mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

DOnaglia Frédérick - Córka masywu Maurów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

DOnaglia Frédérick - Córka masywu Maurów.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 15 osób, 17 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 158 stron)

Michelowi Goujon z ogromną wdzięcznością. Frédérique​ Hébrard, dziękując za okazaną przyjaźń

Prolog Drobna postać kuliła się w ciemnej komórce pod schodami. Chłopiec się bał… Przycisnął kolana do piersi i drżał ogarnięty przerażeniem na myśl, że ojczym znów go zbije. Ojczym pił, jak co wieczór, i dopiero co spuścił mu tęgie lanie wojskowym pasem, po czym zamknął go tu, w ciemności. I jak zawsze zapomni o nim i uwolni dopiero o świcie. Chłopiec wpadł na pomysł, by jakoś urządzić swoje więzienie. Przed kilkoma dniami napełnił zbiorniczek lampy naftowej, którą wyszperał na strychu. Musiał się spieszyć… Jednak ojczym, zwabiony hałasem, wrócił. – Co tu robisz? – wrzasnął, gotów go bić od nowa. Dziecko zatrzęsło się i w panice przewróciło lampę. Nafta rozlała się po podłodze. Mężczyzna patrzył na ciemną lśniącą kałużę, która plamiła podeszwy jego butów. Znieruchomiał. W nagłym przebłysku maltretowany chłopiec chwycił leżące obok pudełko zapałek i ścisnął je mocno, aby znaleźć siłę i zmierzyć się ze spojrzeniem swojego oprawcy. Po raz pierwszy ujrzał strach, którego był sprawcą. Stawał się panem sytuacji i to skłoniło go do działania. Powoli otworzył tekturowe pudełeczko, wyciągnął z niego jedną zapałkę i nie spuszczając wzroku z ojczyma, potarł o draskę i rzucił między nich. Płomienie buchnęły oślepiającym blaskiem. Mężczyzna zaczął krzyczeć, depcząc je w przerażeniu. Ale było już za późno, jego spodnie zajęły się ogniem… Chłopiec uciekł. Nikt nie wiedział, że był na miejscu wypadku. Ojczym zmarł w drodze do szpitala. Już nigdy nie zamknie go pod schodami…

1 Z ręką na klamce Maurine Casténat wzięła głęboki wdech. Wiedziała, co ją czeka za tymi drzwiami. Będzie musiała zmierzyć się ze spojrzeniem swojej siostry Carole, zrozpaczonej lub wściekłej, że uległa jej namowom. Ich stosunki nie były łatwe, odkąd osiem miesięcy temu Maurine znów zamieszkała w Lambert, ich rodzinnym majątku. Ale wtedy myślała, że Carole będzie jej wdzięczna, że zrezygnowała z błyskotliwej kariery naukowca. Maurine rzeczywiście bez najmniejszego wahania zdecydowała się zostać wiejskim lekarzem w Collobrières po to tylko, by zająć się chorym ojcem i odciążyć starszą siostrę od codziennych obowiązków. Ale wszystko potoczyło się inaczej… Czy jej powrót naprawdę przyniósł Carole ulgę? Coraz bardziej w to wątpiła. Z trudem poznawała swoją starszą siostrę – dawną powierniczkę, opiekunkę i przyjaciółkę. Skończył się czas beztroski, szalonych śmiechów i poufałości. Carole, która kierowała teraz cukiernią Casténat, miała szykowny wygląd i doskonałe maniery prowincjonalnej damy w nieokreślonym wieku. Ją, Maurine, przepełniała niepohamowana radość życia. Ocierając się w pracy o choroby, cierpienia i śmierć, Maurine doznawała prawdziwej satysfakcji, mogąc nieść ulgę w cierpieniu, a czasem nawet ratując życie. To był jej cel, powołanie, uświadomione już we wczesnej młodości, niedługo po tragicznym zgonie Anaïs, ich matki, śmiertelnie rannej po upadku w przepaść w pobliskim wąwozie Destéou. W wieku trzydziestu dwóch lat Maurine miała urodę tych kobiet, które dojrzałość wysubtelnia i które potrafią zachować ogień niezbyt jeszcze odległej młodości. Do tego dochodziły inteligencja, upór i zmysł analizy, dzięki którym uniknęła wielu przeszkód. „Każdy czyn ma swoje następstwa”. Maurine znała tę maksymę na pamięć i nigdy nie stawiała diagnozy bez zadania sobie wszystkich pytań i bez otrzymania na nie odpowiedzi. Przeczesała palcami gęste włosy i otworzyła drzwi. – Szybko się uwinęłaś – stwierdziła Carole, nawet się nie odwracając. Stała przed zlewem, napełniając wodą zbiornik maszynki do kawy. Maurine wolała nie zauważyć sarkazmu i usiadła na dębowej ławie przy kuchennym stole. – Ja też się chętnie napiję… Jej złociste spojrzenie obiegło przestronne, sklepione pomieszczenie, gdzie kolejne pokolenia rodziny Casténat, następujące po sobie w Lambert, podjęły tyle decyzji, aż

po umieszczenie dziś ich biednego ojca w specjalistycznym ośrodku dla chorych na alzheimera. Na zewnątrz jesienna noc okrywała grzbiety Masywu Maurów morzem atramentowej ciemności. Maurine z trudem odgadywała zarysy dwóch menhirów wyrastających na skraju posiadłości. Zadrżała, czując lekki powiew powietrza. Siedmioramienny żyrandol nad długim ciężkim stołem poruszał się ledwie dostrzegalnie, odblask żarówek w kształcie świec rzucał cienie na ścianę bieloną wapnem. Błyskały naczynia z mosiądzu na okapie pieca kuchennego i te z cyny ustawione na obudowie kominka. Maurine przeniosła wzrok na siostrę, która gorączkowo ścierała z blatu krople wody. Złożyła ścierkę i powiesiła ją na pręcie kuchennym tak, żeby nie zostawić żadnego zagięcia. Potem włączyła maszynkę do kawy. – Tacie jest naprawdę dobrze. – Maurine spróbowała rozluźnić atmosferę. – Ma jasny pokój z widokiem na morze. Jeżeli chodzi o personel, to uważam, że jest wyjątkowo sprawny i sympatyczny. Carole oschłym gestem postawiła cappuccino przed siostrą i odparła głuchym tonem: – I jak sądzę, tobie to wystarcza! – Daj spokój, Caro… – jęknęła Maurine. W tej właśnie chwili pragnęła choćby odrobiny solidarności, z braku czegoś na kształt współczucia. Ją również bolała ta sytuacja. Odwiozła ojca do specjalistycznego domu opieki, bo już dłużej nie mogły trzymać go w domu, i było to dla niej torturą. Miała wrażenie, że się go wyrzeka, wykreśla ze swego życia. Ale Henri Casténat nie był już sobą, stawał się zagrożeniem – przede wszystkim dla samego siebie. Siostry nie miały wyboru. Od wystąpienia pierwszych symptomów choroby Maurine nie miała złudzeń i przygotowywała Carole do tego, co nieuchronne, nie budząc w niej fałszywych nadziei. Ale siostra nie chciała o niczym słyszeć. Ich ojciec wyjdzie z tego, koniec kropka. – Na miłość boską, spójrz prawdzie w oczy – oburzała się Maurine. – Tak, oczywiście. Wszystkie te twoje wyniki badań to tylko zbiór cyfr, nic więcej. A tu chodzi o naszego ojca. Słyszysz? O naszego ojca! Kiedy miał osiem lat, pokonał gruźlicę, kiedy miał pięćdziesiąt trzy – raka. On jest bardzo silny, to wojownik. Czemu musiał opuścić dom? To najlepsze miejsce, żeby wyzdrowiał. Maurine nie naciskała. Wiosną stan zdrowia ojca pogorszył się tak bardzo, że wymagał stałej opieki i ciągłych zabiegów pielęgnacyjnych. Córki zmieniały się przy nim dwadzieścia cztery godziny na dobę do chwili, kiedy w końcu Carole ustąpiła

