mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony365 283
  • Obserwuję281
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań287 375

Domańska Aleksandra - Ulica Pogodna

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Domańska Aleksandra - Ulica Pogodna.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 54 osób, 42 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 966 stron)

Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Ulica Pogodna Przypisy

Wydawca: GRAŻYNA SMOSNA Redaktor prowadzący: KATARZYNA KRAWCZYK Redakcja: AGNIESZKA TRZESZKOWSKA- BEREZA Korekta: ELŻBIETA JAROSZUK, EWA GRABOWSKA Łamanie: MAGiK Copyright © by Aleksandra Domańska 2014 Copyright © by Świat Książki Sp. z o.o., Warszawa 2014 ISBN 978-83-7943-641-5 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: Fabryka.pl

Konwersja: eLitera s.c.

Joannie

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym Zgubiła się. W tej części miasta była chyba po raz pierwszy. Jeszcze za dnia odnalazła, choć nie bez trudu, drogę do starej willi, gdzie na parterze znajdował się prywatny gabinet dentystyczny polecony jej przez znajomych. Potem jednak, gdy go opuszczała, panowały już zupełne

ciemności, więc straciła orientację. Co więcej, pogoda, przedtem znośna, teraz zepsuła się na dobre – padał zamarzający kapuśniaczek i wiał nieprzyjemny listopadowy wiatr. Nie pamiętała, czy do przystanku autobusowego powinna pójść w lewo, czy w prawo. Ruszyła w stronę, gdzie przez deszcz i mgłę majaczyły światła miasta. Wokół nie było żywego ducha. Przy jakimś skrzyżowaniu znów się zawahała. Skręciła w prawo, a potem w lewo. Albo w lewo, a potem w prawo. Po chwili nie wiedziała, gdzie jest i dokąd ma iść. Zachowywała się jak wiatr, który też ciągle zmieniał

kierunek. Zaraz zamienię się w sopel lodu – pomyślała, zlewana potężniejącym deszczem i owiewana mroźnym wiatrem. Gładki dotąd chodnik właśnie się skończył, teraz iść trzeba było dziurawym, pełnym kałuż asfaltem. Światła miasta, ku którym podążała, zdawały się już tylko mirażem. Raptem tuż przed nią skrzypnęła furtka. Odskoczyła jak oparzona, wydając z siebie nieartykułowany dźwięk. – Kto tu? – usłyszała. W ciemnościach zamajaczyła

sylwetka mężczyzny, który wyszedł zza furtki. – Szukam przystanku autobusowego – rzuciła w mrok. – Tutaj? – zdziwił się mężczyzna. – Gdziekolwiek – odpowiedziała. – Niech pani idzie ze mną, bo tutaj go nie ma. Mężczyzna ruszył w stronę, z której przyszła. W kierunku przeciwnym niż światła miasta. Poczuła niepokój. Sama, w nieznanym miejscu, z nieznajomym mężczyzną o nieznanych zamiarach. Musiała jednak komuś zaufać. Szli chwilę w ciemności. Wiatr nieco przycichł, słychać więc było chlupotanie

nóg po kałużach. Chcąc uniknąć najgłębszych, patrzyła pod nogi. Naraz wydało jej się, że spod jej stóp poderwało się coś czarniejszego od mroku. Ki diabeł? – pomyślała przestraszona. I wpadła w kałużę po kostki. Raptem drzwi mijanego przez nich domku otworzyły się na oścież, wypuszczając ze środka smugę słabego światła. – Mateusz? – rozległ się tubalny głos. – Jestem, jestem! – wykrzyknął w odpowiedzi jej przewodnik. Po chwili z wnętrza wyłonił się jakiś zwalisty kształt, przesłaniając sobą

