas rósł. Teraz
były to już potężne, białe, mokre płaty,
przyklejające się do ubrania
i wdzierające w każdą jego szczelinę.
W okamgnieniu Marta i jej towarzysze
zamienili się w masywne białe
niedźwiedzie. Nie było ani trochę
przyjemniej, ale było piękniej.
– Chodźmy już, podprowadzę panią –
usłyszała głos przewodnika.
Ruszyli w ciemność. Najpierw
powrócił chodnik, potem doszli do
jakiegoś skrzyżowania, a przy nim po
chwili wyrosła zadaszona wiata
przystanku autobusowego.
– Tu panią zostawię – oznajmił
przewodnik.
– Bardzo panu dziękuję – odrzekła
uprzejmie.
Mężczyzna odwrócił się na pięcie
i ruszył z powrotem. Marta
odprowadziła go wzrokiem, a potem
spojrzała w głąb ulicy, którą przed
chwilą przyszli. Za sprawą wielkiego,
mokrego, chciałoby się powiedzieć,
„rosłego” już śniegu przypominała
scenerię jak z baśni. Białe chodniki,
białe dachy, białe drzewa i krzewy,
bielą przysypane błoto i kałuże.
I absolutna cisza.
– Proszę pana, jak się nazywa ta
ulica? – krzyknęła w mrok.
– Pogodna! – usłyszała już z daleka
wykrzyczaną odpowiedź.
Zanim na dobre odwróciła wzrok od
tego urzekającego widoku, znów
spostrzegła coś, co przebiegło przez
chodnik i ruszyło w głąb ulicy.
Ki diabeł? – pomyślała po raz trzeci,
zanim oślepiły ją reflektory zbliżającego
się miejskiego autobusu.
On też miał na sobie białą czapę
z pierwszego tej zimy śniegu.
***
A potem wróciła do domu i zajęła się
tym, co ostatnio najbardziej ją
zaprzątało – odganianiem od siebie
smutku. W pracy nie miała do tego
głowy, zbyt wiele bowiem się działo.
W domu jednak panowała cisza, można
więc było spokojnie się tym zajmować,
bo smutek lubi ciszę.
Stefan, jej mąż, jak zwykle siedział
przy biurku i pracował. Wydawało się,
że nie zauważył jej przyjścia, tak samo
jak przedtem nie zauważył jej
nieobecności. Nie było to może
niegrzeczne, lecz nieuważne, i wynikało
ze skupienia na innych sprawach.
– Zima przyszła – powiedziała, żeby
przerwać ciszę.
Wiedziała, że jeśli ona się nie
odezwie, cisza będzie trwać.
Chciała opowiedzieć o swojej
przygodzie na ulicy Pogodnej,
a zwłaszcza o śniegu wyczarowanym ze
słów tajemniczego wielkoluda –
określenie, że „śnieg rośnie”, musiałoby
się spodobać Stefanowi, który jest
poetą. Zlękła się jednak, że on tę historię
uzna za pretensjonalną, więc zadała
bezpieczne pytanie, czy coś zje.
– Chętnie – odpowiedział.
Wypakowała zakupy, które po drodze
zdążyła jeszcze zrobić, i zabrała się do
przygotowywania kolacji. Jej ambicją
było wieczorem podać coś pysznego,
choć od pewnego czasu zaczęła tracić
zapał. Niegdyś, starając się
przypodobać Stefanowi, szybko poznała
jego kulinarne upodobania
i niepostrzeżenie zaczęła lubić to samo.
Przedtem potrawy doprawiała
entuzjazmem, teraz zapanowała rutyna
i nuda.
I w ogóle coś było nie tak, choć
wszystko było w porządku.
A przecież odkąd była ze Stefanem,
miała poczucie, że zamieszkała w bajce.
Gdy rozpoczynała dorosłe życie, nie
mogła marzyć o niczym więcej.