wobec oczywistej prawdy. Osiem dni temu, gdy leżała w łóżku z powodu grypy, ojciec omal nie połamał się na schodach. Maurine nie było w domu i Carole bardzo się wystraszyła. Przytłoczona koniecznością podjęcia decyzji i pod naciskiem siostry podpisała w końcu wniosek o przyjęcie go do domu opieki. Carole wypiła kawę jednym haustem. Potem opłukała filiżankę i ruszyła ku drzwiom. – Już? – zawołała Maurine z zawodem w głosie. – Nie zostaniesz ze mną chwilę? – Przykro mi, ale jutro czeka mnie ciężki dzień w cukierni i jestem zmęczona. Chcę się położyć. – Ale… Zostań jeszcze moment. Proszę! Napotkała wzrok siostry i przejął ją chłód. Carole niczego nie widziała. Niczego. Jej spojrzenie było wyprane z cienia współczucia dla Maurine. I po raz pierwszy Maurine odniosła okropne wrażenie, że Carole cieszy się, widząc jej ból. – Zostań – szepnęła prawie błagalnym tonem. – Chciałabym porozmawiać. – Nic mnie to nie obchodzi – wysyczała Carole przez zaciśnięte wargi. – Może już czas, żebyś zrozumiała, że nie wszystko i nie zawsze będzie tak, jak chcesz. Zachowujesz się jak rozkapryszone dziecko. Masz wyrzuty sumienia, że zamknęłaś tatę w ośrodku? Świetnie. To wszystko, na co zasługujesz. Ja spędziłam z nim całe życie. Przejęłam cukiernię z obowiązku, z szacunku dla rodziny. Ty sama wytyczyłaś swoją drogę, nie pytając nikogo o zdanie. Maurine przełknęła z trudem ślinę. Carole spokojnie ciągnęła dalej: – Gdzie​ byłaś przez ostatnie lata, gdy on każdego dnia stawał się coraz bardziej bezradny? Czekałaś, aż skończą się twoje zobowiązania, żeby się włączyć. Pewnie chciałaś ulżyć swojemu sumieniu? Ale teraz jest już za późno. Tak więc, jeżeli oczekujesz ode mnie jakiegokolwiek podziękowania, ryzykujesz, że prędzej zapuścisz korzenie. I​ nawet nie mrugnąwszy okiem, wyszła, zostawiając Maurine zbitą z tropu. Masyw​ Maurów, otoczony zatoką Saint-Tropez, wydawał się nie ulegać wpływowi czasu, mając w sobie coś ze świętości dla tych, którzy potrafią patrzeć i słyszeć swoją duszą. Za​ zakrętem na zboczu ukazały się nagle Collobrières i wąska droga, kończąca się na bulwarze Lazare-Carnot. Dalej,​ na placu Libération, dwa kroki od ratusza, znajdował się sklep mięsny Fabrégata. „Z ojca na syna od 1912”, jak głosił szyld wymalowany na fasadzie. – Moja​ kochana – jęknął Gilou, kładąc na wadze świeżo odcięty plaster rostbefu. – To wszystko jest bardzo smutne…

Maurine​ spodziewała się, że ojciec chrzestny tak zareaguje. Dobrze​ znała najwierniejszego przyjaciela swojego ojca, znany był z tego, że miał zwyczaj mówić prawdę prosto w oczy. – A​ jeszcze i to – ciągnął rzeźnik śpiewnym akcentem – że ty i twoja siostra wciąż się kłócicie. Serce mnie boli, córuchno. Mówię ci to, co myślę. – Wsunął znów ołówek za ucho, wyjął z lady chłodniczej pasztet i odciął spory kawałek. – Mus​ z kaczki z prawdziwkami. Tutejsza specjalność sezonowa. Powiedz mi nowinki… Włożył​ „prezent od firmy” do plastikowej torebki zawierającej mięso i już miał ją podać Maurine, powstrzymał jednak ten gest, patrząc młodej kobiecie prosto w oczy. – Nie​ bądź taka oschła wobec Carole, powinnyście się wspierać. Tym bardziej teraz. Biedny Henri nie byłby z tego zadowolony. A ponieważ on nie może wam tego powiedzieć, ja biorę na siebie ten obowiązek. Maurine​ nic nie odpowiedziała, ale była poruszona jego troską. – Pogódźcie​ się jak najprędzej; jak nie, to jednej i drugiej dam porządnego klapsa. Gilou​ Fabrégat wydawał się szczególnie przejęty ich sprzeczkami, tym bardziej gdy dowiedział się, że Henri został umieszczony w domu opieki. Dla​ nich wszystkich Henri, głowa klanu Casténat, był wcieleniem męstwa i odwagi. Właściciel​ cukierni, ozdoba Collobrières, zawsze dawał dowody godności i siły. Kiedy​ ludzie z miasteczka dowiedzieli się o jego chorobie, mało kto chciał w to wierzyć. Ten​ wspaniały człowiek nie mógł skończyć w taki sposób. Maurine​ ucałowała ojca chrzestnego z ostentacyjną czułością. Gilou, który nie miał własnych dzieci, w Carole i Maurine widział przyszłość rodziny. Dalekie pokrewieństwo, które gubiło się w rozgałęzieniach genealogii, łączyło rodzinę Fabrégatów z Casténatami. – Bądź​ spokojny, obiecuję ci, że zrobię, co należy – odrzekła łagodnie, po czym dodała ze smutkiem: – Dobrze, muszę już iść… – Jakieś​ kłopoty? – Nie,​ wszystko w porządku. – Pleciesz​ bzdury! Jestem stary, ale nie głupi. No? Mów zaraz, jeśli nie chcesz, żebym cię oblał sosem czosnkowym… Maurine​ miała sobie za złe, że nie potrafiła lepiej ukryć swoich uczuć. Dla​ Gilou dostatecznym ciosem była wiadomość, że jego najlepszy przyjaciel znalazł się w szpitalu, nie chciała go niepokoić swoimi problemami. Problemami,​ które zresztą wcale nie były problemami, po prostu sama zadawała sobie różne pytania. Od​ ośmiu miesięcy, odkąd otworzyła gabinet obok sklepu rzeźnika, poczekalnia świeciła pustką.

Nieliczni​ pacjenci, którzy otwierali drzwi, mieli jakieś drobne dolegliwości i w większości otwarcie przyznawali, że znaleźli się tu, ponieważ doktor Mazeret nie mógł ich przyjąć. Początkowo​ Maurine mówiła sobie, że trzeba czasu, aby zdobyć pacjentów. Gdy​ się tu urządziła, Gilou zarekomendował ją aptekarzowi, merowi i wszystkim, którzy w gminie zaliczali się do osób wpływowych. Mimo to jej lista wizyt w mieście była czysta. Całe dnie, a czasem nawet całe wieczory spędzała, przemierzając drogi i dróżki w okolicy, chodząc do pacjentów, którzy nie mogli opuszczać domu. A​ kiedy w najbardziej zapadłych zakątkach gór jej land rover nie był w stanie pokonać stromych dróg, musiała iść na piechotę do najdalej położonych siedzib ze swoją torbą lekarską. W​ końcu zaczęła się zastanawiać, czy dobrze zrobiła, otwierając tutaj gabinet. W​ gruncie rzeczy nikt jej potrzebował. Może​ zrobiłaby lepiej, wracając do szpitala i dalej odbywała staż na internie. Nic​ już nie zmuszało jej do pozostania w Collobrières; ani ojciec, umieszczony w domu opieki, ani siostra, której wcale nie zależało na jej obecności. – Nie​ przejmuj się – powiedział Gilou, obejmując ją serdecznie. – Wcześniej czy później ludzie w końcu przyjdą do ciebie. I Mazeret pewnego dnia też się wycofa. Na razie wszyscy cię obserwują. Tutaj ludzie bywają nieufni. Nie chodzi o to, że się ciebie boją, moja kochana. Ale widzisz, u nas każdy przejmuje zawód po ojcu. Jest się przygotowywanym do dziedziczenia profesji od niemowlęctwa. Ty jesteś córką Henriego. Nazywasz się Casténat. Urodziłaś się w Lambert. Wasza dziedzina to cukiernictwo, a nie medycyna. Ja wiem, że to stary obyczaj, ale trudno, tak tu jest. Nie wkłada się fig i grzybów do jednego koszyka. Stali​ w progu sklepu. Ich uwagę przyciągnęła nagle grupka zgromadzona na chodniku naprzeciwko, pod dwoma wysokimi oknami gabinetu Mazereta znajdującego się na parterze budynku w klasycznym stylu prowansalskim, bez wątpienia najpiękniejszego w dzielnicy. – Popatrz​ na tych krzykaczy… Nie trzeba się domyślać, o czym mówią… – Gilou podniósł wzrok na Maurine. – Gadają o Malamousque, do jasnej cholery. Nieruchomość została wystawiona na sprzedaż w zeszłym tygodniu. Nie mów, że nie wiedziałaś. Maurine​ była zaskoczona, dotarły do niej tylko strzępy rozmów między Carole a ojcem w rzadkich momentach jego przytomności – rozmów, które natychmiast cichły, gdy przechodziła. Najwyraźniej​ ta nazwa wiązała Casténatów z bolesną przeszłością, do której Henri wolał nie wracać, a dla rodziny był to temat tabu, którego nie chciano poruszać, aby nie przyciągać złego uroku. – Wiesz,​ jacy są ludzie. Sprzedaż Malamousque tyle lat po zamordowaniu Laucarte’a…