światło, a zaraz potem ciemność przeszył mocny snop światła latarki skierowany w ich stronę. Wędrował przez moment po omacku, aby nagle wydobyć z mroku twarz mężczyzny, z którym szła. W całkowitej ciemności tylko ta jasna twarz otoczona bladą, mglistą poświatą. Tak na długi czas zapamiętała Marta Mateusza. – Nie oślepiaj – poprosił ten, którego imię już znała. Światło przemknęło w bok i zahaczyło o jej sylwetkę. – A to kto? – huknęło wielkie, zwaliste chłopisko z progu swego

domku. – Zgubiłam się – powiedziała. – Ba, nie pani jedna – padła filozoficznie brzmiąca odpowiedź. – Odprowadzę tylko panią do przystanku i zaraz wracam – oznajmił Mateusz. Naraz tuż obok Marty rozległo się krótkie szczeknięcie. Ki diabeł – pomyślała znowu. – Najpierw był kształt bez głosu, teraz głos bez kształtu. Tymczasem snop światła latarki zawisł tuż nad jej głową. – Nie ruszajcie się przez chwilę – poprosił wielkolud – i posłuchajcie

tylko, jak śnieg rośnie. Jak można cokolwiek usłyszeć, gdy ktoś tak dudni – przemknęło jej przez głowę, zanim zapadła całkowita cisza. Nawet wiatr zastosował się do dyrektyw i zupełnie ucichł. Tyle że ta cisza wydawała się dziwnie gęsta. Jakby się na coś zanosiło. Marta mimowolnie wpatrzyła się w nieruchomy promień światła. W jego blasku iskrzyły się malutkie drobinki. – Ale to przecież deszcz pada – powiedziała, przerywając ciszę. – Niech pani cierpliwie poczeka – zadudniło w odpowiedzi i znów na dłużej zapanowało milczenie.

Stali tak bez ruchu i czekali. A śnieg rósł. Chwilę później deszcz zaczął się przekształcać w małe białe płatki. Nigdy wcześniej Marta nie zaobserwowała takiej przemiany. A teraz patrzyła w zachwycie na przełom jesieni i zimy oświetlony drgającym w potężnych łapach wielkoluda blaskiem latarki. Po chwili malutkie jak krople płatki zaczęły ogromnieć. Na to, co się działo, nie można było znaleźć lepszego określenia – śnieg cały czas rósł. Teraz były to już potężne, białe, mokre płaty, przyklejające się do ubrania

i wdzierające w każdą jego szczelinę. W okamgnieniu Marta i jej towarzysze zamienili się w masywne białe niedźwiedzie. Nie było ani trochę przyjemniej, ale było piękniej. – Chodźmy już, podprowadzę panią – usłyszała głos przewodnika. Ruszyli w ciemność. Najpierw powrócił chodnik, potem doszli do jakiegoś skrzyżowania, a przy nim po chwili wyrosła zadaszona wiata przystanku autobusowego. – Tu panią zostawię – oznajmił przewodnik. – Bardzo panu dziękuję – odrzekła uprzejmie.

Mężczyzna odwrócił się na pięcie i ruszył z powrotem. Marta odprowadziła go wzrokiem, a potem spojrzała w głąb ulicy, którą przed chwilą przyszli. Za sprawą wielkiego, mokrego, chciałoby się powiedzieć, „rosłego” już śniegu przypominała scenerię jak z baśni. Białe chodniki, białe dachy, białe drzewa i krzewy, bielą przysypane błoto i kałuże. I absolutna cisza. – Proszę pana, jak się nazywa ta ulica? – krzyknęła w mrok. – Pogodna! – usłyszała już z daleka wykrzyczaną odpowiedź. Zanim na dobre odwróciła wzrok od

tego urzekającego widoku, znów spostrzegła coś, co przebiegło przez chodnik i ruszyło w głąb ulicy. Ki diabeł? – pomyślała po raz trzeci, zanim oślepiły ją reflektory zbliżającego się miejskiego autobusu. On też miał na sobie białą czapę z pierwszego tej zimy śniegu. *** A potem wróciła do domu i zajęła się tym, co ostatnio najbardziej ją zaprzątało – odganianiem od siebie smutku. W pracy nie miała do tego głowy, zbyt wiele bowiem się działo. W domu jednak panowała cisza, można

więc było spokojnie się tym zajmować, bo smutek lubi ciszę. Stefan, jej mąż, jak zwykle siedział przy biurku i pracował. Wydawało się, że nie zauważył jej przyjścia, tak samo jak przedtem nie zauważył jej nieobecności. Nie było to może niegrzeczne, lecz nieuważne, i wynikało ze skupienia na innych sprawach. – Zima przyszła – powiedziała, żeby przerwać ciszę. Wiedziała, że jeśli ona się nie odezwie, cisza będzie trwać. Chciała opowiedzieć o swojej przygodzie na ulicy Pogodnej, a zwłaszcza o śniegu wyczarowanym ze