Dojrzały, sporo starszy od niej
mężczyzna, ceniony poeta, popularny
wykładowca akademicki, bywalec
salonów, niegdyś mąż pięknych
i wykształconych kobiet, po rozstaniach
z tamtymi zainteresował się nią –
skromną studentką pochodzącą ze wsi.
I to jak się zainteresował! Nawet kilka
wierszy dla niej napisał, co parokrotnie
publicznie podkreślił. I tak ze studentki
stała się magistrantką, z magistrantki –
kochanką, a z kochanki – żoną. Nic
dziwnego zatem, że gotowa była za to
uczynić bardzo wiele. Tym bardziej że
małżeństwo ze Stefanem rozwiązało
wszystkie jej życiowe problemy –
zyskała u niego dach nad głową i pracę,
również przez niego załatwioną,
w dziekanacie ich wydziału, gdzie
wprawdzie sortowała tylko jakieś
papiery, ale za to miała stałą pensję.
Wiedziała, z jakimi przeciwnościami
losu zmagają się jej koleżanki ze
studiów, nieraz więc, budząc się obok
Stefana, szczypała się w policzek, nie
wierząc własnemu szczęściu.
A teraz coś było nie tak, choć
wszystko było w porządku.
Z rozmyślań, jakie wiodła nad
marchewką i selerem, wyrwał ją dźwięk
telefonu. Dzwoniła Misia-Monisia,
trzynastoletnia córka Stefana z jednego
z jego poprzednich małżeństw.
– Opowiesz mi, co dziś było
w szkole? – spytała Marta
najcieplejszym z tonów.
– Nie, pragnę porozmawiać z tatusiem
– odparło kwiecistym stylem i chłodnym
tonem dziecko.
Marta nie zawołała Stefana, aby
odebrał telefon, tylko jak zwykle
zaniosła mu słuchawkę do gabinetu,
a potem zamknęła za sobą drzwi, żeby
mógł swobodnie porozmawiać.
Wróciła do kuchni i otworzyła wino.
Wypiła lampkę.
Wkrótce mogła już zawołać męża na
kolację. Jej paplanina o pracy,
o koleżankach z dziekanatu, o okropnej
szefowej skutecznie wypełniła ciszę.
Potem Stefan poszedł się położyć.
Ona zaś została z butelką i ze smutkiem,
który chciała w niej utopić.
Wciąż brzmiały jej w uszach słowa
rzucone przez Stefana kilka dni
wcześniej. „Musisz wreszcie znaleźć
sobie coś własnego” – rzekł znienacka,
bez złych intencji, bo nie w gniewie, ale
jakby z irytacją czy znużeniem. Ktoś inny
powiedziałby po prostu: „Odczep się
ode mnie”, ale nie Stefan, poeta...
Strasznie ją to zabolało.