Nawet​ Gilou nie ośmielał się mówić więcej. Ten dramat na zawsze wstrząsnął sumieniem całej gminy. To była tragedia. W czasie tamtych wydarzeń, jak Francja długa i szeroka, media opisywały wypadek małżeństwa spalonego żywcem w pożarze ich własnego domu, podpalonego przez jakiegoś zbrodniarza… Prawdziwy klimat donosicielstwa zburzył panujący dotychczas spokój, a okna przytulonych do siebie domów stały się posterunkami obserwacyjnymi, z których szpiegowano sąsiadów. A​ kiedy wydarzenia przyjęły decydujący obrót, kiedy zakończono śledztwo i aresztowano winnego, nikt nie zgłaszał zastrzeżeń. Całe Collobrières pragnęło jak najszybciej zapomnieć o tej sprawie. – I​ poza tym zapominasz o tym, co widziała Carole cztery dni temu w pobliżu menhirów w Lambert. – No​ nie, Gilou, tylko nie ty! – obruszyła się Maurine. Ruszyła​ przed siebie, nie mając najmniejszej ochoty przedłużać tej rozmowy. Rzeźnik szedł za nią chodnikiem, dopóki nie dotarła do swojego samochodu, zdecydowana nie słuchać dłużej głupstw o Białej Damie, która pojawiała się w tajemniczy sposób jako ostrzeżenie przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. I przydarzyło się to jej własnej siostrze tego wieczoru, kiedy ojciec spadł ze schodów. Carole​ wstała wtedy, aby zamknąć okiennice, i dostrzegła w pobliżu menhirów jakąś postać, która rozproszyła się w otaczającym ją kręgu światła. Zaintrygowana, ale przede wszystkim zaniepokojona, widząc w tym złą wróżbę, nazajutrz zwierzyła się Gilou i Viviane Briand, starej przyjaciółce rodziny, która pracowała w cukierni od wielu lat. Potem jednak postanowiła wszystkiemu zaprzeczyć. – Musisz​ przyznać, że to niepokojące. Ostatni raz widziano Białą Damę dokładnie w dniu poprzedzającym pożar Malamousque. Teraz pojawiła się znów i patrz, co przydarzyło się twojemu ojcu… Maurine​ zatrzymała się i odwróciła do ojca chrzestnego z szerokim uśmiechem na ustach. – Nie,​ ja chyba śnię! Pogrążamy się w jakichś zabobonach. Zawsze znajdzie się na wszystko wytłumaczenie, jestem przekonana. Jeżeli trzeba, dowiodę tego. – Nie​ żartuj z tego, kochana. Już​ miała odpowiedzieć, lecz gdy spojrzała na grupkę ludzi, rozprawiających niespokojnie przed gabinetem doktora Mazereta, nagle zrozumiała, co zaszło. – Przepraszam,​ proszę zrobić mi przejście – rzuciła, torując sobie drogę między gapiami. – Jestem lekarzem. Jakiś​ mężczyzna klęczał z nożem w ręce i usiłował uspokoić chłopca najwyraźniej zesztywniałego ze strachu. – Nie​ ma wyboru, mój mały. Lekarza tu nie ma. Trzeba działać niezwłocznie, żeby usunąć jad, to jedyny sposób. – To​ kompletna bzdura! – krzyknęła Maurine, wyrywając mu nóż z ręki. Teraz​ ona z kolei uklękła. Podczas upałów, które w końcu września panowały

jeszcze w Masywie Maurów, ukąszenie żmii nie należało do rzadkości. – Spokojnie,​ wszystko będzie dobrze. Nie denerwuj się. Przede wszystkim zachowaj spokój i oddychaj głęboko. Nie będzie bolało, obiecuję. Chłopiec​ powoli się uspokajał. Maurine zaczęła od zdjęcia opaski uciskowej. Została zbyt mocno zaciśnięta, co w przeciwieństwie do powszechnie przyjętego poglądu było szczególnie groźne. – Jest​ już dobrze. Bardzo dobrze. Jak masz na imię? – Arthur.​ – Po chwili wahania zapytał: – Proszę mi powiedzieć… Czy ja umrę? – Co​ za głupi pomysł! – odparła tonem umyślnie lekkim, oczyszczając rankę. – Czy uważasz, że takie małe zwierzę, mogłoby cię zjeść? Arthur,​ uspokojony, pokiwał głową. – A​ teraz zrobimy tak – ciągnęła Maurine. – Najpierw usuniemy jad, ale nie masz się czego bać, to nie będzie bolało. Potem naciśniesz przycisk aplikatora, to jest surowica przeciw jadowi żmij. – Będzie​ bolało? – Nie,​ poczujesz tylko lekkie ukucie. Zawiadomimy twoich rodziców, a oni zawiozą cię do ośrodka zdrowia, aby się upewnić, czy wszystko w porządku. Od jutra będziesz mógł się bawić z kolegami. W porządku? – Jasne!​ Ale przyjedzie po mnie ojciec. Moja mama nie żyje. – Teraz​ muszę cię zostawić, czeka na mnie chory. Ktoś tu z tobą zostanie do czasu, aż tata przyjedzie po ciebie – oparła Maurine łagodnie, jak gdyby chcąc zatrzeć swoją niezręczność. Kilka​ minut później, jadąc drogą prowadzącą do kartuzji de la Verne, klasztoru położonego kilka kilometrów od centrum miasta, dokąd została wezwana, Maurine nie mogła przestać myśleć o malcu. Popełniła błąd i miała to sobie bardzo za złe. Ze złością uderzyła w kierownicę land rovera. – Cóż​ ze mnie za idiotka! Jak​ mogła zadać takie pytanie? Pytanie, którego w dzieciństwie sama tak się obawiała. Po śmierci matki zawsze czuła się inna od koleżanek, w czasach szkolnych głęboko przeżywała swoje sieroctwo. Tylko Carole mogła zrozumieć, co czuła, żadna z koleżanek bowiem nie straciła jednego z rodziców, tak jak one. A teraz sama zraniła dziecko, jakby poruszając nożem w jego ranie. Przesunęła​ po czole wierzchem dłoni, odsuwając myśl, która ją zirytowała. Jechała do jednej z zakonnic, siostry Marie-Céleste, i to zajęło jej uwagę. Siostra Marie- Céleste, młodsza siostra jej matki, przebywała w świecie ciszy i modlitwy. Ta ciotka zawsze intrygowała Maurine, podczas rodzinnych spotkań wspominano o niej tylko ukradkiem, po czym szybko zmieniano temat. Była oczywiście pani Slotti, kobieta, która zapewniała kontakt między kongregacją a służbami publicznymi, a czasem dostarczała też jakichś wiadomości, ale powoli siostra Marie-Céleste stała się dobroczynnym duchem czuwającym nad rodziną. Maurine była ogromnie podniecona