słów tajemniczego wielkoluda – określenie, że „śnieg rośnie”, musiałoby się spodobać Stefanowi, który jest poetą. Zlękła się jednak, że on tę historię uzna za pretensjonalną, więc zadała bezpieczne pytanie, czy coś zje. – Chętnie – odpowiedział. Wypakowała zakupy, które po drodze zdążyła jeszcze zrobić, i zabrała się do przygotowywania kolacji. Jej ambicją było wieczorem podać coś pysznego, choć od pewnego czasu zaczęła tracić zapał. Niegdyś, starając się przypodobać Stefanowi, szybko poznała jego kulinarne upodobania i niepostrzeżenie zaczęła lubić to samo.

Przedtem potrawy doprawiała entuzjazmem, teraz zapanowała rutyna i nuda. I w ogóle coś było nie tak, choć wszystko było w porządku. A przecież odkąd była ze Stefanem, miała poczucie, że zamieszkała w bajce. Gdy rozpoczynała dorosłe życie, nie mogła marzyć o niczym więcej. Dojrzały, sporo starszy od niej mężczyzna, ceniony poeta, popularny wykładowca akademicki, bywalec salonów, niegdyś mąż pięknych i wykształconych kobiet, po rozstaniach z tamtymi zainteresował się nią – skromną studentką pochodzącą ze wsi.

I to jak się zainteresował! Nawet kilka wierszy dla niej napisał, co parokrotnie publicznie podkreślił. I tak ze studentki stała się magistrantką, z magistrantki – kochanką, a z kochanki – żoną. Nic dziwnego zatem, że gotowa była za to uczynić bardzo wiele. Tym bardziej że małżeństwo ze Stefanem rozwiązało wszystkie jej życiowe problemy – zyskała u niego dach nad głową i pracę, również przez niego załatwioną, w dziekanacie ich wydziału, gdzie wprawdzie sortowała tylko jakieś papiery, ale za to miała stałą pensję. Wiedziała, z jakimi przeciwnościami losu zmagają się jej koleżanki ze

studiów, nieraz więc, budząc się obok Stefana, szczypała się w policzek, nie wierząc własnemu szczęściu. A teraz coś było nie tak, choć wszystko było w porządku. Z rozmyślań, jakie wiodła nad marchewką i selerem, wyrwał ją dźwięk telefonu. Dzwoniła Misia-Monisia, trzynastoletnia córka Stefana z jednego z jego poprzednich małżeństw. – Opowiesz mi, co dziś było w szkole? – spytała Marta najcieplejszym z tonów. – Nie, pragnę porozmawiać z tatusiem – odparło kwiecistym stylem i chłodnym tonem dziecko.

Marta nie zawołała Stefana, aby odebrał telefon, tylko jak zwykle zaniosła mu słuchawkę do gabinetu, a potem zamknęła za sobą drzwi, żeby mógł swobodnie porozmawiać. Wróciła do kuchni i otworzyła wino. Wypiła lampkę. Wkrótce mogła już zawołać męża na kolację. Jej paplanina o pracy, o koleżankach z dziekanatu, o okropnej szefowej skutecznie wypełniła ciszę. Potem Stefan poszedł się położyć. Ona zaś została z butelką i ze smutkiem, który chciała w niej utopić. Wciąż brzmiały jej w uszach słowa rzucone przez Stefana kilka dni

wcześniej. „Musisz wreszcie znaleźć sobie coś własnego” – rzekł znienacka, bez złych intencji, bo nie w gniewie, ale jakby z irytacją czy znużeniem. Ktoś inny powiedziałby po prostu: „Odczep się ode mnie”, ale nie Stefan, poeta... Strasznie ją to zabolało. Podporządkowała swoje życie jego życiu świadomie i ofiarnie, z wdzięczności za to wszystko, co od niego otrzymała – czerpiąc radość z tego, że może być z nim, i bez reszty wpisując się w jego pejzaż. Nie miała dylematów, gdy rezygnowała z resztek niezależności. Podzielała jego upodobania, przebywała z jego