Podporządkowała swoje życie jego
życiu świadomie i ofiarnie,
z wdzięczności za to wszystko, co od
niego otrzymała – czerpiąc radość
z tego, że może być z nim, i bez reszty
wpisując się w jego pejzaż. Nie miała
dylematów, gdy rezygnowała z resztek
niezależności. Podzielała jego
upodobania, przebywała z jego
Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Ulica Pogodna Przypisy
Wydawca: GRAŻYNA SMOSNA Redaktor prowadzący: KATARZYNA KRAWCZYK Redakcja: AGNIESZKA TRZESZKOWSKA- BEREZA Korekta: ELŻBIETA JAROSZUK, EWA GRABOWSKA Łamanie: MAGiK Copyright © by Aleksandra Domańska 2014 Copyright © by Świat Książki Sp. z o.o., Warszawa 2014 ISBN 978-83-7943-641-5 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: Fabryka.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Joannie
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym Zgubiła się. W tej części miasta była chyba po raz pierwszy. Jeszcze za dnia odnalazła, choć nie bez trudu, drogę do starej willi, gdzie na parterze znajdował się prywatny gabinet dentystyczny polecony jej przez znajomych. Potem jednak, gdy go opuszczała, panowały już zupełne
ciemności, więc straciła orientację. Co więcej, pogoda, przedtem znośna, teraz zepsuła się na dobre – padał zamarzający kapuśniaczek i wiał nieprzyjemny listopadowy wiatr. Nie pamiętała, czy do przystanku autobusowego powinna pójść w lewo, czy w prawo. Ruszyła w stronę, gdzie przez deszcz i mgłę majaczyły światła miasta. Wokół nie było żywego ducha. Przy jakimś skrzyżowaniu znów się zawahała. Skręciła w prawo, a potem w lewo. Albo w lewo, a potem w prawo. Po chwili nie wiedziała, gdzie jest i dokąd ma iść. Zachowywała się jak wiatr, który też ciągle zmieniał
kierunek. Zaraz zamienię się w sopel lodu – pomyślała, zlewana potężniejącym deszczem i owiewana mroźnym wiatrem. Gładki dotąd chodnik właśnie się skończył, teraz iść trzeba było dziurawym, pełnym kałuż asfaltem. Światła miasta, ku którym podążała, zdawały się już tylko mirażem. Raptem tuż przed nią skrzypnęła furtka. Odskoczyła jak oparzona, wydając z siebie nieartykułowany dźwięk. – Kto tu? – usłyszała. W ciemnościach zamajaczyła
sylwetka mężczyzny, który wyszedł zza furtki. – Szukam przystanku autobusowego – rzuciła w mrok. – Tutaj? – zdziwił się mężczyzna. – Gdziekolwiek – odpowiedziała. – Niech pani idzie ze mną, bo tutaj go nie ma. Mężczyzna ruszył w stronę, z której przyszła. W kierunku przeciwnym niż światła miasta. Poczuła niepokój. Sama, w nieznanym miejscu, z nieznajomym mężczyzną o nieznanych zamiarach. Musiała jednak komuś zaufać. Szli chwilę w ciemności. Wiatr nieco przycichł, słychać więc było chlupotanie
nóg po kałużach. Chcąc uniknąć najgłębszych, patrzyła pod nogi. Naraz wydało jej się, że spod jej stóp poderwało się coś czarniejszego od mroku. Ki diabeł? – pomyślała przestraszona. I wpadła w kałużę po kostki. Raptem drzwi mijanego przez nich domku otworzyły się na oścież, wypuszczając ze środka smugę słabego światła. – Mateusz? – rozległ się tubalny głos. – Jestem, jestem! – wykrzyknął w odpowiedzi jej przewodnik. Po chwili z wnętrza wyłonił się jakiś zwalisty kształt, przesłaniając sobą
światło, a zaraz potem ciemność przeszył mocny snop światła latarki skierowany w ich stronę. Wędrował przez moment po omacku, aby nagle wydobyć z mroku twarz mężczyzny, z którym szła. W całkowitej ciemności tylko ta jasna twarz otoczona bladą, mglistą poświatą. Tak na długi czas zapamiętała Marta Mateusza. – Nie oślepiaj – poprosił ten, którego imię już znała. Światło przemknęło w bok i zahaczyło o jej sylwetkę. – A to kto? – huknęło wielkie, zwaliste chłopisko z progu swego
domku. – Zgubiłam się – powiedziała. – Ba, nie pani jedna – padła filozoficznie brzmiąca odpowiedź. – Odprowadzę tylko panią do przystanku i zaraz wracam – oznajmił Mateusz. Naraz tuż obok Marty rozległo się krótkie szczeknięcie. Ki diabeł – pomyślała znowu. – Najpierw był kształt bez głosu, teraz głos bez kształtu. Tymczasem snop światła latarki zawisł tuż nad jej głową. – Nie ruszajcie się przez chwilę – poprosił wielkolud – i posłuchajcie
tylko, jak śnieg rośnie. Jak można cokolwiek usłyszeć, gdy ktoś tak dudni – przemknęło jej przez głowę, zanim zapadła całkowita cisza. Nawet wiatr zastosował się do dyrektyw i zupełnie ucichł. Tyle że ta cisza wydawała się dziwnie gęsta. Jakby się na coś zanosiło. Marta mimowolnie wpatrzyła się w nieruchomy promień światła. W jego blasku iskrzyły się malutkie drobinki. – Ale to przecież deszcz pada – powiedziała, przerywając ciszę. – Niech pani cierpliwie poczeka – zadudniło w odpowiedzi i znów na dłużej zapanowało milczenie.