tym, że ma ją zobaczyć. Ale dzisiaj składa jej wizytę jako lekarz i nie będzie mówiła o swojej matce ani o drugiej ciotce, Édith Garcin. Zresztą​ trzeba powiedzieć, że Maurine niezbyt dobrze znała starszą siostrę matki, która mieszkała w Szwajcarii ze swoim mężem, będącym już na emeryturze, i odwiedzała rodzinne okolice raz do roku. Niedawno jednak powiadomiła Carole i Maurine, że sprowadziła się do zamku Frioul, leżącego na wzniesieniach Collobrières. Maurine zwolniła, wchodząc w zakręt na skraju lasu de la Verne. Samochód jadący szybko z przeciwnego kierunku zajął całą jezdnię. Maurine w ostatniej chwili skręciła kierownicą w prawo. Land rover wykonał nagły zwrot i skończył jazdę na poboczu, naprzeciw skarpy. Opona przedniego koła pękła. – Nie​ mógł pan bardziej uważać? – Wściekła wyszła ze swojego samochodu i ruszyła w stronę drugiego pojazdu, gotując się ze złości. Pikap​ stał unieruchomiony pośrodku drogi. Maurine nie straciła zimnej krwi. Przeciwnie, zamierzała powiedzieć, co myśli o kiepskim kierowcy. Gdyby jakieś dziecko jechało tędy rowerem, potrąciłby je bez najmniejszej wątpliwości. W głębi duszy nienawidziła tych morderców, których ofiary każdego dnia przybywały tłumnie na ostry dyżur szpitali. – Pan​ jest chyba chory, żeby tak prowadzić! – krzyknęła. Mężczyzna​ stał przed swoim samochodem, trzy metry od niej. Był to strażnik ONF[1]. – Wszystko​ w porządku? – Jak​ to „w porządku”? Oczywiście nie, to nie jest w porządku! O mało nie zepchnął mnie pan do rowu. Strażnik,​ który zauważył pękniętą oponę land rovera, przeprosił za szkodę i zaproponował, że pomoże. Sprawiał wrażenie szczerze zakłopotanego, ale też było widać, że przede wszystkim spieszy się, by ruszyć w dalszą drogę. Maurine złagodniała. – Już​ dobrze, potrafię zmienić koło. Mężczyzna​ patrzył na nią w ogromnym zdumieniu i drapał kiełkującą brodę, jakby chciał podać jej słowa w wątpliwość. Zraniona w swojej dumie kobiety niezależnej dodała uszczypliwie: – Chce​ się pan założyć? Uśmiechnął​ się lekko i uniósł w górę kciuki, aby zaznaczyć, że przyjmuje zakład.

2 Maurine​ zaparkowała samochód przed klasztorem de la Verne. Pani Slotti nadbiegła natychmiast. Poświęciła całe długie życie, by służyć kongregacji zakonnej sióstr od Betlejem, od Wniebowzięcia Matki Bożej i świętego Brunona. – Dzięki​ Bogu, że pani już jest! Siostra Marie-Céleste ma się gorzej. Majaczy w gorączce. Pani​ Slotti podreptała w pośpiechu, Maurine ruszyła za nią wielkimi krokami. Na pierwszy rzut oka kamienny budynek przypominał mur obronny fortecy, bez żadnego otworu wychodzącego na zewnątrz. Ale gdy objęło się spojrzeniem klasztor w całości, uwagę przykuwała majestatyczna brama pośrodku, ozdobiona datującym się z 1772 roku frontonem z miejscowego czarnego serpentynu[2]. Słońce​ tonęło za ostatnim pasmem wzgórz. Złote wrześniowe światło, wyjątkowo jasne o tej porze dnia, przeniosło Maurine lata wstecz, kiedy przychodziła tutaj z siostrą i Jérôme’em Briandem, ich kolegą z wczesnego dzieciństwa. W tamtych czasach kartuzja była wielkim terenem budowy. Od trzydziestu lat, kamień po kamieniu, kilku bogatych zapaleńców z ogromnym wysiłkiem podnosiło budowlę z ruin, oferując w ten sposób nowe przestrzenie małym detektywom buszującym w trawie w poszukiwaniu legendarnego skarbu. Bajeczny teren zabaw, który przemierzali we wszystkich kierunkach, przemykając się przez kratę broniącą dostępu do klasztoru. Maurine, chociaż najmłodsza, wyróżniała się w tej grupce zuchwałością. Ciągnęła ich tu w każde środowe popołudnie, dzień, w którym Jérôme nocował w Lambert. Przemierzali tajemnicze kasztanowe lasy i schodzili w stronę kartuzji, w dół płaskowyżu Lambert. Po wyjeździe ostatniego brygadzisty zaczynała się przygoda. Ale ten czas beztroski zakończył się nagle wraz ze śmiercią Anaïs. – Nie​ rozumiem – wyznała oblatka kongregacji, kładąc dłoń na ciężkich drzwiach, które starała się otworzyć. – Spotkałam ją rano i wydawała się całkiem zdrowa. Później, idąc na nieszpory w klasztorze, upadła i się zraniła. Razem z matką przełożoną i kilkoma innymi zakonnicami przeniosłyśmy ją na jej łóżko i przemyłyśmy ranę. Siostra Marie-Céleste była rozpalona. Wtedy właśnie wezwałam panią po raz pierwszy. Podałyśmy jej aspirynę, aby obniżyć gorączkę, potem zaczęła majaczyć, więc owinęłyśmy ją prześcieradłem i obłożyłyśmy lodem. – Dobrze​ zrobiłyście. Zaraz to zobaczymy. Pani​ Slotti weszła pierwsza. Maurine uderzyła atmosfera panująca w surowym pomieszczeniu wysokim na sześć metrów, umeblowanym bardzo oszczędnie. Miała wrażenie, że wkroczyła w inny wymiar, całkowicie oddany duchowości, gdzie pustka wydawała się pełnią. To samo wrażenie odniosła, przechodząc przez inne

pomieszczenia, aby dojść do małego klasztoru. – Tu​ właśnie upadła – uściśliła pani Slotti szeptem. Maurine​ zobaczyła ślad krwi u stóp arkady z serpentynitu. Matka przełożona, która na nie czekała, zaprosiła młodą kobietę, aby weszła do celi siostry Marie-Céleste. Pomieszczenie było pogrążone w półmroku; tylko przez wąskie okno sączyło się światło dzienne. Emaliowaną miskę i dzban wody postawiono na stole z surowego drewna. Na ścianie nad klęcznikiem wisiał krucyfiks, a pod nim palma wielkanocna. Modlitewnik mniszki był jeszcze otwarty. Maurine przeszła do alkowy, gdzie znajdowało się łóżko. Bezkrwistą twarz na pół przytomnej siostry Marie-Céleste pokrywały wielkie krople potu. Maurine usiadła przy ciotce, którą teraz miała w końcu poznać. „Jesteś tu jako lekarz”, powtarzała sobie. Wyjęła stetoskop z torby lekarskiej. Pani Slotti i matka przełożona wyszły z celi. Mierząc puls, młoda kobieta dostrzegła w pomieszczeniu kilka osobistych akcentów: kostkę mydła marsylskiego, szczoteczkę do zębów, rękawicę do mycia i starannie, równiutko złożony ręcznik. W sumie tylko to, co niezbędne. Skończywszy badanie, przeszła do pani Slotti i matki przełożonej, które czekały w klasztorze. – To​ grypa – rzekła tonem, który miał być uspokajający. – A​ więc nic poważnego? – zapytała oblatka, a zakonnica się przeżegnała. – Nie​ sądzę. Ale nie ukrywam, że ta gorączka mnie niepokoi. Co jadła niedawno? – Bulion​ z warzyw i jabłko. Maurine​ zwróciła się teraz do matki przełożonej: – Jeżeli​ to nie sprawi kłopotu, chciałabym zostać przy niej jakiś czas. Matka​ przełożona nie miała żadnych zastrzeżeń, przeciwnie, była ucieszona, że lekarka będzie czuwała przy zakonnicy. Jak​ długo tu siedzi, w tej samej pozycji? Maurine nie miała pojęcia, tutaj pojęcie czasu nie miało bowiem żadnego znaczenia. Cela była pogrążona w ciemności. Zapaliła nocną lampkę. Z głębi alkowy dochodził do niej wolny i regularny oddech Marie-Céleste. Położyła rękę na jej czole i instynktownie pogładziła jej włosy. Zakonnica wydawała się uspokojona i pogodna. Maurine​ uśmiechnęła się lekko i wróciła do lektury, którą zaczęła trochę wcześniej, do opisu kartuzji de la Verne na początku ubiegłego wieku, przed pracami restauracyjnymi. I​ całe to drżące życie istot w bujnych bluszczach, tak rozrośniętych, wysokich, od wieków uczepionych starego klasztoru, błogosławi potajemnie Boga, który nie zadowalając się tym, że dał im schronienie listowia, kazał zbudować dla nich te mury, dziedzińce, dachy, cele, kaplice, inaczej mówiąc, szczęśliwe schronienie przed wiatrem, gdzie się radują zarówno gekon, jak i jaszczurka, które w miejscach nagrzanych słońcem otwierają w szczelinach ciepłej budowli łagodne szare oczy,

przypatrując się kamieniom. Maurin​ z Masywu Maurów… Ostatni​ raz czytała tę powieść Jeana Aicarda, gdy miała osiem, najwyżej dziewięć lat. Rodzice ochrzcili ją „Maurine” na cześć tej lokalnej sławy. Nieoczekiwanie uszczęśliwiona napływem wspomnień zwróciła głowę do okna i kontemplowała gwiaździste sklepienie. – Jesteś​ bardzo piękna… Maurine​ drgnęła. Marie-Céleste obudziła się i obserwowała siostrzenicę z nieskończoną dobrocią. – Pozwól​ mi na siebie patrzeć… A​ więc rozpoznała ją. Maurine miała ochotę zadać jej setki pytań. Ale od czego zacząć? Od Anaïs, prawdopodobnie. Czy Marie-Céleste tylko wiedziała o śmierci swojej siostry? Po wypadku matki Maurine nigdy więcej nie wróciła do kartuzji. Bo i po co? Wyrosła z wieku poszukiwaczy skarbów, a jedyna osoba, z którą chciałaby rozmawiać, znajdowała się zamknięta za tymi murami. Co ciekawe, od chwili, kiedy przekroczyła bramę klasztoru, Maurine nie czuła już urazy do tej ciotki, która wybrała życie w świecie, gdzie milczenie było regułą. Ani Marie-Céleste, ani Édith – każda z innych powodów – nie były tu, kiedy jej matka umarła, i Maurine w tamtym czasie miała o to do nich żal. Marie-Céleste​ poruszyła się nagle, zwinęła na łóżku z jękiem. Znów zaczęła majaczyć, ale Maurine nie była w stanie wyłowić znaczenia jej słów. Skąd ten nagły nawrót, skoro wydawało się, że jest już znacznie lepiej? Gorączka, która rosła… Młoda kobieta, zaniepokojona, zbadała puls, był w normie. Podała środek uspokajający i czekała dobry kwadrans, zanim jej ciotka znów zasnęła spokojnie… Najpierw​ zdjąć buty! To była pierwsza rzecz, jaką zrobiła Maurine po powrocie do Lambert. Spędziła noc, czuwając przy ciotce, i wróciła o świcie, gdy niebezpieczeństwo minęło. Teraz odczuwała zmęczenie, zdrętwienie u podstawy kręgów szyjnych. Kark miała zesztywniały, plecy ją bolały. Usiadła w fotelu przy schodach, zdjęła buty i długo masowała stopy. Marzyła o tym, żeby się przespać. Tylko parę godzin. Opierając się na poręczy, pokonała wąskie kręcone schody i dotarła do pomieszczenia, które urządziła sobie na piętrze. Carole zajmowała teraz jej pokój. Pod pretekstem, że chce być bliżej pokoju ojca, starsza siostra zajęła go kilka tygodni przed powrotem Maurine do Lambert, nawet nie pytając o pozwolenie! Maurine zresztą nie miała co do tego żadnych obiekcji. Wpadła na trochę szalony pomysł, by odświeżyć dawną pracownię. Pomieszczenie, które robiło na niej takie wrażenie w dzieciństwie, ujawniło wspaniałe możliwości, gdy je odkryła na nowo. „To szaleństwo”, stwierdziła Carole, gdy podzieliła się z nią swoimi planami. „Spójrz tylko, w jakim jest stanie. I ten cały kurz… To tytaniczna praca…” Ale Maurine nie

dała się zniechęcić. Poddasze miało piękne proporcje, i zakasując rękawy, mogła je przekształcić w wygodne studio. Pomalowała ściany na biało, wycyklinowała i wywoskowała parkiet. Potem ze swojego studenckiego mieszkania w Tulonie sprowadziła nowoczesne meble. Dekorowanie zakończyła, ustawiając parawan matki, który znalazła na strychu. „Zrobiłaś z tego miejsca prawdziwe cacko”, przyznała w końcu Carole. Brawo! Maurine​ czuła się tu dobrze, przebywała między tym, co minęło, a tym, co nastąpi. Zdjęła koszulkę i dżinsy i rzuciła je na podłogę, nie zadając sobie trudu, by je poskładać. Wślizgnęła się pod kołdrę w bieliźnie i zapadła w sen… Owad, który przyfrunął i połaskotał jej nos, sprowadził ją z krainy marzeń na ziemię. Było w pół do dziewiątej, spała tylko cztery godziny. Mimo to czuła się w dobrej formie. Na szczęście szybko odzyskiwała siły. Z rozkoszą przeciągnęła się wśród poduszek, które zajmowały trzy czwarte przestrzeni leżącego na środku podłogi wielkiego materaca, który służył jej do spania. Chwyciła pilot. Był w zasięgu ręki na czerwonym pufie z przezroczystego tworzywa, który stanowił barwną nutę w tym minimalistycznym wnętrzu. Włączyła​ wiadomości i poszła zrobić sobie espresso. Maurine bardzo lubiła tę porę dnia. Przez szyby okienne wpadało słońce, zalewając pomieszczenie światłem, a ona mogła podziwiać pejzaż w nieskończoność. Ten widok nigdy jej nie nużył, czasami na horyzoncie, daleko za pokrytymi lasem wzgórzami, ponad „źródłami doliny i linią wododziału”[3] mogła​ dojrzeć morze. W​ Lambert zaczynał się nowy dzień. Bez ojca. Jak przeszła mu pierwsza noc w ośrodku? Oby tylko nie uświadomił sobie, co go spotkało. W pewien sposób stał się cieniem samego siebie, kruchym i wrażliwym jak dziecko, które chciałoby się chronić. I ten rozczulający obraz nakładał się na wizerunek ojca niepokonanego, jakim zawsze był, człowieka hojnego i szczerego, czasami wymagającego, ale będącego wzorem prawości. „Zachowuj się jak u siebie, ale nie zapominaj, że jesteś u mnie”. Maurine wybierała się do niego w ciągu dnia, przed wizytami u pacjentów. Przejrzała w pamięci plan wizyt, potem przeszła za japoński parawan. Jej matka zachwyciła się nim w latach siedemdziesiątych. W tamtym czasie ustawiła go na parterze, aby oddzielić salon od miejsca spożywania posiłków. Maurine uznała, że nadaje się doskonale, aby odizolować pokój od łazienki. Upięła włosy, musiała koniecznie wziąć prysznic. Gdy poczuła ciepło wody, koniuszki jej piersi stwardniały. Na szczęście natura obdarzyła ją hojnie, jej piersi były twarde i wysokie, brzuch płaski i uda kształtne. Uprawianie sportu pozwoliło jej zachować smukłą sylwetkę. Odkąd wyjechała z Tulonu, z dala od swojej sali fitness, cztery razy w tygodniu biegała, robiąc dziesięć kilometrów po płaskowyżu Lambert. Dzisiaj nie będzie miała na to czasu. Przed otworzeniem gabinetu pragnęła porozmawiać z Carole i wpaść do garażu Jérôme’a, aby naprawił pękniętą oponę. Maurine​ wytarła się i rozpuściła włosy, które ciężko opadły jej na ramiona.