Stali tak bez ruchu i czekali. A śnieg rósł. Chwilę później deszcz zaczął się przekształcać w małe białe płatki. Nigdy wcześniej Marta nie zaobserwowała takiej przemiany. A teraz patrzyła w zachwycie na przełom jesieni i zimy oświetlony drgającym w potężnych łapach wielkoluda blaskiem latarki. Po chwili malutkie jak krople płatki zaczęły ogromnieć. Na to, co się działo, nie można było znaleźć lepszego określenia – śnieg cały czas rósł. Teraz były to już potężne, białe, mokre płaty, przyklejające się do ubrania
i wdzierające w każdą jego szczelinę. W okamgnieniu Marta i jej towarzysze zamienili się w masywne białe niedźwiedzie. Nie było ani trochę przyjemniej, ale było piękniej. – Chodźmy już, podprowadzę panią – usłyszała głos przewodnika. Ruszyli w ciemność. Najpierw powrócił chodnik, potem doszli do jakiegoś skrzyżowania, a przy nim po chwili wyrosła zadaszona wiata przystanku autobusowego. – Tu panią zostawię – oznajmił przewodnik. – Bardzo panu dziękuję – odrzekła uprzejmie.
Mężczyzna odwrócił się na pięcie i ruszył z powrotem. Marta odprowadziła go wzrokiem, a potem spojrzała w głąb ulicy, którą przed chwilą przyszli. Za sprawą wielkiego, mokrego, chciałoby się powiedzieć, „rosłego” już śniegu przypominała scenerię jak z baśni. Białe chodniki, białe dachy, białe drzewa i krzewy, bielą przysypane błoto i kałuże. I absolutna cisza. – Proszę pana, jak się nazywa ta ulica? – krzyknęła w mrok. – Pogodna! – usłyszała już z daleka wykrzyczaną odpowiedź. Zanim na dobre odwróciła wzrok od
tego urzekającego widoku, znów spostrzegła coś, co przebiegło przez chodnik i ruszyło w głąb ulicy. Ki diabeł? – pomyślała po raz trzeci, zanim oślepiły ją reflektory zbliżającego się miejskiego autobusu. On też miał na sobie białą czapę z pierwszego tej zimy śniegu. *** A potem wróciła do domu i zajęła się tym, co ostatnio najbardziej ją zaprzątało – odganianiem od siebie smutku. W pracy nie miała do tego głowy, zbyt wiele bowiem się działo. W domu jednak panowała cisza, można
więc było spokojnie się tym zajmować, bo smutek lubi ciszę. Stefan, jej mąż, jak zwykle siedział przy biurku i pracował. Wydawało się, że nie zauważył jej przyjścia, tak samo jak przedtem nie zauważył jej nieobecności. Nie było to może niegrzeczne, lecz nieuważne, i wynikało ze skupienia na innych sprawach. – Zima przyszła – powiedziała, żeby przerwać ciszę. Wiedziała, że jeśli ona się nie odezwie, cisza będzie trwać. Chciała opowiedzieć o swojej przygodzie na ulicy Pogodnej, a zwłaszcza o śniegu wyczarowanym ze
słów tajemniczego wielkoluda – określenie, że „śnieg rośnie”, musiałoby się spodobać Stefanowi, który jest poetą. Zlękła się jednak, że on tę historię uzna za pretensjonalną, więc zadała bezpieczne pytanie, czy coś zje. – Chętnie – odpowiedział. Wypakowała zakupy, które po drodze zdążyła jeszcze zrobić, i zabrała się do przygotowywania kolacji. Jej ambicją było wieczorem podać coś pysznego, choć od pewnego czasu zaczęła tracić zapał. Niegdyś, starając się przypodobać Stefanowi, szybko poznała jego kulinarne upodobania i niepostrzeżenie zaczęła lubić to samo.