Włożyła polo i beżowe wpuszczane do butów bryczesy. Obuwie do konnej jazdy leżało przy schodach. Idąc​ korytarzem do drzwi, chwyciła w przelocie swoją zamszową kurtkę i wyszła. Land rover zapalił błyskawicznie. Jérôme miał rację. Jako znawca, natychmiast dostrzegł ten wóz w stodole, gdy przyszedł przywitać Maurine w dniu, gdy zamieszkała w Lambert. W​ jego oczach samochód Henriego był prawdziwym skarbem, natychmiast podbiegł do niego jak mały chłopczyk pod bożonarodzeniową choinkę. Jako prawdziwy amator, oglądał go skrupulatnie i z podziwem. „Land rover 88, lata siedemdziesiąte, powiedziałbym 1976… Spójrz, ma jeszcze starą osłonę chłodnicy. I koło zapasowe na masce. I dwuczęściową przednią szybę! To prawdziwy kolekcjonerski okaz!” W wielkim podnieceniu zapewniał Maurine, że ten samochód jest dokładnie taki, jakiego jej trzeba do wizyt domowych. „To twój styl, idealny dla takiej ryzykantki jak ty”. Młoda​ kobieta, która zamierzała kupić mały miejski używany samochód, dała się przekonać i powierzyła pojazd swojemu przyjacielowi z dzieciństwa, aby dokonał generalnego przeglądu. Teraz wrzuciła jedynkę, uważając, aby nie zgrzytać skrzynią biegów. Jérôme nie mylił się, stary land rover Henriego bardzo do niej pasował. Poza tym oryginalny jasnozielony lakier miał taki kolor jak jej oczy. – To​ najpiękniejszy samochód w okolicy! – cieszył się Jérôme, który rzeczywiście stanął na wysokości zadania. Wytarł​ ręce szmatą i uradowany tą ranną wizytą uściskał przyjaciółkę z dzieciństwa. Jérôme Briand przejął garaż swojego szefa, gdy ten odszedł na emeryturę. Jérôme miał trzydzieści trzy lata i nadal mieszkał w domu swojej matki w niezależnej kawalerce. Większość wolnego czasu spędzał z kumplami i ten sposób życia bardzo mu odpowiadał. Życia bez problemów, miłego, uporządkowanego. – Przyjdziesz​ wieczorem zabrać swoje pranie? – rzuciła Viviane, która zajrzała do garażu przed pójściem do cukierni. Maurine​ pohamowała chęć śmiechu. Jérôme wzniósł oczy do nieba. – Tak,​ mamo – odparł sztucznie uległym tonem. Viviane​ spostrzegła Maurine i podeszła, by się przywitać. Dowiedziawszy się, że młoda kobieta zostawiła wóz w garażu, zaproponowała, by razem poszły pieszo aż do cukierni. Maurine nie mogła odrzucić zaproszenia, chociaż z góry obawiała się jej legendarnego gadulstwa. – Możesz​ mi zmienić koło zapasowe? – powiedziała do Jérôme’a, ale Viviane już ją ciągnęła w swoją stronę. – Możesz​ na mnie liczyć! – zawołał mechanik z daleka. – Zajrzę​ koło południa. Może być? – Nie​ ma problemu.

– Jesteś​ słodki. Viviane​ już przekroczyła bramę podwórka zastawionego samochodami klientów. Pięćdziesięciodwuletnia matka Jérôme’a była postacią zadziwiającą. Mówiła bez przerwy, terkotała jak młyn, snując przy tym swoją myśl. Często po kilku zdaniach, całkiem oderwanych, komentowała wiadomości dnia jak zawodowy dziennikarz, który w radiu ma tylko trzy minuty na rozwinięcie tematu. Nie była zła, po prostu nie umiała trzymać języka za zębami… Niejeden raz Casténatowie ponosili koszty tego gadulstwa. Jednak nie byli dla niej zbyt surowi, ponieważ Viviane miała cenny dar: kandyzowała kasztany jak nikt. Pracowała w cukierni od dziesiątków lat i nie można się było obejść bez jej talentów. Była niezastąpiona. Pracowała bez dokładnych przepisów, bez ustalonych reguł – po prostu miała oko, i koniec. Jeżeli chodzi o składniki, potrafiła określić z pamięci ilość cukru niezbędną do sporządzenia syropu do kandyzowania lub wsypać wanilii dokładnie tyle, ile trzeba. Ale​ kiedy próbowała przekazać komuś swoją wiedzę, rozmówcę zalewał istny potok szczegółów bez znaczenia i nie był w stanie uchwycić istoty sprawy. Casténatowie w końcu zrezygnowali z wykształcenia jej następcy, prosząc Viviane, by została w cukierni tak długo, jak to możliwe. – Biała​ Dama? Znów ją widziałyście? Maurine​ zaczęła się śmiać. – Nie​ powinnaś sobie żartować z takich rzeczy. Widząc​ przerażenie, jakie odmalowało się na zazwyczaj pogodnej twarzy Viviane, młoda kobieta zapytała: – Ale​ przecież ty też miałabyś ochotę się z tego pośmiać? Prawda? Chyba mi nie powiesz, że naprawdę wierzysz w te bzdury? Na pewno żartujesz! Tym​ razem matka Jérôme’a zamilkła. – A​ więc mówisz poważnie… Maurine​ była skonsternowana. Cóż, widać stare przesądy mają bardzo twardy żywot. Tak więc w XXI wieku żyli jeszcze ludzie przywiązani do klątw i uroków z minionych czasów. Zbita z tropu dostosowała krok do tempa Viviane i przestała się odzywać. – Ja​ również, przed laty, traktowałam te sprawy lekko. A potem było Malamousque… – Viviane zniżyła głos, mówiła tonem poufnym. – W przeddzień dramatu Biała Dama krążyła w okolicy. W pobliżu menhirów. Oczywiście wówczas uważano, że stary Matéo, który rozgłaszał tę historię po wszystkich domach, jest trochę stuknięty. Co myślisz… Jakiś biedny pastuch od tak dawna żyjący samotnie w górach. Wszyscy mówili: „Ten głupek plecie bzdury!”. Wszyscy prócz mnie, bo ja również ją widziałam! Maurine​ była zbita z tropu jej słowami, ale wolała milczeć, robiąc minę, jakby zgadzała się z nią, aby nie sprawiać jej przykrości.

– Widziałam​ ją – powtórzyła Viviane. – Tego wieczoru, kiedy twoja biedna matka się zabiła. Byłam w Lambert, twoi rodzice świętowali rocznicę ślubu. Wyszłam na świeże powietrze i widziałam ją tak, jak ciebie widzę, w pobliżu menhirów. Dobrze pamiętam. Księżyc świecił jasno. A wiesz, co było potem. – Viviane ciężko westchnęła. – Ostatnim razem, kiedy Biała Dama mi się ukazała, to było w lesie. Następnego dnia mój Alain zabił się w tym miejscu. Biała Dama ostrzegła mnie, a ja jej nie posłuchałam. Od tamtego czasu jestem wdową. Właśnie​ wchodziły na dziedziniec cukierni. Z​ niepokojem w oczach Viviane wskazała ręką okna dyrekcji na pierwszym piętrze. – Dzisiaj​ najbardziej niepokoi mnie Carole. Wprawdzie zdążyła się już otrząsnąć, ale ona także widziała Białą Damę. I myślę, że wyjazd twojego ojca to tylko początek. – Ale​ początek czego? – palnęła Maurine, nagle rozdrażniona. – Właśnie​ o tym mówię… – odparła Viviane dotknięta. Nie skończyła zdania i oddaliła się drobnymi żwawymi kroczkami, zostawiając Maurine na środku podwórza.

3 Za bramą przedsiębiorstwa Casténatów wchodziło się na małe brukowane podwórko z obu stron otoczone budynkami. Sklep, herbaciarnia pod lipą i magazyny zajmowały drugą część. Wróciwszy do Collobrières, Maurine doświadczyła takiego samego rozczarowania jak wówczas, gdy przekraczała mur otaczający klasztor. W jej wspomnieniach z dzieciństwa podwórko było rozległe, a budynek ogromny, dzisiaj proporcje wydawały się znacznie skromniejsze. Weszła i natychmiast skierowała się do biura Carole. Siostra przeglądała papiery i widząc jej nerwowość, Maurine zrozumiała, że to zły moment na składanie propozycji, aby po południu poszła razem z nią z wizytą do ojca. Zresztą wcale nie była zaskoczona jej odpowiedzią. – To naprawdę nie jest odpowiednia chwila! – Powiedz mi, kiedy możesz, a ja się dostosuję. Carole spojrzała na nią i roześmiała się sarkastycznie. – To bardzo miłe, ale mam dużo pracy. Święto Kasztanów zaczyna się za trzy tygodnie i jesteśmy spóźnieni z przygotowaniami. Po tych słowach znów zaczęła przewracać papiery, wyrzekając, że nie może znaleźć dokumentu, który gdzieś się zgubił. Maurine nigdy nie widziała siostry, która zwykle panowała nad swoimi emocjami, w takim stanie. – Viviane! – wrzasnęła nagle Carole do interfonu. – Do jasnej cholery, gdzie położyłaś spis zapasów magazynowych? Potrzebuję go natychmiast. W końcu natrafiła na szukany dokument; zawieruszył się wśród stosów innych papierów. – W porządku, już go znalazłam. – Jesteś pewna, że wszystko w porządku? – zaniepokoiła się Maurine. – Ależ tak, ty wcale nie musisz się tym przejmować! Wybacz, ale teraz jestem zdenerwowana. Jesteśmy w trakcie finalizowania umowy z grupą Forbex i ciągle coś opóźnia jej podpisanie. Przypominam ci, że jeżeli szybko nie znajdziemy akcjonariusza z pełnym portfelem, będziemy mogły się z tym wszystkim pożegnać. Maurine śledziła wzrokiem gest Carole. Jej siostra wskazała pomieszczenie biura, a w szerszym znaczeniu to wszystko, co od pokoleń składało się na pozycję rodziny Casténatów. – Naprawdę? – A co ty sobie wyobrażasz? Myślisz, że wyssałam to sobie z palca? Gdybyś kiedykolwiek zadała sobie trud i zainteresowała się swoją rodziną, zamiast bawić się w matkę Teresę dla obcych ludzi, być może wiedziałabyś, jak wygląda rzeczywistość.