Przedtem potrawy doprawiała entuzjazmem, teraz zapanowała rutyna i nuda. I w ogóle coś było nie tak, choć wszystko było w porządku. A przecież odkąd była ze Stefanem, miała poczucie, że zamieszkała w bajce. Gdy rozpoczynała dorosłe życie, nie mogła marzyć o niczym więcej. Dojrzały, sporo starszy od niej mężczyzna, ceniony poeta, popularny wykładowca akademicki, bywalec salonów, niegdyś mąż pięknych i wykształconych kobiet, po rozstaniach z tamtymi zainteresował się nią – skromną studentką pochodzącą ze wsi.
I to jak się zainteresował! Nawet kilka wierszy dla niej napisał, co parokrotnie publicznie podkreślił. I tak ze studentki stała się magistrantką, z magistrantki – kochanką, a z kochanki – żoną. Nic dziwnego zatem, że gotowa była za to uczynić bardzo wiele. Tym bardziej że małżeństwo ze Stefanem rozwiązało wszystkie jej życiowe problemy – zyskała u niego dach nad głową i pracę, również przez niego załatwioną, w dziekanacie ich wydziału, gdzie wprawdzie sortowała tylko jakieś papiery, ale za to miała stałą pensję. Wiedziała, z jakimi przeciwnościami losu zmagają się jej koleżanki ze
studiów, nieraz więc, budząc się obok Stefana, szczypała się w policzek, nie wierząc własnemu szczęściu. A teraz coś było nie tak, choć wszystko było w porządku. Z rozmyślań, jakie wiodła nad marchewką i selerem, wyrwał ją dźwięk telefonu. Dzwoniła Misia-Monisia, trzynastoletnia córka Stefana z jednego z jego poprzednich małżeństw. – Opowiesz mi, co dziś było w szkole? – spytała Marta najcieplejszym z tonów. – Nie, pragnę porozmawiać z tatusiem – odparło kwiecistym stylem i chłodnym tonem dziecko.
Marta nie zawołała Stefana, aby odebrał telefon, tylko jak zwykle zaniosła mu słuchawkę do gabinetu, a potem zamknęła za sobą drzwi, żeby mógł swobodnie porozmawiać. Wróciła do kuchni i otworzyła wino. Wypiła lampkę. Wkrótce mogła już zawołać męża na kolację. Jej paplanina o pracy, o koleżankach z dziekanatu, o okropnej szefowej skutecznie wypełniła ciszę. Potem Stefan poszedł się położyć. Ona zaś została z butelką i ze smutkiem, który chciała w niej utopić. Wciąż brzmiały jej w uszach słowa rzucone przez Stefana kilka dni
wcześniej. „Musisz wreszcie znaleźć sobie coś własnego” – rzekł znienacka, bez złych intencji, bo nie w gniewie, ale jakby z irytacją czy znużeniem. Ktoś inny powiedziałby po prostu: „Odczep się ode mnie”, ale nie Stefan, poeta... Strasznie ją to zabolało. Podporządkowała swoje życie jego życiu świadomie i ofiarnie, z wdzięczności za to wszystko, co od niego otrzymała – czerpiąc radość z tego, że może być z nim, i bez reszty wpisując się w jego pejzaż. Nie miała dylematów, gdy rezygnowała z resztek niezależności. Podzielała jego upodobania, przebywała z jego