Cukiernia jest zagrożona. Na skraju upadku! Rynki zamykają się jeden po drugim, poza tym mamy ogromne problemy z zaopatrzeniem. Ale by orientować się w tym wszystkim, musiałabyś być troszkę bardziej zaangażowana… Bo na przykład wczoraj nie wróciłaś na noc i nawet nie pomyślałaś, by mnie uprzedzić. Dzwoniłam do ciebie wielokrotnie, ale podejrzewam, że po raz kolejny twój telefon nie miał zasięgu. O mało nie dostałam szału! – Byłam w kartuzji i przez większą część musiałam czuwać przy Marie-Céleste – odparła Maurine, chcąc zaspokoić ciekawość siostry. – Marie-Céleste? Chcesz powiedzieć, naszej… – Naszej ciotce, tak. W tym momencie sekretarka Carole powiadomiła ją, że jej gość już czeka w sali konferencyjnej. – Dzisiaj wieczorem jemy razem kolację i wtedy wszystko mi opowiesz. Teraz muszę lecieć. Ale przyrzeknij mi, że na pewno nie będzie królika! – rzuciła ostrzegawczo, zamykając za sobą drzwi. – Przyrzekam! Maurine, zachowując dyskrecję, postanowiła nie witać się z przyszłymi akcjonariuszami. Nie chciała przeszkadzać Carole w rozmowach. Cukiernia była przede wszystkim jej terenem, uznawała zwierzchnictwo siostry. Może nawet za bardzo, gdyż Carole brała to zaufanie za obojętność. Maurine minęła pakownię, aby dojść do wyjścia. Szła wzdłuż ruchomej taśmy, na której w równych odstępach przesuwały się, jeden za drugim, słoiki z kremem z kasztanów. Na końcu taśmy dwie kobiety pakowały rytmicznie słoiki w kartony, które magazynier ustawiał następnie na palecie. Maurine pozdrowiła ich i opuściła budynek przedsiębiorstwa. Gdy przeszła przez Pont-Vieux, tylko kilka metrów dzieliło ją od gabinetu. Szła wolno, wciąż myśląc o słowach siostry. Carole miała jednak powód do zdenerwowania. To prawda, że Maurine nigdy nie odbierała telefonu, kiedy dzwoniła jej komórka, wolała odsłuchiwać wiadomości zostawione na poczcie głosowej i segregować wezwania. Straciła zwyczaj opowiadania się komukolwiek, ceniła swoją niezależność. Z pewnością to właśnie było przyczyną, że nigdy się z nikim nie związała. W pierwszym okresie pochłonięta studiami, potem pracą, która nie pozostawiała jej czasu na rozrywki, lubiła chwile samotności. Oczywiście, w wieku trzydziestu dwóch lat chwilami przychodziło jej na myśl, że już czas założyć rodzinę. Ale ta perspektywa wymagała ustępstw, na które jeszcze nie była gotowa. Najważniejsza dla niej była praktyka lekarska. Gilou, który przechadzał się przed swoim sklepem, zawołał do niej w chwili, gdy miała wejść do gabinetu. – Kochana! Co robiłaś? Niedługo dziesiąta… Ludzie się niecierpliwią. Wpuściłem panią Slotti i dwóch innych pacjentów do poczekalni. Ciekawy przypadek… Po ośmiu miesiącach pierwszy raz się zdarza, że ludzie przychodzą po poradę, a ciebie

nie ma na dyżurze. Był naprawdę przejęty. Maurine przyspieszyła kroku. Przyjęła panią Slotti jako pierwszą. – Przychodzi pani w sprawie siostry Marie-Céleste? Coś się dzieje? – Nie, proszę się nie obawiać. Marie-Céleste spała bardzo dobrze i rano gorączka całkiem opadła. Prawdę mówiąc, jestem tu w swojej sprawie – ciągnęła sześćdziesięciolatka wyraźnie zakłopotana. – Mam uporczywy bronchit, którego nie jestem w stanie się pozbyć. Prosiłabym o przepisanie mi czegoś skutecznego. – Myślę, że to coś ze strunami głosowymi. Proszę podejść bliżej, zaraz panią zbadam. Podczas gdy ją osłuchiwała, pani Slotti wyznała, że wstydziła się do niej przyjść. Maurine uspokoiła ją. – Dziękuję, pani doktor. Nawet pani nie wie, jaką mi to sprawiło ulgę. – Ależ proszę bardzo, po to tu jestem. A przede wszystkim następnym razem proszę tak długo nie zwlekać. – Obiecuję. – Proszę też powiedzieć siostrze Marie-Céleste, że wpadnę zobaczyć ją po południu. – Nie omieszkam jej tego przekazać. Do widzenia, pani doktor. Maurine odprowadziła panią Slotti do drzwi, potem skierowała się do poczekalni, gdzie czekali następni pacjenci. Było to młode małżeństwo. Mężczyzna, zdenerwowany i w złym nastroju, zdradzał wyraźne objawy depresji. Jego żona w szóstym miesiącu ciąży sprawiała wrażenie zagubionej. Po wejściu do gabinetu mężczyzna zmienił zdanie, oświadczając, że lepiej, żeby sobie stąd poszli. – Poczekajcie chwilkę – rzekła Maurine spokojnie. – Skoro już tutaj przyszliście, czemu nie mielibyśmy spokojnie porozmawiać? – To przecież i tak nic nie da! I w niczym nie pomoże. – Zawsze warto spróbować. Zapewniam was, że nie gryzę. A wszystko, o czym będziemy mówić, nie wyjdzie poza ten pokój. Jestem tu, by wam pomóc. Odkąd opuściła świat ostrego dyżuru, Maurine odkrywała specyfikę pracy wiejskiego lekarza, która wymagała czegoś znacznie więcej niż stawiania diagnozy i wypisywania recept. Często pacjenci, gdy już nabrali zaufania, przechodzili do zwierzeń i ujawniali swoje osobiste kłopoty, niedostatki, małżeńskie spory, trudne dzieci, ukrywane choroby… W takim przypadku najważniejsze było, aby wszystkiego wysłuchać. Maurine nie lekceważyła tej części pracy, która pozwalała jej lepiej poznać ludzi i nieść im odpowiednie wsparcie psychiczne. Młody mężczyzna w końcu zgodził się zwierzyć ze swoich problemów i kiedy on, i jego żona opuszczali gabinet, wydawali się uspokojeni. Maurine zamknęła za nimi drzwi z mocnym postanowieniem przeprowadzenia jak najszybciej rozmowy z doktorem Mazeretem. To małżeństwo przechodziło trudny

okres, mężczyzna cierpiał na bezsenność. Czemu lekarz nie przepisał mu środków uspokajających? Wykręciła numer kolegi. – Brawo! Właśnie dałaś staremu narkomanowi możliwość powrotu do nałogu! – powiedział Mazeret po wysłuchaniu sprawy. – Jak to, narkomanowi? – odparła Maurine, zbita z tropu. – Napytałaś sobie biedy, dałaś się wrobić, panienko. Należało głębiej przemyśleć diagnozę. Otworzyłaś puszkę Pandory. Teraz musisz sobie z tym poradzić – dodał z ironią. Maurine rozłączyła się, oburzona. Przede wszystkim na samą siebie. Jak mogła dopuścić, by umknął jej ten szczegół? Powinna rozważyć i taką hipotezę. Mimo to wewnętrznie była przekonana, że dokonała właściwego wyboru. To małżeństwo znajdowało się w rozpaczliwym położeniu, a zachowanie Mazereta było nie do przyjęcia. – Mogę wejść? Mały Arthur, którego się nie spodziewała, stał w przedpokoju. Wyszła mu na spotkanie. – No i jak to wstrętne ukąszenie żmii? – W porządku. – Chłopiec podwinął nogawkę spodni. – Mój tata przyszedł przed chwilą do gabinetu, ale pani tu nie było. Chciał podziękować. – To miłe z jego strony. Przy nodze chłopca siedział pies, paskudny szary kundel o szorstkiej sierści. – Jak się wabi? – Nie wiem. Wszędzie za mną chodzi. Tata nie chce, żebyśmy go wzięli. Nasze mieszkanie jest za małe. – A może on ma swojego pana, który go teraz szuka? – Nie wydaje mi się. Cały czas jest na dworze i co noc śpi pod moim oknem. – Chciałabyś go przygarnąć? – Arthur, patrząc Maurine prosto w oczy, zapytał o to najpoważniej w świecie. – Ja? – Tak. Wiesz, on jest miły. W dodatku umie robić tyle różnych rzeczy! Malec natychmiast kazał psu usiąść, położyć się, dać łapę. Zwierzę posłusznie wykonało wszystkie polecenia. – No dobrze, trzeba powiedzieć, że jest wyjątkowo dobrze wytresowany. – I co! Zabierasz go? Widząc błagalny wzrok Arthura – i psa – zawahała się. Właściwie, czemu nie? Posiadłość Lambert leżała na uboczu, w okolicy często zdarzały się kradzieże. Ona i Carole mieszkały same w wielkim domu, obecność psa mogłaby wystraszyć złodzieja. – Wsiadasz, Wagabundo? – rzuciła w stronę futrzanej kuli, podchodząc do swojego samochodu.

Jakby tylko czekał na znak nowej pani, psiak wskoczył na tylne siedzenie land rovera. Maurine ruszyła, spojrzawszy w lusterko wsteczne. – Pewnie to wariactwo, ale masz sympatyczną mordkę. Obecność psa rozweseliła Maurine. Dodała gazu w chwili, gdy wjechała na drogę przy wyjeździe z Collobrières. Pierwszą wizytę postanowiła złożyć ojcu w klinice Ramatuelle. Gdy weszła do jego pokoju, znalazła go umytego i świeżo ogolonego, siedzącego wygodnie w fotelu przy oknie, ze wzrokiem zagubionym, zapatrzonego w linię horyzontu. Nie usłyszał, kiedy weszła. Maurine obserwowała go przez chwilę, stojąc nieruchomo, żeby nie zrobić hałasu, wzruszona obrazem, jaki bezwiednie przedstawiał. Chciała go wziąć w ramiona, chronić tego ojca, który dziś był tak słaby i delikatny. Jak gdyby wyczuwając jej obecność, odwrócił się i jego twarz rozjaśniła się na widok Maurine. Podeszła do niego i ucałowała go. Wydawał się szczęśliwy. Jednak bardzo szybko spostrzegła, że jego oczy zasnuwa cień. Powracała świadomość. – Moja kochana, zrobił się ze mnie prawdziwy łachman… – Wręcz przeciwnie, tatuśku, uważam, że tego ranka wyglądasz bardzo elegancko. Widzę, że jesteś w dobrej formie. Po upływie dwudziestu minut Henri Casténat zaczął wykazywać objawy zmęczenia, jego uwaga się rozproszyła. Wracał do swojego świata. Nawet nie zauważył, że Maurine wyszła. Poruszona tym spotkaniem przecięła parking kliniki i podeszła do samochodu. Wagabunda czekał na nią, grzecznie leżąc na tylnym siedzeniu. Na widok swojej pani zamerdał ogonem. Dla Maurine, której nastrój nie był najlepszy, ta oznaka sympatii była wręcz krzepiąca. – Dobry pies! Jesteś bardzo dobrym psem. – Zwichrzyła sierść na grzbiecie swojego towarzysza. – A teraz chodźmy, pojedziemy na przejażdżkę. Pierwszą wizytę miała niezbyt blisko, w Bormes-les-Mimosas. Potem należało odwiedzić niemowlę w La Garde-Freinet, babcię w Grimaud, pacjenta na przełęczy Fourche, następnie na sam koniec popołudnia, Marie-Céleste, zanim zajrzy do Gilou. Carole bardzo lubiła polędwicę à la Rossini, ojciec chrzestny przygotowywał najlepszą w okolicy. Kilka godzin później Maurine, zbadawszy ostatniego pacjenta, ruszyła w drogę prowadzącą do klasztoru. Rozmyślając o minionym dniu pracy, zachwycała się krajobrazem, jaki się przed nią rozpościerał. Magia tego miejsca działała za każdym razem, gdy zagłębiała się w las starych kasztanowców. Fantastyczny i cudowny świat dzieciństwa… W niektórych liczących pięćset lat drzewach o pniach posrebrzonych przez czas, których obwód dochodził do piętnastu metrów, mogłoby się zmieścić dwóch mężczyzn. Gdy przybyła do klasztoru, miała jeszcze w uszach szmer liści i to uczucie było dla niej miłe. Pod otaczającym twarz białym welonem Marie-Céleste odzyskała kolory. Siedziała na łóżku oparta o poduszkę, obserwując Maurine, która ją badała.

– Jak się miewa Henri? – rzuciła nagle. Po raz pierwszy, odkąd znów zobaczyła siostrzenicę, zakonnica zainteresowała się życiem, jakie przed laty zostawiła za klasztorną furtą. – Tata zachorował na alzheimera. Umieściłyśmy go w specjalnym domu opieki. Staram się go odwiedzać codziennie. Ma dobre warunki i, na szczęście, nie cierpi. Przynajmniej fizycznie… Nie wiem, co może mu przychodzić do głowy w momentach przytomności. To z pewnością jest dla niego trudne. – Oby Pan udzielił mu pomocy – westchnęła Marie-Céleste, najwyraźniej poruszona tą wiadomością. Gdy jej oddech się uspokoił, dodała z bezmiernym smutkiem: – Henri… Pamiętam go jako mężczyznę silnego! Był tak zakochany w Anaïs. Ich miłość sprawiała, że robiło się ciepło na sercu. Moja siostra miała wielkie szczęście, że go spotkała. – Delikatnie ujęła rękę Maurine. – A Carole? Jak to przyjmuje? Zachowanie, głos i twarz ciotki były nacechowane dobrocią. Maurine nie umiała określić jej wieku, zakonnica zachowała w sobie młodość, prawdopodobnie dzięki czystości duszy. Zapominając na chwilę o roli lekarza, Maurine miała ochotę zwierzyć się ze swojego niepokoju o Carole. Cała frustracja i gniew, jakie czasami odczuwała, że nie dowiedziała się czegoś więcej o swojej matce, rozproszyły się. Marie-Céleste po raz pierwszy mogła zostać powierniczką, zastąpić matkę. – Carole wciąż jest w cukierni – odparła. – Spędza tam większość czasu. – Kontynuuje dzieło Henriego… – To prawda. Ale obecnie nie jest to dla niej łatwe. Koniunktura ekonomiczna jest zła, Carole ryzykuje, że wszystko straci. Muszę wyznać, że niewiele robię, aby jej pomóc. Ma rację, zarzucając mi egoizm. Po śmierci mamy obiecałam sobie, że zostanę lekarzem, nie troszcząc się o nasze dziedzictwo. Carole wzięła cukiernię w swoje ręce, w gruncie rzeczy nie wiem, czy właśnie tego chciała. Nawet nie zadałam sobie trudu, aby ją o to zapytać. Ona jest taka uczynna. Zdolna do poświęceń! Podziwiam takie osoby jak wy obie, podobnie obdarowane. – Chcesz powiedzieć… obdarzone wiarą? Ponieważ nie masz jej ty, która ratujesz ludziom życie? – To co innego. Ja kocham swój zawód. Ciebie i Carole ożywia co innego, coś, dla czego poświęcacie swoje życie. Ona pracuje niezmordowanie, aby uratować cukiernię, stara się na wszystkie sposoby. I właśnie wbiła sobie do głowy, żeby kupić tereny Malamousque. Licytacja zacznie się za kilka dni. Marie-Céleste jakby lekko się skuliła. – Malamousque? Na licytacji? Maurine opowiedziała o wydarzeniach, o których od tygodni mówiło całe Collobrières. Niedawno zmarł ostatni spadkobierca Laucarte’ów i „zły dom”, jak go nazywano w okolicy, a raczej to, co z niego zostało, miał zostać wystawiony na sprzedaż.